Wydarzenia


Ekipa forum
1957 Andante, andante, presto, presto
AutorWiadomość
1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]14.02.22 5:30
Rozparł się wygodniej w fotelu i starannie, powoli, zaczął obkręcać papierosa w popielniczce. Zgasł już dawno, ale Cornelius Sallow nie zniósłby nawet jednej niekontrolowanej iskry, niepożądanego obłoczka dymu.
Poza tym, chyba chciał kupić sobie czas. Opium wyostrzyło jego zmysły, Frau Krueger w drzwiach jego gabinetu zdawała się zaskakująco wyraźna, a jaskrawe (dla nieg) światło igrało w jej złotych włosach. To upięcie wymagało precyzji, myślał sobie Cornelius, usiłując patrzeć jej prosto w oczy, ale mimowolnie przesuwając wzrokiem po misternej fryzurze. Pewnie pomagała jej służąca, pewnie Valerie spała w papilotach. Pamiętał młodziutką Valerie Vanity, której rozpuszczone włosy łopotały w zimnym wietrze Shropshire. Takie upięcia - kalkulował w głowie Cornelius - trzymają się zwykle na kilku umiejętnie wsuniętych szpilkach. Mógłby wyjąć jedną, może dwie, a włosy opadną na plecy złotą kaskadą. Nie musiałby ciągnąć jej za włosy ani narobić bałaganu.
Jedna szpilka. To wszystko. To wystarczy.
Czasami miał wrażenie, że jedna szpilka trzyma ich znajomość w ryzach, a tą szpilką jest Franz Krueger. Dzisiaj Franz zaprosił Corneliusa do palarni opium, a potem zniknął na piętrze w objęciach dwóch egzotycznych tancerek. Cornelius miał nadzieję, że mąż nie zarazi potem Valerie chorobą weneryczną.
-Mam nadzieję, że Franz niczym pani nie zarazi. Macie tu dobrych uzdrowicieli? - wzniósł oczy do nieba, wypuszczając z ust ostatni obłok dymu. Zwykle panował nad myślami, ale ta z dziwną łatwością spłynęła na jego język. Mógł ją zdusić w zarodku, panował nad sobą nawet pomimo opium, ale chyba nie chciał.
Szczerze nie lubił zresztą niemieckich lekarzy i chciał to jawnie zademonstrować. Jakoś nie wierzył w talenty niemieckich czarodziejów, to nic osobistego, po prostu Anglicy diagnozowali francę najlepiej.
-Bawi się właśnie z kobietami, których w życiu bym nie dotknął. - prychnął z nieskrywaną dezaprobatą. Jedynym burdelem, jaki uznawał, było Wenus w Londynie - biznes był zarządzany przez arystokratę, co dawało jakąś gwarancję jakości. W Berlinie nie dotknąłby prostytutki nawet przez rękawiczki, a ostre spojrzenie wystarczyło, by żadna tancerka nie siadła mu dziś na kolanach. Franz chyba był trochę rozczarowany, ale zupełnie nie umiał prowadzić interesów, bo i tak zniknął później w części prywatnej zamiast dopilnować, czy Cornelius miło spędza wieczór. Na dnie świadomości majaczyła myśl, że nie powinien mówić Valerie tego wszystkiego, zdrady męża, choroby, to nie wypadało. Powinien oszczędzić jej choćby wstydu. Opium stępiło jednak jego empatię… a może wyostrzyło? Nie była głupia, musiała wiedzieć dokąd chadza Franz, a Sallow troszczył się o jej zdrowie, naprawdę.
-Proszę wybaczyć, jestem trochę… zmęczony. - zreflektował się, pocierając czoło dłonią. Wymownie stuknął palcami w plik dokumentów na biurku, złożonych w pedantyczny stosik. Cholerna petycja Franza. Budżet za nic się nie kleił - nawet pomimo naniesionych innym charakterem pisma poprawek, zapewne wdrożonych przez tego jego bratanka. Pieprzony Stefan. Cornelius z chęcią wyrzuciłby cały projekt do kosza i opowiedział w Londynie o wadach tego dofinansowania tylko po to, aby dokuczyć młodszemu Kruegerowi - i żadne opium ani ośmiorniczki w winie ani sentyment Septimusa (to naprawdę dobry przyjaciel mówił czasem, a Cornelius fantazjował o tym, że wierci Stefanowi w głowie dziurę, dopóki ten nie wyzionie ducha - podobno można zabić kogoś samym bólem legilimencji, nigdy tego nie zrobił, ale lubił przekraczać granice) nie zmieniłyby jego zdania.
Przechylił lekko głowę, myśląc sobie, że jest tylko jedna osoba, która byłaby w stanie je zmienić.
Wrócił z klubu do hotelu wcześniej po to, by przejrzeć te papiery - chyba.
Poprosił też Valerie, by odwiedziła go, gdy tylko skończy to tłumaczenie.
Czy mógł przewidzieć, że skończy je akurat dzisiaj wieczorem…? Że znajdą się tu sami, gdy Franz cudem nie dostawał ataku serca w ramionach dwóch tancerek?
-Pani mąż jest naprawdę kiepski w interesach. - podniósł podbródek, a na usta wpełzł lekko narkotyczny uśmiech. -Zabawne, Septimus mówił mi, że Mozart też był beznadziejny w interesach. To pewnie przez jego mugolską krew. - westchnął ciężko, bo tyle zapamiętał z lekcji przyjaciela o historii muzyki. -Podobno gdy zrujnował sobie reputację na dworze, pomóc mógł mu tylko Salieri, jego największy rywal i przyjaciel cesarza. - przesunął wzrokiem po fałdach karmazynowej sukni, dopasowanym gorsecie, białej szyi, by wreszcie znów zatrzymać spojrzenie na misternym upięciu.
Jedna szpilka.
-Podobno żona Mozarta przyszła błagać Salierego o pomoc i już w drzwiach rozpięła suknię, rozwiązując gorset. Podobno Salieri wyrzucił ją za drzwi. - przełknął ślinę. -Salieri był idiotą. - dwa kroki, tyle dzieliło ją od jego biurka. Dwa kroki. Dwie sekundy. Powinna go teraz spoliczkować. Mógłby zacisnąć palce na drewnie różdżki i sprawdzić, czy to zrobi, wyczuć jej emocje. Wolał jednak obserwować, jak te odmalowują się na jej pięknej twarzy. Cenił kontrolę, ale czasem lubił niespodzianki - te, które sam dla siebie przygotował.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 18.02.22 21:48, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
1957 Andante, andante, presto, presto Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]15.02.22 21:12
Misterium i perfekcja nie były kwestią sekund. Nie były kwestią minut, nawet godzin, bowiem rozciągały się na przestrzeni wielu, wielu lat. Podobnych upięć uczyć się poczęła, gdy wychodzić jej przyszło z wieku dziecięcego, gdy wchodziła w wiek panieński, a rozpuszczone włosy łopoczące wśród zimnych wiatrów burzowego hrabstwa stanowić mogły widok skrajnie wręcz intymny, zamknięty w granicach rodzinnego domu w Caynham. Nie pozwalała sobie na podobną nonszalancję gdziekolwiek indziej. W szkole, po jej ukończeniu także poza nią, dbała o swoją prezencję z nieskończoną starannością, była w końcu jednym z jej atutów; mocną stroną, która odpowiednio wykorzystana przyczyni się wreszcie do upragnionego sukcesu. Zawsze misterne upięcie podtrzymywane przez kilka szpilek, odpowiednio dobrana do okazji kreacja, już wtedy, jeszcze jako panna lubiła spędzać czas na nanoszeniu czerwonej szminki pędzelkiem na usta, ćwicząc przy tym własną precyzję i cierpliwość.
Cierpliwość, którą jej własny, nieszczęsny małżonek kolejny już rok, bez najmniejszej przerwy wystawiał na próbę.
Chciała z nim o tym porozmawiać — że zabieranie Corneliusa do palarni opium nie było dobrym pomysłem. Stępione oparami zmysły, prawda, były łatwiejsze do manipulacji, znacznie prościej przychodziło przekonanie tego i owego do swojej racji, ale pamiętała przecież, w i d z i a ł a jeszcze nie tak dawno, jak w zielonych oczach (dawnego?) przyjaciela brata migotały iskry uwagi, gdzieś na krańcu świadomości pojawiła się myśl, że człowiek ten nigdy nie pozwalał sobie na utratę czujności. Widziała też przecież, z jaką łatwością przychodziło mu odbijać wszelkie starania Franza, momentami zachodziła nawet w głowę, jakim cudem Sallow wciąż jeszcze zgadzał się na tę farsę. Choć wielu mówiło o jej mężu, że był zdolnym biznesmenem, Valerie była przekonana, że to nie to. Że za nieodgadnioną postawą urzędnika Brytyjskiego Ministerstwa Magii stało coś jeszcze, coś, czego nie potrafiła — a może nie chciała, lub bała się? — nazwać.
Myśl o palarni wzbudzała w niej dreszcze obrzydzenia. Wiedziała przecież, że opium to tylko preludium, nie była głupia, miała pełną świadomość tego, w którą stronę, albo raczej z kim pod rękę pójdzie jej przyrzeczony. Towarzyszyła jej jednak dziwna ulga, lepki płaszcz przyklejony do ramion, że jeżeli zabawi tam wystarczająco długo, dzisiejszej nocy nie będzie musiała szukać bezpieczeństwa w dalszych pokojach ich rezydencji. Ich małżeństwo nigdy nie było przepełnione miłością, dała się ograć wyłącznie raz, opór został przełamany dwukrotnie. Ostatni raz cztery lata temu. Na samą myśl robiło jej się słabo.
Cornelius — powiew świeżości z Londynu — Cornelius — echo wspomnień ze Shropshire — prosił ją jednak, by odwiedziła go w jego tymczasowym gabinecie gdy tylko ukończy kolejną partię tłumaczeń. Tę miała przy sobie, plik papierów owinięty wstążką w tym samym kolorze, co suknia, którą przywdziała. Gdy skraplała zagłębienia szyi, kark i nadgarstki perfumami — róża, jaśmin, bergamotka — jedno psiknięcie omyłkowo powędrowało w kierunku kartek, znacząc je dalszymi nutami. Brzoskwinia, jeżyna, drzewo cedrowe i sandałowe.
Prosił ją o przybycie, czemu więc wydawał się tak zaskoczony, że spełniła jego prośbę?
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu skupiło się na twarzy polityka. Czy nim właśnie był, gdy sugero—, nie, gdy wprost rzucał nieprzystającymi do jego pozycji i statusu oskarżeniami? W odpowiedzi na jego słowa przez moment otworzyła szerzej oczy; odruch, którego nie mogła się pozbyć. W płucach zabrakło powietrza, zupełnie tak, jakby ktoś wymierzył jej celny cios w przeponę, jak on śmiał.
— Najlepszych, jakich można wymagać za pieniądze — i choć złość poczęła kotłować się pod jasną skórą (wszyscy mężczyźni są jednak tacy sami, gorzka myśl, gorzki smak rozlany na języku i chęć rzucenia mu tymi papierami w twarz), była przede wszystkim śpiewaczką, może trochę aktorką. Głos więc rozbrzmiał równie słodko, co za każdym razem, gdy ściszonym głosem rozprawiali o umykających prędkiemu, dosłownemu tłumaczeniu kontekstach. Opary unosiły się gęsto w gabinecie, Valerie zamknęła za sobą drzwi.
Niech nikt tego nie słyszy. Nie zniesie tego dłużej.
— I mówi mi to pan, bo? — głowa przechylona w kierunku prawego ramienia, uważne, jeszcze niezmącone oparami spojrzenie utkwione w jego twarzy. Stuk, stuk, stuk. Trzy kroki od drzwi, pięć od biurka. Ze wszystkich sił pragnęła zapanować nad mimiką, pozostać najbardziej neutralną, przecież wybryki Franza nic jej nie obchodziły, podobnie tym jego durnym biznesom. Zgodziła się pomóc wyłącznie przez szansę kolejnego obcowania z ojczyzną... A dziś, jak na złość, jedynym do niej mostem był jadowity Sallow. — Drogi panie, by zarazić się podobnymi przypadłościami, trzeba najpierw trwać ze sobą we wspólnym pożyciu. — czy tak działało opium? Najpierw rozwiązywało język, prawda? Dziś chyba pierwszy raz miała okazję czuć ten zapach samodzielnie, nie osiadły na ubraniach męża, ale wiszący w powietrzu, gęstniejący, gryzący w płuca. To przecież nie tak, że odnalazłaby cień dziwnej satysfakcji, dzieląc się z tak naprawdę obcym mężczyzną sekretem nieudanego małżeństwa.
Stuk, stuk, stuk. Kolejne trzy kroki. Teraz sześć od drzwi, dwa od biurka.
A Cornelius mówił dalej. Kąciki ust pragnęły drgnąć w porozumiewawczym uśmiechu — miała świadomość, że Franz nie był najbardziej rozgarniętym człowiekiem na świecie, ale miał jakiś dryg, może szczęście głupca, które sprawiało, że piął się coraz wyżej po drabinie życia. Nie chciała jednak wnikać w sposoby, w drogi, które go do tego prowadziły. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
Przywołanie Septimusa i historii wiedeńskich rywali musiało spotkać się jednak z jakąś reakcją. Początkowo pragnęła rozciągnąć usta w pobłażliwym uśmiechu. Septimus miał dar przekonywania, nie było poza jego zasięgiem zaszczepienie w Sallowie akurat tej historii. Jednakże to lekcja wyciągnięta przez polityka, ostateczne podsumowanie postępowania Salieriego sprawiło, że...
Stuk, trzask, stuk. Krok, papiery rzucone na wypolerowaną powierzchnię biurka, szczęśliwie zatrzymane przed popielniczką z przygasającym papierosem, kolejny krok. Zmrużone w ognistej złości, choć błyszczące oczy. Valerie nie traciła czasu, znalazłszy się po prawej stronie fotela Corneliusa, szarpie za podłokietnik z całej siły zamkniętej w kruchym na pierwszy rzut oka ciele. To mylne wrażenie, Valerie dba o ciało, o siłę i zwinność, jest wręcz zaskakująco silna.
To już nie lata misternej perfekcji. To sekundy na podjęcie decyzji.
Finalny stuk.
Prawa noga śpiewaczki opiera się więc wysoko, na blacie biurka, wysoki obcas zatrzymuje się milimetry od palców Corneliusa i stosu dokumentów, o które stukał nie tak dawno temu. Ukryte do tej pory rozcięcie sukni pozwala jasnej skórze objawić się wśród wszechobecnego karminu. To niemiecka moda, na Wyspach nigdy by się nie przyjęła, jest zbyt postępowa, choć niektórzy szepczą coś o wyuzdaniu. Wchodząc między wrony, należy krakać jak one, a Valerie na obcej ziemi pragnie nie tylko przeżyć, ale uczynić ją sobie poddaną.
Jedyna droga ucieczki to w tył. Pomimo zmrużonych powiek i zaciśniętej w złości szczęki, drobnego drżenia dłoni, które pragnie ukryć przez skrzyżowanie ramion na piersi, Valerie pozostaje milcząca. Jeszcze przez moment, dwa, gdy opary opium powoli wkraczają do organizmu.
— Absolutnie nie dziwi mnie, że to akurat mój drogi brat przekazał panu tę historię, jednakże — głowa chyli się lekko w kierunku siedzącego mężczyzny, a w wypowiadanych przez nią słowach ciężko szukać nawet najdrobniejszej wskazówki o zawahaniu. — Jednak to, że pan mu uwierzył, może już unieść przynajmniej moje brwi.
Głos ma zimny, karcący jakby, a sytuacja nie potrafi być zupełnie jednoznaczna.
— Mozart i Salieri nigdy nie byli wrogami, nie mieli nawet pola rywalizacji. Instrumentalista i kompozytor, kapelmistrz. To, że przebywali w tym samym czasie w Wiedniu, niczego nie zmienia — tłumaczyła, a z każdym kolejnym słowem nachylała się nad mężczyzną odrobinę mocniej. Nie zmniejszała dystansu gwałtownie. Kilka milimetrów na raz. — Mugolska żona Mozarta, Constanze, nigdy nie odwiedziła Salieriego, wiernego swej czystokrwistej żonie, Therese i, oczywiście, muzyce. Schubert, Liszt, Beethoven, oni wszyscy mogli rozłożyć swe skrzydła dzięki pedagogicznemu talentowi Salieriego. Przyczynił się do rozwoju muzyki po stokroć bardziej niż ten, którego rozsławienie wśród mugoli stanowi jedną z największych porażek czarodziejskiej sztuki.
Głęboki wdech, powolny wydech. Ostatnie kilka centymetrów dzieliły twarz od twarzy, wanilia, paczuli.
— Więc pozwoli pan zostawić ocenę tego, czy czarodziej ten był idiotą lub nie komuś, kto na muzyce zna się lepiej od pana — elektryzująco słodki ton, i uroczy uśmiech na czerwonych wargach. Och, gdyby słuchał jej uważnie, na pewno wyczułby w tej złości nawet prawdziwe znamiona prośby. Nigdy nie był przecież głuchy na tych, którzy sami składali mu w ręce swe szczere życzenia.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]16.02.22 0:31
Spoglądał jej prosto w oczy - rozszerzone, zaskoczone, oburzone - niemalże czując na końcu języka i opuszków palców smak każdej z tych emocji. Mógłby je wyczuć, dosłownie ich posmakować. Na razie zadowalał się widokiem. W zielonych oczach wciąż skrzyły się iskry znajomego, złośliwego rozbawienia. Franz udawał, że go nie zauważał, ale Valerie widziała chyba, że każde spotkanie z jej mężem zdaje się być dla Sallowa dobrym dowcipem. Choć spojrzenie miał miększe, to iskry nie zgasły - nie tracił czujności, a skandalizujące słowa nie wynikały chyba tylko z opium i zmęczenia.
Podniósł lekko podbródek, gdy zamiast oburzenia usłyszał w jej głosie słodycz. Przez twarz przemknął błysk rozczarowania, ale Cornelius szybko uniósł kąciki ust w wymuszonym uśmiechu. Nieco bardziej szczerym, gdy zamknęła za sobą drzwi - a jednak.
-Nie poszedłbym z nim nie tylko dlatego, że nie ufam niemieckim medykom, madame. - wycedził w odpowiedzi na jej pytanie. Ponuro, w kpinie zadźwięczał jakiś rodzaj szczerości, spojrzenie zatrzymało się na Valerie jakoś wymownie, jakby oczekiwał od niej jakiegoś rodzaju zrozumienia. -Mówię to pani, bo tylko prawda wyzwala. - dodał. Mógłbym się o nim dowiedzieć w s z y s t k i e g o, wystarczy tylko słowo. Jeszce t e g o o mnie nie wiesz, ale dlaczego Septimus nigdy mnie nie poprosił? Przechylił lekko głowę. -Chyba byłem ciekawy, ile pani wie. Czy będzie pani zaskoczona. Jak bardzo ten skurwiel cię poniża. - wychrypiał zniżonym, zgrzytliwym głosem. Głosem, który niósł ze sobą gromy. W ponurym spojrzeniu rozbłysły pioruny, ale wtem zgasły, na dźwięk jej kolejnego wyznania. Cornelius Sallow odetchnął głęboko, rozparł się wygodniej w fotelu i uśmiechnął lekko, niczym zadowolony kot.
-Przynajmniej tyle. - szepnął ochryple, tonem równie ostrym, co wichura szarpiąca drzewami Shropshire, dziwnie kontrastującym z łagodniejszym uśmiechem. Nie sypiali ze sobą. Przynajmniej tyle.
Stuk, stuk, stuk. Valerie porusza się bardziej energicznie niż zwykle, sunie przez pokój z determinacją, aż...
...Cornelius aż odchylił głowę do tyłu, choć jego dłoń nawet nie drgnęła. Oczy rozbłysły. No proszę.
-Taka moda nie przyjęłaby się na brytyjskich scenach. - skwitował, podnosząc wzrok - od kostki, przez łydkę, aż sugestywnie zatrzymał spojrzenie na rozcięciu, na udzie.
Rozciągnął usta w jeszcze szerszym uśmiechu, aż...
...ten zastygł na ustach, a Cornelius podniósł wreszcie spojrzenie na twarz Valerie, spoglądając jej prosto w oczy.
Nie był zadowolony. Nie znali się długo, ale mogła rozpoznać odcień nadciągającej burzy w ciemniejących tęczówkach, w lekkim drgnięciu kącików ust, jeszcze lżejszym zmarszczeniu nosa. Gdy zasugerowała, że Salieri nie tknąłby mugolki, Cornelius zmrużył oczy i przez moment wyglądał jakby miał zamiar się cofnąć (z upokorzeniem, choć stępionym przez opium) - ale ostatecznie przełknął tylko ślinę.
-Pani brat opowiada zatem historie nieprecyzyjnie, szukając skandali tam, gdzie ich nie ma. - syknął z lekką urazą. Znów zabębnił palcami w papiery. -Skoro nie uważa pani Salierego za idiotę, a historia z żoną nigdy się nie wydarzyła, to... co zrobimy z projektem Franza, madame? - podniósł papiery w dłoń. -To śmieci. Projekt, budżet, wszystko. Powinienem je spalić. - warknął gardłowo, a potem szarpnął mocniej nadgarstkiem, dokumenty rozsypały się na podłogę, na biurko, w niedopuszczalnym wręcz chaosie. Czyżby opium stępiło jego pedantyzm? Teatralność tego gestu sugerowała jednak co innego, przedstawienie.
-Ale wtedy nie przyjechałaby pani do Londynu nieprawdaż? - pozbył się już papierów, ma wolną dłoń. Uśmiech powoli spełza z ust, ustępując miejsca szczerej złości. -Mamy przyjąć, że idiotą jest Franz? A może Septimus lub pani ojciec? - rozbrzmiewa charkliwe, gdy palce Corneliusa zaciskają się na kostce Valerie - na tyle delikatnie, by móc sunąć do góry, po łydce. -Dlaczego oddali cię jemu, nie mnie? - słowa wcinają się pomiędzy ich twarze niczym nagły huragan, uraza jest szczera, te emocje nie wydają się planowane.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
1957 Andante, andante, presto, presto Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]16.02.22 18:22
Powietrze gęste było nie tylko od narkotycznych oparów, było przede wszystkim gęste od emocji.
Valerie powinna go uderzyć. Powinna go spoliczkować, ale nie otwartą dłonią, to byłoby nieeleganckie. Znacznie lepiej sprawiłyby się w tym zadaniu rękawiczki — te długie do łokci, które przywdziewała na scenie i w czasie bankietów. Wyobraźnia sama popchnęła ją do wyobrażenia sobie machnięcia nimi, śliski materiał zostawiający pręgę na policzku, czerwień przebijająca się spod ciemnego zarostu. Klatka piersiowa zafalowała w niespokojnym oddechu, to byłaby dobra zemsta, ale...
Nie chciała, by jakakolwiek jej reakcja — nie w prywatności gabinetu — nasunęła Corneliusowi myśl, że zła jest za obrażanie jej męża. Pluć mogła na Franza we własnej duszy, znienawidziła go już dawno, lecz na zewnątrz mieli być szczęśliwym małżeństwem, a ona wierną żoną. Chciała, by wiedział, że jakakolwiek zemsta nie była efektem jego słów o Kruegerze. Że to nie jego kompromitował, a ją i za to właśnie powinien ponieść konsekwencje.
Słuchała go jednak w ciszy przerywanej szumem wzburzonej krwi odbijającym się w uszach. Prawda wyzwala? Dobre sobie. Tutaj prawda służyła wyłącznie jako umocnienie się w pozycji przetargowej, kolejne wskazanie wyższości mężczyzny nad kobietą, była szeregiem nieprawidłowych założeń i początkiem katastrofy, ostatnim momentem, by ją powstrzymać. Valerie najwyraźniej nie miała jednak takiego zamiaru.
— Poniża mnie równie mocno, co Pan w tej chwili. Sugerując mi choroby, których nazw kobieta mojego statusu nie powinna znać i ślepotę na działania mojego nieszczęsnego małżonka. Pragnąc wytknąć mi naiwność, mógłby pan z powodzeniem uciec się do form łagodniejszych, jestem pewna, że pana na to staćjak za odjęciem różdżki, również w głosie Valerie — dotychczas angielskie głoski wciąż naznaczone były ostrością niemieckiej mowy — wybrzmiały gromy, Cornelius mógł niemal czuć dobrze znajomy wicher muskający jego policzki. Shropshire nie rodziło ludzi pozwalających urządzać komuś rozrywkę własnym kosztem. Synowie i córki ich hrabstwa byli ludźmi pamiętliwymi, zdolnymi pokonać nie tylko morze i wielkie odległości, ale i własne słabości tylko po to, by wymierzyć stosowną w ich mniemaniu zemstę. Shropshire to w końcu mroźne zimy, silne dęby i uporczywie niecofane spojrzenia.
Takie, które darowali sobie teraz Sallow i Krueger, ponura zieleń i błękitna furia, obie głowy przechylone, zupełnie tak, jakby naturalne dlań zachowania wyciągnęli z jednego wzorca. A może dostosowywali się do siebie wzajemnie, nie chcąc pozwolić sobie na przedwczesną porażkę? Kontakt wzrokowy zerwał się bowiem dopiero, gdy Cornelius sunąl spojrzeniem po jasnej skórze, gdy zatrzymał się mniej niż subtelnie na udzie, a Valerie postanowiła odpowiedzieć na jego modową ekspertyzę.
— W ojczyźnie nosić mogę wyłącznie pańskie ulubione kroje — czy w gardłowych, szorstkich tonach wspólnego akcentu wybrzmiała propozycja, czy też była to obietnica... Określić mógł wyłącznie Sallow. Niezależnie od tego, co postanowił, gdy wzniósł spojrzenie na jej twarz, raz jeszcze, miała idealną okazję do przyjrzenia się temu, jak złości się ów mężczyzna. Chyba powinna się bać — ludzie jego pozycji lubili swe niezadowolenie rozlewać na wszystko wokół, sprawić, by pozostało w pamięci prowokatora na długo. Ale im spokojniej oddychała, im bardziej udzielało jej się spowodowane przez opium rozluźnienie, tym mocniej zauważała, że był w tym wszystkim... Niebezpiecznie fascynujący. Cała ta otoczka — wysoko postawiony polityk, noga w butach na wysokim obcasie oparta o blat stołu, prywatność gabinetu, rozcięcie sukni i gorące niezadowolenie — aż prosili się o kłopoty.
— Mój brat opowiada te historie, co do których jest pewien, że znajdą uznanie odbiorcy — niech pan to interpretuje, jak chce, panie Sallow. Uśmiech, który wystąpił na karminowe wargi Valerie zdradzał jej pewność siebie, to, że czuła się w tym momencie górą. Dlaczego? Przecież nie powinna. Cornelius próbował kierować spotkaniem pod swoje dyktando, odkąd zjawiła się w drzwiach gabinetu, lecz śpiewaczka nie ułatwiała mu dziś zadania. Przez moment mogło wydawać się, że to nie ona walczyć musiała o jego aprobatę, a na odwrót. Słuchała go więc z rosnącym spokojem; z jasnych oczu powoli znikały iskry gniewu, nie drgnęła nawet na rozrzucenie papierów. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się chęć roześmiania na tę teatralność, na zawoalowaną groźbę zniszczenia planów inwestycyjnych małżonka. Nie mogło ją to mniej obchodzić. Im bardziej złości się Cornelius, tym więcej gniewu ulatuje z Valerie. — Szczerze powiedziawszy, nie interesują mnie sprawki mego męża. Zajmuję się tym tylko dlatego, że potrzebuje pan zaufanego tłumacza, a ja kogoś, kto prezentuje wyższy poziom od tych niemieckich idiotów — mówi miękko i cicho, w głosie pobrzmiewa jawna pochwała, bo Sallow nie jest byle kim, Sallow jest uosobieniem wszystkiego, czego nie może znaleźć w tym podłym kraju, na kilkanaście dni służbowej wizyty staje się ideałem, przypomina o swojej obecności w świecie i budzi nieznośną tęsknotę za tym, który... nigdy nie był jej.
— Jeżeli to panu pomoże, wszyscy są idiotami — zgadza się z nim w zupełnej pokorze, a charkliwy ton sprawia, że przez ciało przechodzi pierwszy, elektryzujący dreszcz. Niech się bawi, myśli Valerie, nie odrywając wzroku od jego twarzy do czasu, aż nie poczuje palców na swej kostce. Leniwie, jakby z niechęcią przenosi wzrok na jego palce, ciekawa, dokąd dalej.
Do czasu, aż pomiędzy nich wpada pytanie, które raz jeszcze podkłada ogień pod serce, każe jasnym brwiom ściągnąć się do końca, masce pęknąć. Gdyby nie misterne upięcie, huragan rozwiałby jej włosy, ale umiejętnie wsunięte szpilki trzymają włosy w ustalonym porządku.
Cię, madame, czy pani? — przerywa najpierw, ta niepewność co do tytulatury wydaje się drażnić ją w nieproporcjonalny sposób. Ciemne rzęsy na moment łaskoczą policzki, gdy przymyka powieki, gdy stara się uspokoić, lecz Cornelius nie wie, że swą własną urazą uderzył także w pogrzebane na dnie serca panieńskie marzenia swej rozmówczyni. Marzenia, których echo powraca do niej w tej chwili, które rozdrapuje ledwo zaleczone rozłąką rany. — Mówi pan jak zraniony kochanek — zauważa, chyba ostro, ale to wina akcentu, na pewno akcentu, skazy ze Shropshire, którą nosili w sobie oboje. Gdy wznosi powieki do góry, zatrzymuje spojrzenie w zieleni spojrzenia Sallowa, nie ma miejsca na strach. — Gdyby nie to, że pamiętam swe czasy panieńskie wyraźnie, pomyślałabym, że stawał pan w konkury o moją rękę — nie stanąłeś, Corneliusie, oskarżenie i finalna odpowiedź nie wybrzmiewa, ale chyba polityk jest tego świadomy. — Ojciec i brat oddali mnie przez to idiocie, który nie czekał na to, aż propozycja sama spadnie mu z nieba. Wiele złego można powiedzieć o tym człowieku, lecz niemożliwym jest odmówienie mu odwagi przy składaniu poważnych ofert.
Jak ten projekt, skrajnie głupi, bezużyteczny i kreślony na kolanie. Projekt, który Cornelius weźmie ze sobą do Wielkiej Brytanii, a może zostawi go w tym gabinecie, wciśniętym w jedną z zamykanych na klucz szuflad na wieczne zapomnienie.
— Jest pan od niego mądrzejszy? — pyta wreszcie, znów przechylając główkę w bok, gdy wzrok zsuwa na jego dłoń na własnej kostce. Jest przyjemnie ciepła, a z tej odległości prawie nie czuć gryzącego zapachu, pozostałości po przygaszonym papierosie.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]17.02.22 4:17
Przewrócił oczami.
Tak, przewrócił oczami.
Pozwalał sobie na to rzadko, jedynie przy osobach postawionych niżej lub bliskich, na przykład przy Septimusie. Nie przy Kruegerach, nawet jeśli Franz skakał wokół niego, a Valerie cierpliwie tłumaczyła dokumenty. Takie odruchy zniecierpliwienia nie pasowały do stonowanego polityka, prawdziwy Cornelius skrywał się pod maską opanowania. Teraz poluzował sznurki tej maski.
-Stać mnie na to, ale jestem zmęczony. - przyznał z bezczelnym uśmiechem, najwyraźniej nawet jego mimika nie była dziś przypadkiem, najwyraźniej nawet opium nie sprawiło, że zechciał utracić kontrolę. Tańczyli z Valerie wokół siebie już przez jakieś dwa lata, odkąd Krueger zaczął tańczyć wokół niego. Dziś - gdy widział jak Franz znika na piętrze z kobietą, która pomimo szerokich bioder mogła budzić w Corneliusu wyłącznie pogardę - coś w nim pękło.
-A jednak - zna pani te nazwy. - wzruszył ramionami, uśmiech poszerzył się, z upodobaniem chwytał Valerie za słówka. -Jak mam łagodniej to ująć? Powiedzieć, że pani mąż zasiedział się w przybytku dla dżentelmenów, a nie że... - pokręcił lekko głową, tak jakby faktycznie ugryzł się w język. Słowa, które mógłby powiedzieć, wybrzmiały w ciszy. Ciszy, o którą tak go prosiła. Proszę bardzo, Valerie, umiem powściągnąć język - jeśli boli cię tak coś, co już wiesz.
-Ależ proszę. Jeśli - zmrużył oczy, które ciskały gromy, a ton zniżył do jadowitego syku. -Franz pozwoli. Nie wiem, jak zapatruje się na niemiecką modę, a lubi się panią chwalić. - zacisnął dłoń w pięść, mimowolnie. Poznał tego człowieka o wiele lepiej, niż by sobie tego życzył. Złość w nim narastała, ale nie na Valerie, nie na jej karminowe usta i słodki ton, nie na jej nogę - buta - na jego nieskazitelnym biurku. Na Franza. Na Septimusa. Na okoliczności. Może na siebie samego?
-Potrzebuje pani kogoś? - powtórzył za nią, cicho, acz dobitnie. Kogoś, kto prezentuje wyższy poziom, tak, sprawiła mu nie tak znowu zawoalowany komplement, ale bardziej interesowało go co innego. Potrzeba. Specjalnie podkreślił to słowo, wymawiając je powoli. Czy zdawała sobie sprawę z tego, co powiedziała, co zasugerowała?
-Ależ do czego może potrzebować gwiazda pani formatu od polityka o zbyt ciętym języku? - szepnął nieco ironicznie, bo języka nigdy nie miał aż tak ciętego, nie aż do dzisiaj. Zwykle przemawiał miękko, sprytnie, z typowym dla Sallowów lizusostwem.
-Wszyscy. - znów powtórzył jej słowa, zupełnie jakby się nimi bawił, jakby były gliną, z której lepił coś nowego. -Może wszyscy mężczyźni? - przechylił lekko głowę, myśląc sobie, że nie lubi patrzeć na nią z dołu. Aby przemóc to uczucie, przesunął dłoń w y ż e j, prawie pod kolano. -Ja również? - zapytał zniżonym głosem. Był idiotą, czy kimś, kto prezentował wyższy poziom?
Ona odbiła jednak pytanie, zarzucając mu bezczynność. Komplementując swojego cholernego męża. Pytając, co sądzi sam o sobie. Cornelius zacisnął mocno usta, oczy iskrzyły, ale - co było do niego niepodobne - przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Cisza zawisła między nimi - ostra, niemalże g ł o ś n a, dźwięcząca w uszach jeszcze kilkanaście upiornych sekund po tym, jak Valerie skończyła mówić.
-Mógłby zniknąć, Valerie. - pada miękko, ledwo słyszalnym szeptem.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
1957 Andante, andante, presto, presto Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]18.02.22 18:04
— Kto jak kto, ale p a n powinien wiedzieć najlepiej, że zmęczenie nie zwalnia z zachowania odpowiednich manier — choć sili się na spokój, złość i rozczarowanie wibrują wokół niej, pchając do nieproporcjonalnej reakcji. Nie powinna była go upominać, nie była ani jego krewną, ani na tyle bliską jego sercu osobą, by mieć ku temu dobry powód. W każdym innym miejscu niż ten gabinet nie pozwoliłaby sobie na to — zawsze znajdowali się pod ostrzałem uważnych spojrzeń, na zewnątrz ich relacja miała być skrajnie profesjonalna, a wskazówki podpowiadające pochodzenie z tych samych stron i wcześniejsze wplątanie Corneliusa w losy rodziny Vanity ograniczone wyłącznie do postaci Septimusa. Valerie miała być dla Sallowa zupełnie obca, ale tonący w oparach opium gabinet nie był salą bankietową w Berlinie, ani zachwycającą przepychem sceną w Londynie.
Tonący w oparach opium gabinet był jednym z pagórków południowego Shropshire, okolice Ludlow, po drugiej stronie od Caynham, w drodze do Sallow Coppice. Ciemne, burzowe chmury zasłały niebo, Cornelius uśmiechał się ze złośliwą satysfakcją, gdy klatka piersiowa Valerie unosiła się nieregularnie, w ostatnich próbach utrzymania kontroli nad emocjami, ale... Była artystką. Wstrzemięźliwość uczuciowa nie była jej mocną stroną, ekspresją dorównywała — czasem nawet przeganiała — całej trójce swych braci, a przede wszystkim Septimusowi. W jasnych oczach błysnęło ostrzeżenie. Pierwsze i ostatnie.
— Najlepiej nie mówić o tym wcale. Jeżeli prosił mnie pan tu wyłącznie po to, by mnie upokorzyć, mam nadzieję, że przynajmniej bawił się pan przy tym przednio — teraz już chce brzmieć na rozgniewaną. Chce ciskać gromy z burzowego nieba i by te gromy trafiały w każdego, kto sprawi jej przykrość, nawet jeżeli tym kimś jest przyjaciel brata (tylko przyjaciel, tylko jego, nie myśl o nim, Valerie, nie t a k). Wraz ze zmianą tonu, postępuje również zmiana mimiki i choć rysy twarzy pani Krueger pozostają łagodne, zaciśnięte wargi i skrzące złością, przymrużone oczy opowiadają inną historię. Ale nie tylko ona pokazuje, co zagnieździło się w jej duszy; grają w otwarte karty, choć nie nazywają tego wprost. Wystarczą drobne gesty — dłoń zaciśnięta w pięść, zmrużone powieki, rzęsy niemal przysłaniające tęczówki o barwie ściętej mrozem tonii rzeki Severn, syki i gromy. A to wszystko, fundamentalnie, przez jednego człowieka.
Przez Franza Kruegera.
— Wchodząc między wrony... — pozwoliła sobie na przywołanie powiedzenia, którego zakończenie albo wybrzmi w ich wyobraźniach, albo zostanie wypowiedziane przez Corneliusa, z którego nie zamierzała zsuwać spojrzenia. Był okropnie wręcz drażliwy na temat jej męża, pomimo faktu, że s a m go zaczynał. — I od kiedy przejmuje się pan jego zdaniem? Przecież sam zdołał pan zauważyć jego niekompetencję... Ach, przepraszam. Nie tylko zauważyć, ale i wytknąć je jego żonie. I cóż mam panu powiedzieć? Że mój mąż to skończony idiota, który do sukcesu dochodzi wyłącznie dzięki siatce przysług, w którą pragnie wciągnąć i pana? Tak, to wszystko — teatralnie przeniesiony wzrok na rozrzucone po gabinecie papiery, kąciki pokrytych czerwoną szminką ust wreszcie drgają, wargi układają się w łagodniejszy uśmiech, a sylwetkę śpiewaczki opuszcza wcześniejsze napięcie. — To pułapka, panie Sallow. Na pana...
Ostatnie centymetry dzielącej ich odległości stapiają się do milimetrów, gdy Valerie nachyla się nad uchem Corneliusa, ciepły, słodki oddech owiewa wrażliwy płatek ucha, gdy kończy myśl szeptem:
— Ale i na mnie. Przede wszystkim na mnie — ty wyjedziesz z Berlina i tyle ciebie było. Ja zostanę tu, z Franzem, jako d o b r a żona i znosić będę to, co moje poprzedniczki. Czy spotkamy się następnym razem, jeżeli dziś twardo mu odmówisz? Nie mogę być pewna.
Krueger odsunęła się jednak od jego ucha prędko, pozycja, którą zajmowała, była niebezpieczna nie tylko obyczajowo (drzwi wciąż były zamknięte, nikt nie powinien im przeszkadzać), ale przede wszystkim wiązała się z ryzykiem poślizgnięcia, urazu, przeciążenia materiału sukni.
— Dlatego potrzebuję pana obecności, panie Sallow. Nie musi się pan zgadzać na głupoty mego męża, samym mam związane ręce, panie Krueger, lecz szepnę stosowne słowa temu, komu trzeba, zdolny jest pan uchronić siostrę pana przyjaciela przed czymś znacznie gorszym niż choroba z przybytku dla dżentelmenówkości zostały rzucone, a pomimo wciąż rozciągniętego na wargach uśmiechu, oczy Valerie zaszły mgłą smutku. Szczerego smutku. Smutku zgaszonego przez moment dzięki krótkiej zabawie słowem, którą uskuteczniał Sallow. Nawet w tej pozycji, z dołu, walczył o swoją pozycję, ale przyznanie mu racji i stwierdzenie, że w istocie rzeczy, był idiotą podobny reszcie rodzaju męskiego, nie przyniosłoby zamierzonych rezultatów.
Dlatego Valerie kręci głową przecząco, gorąco dłoni tuż pod kolanem i zniżony głos są wystarczającym impulsem do myśli, że nie powinna godzić się na status quo, że jeżeli kiedykolwiek ma wyjść z tego ż y w a (bo przecież nie cała, nie po tym, co już miało miejsce), Sallow był jej jedyną szansą.
Mógłby zniknąć...
— Nie — odpowiada miękko, lecz zgodnie z prawdą. Cornelius miał w sobie za dużo sprytu, za dużo uwagi i zbyt jasny umysł, by być idiotą. Właśnie udowodnił to lepiej, niż mogłaby sobie to wyobrazić. — Pan nie jest idiotą. Dlatego gdy zaraz wyjdę, pozbiera pan petycję z ziemi i ułoży ją starannie na krańcu biurka. Poczeka kilka dni, później spakuje ją pan ze sobą i wyjdzie do Londynu. A mojemu mężowi powie pan, że spotkamy się... Za miesiąc? Znajdzie pan dla nas czas, czyż nie? — przechyliła głowę raz jeszcze i choć właśnie dyktowała politykowi jego przyszłe ruchy, każde słowo wypowiedziane było mrukliwym szeptem, gdy spojrzenie zsunęło się s a m o na zaciśnięte mocno usta Sallowa, a później wzniosło się powoli do zielenii jego oczu.
Ryzykowała wszystkim, ale stawką było jej życie.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]18.02.22 19:23
-Zachowałem maniery. - wycedził przez zaciśnięte zęby, a syk, choć cichy, przeciął powietrze ostrzegawczo. Jak sztylet, jak szpilka wrzynająca się w jej fryzurę, jak mdły zapach opium.
Nie mógł tego znieść, spoglądania na nią z dołu. Poderwał się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło aż upadło na podłogę (! nie przypominał sobie, by kiedykolwiek dopuścił się takiego bałaganu), głuchy łomot, dłoń zawisła nad jej kolanem jakby chciał za nie chwycić, ale ostatecznie oparł ręce na biurku, niemalże wbijając je w mahoniowe drewno. Zbyt gładkie, zbyt miękkie, zbyt nieodpowiednie, niemiecka fuszerka, pieprzony modernistyczny Bauhaus, jakże wolał Williama Morrisa.
-Zachowałem maniery w palarni opium, gdy upokarzał ciebie i mnie, n a s, i Septimusa, i twoją rodzinę, i całe Shropshire, całą Anglię, zabawiając się z tymi... - wyszeptał chrapliwie, porzucając formy grzecznościowe, na jednym wydechu, emocje gromadzone w trakcie tych irytujących godzin spędzonych w towarzystwie wstawionego Franza, upkorzenie, to kotłowało się Corneliusowi w głowie, a upokorzeń nie znosił i nie wybaczał.
-Można się tym zmęczyć, choć pewnie nie tak, jak latami w jego towarzystwie. - przyznał niechętnie, bowiem mimo o k r o p n e g o wieczoru nawet jemu nie starczyło arogancji na to, by porównać jeden wyjazd do zmarnowanego życia.
-I mówisz, że ja cię upokarzam...? - wyrwało mu się głośniej, głucho, pokręcił głową, kobiety bywały tak niedomyślne, tak irytujące, tak... -W takim razie wyjadę, nie spotkasz mnie nigdy więcej, nigdy się nie zirytujesz, tego chcesz?! - nozdrza zadrżały lekko, na twarz wystąpiły niespotykane u niego rumieńce (to opium, to pewnie opium), oczy iskrzyły i coś w jego zażartym spojrzeniu mówiło Valerie, że byłby do tego zdolny, że niezależnie od korzyści finansowo-politycznych z planów Franza oraz osobistych z jej towarzystwa, wyprosiłby ją teraz i już i uruchomił ministerialny świstoklik do Londynu. W imię urażonej dumy był zdolny do wielu rzeczy, do porzucenia własnego syna, do zamknięcia dla Deirdre wszystkich drzwi w Ministerstwie, będzie zdolny do zostawienia Valerie za sobą, może nawet uda mu się o niej nie myśleć zbyt wiele.
Pułapka.
Gdy Valerie nachyla się do jego ucha, Cornelius podnosi lewą rękę i chwyta kobietę za podbródek - delikatnie, acz na tyle stanowczo, by cofnąć głowę i spojrzeć jej w oczy.
-Pułapka na nas. - powtarza chrapliwie. -Nie igraj z ogniem, Valerie. Wiem, co mówię. - ogień nie parzy, ogień spopiela, wszystko na twojej drodze. -Franz wie? - mruży lekko oczy. -Wie, jak się do mnie uśmiechasz, jak na Ciebie patrzę? To twój pomysł, jego, czy wasz? Chce coś nam zrobić jak się dowie? - najpierw w zielonych oczach lśni złość, ale Valerie mówi dalej, a spojrzenie łagodnieje. Czyżby Cornelius Sallow czuł... niepokój?
-Przestań. - szepcze z naciskiem, a prawa ręka sięga po różdżkę.
-Incendio. - wyrywa mu się samo, bo choć ognia nie znosi, to po prostu musi coś spalić, te pieprzone papiery, przynajmniej niektóre z nich - reszta jest rozrzucona chaotycznie po podłodze. Wciąż patrzy jej w oczy, gdy płoną, aż zapach dymu wdziera się do nosa i Cornelius mruga, dodając pośpiesznie.
-Balneo. Co za pech, rozlałem na nie kawę po tej wspaniałej zabawie w palarni opium. - szydzi, chowając różdżkę do kieszeni. Tyle, że wciąż zaciska na niej palce, tym razem stracił cierpliwość, tym razem, chce, musi, wyczuć jej emocje.
-Przestań się na to godzić, Valerie. - syczy, biorąc jej słowa nie za plan, a za odmowę. Tym razem to on wydaje się smutny, bo już postanowił - nie chciał już Kruegera w swoim życiu i jeśli ten starzec faktycznie robił żonie coś gorszego, to Franza spotka przykry wypadek. Pytanie tylko, czy w tym życiu pozostanie Valerie.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
1957 Andante, andante, presto, presto Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]18.02.22 20:36
Opium delikatnie stępiło naturalną czujność Valerie. Syk Corneliusa jest więc niepokojący, ale nie niesie za sobą gromów, które mogłyby popchnąć zimne dreszcze w górę jej kręgosłupa. Chciałaby przymknąć powieki, odtworzyć sobie dźwięk, który z siebie wydał, inspiracja uderza w delikatną, artystyczną duszę, ale wtedy Cornelius podrywa się z miejsca, huk krzesła niszczy subtelną harmonię, Valerie zaciska oczy, cofa się, obie stopy wreszcie opierają się o ziemię, w miejscu tuż obok dłoni Corneliusa nie ma już jej kolana, ni butów na obcasie, jest tylko pustka, pustka, pustka.
Polityk mówił, mówił, mówił, nie przestawał ciskać gromów, a w sercu Valerie po raz pierwszy w jego obecności pojawił się strach. Jeżeli wcześniej mogła sobie pozwolić na opiumowe rozluźnienie, teraz nie jest w stanie znów otworzyć oczu, cały kolor znika z jej twarzy, jest teraz blada, p r z e r a ź l i w i e blada, bo nie ma na świecie nic straszniejszego, od rozgniewanego mężczyzny. I nawet to, że Cornelius występuje — nagle, niespodziewanie — w obronie nie tylko swojej, nie tylko Septimusa, ale i jej, i c h (ciebie i mnie), nie gasi obaw, podsyca je nawet, a ona chciałby ratować się ucieczką, ale...
Nie ma dokąd uciec.
Septimus już od dawna grzeje miejsce w Caynham, kursując od czasu do czasu pomiędzy swymi operami. Amelia... Amelia na pewno wyciągnęłaby ku niej dłonie, gdyby tylko nie pracowała już w brytyjskim Ministerstwie, gdyby została w Berlinie. Ale wszyscy, których moła nazwać prawdziwie bliskimi opuścili to skazane przez los na zapomnienie miasto i został wyłącznie Cornelius, rozzłoszczony Cornelius, rozzłoszczony przez nią, wszystko zawsze było jej winą. Franz i jego syn wykładali jej tę prawdę wystarczająco dużo razy, tak wiele, że sama Valerie zaczęła w to wierzyć. Mieli przecież rację — teraz przez nią Sallow również był zły, aż wstał z miejsca, rozrzucił dokumenty, przewrócił krzesło, cóż znaczyła jej własna duma w obliczu ż y c i a?
Głos grzęźnie jej w gardle, oskarżenie odbija się od ścian pokoju, od kości czaszki, a ciałem Valerie wstrząsa dreszcz. Opuszcza głowę, wciąż nie otwiera oczu, boi się, wystarczy jedno spojrzenie, nie trzeba nawet magii.
— Przepraszam... — szepcze wreszcie, a gdy otwiera oczy, te skrzą się podobne diamentom, jednak jej łzy nigdy nie były równie wartościowe. Dla nikogo. Przelała ich tyle nad swym losem, nie wzruszyły ani ojca, ani Septimusa, prąd przeszedł przez delikatne palce, Hector też miał ją za nic, też zniknął z jej życia, ale wtedy nie była to kwestia życia i śmierci. Jeszcze nie.
Ale Cornelius łapie ją za podbródek, zaś Valerie nie walczy. Z nim chyba nigdy nie będzie w stanie walczyć, ale cała determinacja, cała pewność siebie skruszała pod celnymi ciosami, teraz liczy się tylko przetrwanie, ostatnia szansa na kupienie jeszcze kilku dni, przynajmniej miesiąca.
— Corneliusie, on... — próbuje się odezwać, ale gardło ma zaciśnięte, nie wie, jak zebrać myśli. Choć łzy skrzą w oczach, nie spływają po policzkach, Valerie próbuje jednocześnie patrzeć i nie patrzeć, bo wypada, bo mężczyźnie należy się szacunek, ale boi się, boi się, chyba pierwszy raz tak naprawdę domyśla się, co się stanie, jeśli. — On jest zawsze albo pijany, albo przepalony, on nigdy, nigdy nie patrzy na mnie, dopóki... — chce odnaleźć jego dłoń, a wraz z nią przynajmniej ułudę komfortu, ale lęk nie pozwala nawet na niewielkie drgnięcie. — Proszę, nie sugeruj nawet, że mogę mieć z tym coś wspólnego... — wreszcie łamie się i głos, Valerie zaciska nerwowo powieki, a łzy płyną, wreszcie płyną, wartkim nurtem, po jasnych policzkach.
Otwiera powoli usta, chyba chciałaby coś jeszcze powiedzieć, ale Cornelius prosi, by przestała, więc zamyka je na powrót, jest cicho, a potem dwa zaklęcia. Dopiero wtedy otwiera oczy, serce ściska się w strachu, ale nie odwraca od niego wzroku. Gdziekolwiek nie rzuciłby podpalającego zaklęcia — na papiery, na biurko, na nią samą — nie oderwałaby wzorku od jego zielonych oczu, którymi zaglądał nie tylko w jej własne, ale nawet... w jej duszę? Dym wgryza się w nozdrza, Valerie nie lubi ognia, ale nie cofa się, Cornelius jest panem sytuacji. Oczy otwierają się szerzej na dźwięk Balneo, chlupnięcie wody, niemal wiarygodna wymówka z kawą.
— Corneliusie, ja muszę... — szepcze wreszcie, a wyczulony na emocje Cornelius czuje dokładnie to, co ona sama. Falę paraliżującego strachu, wibrującego w powietrzu pomiędzy nimi, przed różdżką, przez różdżkę. — On... On mnie zabije... — dodaje po chwili, ale nie czuć w tym zdaniu lekkiego kłamstwa. Wyznanie jest ciężkie, niczym kamienie spadające z urwiska i właśnie tak czuje się Valerie. Jakby wyłącznie chwila dzieliła ją przed upadkiem, roztrzaskaniem się o skały. — Ostatnim razem... Trzeba było trzech uzdrowicieli... I tylko dlatego, że moja córka powiedziała niańce, że nie mogę się ruszać... Teraz... Teraz mi już nie wybaczy... On... Corneliusie, nie jestem naiwna... Jego dwie wcześniejsze żony... One tak samo... — dławi się własnymi łzami, ale trzyma głowę wysoko. Policzki wreszcie palą — palą żywym ogniem, ogniem prawdziwego upokorzenia, zdradzonego sekretu.
Złapałaby go za dłoń, gdyby tylko starczyło jej odwagi.
Ale wszystko wydaje się już stracone. Valerie twierdzi, że nie ma odwrotu.
— Proszę, nie bądź na mnie zły... I jeżeli go spotkasz, przekaż Septimusowi, że bardzo za nim tęskniłam...




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]18.02.22 22:23
S t r a c h.
Mdlący, duszący. Cornelius nie wie już, czy strach pulsuje magią pod drewienkiem jego różdżki, czy krąży krwią pod skórą Valerie, czy iskrzy w jej oczach, rozlewa się na cały pokój. Jest wszechobecny, intensywny, tak silny, jak strach przesłuchiwanych mugoli i Layli tuż przed tym, zanim wszedł jej do głowy. Kolano Valerie znika ze stołu, nawet gdyby chciał podnieść dłoń, to palce przecięłyby powietrze. Pozostała pustka, przesycona lękiem.
Nie spodziewał się tego. Chciał okazać swoje niezadowolenie, wyładował własną frustrację, zrzucił maskę uprzejmego polityka, ale przecież miała prawo podejrzewać, że będzie zły. Po tym, jak tańczyli wokół siebie w tańcu niedomówień, już dwa cholerne lata, po tym jak jej mąż proponował mu dziwki, jak sama broniła (jego zdaniem) Franza fasadą własnego oburzenia.
-Przestań przepraszać! - syknął, marszcząc brwi. -Obydwoje wiemy, że byłem... - przenikliwe spojrzenie staje się nagle dziwnie bezradne, mniej kupione na jednym punkcie, zielone oczy błądzą gdzieś pomiędzy jej bladymi policzkami, drżącymi ustami i mokrymi (o zgrozo!) rzęsami. -...nieuprzejmy. - kapituluje, bo nie wie co się dzieje, nie lubi zagadek, nie tak miało się potoczyć to spotkanie, chciał udowodnić swoją dominację, ale nie doprowadzać jej do płaczu. Coś mu umyka, coś, czego nawet wyczuwane za pomocą legilimencji emocje jeszcze mu nie zdradzają, coś co za moment zdradzi dopiero sama Valerie...
-To jest zawsze pijany, czy sprytnie zastawia pułapki? - drąży logicznie, choć strzępki empatii podpowiadają mu, że nie powinien. Na szali dobrego samopoczucia Valerie wisi jednak teraz bezpieczeństwo, bezpieczeństwo, o którym wspomniała sama - pułapka na niego, na nią, przede wszystkim na nią. Żeby w nią nie wpadli, musiał wiedzieć. -Też mam go za pijaka, ale... czyżbym go nie doceniał? - marszczy lekko brwi, bo nienawidzi nie wiedzieć, nienawidzi się mylić.
Myli się jednak, a nawet pauza na ogień i wodę nie pomaga, strach wciąż jest wszechobecny i...
Zabije?
Poniży, okrzyczy, ale t e g o się nie spodziewał.
Cornelius wciąga powietrze nosem, głęboko, a potem zwalcza chęć cofnięcia się o krok. Przez chwilę patrzy na Valerie w milczeniu, tak jakby procesował otrzymane informacje, ale robi zgoła co innego - zrozumiał wszystko, w lot, od razu, zawsze myślał przecież szybko. Daje sobie chwilę pauzy na okiełznanie emocji, powstrzymanie pierwszych cisnących się na usta słów i ułożenie ich w coś delikatniejszego niż pierwsza, gniewna reakcja. To teraz ważne, już raz dziś się wyładował, nie może z n o w u pęknąć, nie gdy Valerie jest w takim stanie. Najchętniej otworzyłby okno, rozwiał opary opium, ale nie może - muszą pozostać w zamknięciu, otoczeni grubymi ścianami, niesłyszani.
Wreszcie powoli wznosi dłonie, by ułożyć je na jej policzkach, delikatnie otrzeć łzy. Próbuje nie myśleć o wszystkich powłóczystych spojrzeniach i wymownych uśmiechach, próbuje nie być teraz Corneliusem - a Septimusem, tym, który powinien ją teraz wspierać i którego tu nie ma.
-Septimus nie wie...? - szepcze, choć zna odpowiedź, jest oczywista. Zna Septimusa i jego e m o c j e jak własną kieszeń, nigdy nie zachowałby spokoju gdyby wiedział.
-Powiesz mu, Valerie. Jutro pogratuluję Franzowi wspaniałego projektu, za miesiąc zaproszę was do Anglii, tam... tam będzie łatwiej. - zapewnia od razu, prędko, by rozwiać jakiekolwiek wątpliwości. -Pojedziesz do Caynham, dasz Septimusowi dużo alkoholu i mu powiesz. Potem spotkam się z nim ja. Potem Franza Kruegera spotka nieszczęśliwy wypadek, a ja się tobie oświadczę, by nie zostawiać cię z tym całkiem samej. Możesz mnie odrzucić, po prostu... to właściwe, bo zabiję go niezależnie od tego, czy się na to zgodzisz czy nie. - bo raz w życiu mogę zachować się przyzwoicie, myśli, odsuwając dłonie od jej twarzy, ale powoli - tak jakby chciał zatrzymać je tam jeszcze chwilkę dłużej.
-A teraz... - głos drży lekko na jego wspomnienie, ale nie może przecież myśleć w afekcie, przecież obiecał jej bezpieczeństwo.
Nie może jej więc tknąć, pomimo opium i kolana na biurku, to byłoby niewłaściwe, a dziś będzie kimś, kim bywał rzadko. Kimś, kto robi to, co właściwe. -...otrzesz łzy, uspokoisz się, a potem wrócisz do domu by powiedzieć Franzowi, że może być dumny ze swojego projektu... i z Ciebie. - ledwo hamuje obrzydzenie, ale wznosi do góry podbródek, tak będzie właściwie, musi mieć plan, nie może tego zrobić w afekcie.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
1957 Andante, andante, presto, presto Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: 1957 Andante, andante, presto, presto [odnośnik]19.02.22 12:18
Syknięcie przerywa powietrze, podobnie do celnie wymierzonego policzka. Valerie wznosi ramiona do góry, jakby chciała ochronić przed uderzeniem swą szyję, bo zna takie tony, wie, do czego one prowadzą, ale w jednej chwili zapomina, że Cornelius jest i n n y, że taka reakcja, ustawienie go w jednym szeregu z tym, który doprowadzał go do chłodnej furii, może go tylko dodatkowo rozzłościć. Valerie jednak nie ma teraz czasu na zastanawianie się, ciało działa na podstawie najsilniejszego rodzaju pamięci — emocjonalnej. Instynkty biorą górę, a najgłośniejszy, najmocniejszy, najsilniejszy z nich to instynkt przetrwania.
Zaciska więc mocno powieki, wstrzymuje oddech, zagryza czerwone wargi, byleby tylko nie krzyknąć, byleby tylko nie pisnąć, Franz gniewa się przecież jeszcze bardziej, gdy słyszy werbalny opór. Ten fizyczny złamał przecież dawno, Valerie potrafi być silna, oczywiście, ale jest też kruchą, bojącą się bólu kobietą. A strach wiąże jej ciało, krępuje ruchy, przez moment zatyka też nos i usta, nie może oddychać.
Ale Cornelius łagodnieje — samodzielnie, czy może po to, by nie spłoszyć jej bardziej, by uratować się przed katastrofą rozsypanej emocjonalnie kobiety we własnym gabinecie, to nie ma znaczenia. Znaczenie ma, że choć niekoniecznie empatyczne, to chłodne dopytywanie pozwala pani Krueger nabrać oddech, wreszcie skierować myśli w odrobinę innym kierunku. Otwiera więc usta, uwalnia je spod jarzma własnych zębów, mruga kilkukrotnie, ale spojrzenie — czyste, niezmącone pomimo łez i smutku — wznosi znów na polityka, posłuchaj mnie, proszę...
— On nie zaprasza cię w te wszystkie miejsca z dobrego serca — odzywa się wreszcie, choć do tej pory wydawało jej się to oczywiste; myślała, że Cornelius był świadom tego, jak w tych czasach robi się interesy. A może w Anglii, w kochanej Anglii rzeczy miały się inaczej? — Liczy na to, że kupi sobie twoją lojalność, wdzięczność, cokolwiek, że złapie cię na haczyk i wtedy będziesz czuł się zobowiązany pomóc mu w... czymkolwiek, co sobie upatrzy — nie ma pojęcia, do czego może się posunąć, jakie plany snuje ten, który podarował jej pierścień z czerwonym oczkiem, który ma teraz na palcu. Ale pierścień waży teraz zdecydowanie za dużo, złota obrączka parzy delikatną skórę, chciałaby go zdjąć, ale tylko w gabinecie, tylko przy Corneliusie może sobie pozwolić na chwilę szczerości, tylko on wydaje się widzieć coś więcej, zaglądać za kurtynę kłamstw, którą śpiewaczka zawiesiła dla własnego bezpieczeństwa. Poza gabinetem, bez siły Corneliusa obok jest tylko żoną Kruegera, nikim więcej. — Mnie trzyma przy swoim boku tylko dlatego, że przynoszę mu zyski. Gdybym nie była dobrą inwestycją, gdyby bilety na moje występy, płyty, to wszystko... gdyby to się nie sprzedawało, moja córka zostałaby półsierotą, jak pozostałe dzieci Franza, a przy jego boku byłaby już inna kobieta, młodsza, piękniejsza, zdolniejsza. Teraz myśli, że to te tłumaczenia są kluczowe, jestem mostem między wami, a jeżeli coś pójdzie nie tak, to oczywiście, oczywiście, że to będzie m o j a w i n a...
Cisza, raz jeszcze, jest głośna. Dźwięczy w uszach, wierci dziurę w głowie, dwie równie ekspresywne postacie nie powinny przecież trwać w niebycie. Są zdolni naginać świat do własnych zachcianek, a jednak te zachcianki muszą być temperowane, muszą być przede wszystkim ostrożni. Zarzucone na nich sidła złapałyby zachłyśniętych własną wielkością, impulsywnych dwudziestolatków, ale on jest dojrzałym mężczyzną z wieloletnim doświadczeniem postępowania z różnymi obślizgłymi typami, a Valerie sparzyła się w ogniu nierozmyślności zbyt wiele razy, by podjąć ryzyko samodzielnie.
Wreszcie jednak czuje dłonie Corneliusa na swej twarzy, wstrzymuje na moment oddech i momentalnie powietrze wokół nich oczyszcza się, lęk wypchany zostaje pod ściany, a gdyby tylko Sallow skusił się na ponowne chwycenie różdżki, rozgrzane palce na rozgrzanym drewnie, wyczułby coś, co nie było już duszące i mdłe, coś, co sprawiło, że Valerie niemal zachwiała się na nogach, jakby to jego dłonie były jedynym, co trzymało ją w pionie.
Zaufanie. Bezbrzeżne, bezgraniczne, bezwarunkowe.
— Próbowałam, naprawdę próbowałam... Ale nikt mi tu nie uwierzył... Septimus też mi nie uwierzy, nie chcę go martwić... — jest w tym wyznaniu coś strasznego, ta rezygnacja, pogodzenie się z własnym losem. Ale Valerie jest też spokojna, wreszcie spokojna, bo zrzucony z ramion sekret nie ciąży jej już tak bardzo, Sallow wie, a mimo to nie patrzy na nią pogardliwie, nie krzyczy, nie bije, tylko ściera łzy, prawie cierpliwy. To tylko chwila, poryw skrzywdzonej duszy, ale on już ma plan, on naprawdę chce jej pomóc... Chyba jako pierwszy.
Milczy już, ale polityk potrzebuje odpowiedzi. Chyba Valerie chciałaby, by nie robił nic bez jej zgody, pomimo wyraźnego zaznaczenia, że jej zgoda nie ma tutaj znaczenia. Śpiewaczka tłumaczy sobie, że to tylko słowa na podkreślenie powagi planu, że Cornelius broni się nimi, to nie dla niej, to nie dla niej, a dla niego. Niech więc tak będzie. Kiwa kilkukrotnie głową, szpilki we włosach wciąż utrzymują misterne upięcie w ryzach, pani Krueger zgadza się, przypieczętowuje los swego małżonka i — co ważniejsze — bierze część winy na siebie.
— Może być dumny tylko z projektu i z siebieprostuje go jednak, gdy odzyskuje panowanie nad głosem i choć dalej brzmi słabo, choć dalej jest blada i rozemocjonowana, uśmiecha się smutno. Nie do niego, a w jego stronę. Drobna różnica, nie ryzykuj dla mnie, Corneliusie.
Zgodnie z jego życzeniem pragnie doprowadzić się do porządku. Gdy łzy wreszcie wysychają, z torebki wyciąga coś niewielkiego, okrągłego, złotego. Przedmiot wydaje z siebie ciche szczęknięcie, w środku — niewielkie lusterko, biały, puchaty pufek z różową wstążką i puder. Valerie przygląda się chwilę swemu odbiciu, ocenia s t r a t y, ale wydają się niewielkie. Palce wsuwają się pod wstążkę, pufek w prawej ręce, lusterko w lewej, Cornelius może obserwować tę swoistą przemianę jeszcze kilka minut. Policzki zyskują znowu kolor, ale dopiero ostatnia warstwa czerwonej szminki przywraca wszystko do normy. Kolejne szczęknięcie, złoty okrąg zamyka się, ginie w torebce, a Valerie chwyta za różdżkę. Krótkie zaklęcie zbiera papiery w jej dłoniach, układa je na skraju biurka, te częściowo spalone i mokre również.
— Za miesiąc gram koncert, w Londynie — szepcze, a choć głos ma cichy, to wystarczy, by usłyszeć w nim nie tylko zaproszenie, ale i wdzięczność. — Przyjdź, jeżeli znajdziesz czas. Proszę...

| z/t x2




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
1957 Andante, andante, presto, presto
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach