Wydarzenia


Ekipa forum
Zagajnik
AutorWiadomość
Zagajnik [odnośnik]13.02.20 19:53
First topic message reminder :

Zagajnik

Jedna z leśnych ścieżek, prowadząca między drzewami prowadzi prosto do zagajnika. To właśnie tutaj zobaczyć można rzadkie okazy zarówno roślin jak i zwierząt, emitujące błękitną, białą magią, zdaje się bić od nich dobra energia, tak podobna do mocy patronusów. Niesamowite zjawiska można zaobserwować ledwie przez ułamki sekundy i jedynie kątem oka, jakby nie miały śmiałości pokazać się światu w całej krasie. Cierpliwość i spokój wynagradzana jest pięknymi, zachwycającymi widokami, od których ciężko oderwać spojrzenie.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zagajnik - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Zagajnik [odnośnik]10.06.23 23:06
Pytanie go zaskoczyło. Może nie powinno; zdawał sobie w końcu sprawę, że historię niedawnego starcia z Rosierem miał – dosłownie – wypisaną na twarzy, rozległe blizny po czarnomagicznym zaklęciu nie zdążyły jeszcze zblednąć (znani mu uzdrowiciele zgodnie twierdzili, że całkowicie nie znikną nigdy, bo tak właśnie działała czarna magia), ale mało kto pytał go o to z podobną bezpośredniością. Przez ostatnie tygodnie przywykł raczej do uciekających w bok spojrzeń albo ostrożnych dociekań o to, jak się czuł i czy wszystko było w porządku – jednak wbrew pozorom nie poczuł się dotknięty tym nietypowym powitaniem. Początkowo nie był nawet pewien, o co pytała Charlie – stało się w końcu o wiele więcej niż tylko to – ale jej wzrok przemykający po jego twarzy nie pozostawił wątpliwości. Uniósł dłoń odruchowo, prawie bezwiednie pocierając lewą krawędź żuchwy. – Miałem p-p-pecha – odpowiedział, tonem dalekim od nonszalancji. Tak jakby to jedno słowo – albo jakiekolwiek słowo – mogło pomieścić w sobie chaos tamtego dnia, krwawą mozaikę cierpienia i strachu: o własne życie, o życie najbliższych, o los przyjaciół. Spróbował się uśmiechnąć, nie chciał dodatkowo jej martwić – nie, kiedy sama dopiero dochodziła do siebie – ale minęło jeszcze zbyt mało czasu by był w stanie strząsnąć z ramion koszmarne wspomnienie tak, jak robił to z dawnymi porażkami. – Szukałem jednego szmalcownika, a wp-p-padłem na Rosiera. Ale już jest lepiej – zapewnił. Było; lepiej, nie dobrze, bo gojąca się rana na brzuchu wciąż rwała go boleśnie przy większym wysiłku, a ból przywołany niewybaczalną inkantacją wracał do niego w snach – ale żył. Brzydkie blizny wydawały się niewielką ceną za możliwość spędzenia kolejnych dni, tygodni (a może i lat, choć na razie brzmiało to jak marzenie zbyt śmiałe, zbyt chciwe) u boku Hannah. Nie mówiąc już o poznaniu dziecka, ich dziecka, które niedługo miało przyjść na świat. – A u ciebie? T-t-też lepiej? – zapytał ostrożnie, starając się nie przyglądać jej zbyt nachalnie, ani nie dać jej do zrozumienia, że wcale nie wyglądała lepiej. Dopiero z bliska, kiedy przestał padać na nią cień grubego pnia jednego z drzew, dostrzegł, jak blada – prawie przezroczysta – była jej skóra, i jak głębokie zdawały się cienie pod jej oczami. O bandaż zakrywający nadgarstek zahaczył wzrokiem tylko na moment, jedno uderzenie serca, mimowolnie przypominając sobie rubinową czerwień krwi. Przez długi czas nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to nie był wypadek, a ostry nożyk do rozdrabniania alchemicznych ingrediencji nie wysunął się Charlie spomiędzy palców przez nieuwagę. Wolałby, żeby to była nieuwaga – ale nie był aż tak naiwny, poza tym: przecież nie byłaby pierwsza. Słyszał już podobne historie, w magicznym podziemiu nie brakowało czarodziejów i czarownic doświadczonych przez wojnę, choć o takich jej ofiarach zawsze szeptano, rzadko nazywając rzeczy po imieniu. Mimo że śmierć towarzyszyła im niemal na każdym kroku, a w Plymouth trudno było spotkać kogoś, kto nikogo nie stracił – czy to z ręki szmalcowników, czy popleczników Czarnego Pana, czy na skutek ataków cieni – to ten rodzaj utraty wydawał się inny, niewłaściwy (zupełnie, jakby było cokolwiek właściwego w szmaragdowozielonym blasku uśmiercającej klątwy albo świście upadającego na szyję ofiary ostrza). – Powinnaś odwiedzić Anglię – zauważył, gdy wspomniała o lecie; sam również się rozejrzał, mimowolnie zauważając więcej liści na dziwnych, niespotykanych nigdzie indziej drzewach. Oaza się zmieniała, ale były to zmiany znacznie subtelniejsze niż te na lądzie; położenie wyspy sprawiało, że nawet w lipcu powietrze było chłodniejsze, studzone podmuchami wiejącego znad Morza Północnego wiatru. – Mamy p-p-prawdziwą falę upałów. Nawet u nas, w Irlandii, w górach, powoli robi się nieznośnie – dodał. Nigdy nie przepadał za gorącem, chociaż musiał przyznać, że po długiej i mroźnej zimie, która zabrała ze sobą zbyt wiele istnień, stanowiło dobrą odmianę.
Zrównał się z nią krokiem, odwracając się tak, żeby mogli iść razem – obok – gdziekolwiek zmierzała, zanim jej przerwał. Nie był pewien, czy jego obecność jej nie przeszkadzała, ale nie wydawała się niezadowolona z tego, że się do niej odezwał. – Nie jestem p-p-pewien – przyznał, gdy zapytała o ostatnie wydarzenia. – Trochę ostatnio wypadłem z obiegu – wyjaśnił. Jako łącznik magicznego podziemia na ogół był odpowiednią osobą, do której można było zwrócić się po informacje, ale minął prawie miesiąc odkąd po raz ostatni postawił stopę w dowództwie. Poniekąd czuł się jak ktoś, kto dopiero przypomina sobie, jak chodzić i oddychać. Niedosłownie, oczywiście – ale miał wrażenie, że od dawna nie czuł się prawdziwie żywy. Klątwa, pod której działaniem pozostawał przez kilka tygodni, odcięła go od tego wszystkiego: od bodźców, od zmysłów; na długi czas wpychając go w świat wypełniony mgłą, zmuszając do wdychania otumaniających oparów. – Odkąd na niebie p-p-pojawiła się ta… kometa – podjął, mimowolnie zerkając w górę – wywołała niemały popłoch, ale podobno ogólnie jest spokojniej. Lord Prewett wynegocjował zawieszenie broni, słyszałaś o tym, p-p-prawda? – zapytał, nie do końca pewien, czy wieści dotarły już do Charlie. – Ma potrwać aż do końca festiwalu – dodał. Tylko tyle i aż tyle, sześć tygodni pozornego spokoju, w trakcie którego mieli odpocząć, przegrupować siły, jakimś cudem odnaleźć czas na świętowanie. Cieszył się z tej chwili oddechu, z możliwości spędzenia dodatkowych, bezcennych chwil z rodziną, ale jednocześnie: nie potrafił pozbyć się uporczywego przekonania, że to była tylko cisza przed burzą. Lęk, który pozostawiło po sobie spotkanie z Rosierem, nigdy go nie opuścił; pulsował tuż pod skórą, drażniąc zakończenia nerwowe, mrowiąc skórę na karku; zmuszając go do ciągłego oglądania się przez ramię, nawet w miejscach, w których powinien czuć się bezpieczny. – Wybierasz się? Na festiwal? – zapytał po krótkiej chwili, odnajdując spojrzeniem profil Charlie. Nie wiedział, czy czuła się na siłach, żeby opuścić wyspę, ale może przebywanie wśród innych – wśród przyjaciół, ludzi, którym na niej zależało – mogłoby jej pomóc. Jemu zawsze pomagało, nigdzie nie czuł się tak dobrze, jak w otoczeniu bliskich. – Słyszałem, że mają p-p-postawić namioty w Weymouth, żeby można było zostać tam na całe dwa tygodnie – wspomniał, uśmiechając się. Jeszcze do niedawna takie przedsięwzięcie wydałoby mu się wyrazem skrajnej beztroski i nieodpowiedzialności, wystawieniem się na celownik wroga – ale zawieszenie broni dawało nadzieję. Krótkotrwałą, może złudną, ale wciąż: nadzieję.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Zagajnik [odnośnik]13.06.23 1:46
Pytanie Charlie było podyktowane zwykłą troską i niepokojem. W tych czasach było się o wiele bardziej wyczulonym na wszelkie odstępstwa od normy. Widok blizn na twarzy od razu podsunął na myśl czarne scenariusze, choć miała nadzieję, że Billy powie, że przyczyna jest bardziej prozaiczna. Na przykład zderzenie z drzewem podczas lotu na miotle, choć Billy zapewne latał zbyt dobrze, żeby coś takiego mu groziło, a nawet jeśli, to takie rany pewnie dałoby się wyleczyć od ręki odpowiednimi zaklęciami i maściami. Magia dobrze radziła sobie ze zwykłymi zranieniami, ale czarna magia… to było zupełnie coś innego. A niestety wiedziała, że w tych czasach, kiedy normalny porządek upadł, była w użyciu przez złych ludzi o wiele częściej niż kiedyś, bo ci źli nawet się już nie kryli.
Gdy wyjaśnił, co się stało, pisnęła ze strachu, przerażona nazwiskiem bardzo złego czarodzieja, o którego złowieszczych umiejętnościach słyszała już nie raz, i pozostawało się cieszyć, że Billy przeżył to spotkanie. Blizny i tak były niewielką ceną. Nie wiedziała przecież, że nie były jedyną konsekwencją owego spotkania.
- Ja… To dobrze, że… że… nie stało się nic… gorszego. – Z przejęcia aż sama zaczęła się jąkać. Charlie zawsze była osobą wrażliwą, przejmującą się losem innych, zwłaszcza tych, których znała i lubiła. A z tak wieloma osobami nie miała od dawna kontaktu, że nie wiedziała, ilu niegdyś bliskich, albo przynajmniej znanych jej ludzi wciąż żyło. Nie wiedziała nawet, czy żyli jej rodzice, którzy już wiele miesięcy temu uciekli za granicę. Sama poleciła im dla bezpieczeństwa nie nawiązywać kontaktu, ale teraz nie wiedziała nawet, gdzie byli i co się z nimi działo. Kompletnie nic. Równie dobrze też mogli być martwi i nawet by o tym nie wiedziała. W Oazie była oderwana od zewnętrznego świata, docierały do niej tylko te informacje, które przyniósł ktoś z pojawiających się Zakonników. A ci też nie informowali jej o wszystkim, skoro od dawna w organizacji nie była. Od miesięcy była już tylko zwyczajną czarownicą, jedną z wielu osób które uciekły przed wojną. Nie nalegała i nie zadawała zbyt wielu pytań, dla własnego bezpieczeństwa (a może i spokoju ducha) woląc wiedzieć mniej. A w ostatnich miesiącach coraz bardziej zatapiała się w odmętach depresji oraz głodu, i przed swoją próbą większość czasu spędzała w ciele kota. Kot miał mniejsze zapotrzebowanie na pożywienie, a także prostsze emocje.
Zdawała sobie sprawę, że w samobójstwie było coś niewłaściwego, że stanowiło to naruszenie pewnego tabu, ale w depresji zmieniało się myślenie. Nie myślało się o tym, że coś jest niestosowne. Poszukiwało się sposobu, by zakończyć cierpienie i strach, i po prostu przestać już to odczuwać. Chciała po prostu zniknąć, nie czuć, nie bać się. Myślała o tym już wcześniej, ale długo to od siebie odpychała. Przecież tak naprawdę myślała o tym już ponad rok temu, jeszcze w Kornwalii, gdzie stała nad brzegiem klifu zastanawiając się, czy skok z niego zabiłby ją od razu i bez cierpienia, i czy po wszystkim spotkałaby znowu Verę. Wtedy jednak pojawił się Percival i przywrócił jej zdrowy rozsądek. Ale po upływie ciągnących się w nieskończoność miesięcy w Oazie, upływających pod znakiem głodu, osamotnienia i odcięcia od normalnego życia, złe myśli wróciły. I zastanawiała się całą wiosnę, czy nie rzucić się w odmęty morza okalającego Oazę, ale bała się pożarcia przez morskiego potwora podobnego temu, jaki pojawił się w pobliżu wyspy zeszłego lata. Wizja bycia pożartą była zdecydowanie nieprzyjemna. Ale w czerwcu, krótko po trzęsieniu ziemi które zachwiało bezpieczeństwem Oazy, sięgnęła po alchemiczny nożyk. Ale los miał dla niej inne plany i została w porę znaleziona. Tyle że już po fakcie, a nie przed, jak wtedy na klifach.
Tym sposobem dziś stała tu, naprzeciw swojego wybawcy, i targały nią różne emocje, od wstydu, do niepokoju jego stanem, aż po radość że był tu może nie do końca cały, ale żywy. Jego blizny świadczyły o jego odwadze i poświęceniu, jej – o tchórzostwie. Potarła nadgarstek ze wstydem, a potem schowała ręce za plecami i nieco się przygarbiła. Nigdy nie była tak dzielna jak Vera, nie miała charakteru wojowniczki, przez całe życie będąc osobą delikatną, wrażliwą i zachowawczą, zbyt słabą i delikatną jak na czasy, w których przyszło jej żyć. A nie były to czasy dla słabych.
- Jest… jakoś – odpowiedziała w końcu z pewnym wahaniem. Bo w Oazie zawsze było jakoś. Każdy ze stałych mieszkańców był uciekinierem przed wojną, który wiele stracił, ale dla nikogo nie był to prawdziwy, pełnowartościowy dom, a jedynie substytut. Ich prawdziwe domy i prawdziwe życie znajdowały się tam, w świecie poza Oazą. W każdym razie, znajdowały się kiedyś. – Żyję. Ale… Jestem tu już tak długo i czasem… bardzo tęsknię za życiem na zewnątrz. – Wiedziała, że to dawne życie nie wróci, że nie wróci Vera, kariera alchemiczki i normalność, i że nie było sensu wiecznie tego opłakiwać, trzeba było w końcu ruszyć dalej, ale tęskniła tak zwyczajnie za życiem na zewnątrz, za przestrzenią większą niż malutka, gęsto zaludniona wysepka, za innymi miejscami niż te, które przez ten ostatni ponad rok poznała już na wylot. – Zawieszenie broni? I… oni na to poszli? Nic nie kombinują? – zapytała ze zdziwieniem, lekko mrużąc nieco kocie oczy. Na pewno wiedział, kogo miała na myśli, mówiąc oni. Ta dawna, naiwna Charlie, która w każdym widziała dobro też umarła. Teraz było w niej o wiele więcej nieufności i podejrzliwości wobec ludzi, szczególnie wobec tych, którzy popierali obecny ład, lub wręcz go tworzyli. Wiedziała, że gdyby wyszła na zewnątrz, nie mogłaby nikomu ufać poza osobami, których światopoglądu była pewna. – Wiesz, Billy, chciałabym tam wrócić. Na zewnątrz. Może na półwysep Kornwalijski, o ile jest to bezpieczne. Przynajmniej na jakiś czas, choćby parę tygodni, bo po ponad roku w Oazie, ja… boję się, że całkiem zwariuję. Wiesz, że wtedy… - urwała, zaciskając usta i uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Bo przecież próba samobójcza była już jakimś objawem szaleństwa. Może już zaczynała wariować? – Czy są jakieś miejsca bezpieczne? Gdzieś, gdzie nie rozpoznają mnie jako niegdyś poszukiwanej? Myślisz, że Charlene Leighton naprawdę została uznana za martwą? – zapytała, znów podnosząc na niego wzrok. On żył na zewnątrz, miał i tak większe pojęcie od niej o tym, co się działo, i czy w ogóle miałaby szansę wieść tam w miarę normalne życie bez ciągłego strachu. I bez obaw, że narazi nie tylko siebie, ale też innych. – Chętnie wybrałabym się na festiwal. Jak za starych, dobrych czasów – dodała po chwili. Jej dłonie bezwiednie przesunęły się po przodzie lichej sukienczyny. Naprawdę nie przypominała starej siebie, tej z czasów pracy w Mungu. Od tamtego czasu ubyło jej paręnaście kilogramów (choć przecież zawsze była osobą szczupłą, ale nigdy nie wychudzoną, jak teraz), a przybyło bladości i cieni pod oczami. Gdyby zobaczyła ją matka, z pewnością załamałaby ręce nad jej wyglądem. Ale w Oazie nikt nie wyglądał jak dawna wersja siebie. Zimowe problemy z zaopatrzeniem odbiły się na każdym, nie tylko na niej, plus dochodziły wszelkie trudne przeżycia, który każdy z nich miał za sobą. – Chciałabym robić choć część z rzeczy, które robią normalni ludzie. Po prostu żyć. Bo nie wiadomo, ile jeszcze czasu zostało. Nie chcę jego reszty spędzić tylko tutaj. – Kiedy przeżyła niedoszłą próbę odebrania sobie życia, doszła do wniosku, że wcale nie chce jeszcze umierać. Że chciałaby jeszcze trochę pożyć, skraść przeznaczeniu jeszcze trochę chwil, oby jak najlepszych. Ale nie planowała stawać do walki ani wracać do Zakonu. To nie było dla niej, nie nadawała się. Chciała po prostu żyć jako zwyczajna czarownica, choć zarazem bała się zagrożeń, które mogły na zewnątrz czyhać. Ale może udałoby się pobyć na zewnątrz chociaż trochę, chociaż kilka tygodni… Przecież w razie czego zawsze mogła tutaj wrócić, jeśli okazałoby się, że jest zbyt groźnie.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : 7 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 35 +6
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Zagajnik [odnośnik]14.06.23 23:46
Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia natychmiast, ledwie słowa opuściły jego usta, wyciągając spomiędzy warg Charlie cichy jęk strachu. Wyciągnął dłoń instynktownie, żeby ostrożnie, w uspokajającym geście dotknąć palcami jej ramienia. Przestraszenie jej było ostatnią rzeczą, na której mu zależało, może powinien był uważać na to, co mówił, ale nie chciał też uciekać od prawdy. – Tak – przytaknął, bo w istocie miała rację; spotkanie ze Śmierciożercą mogło skończyć się dla niego dużo gorzej, i właściwie: jedynie łutowi szczęścia zawdzięczał to, że żył, oddychał i coraz pewniej ośmielał się spoglądać w przyszłość. Gdyby Yvette go nie znalazła, albo znalazła go zaledwie parę minut później, nic już nie dałoby się zrobić; kiedy leżał pół-martwy w leśnej lecznicy, słyszał ciche rozmowy uzdrowicieli i wiedział: jak niewiele brakło. Zresztą, wiedział o tym też i bez tego, ostatnie z zaklęć miało go przecież dobić; w chwili słabości sam o to poprosił, nie będąc w stanie dłużej już znosić bólu i bojąc się, że ledwie ułamki sekund dzieliły go od zdradzenia przyjaciół – i teraz, stojąc naprzeciw Charlene, pomyślał, że może wcale się tak bardzo od siebie nie różnili. Nie powiedział o tym nikomu, ale przecież on też chciał umrzeć; w tym jednym okropnym, wstydliwym momencie, w którym błagał Rosiera o śmierć. Dzisiaj na samo wspomnienie ogarniały go mdłości, zwłaszcza, gdy uświadamiał sobie, jak wiele mógł stracić. Nie tylko swoje życie – ale przede wszystkim możliwość spędzenia go u boku kobiety, którą kochał, i stworzenia z nią kochającej się rodziny. Było tyle rzeczy, których nie dokończył, nieporozumień, których nie wyprostował; a chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że na wojnie koniec przychodził nagle, najczęściej nie pozwalając ofiarom na pożegnania, to i tak wierzył, że w pewien pokrętny sposób otrzymał od losu szansę: żeby kolejnym razem postarać się bardziej, żeby walczyć dwa razy zacieklej. – Można p-p-powiedzieć, że miałem szczęście w nieszczęściu – dodał po dłuższej chwili milczenia, głównie po to, żeby wypełnić je czymś innym niż nieostrożnymi pytaniami, które cisnęły mu się na usta. Zerknął kątem oka na szczupłą twarz dziewczyny, nie potrafiąc nie zastanawiać się: dlaczego. Dlaczego, Charlie? Wiedział, że konieczność ukrywania się w Oazie bywała przygnębiająca, rozumiał też, jak bolało pozostawienie dawnych marzeń i dawnego życia za sobą – dużo czasu potrzebował na pogodzenie się z porzuceniem kariery gracza Quidditcha – ale nigdy nie zapędził się na krawędź tak daleko, by przeszło mu przez myśl coś tak ostatecznego. Nie mógłby; przyjaciele i rodzina od zawsze trzymali go na powierzchni. Czy właśnie tego jej zabrakło? Przyjaciół? Poczucie winy znów rozepchało się w jego wnętrznościach, ostatnio rzeczywiście bywał na wyspie rzadziej; praca łącznika i szkolenie nowych lotników pochłaniało go do reszty, a kiedy nie latał – starał się być jak najwięcej w domu, przy pomocy narzędzi i magii starając się przygotować go na nadejście dziecka.
Zawahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. – Z tego, co wiem, to p-p-propozycja wyszła od nich – organizują swoje obchody w Londynie, w tym samym czasie co festiwal w Weymouth – wyjaśnił, z wyraźną niechęcią przelewającą się między sylabami. Londyn nigdy nie powinien był znaleźć się w ich rękach. – Podziemie cały czas obserwuje sytuację, rzecz jasna – nie było mowy, żeby uwierzyli wrogowi na słowo – ale wygląda na to, że się p-p-pilnują. – Lotnicy nieprzerwanie patrolowali tereny Kornwalijskiego Sojuszu, szczególnie te najbardziej narażone – ale poza paroma przypadkowymi incydentami, od czasu ogłoszenia zawieszenia nie stało się nic, co sugerowałoby, że Rycerze Walpurgii mają w planach je zerwać. Z tego, co wiedział, Demimozy również działały pomimo przerw w otwartych walkach. – Nie m-m-musisz tu zostawać, wiesz – podjął po chwili, łagodnie. Zwolnił kroku, odrywając wzrok od niezwykłych kwiatów, które raz po raz rozchylały i zamykały płatki, żeby skupić spojrzenie na twarzy Charlie. Rozumiał jej potrzebę opuszczenia Oazy, zwłaszcza teraz, kiedy stała się nierozerwalnie związana z przykrymi wspomnieniami. – Jeślibyś chciała – znalazłoby się u nas miejsce. Mieszkamy w Irlandii, w g-g-górach; okolica jest piękna, spokojna, a dom ukryty pod Fideliusem. Hannah na p-p-pewno ucieszyłaby się z pomocy w ogrodzie. – Ani on, ani Liddy, nie mieli ręki do roślin. – Mógłbym też p-p-pomóc ci dostać się do Plymouth, jeśli chciałabyś, wiesz… Być bliżej wszystkiego. Jeżeli gdzieś jest bezpiecznie, to tam. – W mieście, gdzie znajdowały się struktury magicznego podziemia, gdzie tętniło życie rebelii, nie brakowało ludzi gotowych do udzielenia pomocy. Co prawda zawsze istniało prawdopodobieństwo, że ze względu na strategiczne znaczenie, Plymouth znajdzie się na celowniku wroga, ale obecność aurorów i Hipogryfów czyniła je jednocześnie trudnym do zdobycia. – Słyszałem, że u p-p-pani Woolman zwolniło się parę miejsc – to dobra czarownica, razem z mężem wynajmują pokoje w kamienicy. Uwielbia koty. – Uśmiechnął się, kuguchar i pufki pani Woolman stanowiły już legendę wśród mieszkańców Menażerii. – Mieszka tam pan Turner, auror – ma oko na wszystko. Ja też tam często jestem – dodał. Praca łącznika od jakiegoś czasu wymuszała na nim regularne wizyty w kamienicy, poza tym odkąd wspomniał właścicielce, że potrafi naprawić to i owo, zdarzało mu się zostawać dłużej, żeby za wymienione zawiasy w oknach czy naoliwione drzwi zjeść darmowe śniadanie we wspólnej jadalni. – Mają tam szklarnię, z k-k-której każdy może skorzystać – wspomniał jeszcze, bo pamiętał, że Charlene lubiła rośliny i zawsze – a przynajmniej kiedyś – opowiadała o nich z przejęciem.
Zamilkł na moment, wyłapując urwane w połowie zdanie; chciał ją jakoś pocieszyć, dodać otuchy, ale nigdy nie był najlepszy w słowach. Zatrzymał się, wyciągając rękę, żeby łagodnie dotknąć jej ramienia. – Nasze listy gończe zniknęły, Charlie – zapewnił. Walczący Mag ogłosił ich martwymi miesiące temu, wystarczająco dawno, by większość o nich zapomniała. – Kiedy wp-p-padłem na Rosiera, to mnie nie rozpoznał – nie wiedział, kim jestem. – Gdyby było inaczej, zapewne ich spotkanie nie skończyłoby się tak szybko, tak nagle. – Nikt nie dostrzeże w tobie rebeliantki. Mogę ci p-p-pomóc z dokumentami, jeżeli chcesz. – To nie byłoby łatwe, ale wierzył, że byłby w stanie to załatwić – albo zwrócić się o pomoc do kogoś, kto mógł. Charlene nigdy się nie wychylała, nie miała mugolskich korzeni; zorganizowanie dla niej przykrywki nie powinno być niemożliwe.
Możesz p-p-pójść z nami – zaproponował, gdy podjęła temat festiwalu. – Wybieramy się z Hannah i Amelką, i Liddy też będzie, i Ted – nie p-p-poznałaś go chyba jeszcze. To mój brat, jest uzdrowicielem. – Zawahał się widocznie na moment, kiedy nagła myśl uderzyła go w tył głowy. – A może znacie się z Munga? P-p-pracował tam – przed, no wiesz, Bezksiężycową Nocą. – Zerknął na nią pytająco, ale bez ponaglenia. Magiczny szpital był duży, zapewne nie wszyscy pracownicy znali się nawzajem. – Świat wciąż p-p-potrzebuje alchemików – odpowiedział, choć nie był pewien, czy właśnie to miała na myśli. – No i – wiesz, może trudno w to czasem uwierzyć, ale życie nadal się toczy. – Musieli tylko przestać czekać: na koniec wojny, na powrót do normalności. Wierzył, że to się wydarzy, ale rozumiał już też, że nie jutro ani za tydzień; mogły minąć lata zanim ich świat się ustabilizuje, ale w międzyczasie – musieli żyć. Tak, jak potrafili, i na tyle, na ile mogli; w stanie zawieszenia nikt nie wytrwałby długo, poza tym: potrzebowali pamiętać. O co – i o kogo – walczyli.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Zagajnik [odnośnik]15.06.23 1:35
Może wszystko wyglądałoby inaczej, nawet tu, w Oazie, gdyby miała obok siebie rodzinę. Jednak Vera nie żyła, a rodzice byli daleko, nie wiedziała gdzie, ani nawet czy wciąż żyli. U boku bliskich łatwiej było przechodzić przez przeciwności losu. Charlie czuła się w Oazie bardzo samotna, mimo że mieszkańców było tak wielu. Ale żaden z nich nie był rodziną, nikt nie mógł zastąpić tych ludzi, którzy towarzyszyli jej w dzieciństwie i młodości. To bliscy nadawali życiu kolor i sens o wiele bardziej, niż jakiekolwiek przedmioty materialne czy sukcesy zawodowe. Osamotniona, oderwana od korzeni Charlie czuła się niepełna, i trwało to wiele miesięcy, podczas których jej depresja się pogłębiała.
Nie miała pojęcia, że i Billy znalazł się w tak trudnej sytuacji, że śmierć wydawała mu się wtedy wybawieniem. Gdyby posiadała zdolność przejrzenia cudzych myśli i wspomnień, na pewno bardzo by się zmartwiła tym, co Billy musiał przeżyć, i że blizny na twarzy wcale nie były najgorsze. Niestety w tych czasach niewielu pozostało ludzi, którzy nie byli w jakikolwiek sposób doświadczeni przez wojnę. A Billy z racji swojego zaangażowania był narażony. Nigdy nie znał dnia ani godziny, kiedy spadną na niego jakieś kłopoty, ale z drugiej strony, ludzie niezaangażowani także ginęli, często jako przypadkowe, niewinne ofiary.
- Najważniejsze, że tu jesteś. Żyjesz – powiedziała, ciesząc się, że zdołał przetrwać konfrontację z osobnikiem bardzo niebezpiecznym, i jego historia jeszcze się nie skończyła. Jej też nie. Oboje wciąż żyli i mogli jakoś wykorzystać czas, który im pozostał.
A ona nie chciała swojego wykorzystywać na wieczne nurzanie się w smutkach i wspomnieniach. Trzeba było w końcu zacząć brać się w garść i coś ze sobą zrobić. Nie będzie dokładnie tak samo jak dawniej, ale mogło być lepiej niż jest teraz.
- Szkoda, że spokój nie może trwać już zawsze… Wiesz, jak bardzo pragnę, żeby wszyscy się otrząsnęli, żeby ta bezsensowna wojna się skończyła i żeby ludzie przestali się zabijać w imię ideologii. Żebyśmy po prostu wszyscy mogli żyć obok siebie jak kiedyś, czarodzieje każdego pochodzenia i mugole. Może nigdy nie było idealnie, zawsze były jakieś uprzedzenia, ale jeszcze kilka lat temu wszyscy jakoś żyli na tym świecie bez zabijania się nawzajem. – Może było to naiwne i bardzo mało prawdopodobne, ale naprawdę tego chciała. Żeby świat znowu był jak kiedyś. Żeby najgorszym, co może spotkać kogoś za pochodzenie, były krzywe spojrzenia. Nie bezsensowna przemoc, która dotykała tak wielu, nie całkowita destabilizacja porządku, który niegdyś rządził ich nieidealnym, ale spokojnym światem. Czarodzieje mieli swój świat, mugole swój, i jakoś to trwało tyle wieków. Czemu komuś to przeszkadzało? Ale przeczuwała też, że i w tym przypadku, tak jak w przypadku jej własnego życia, powrót do punktu wyjścia nie będzie możliwy. Nawet jak wojna się skończy, wszystko będzie inaczej, porządek będzie musiał ustalić się na nowo, i zapewne będzie rodzić się długo i mozolnie. Zamyśliła się, muskając przelotnie palcami jeden z nietypowych kwiatów. Jeśli czegoś miało jej z Oazy brakować, gdyby miała ją opuścić, to chyba najbardziej tej roślinności. – Jestem tu już bardzo długo, ale… chciałabym choć na jakiś czas zamieszkać gdzieś indziej. Oaza po tak długim czasie po prostu... mnie przytłacza. Potrzebuję jakiejś odmiany.
Słysząc jego propozycję, zamyśliła się. To brzmiało bardzo kusząco.
- Dodatkowa osoba nie byłaby dla was kłopotem? – spytała, nie chciałaby przecież zwalać się młodemu małżeństwu na głowę, kiedy na pewno woleliby cieszyć się sobą, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy nie wiadomo było, ile jeszcze będzie im dane spędzić razem. Ale bardzo cieszyło ją to, że Billy i Hannah byli ze sobą, zawsze uważała że świetnie do siebie pasowali, i pragnęła tego, by dane im było przeżyć razem jak najwięcej pięknych chwil. – Jak myślisz, co byłoby lepsze? Ja… kompletnie nic nie wiem o sytuacji w kraju. Chciałabym żyć gdzieś, gdzie nie ma stałego zagrożenia, gdzie mogłabym… być zwyczajną czarownicą, wieść w miarę normalne życie. Wiesz, że kompletnie nie mam pojęcia o walce, a życie w nieustannym lęku... – W sytuacji zagrożenia nie byłaby zbyt przydatna. Ale w czynnościach niezwiązanych z walką jak najbardziej mogła być pomocna. Z pewnością chętnie zajęłaby się roślinami, musiała też wrócić do ukochanej alchemii. Przez ostatnie tygodnie mocno się zapuściła, nic nie warzyła od dłuższego czasu. Właściwie była to najdłuższa przerwa od alchemii w dotychczasowym życiu. Kiedyś nie było dnia, żeby czegoś nie warzyła. Ale depresja, próba samobójcza i późniejsza rekonwalescencja to zmieniły.
Zniknięcie listów gończych było czymś, co bardzo ją cieszyło, a w co jeszcze niedawno nie dowierzała, jednak nie miała powodu, by nie ufać Billy’emu i myśleć, że ją okłamuje. Wychodził na zewnątrz, był bardziej zorientowany, ale wciąż była zszokowana tym wszystkim. Tak jak kiedyś była zszokowana tym, że w ogóle pojawił się list z jej podobizną, jak była tylko zwyczajną alchemiczką, nawet gdy była w Zakonie, to nigdy przecież się w nim mocno nie udzielała, nie wychylała. Po prostu dostarczała eliksiry. Tylko tyle, a może aż tyle? Dla nich pewnie nie trzeba było wiele, by wziąć kogoś na celownik. Co więc sprawiło, że pewnego dnia postanowili ogłosić niektórych poszukiwanych martwymi?
- Wciąż mnie to zastanawia, wiesz? – zaczęła po chwili. – Nadal nie wiem, skąd w ogóle się o mnie dowiedzieli, ale zastanawiam się, dlaczego nas uśmiercili. Ale… dla mnie to lepiej. Wolałabym nie być rozpoznawalna. – Zdecydowanie lepiej byłoby jej bez etykiety rebeliantki, osoby poszukiwanej, za której głowę wyznaczano dużą nagrodę. Musiała ukryć się wtedy w Oazie dla bezpieczeństwa swojego i innych, bo jako osoba bez znaczących umiejętności obronnych byłaby bardzo kuszącym i łatwym łupem dla każdego, kto chciałby zgarnąć taką sumę. – Myślisz, że dałoby się załatwić fałszywe dokumenty? Pewnie musiałabym stworzyć sobie jakąś historię, jeśli miałabym stać się… kimś innym. – Ale, z racji tego, że Charlie nie była zbyt utalentowaną kłamczuchą, nowa historia musiałaby mieć jakieś punkty wspólne z prawdziwą, by łatwiej jej było wejść w nową tożsamość. Na szczęście umiejętności alchemiczne nie były nie wiadomo jak unikatowe, więc mogłaby wciąż istnieć jako alchemiczka.
- Chętnie! – zgodziła się odnośnie festiwalu, a na jej bladej i zbyt szczupłej twarzy pojawił się uśmiech. Zawsze lubiła te sierpniowe odwiedziny w Weymouth i tradycyjne zabawy. Miały swój klimat. Pytanie tylko, ile z niego zostanie zachowane teraz, w tak mrocznych czasach? Czy będą mogli bawić się jak kiedyś, zapomnieć na chwilę o grozie, która nadal istniała, może chwilowo w zawieszeniu, ale na pewno nie znikła? – Chciałabym robić… normalne rzeczy. Jak dawniej. Pójść na festiwal i po prostu się bawić. Zapomnieć o tym… wszystkim. Żeby było normalnie, tak po prostu. Powspominać, jak to było kiedyś. Zobaczyć, czy znajome niegdyś miejsca bardzo się zmieniły.
Wojna pewnie nie skończy się jeszcze długo, ale życie musiało trwać. Nie mogło być tylko złych chwil, musieli starać się dostrzegać i chwytać także te dobre.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : 7 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 35 +6
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Zagajnik [odnośnik]18.06.23 0:10
Uśmiechnął się, kiwając w milczeniu głową i spoglądając na Charlene ciepło, z wdzięcznością. Miała rację, to było najważniejsze – bo dopóki żyli, nie istniało nic, czego nie mogliby naprawić. Czasami o tym zapominał, zwłaszcza w tych gorszych, pełnych zwątpienia momentach, gdy budził się z lepkich, przerażających koszmarów, zlany zimnym potem i roztrzęsiony, w rozgorączkowaniu szukając spojrzeniem śpiącej obok Hannah (dopiero widok jej spokojnej twarzy pozwalał mu na złapanie oddechu) – ale w głębi ducha wiedział, że tamtego przeklętego popołudnia otrzymał od losu niepowtarzalną szansę. Na naprawienie błędów, na zmianę samego siebie; na to, żeby stać się lepszym przyjacielem, bratem, ojcem, mężem. Na zbudowanie domu przepełnionego miłością i poczuciem bezpieczeństwa, na wychowanie dziecka. Nie liczył na to, że w pojedynkę przechyli szalę wojny – ale jeśli mógł pomóc pojedynczym jej ofiarom, albo innym, którzy każdego dnia narażali swoje życia – to było warto. – Ty też, Charlie – odpowiedział jej cicho, obracając się, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Ty też żyjesz; ty też tu jesteś.
Milczał przez chwilę, ważąc słowa na języku. – Skończy się. Na p-p-pewno – podjął spokojnie, nie po to, żeby ją pocieszyć – ale dlatego, że naprawdę w to wierzył. Wiedział. Nie mogło być inaczej, nie mogli wyniszczać się nawzajem w nieskończoność; prędzej czy później któraś ze stron musiała ustąpić. Nie – nie któraś. – I my ją wygramy. Mamy po swojej stronie lorda Longbottoma – dodał z przekonaniem, z szacunkiem dźwięczącym pomiędzy głoskami. Od początku był przekonany o tym, że Harold Longbottom był potężnym czarodziejem, ale odkąd stał się świadkiem jego wyczynu w Oazie, widział w nim kogoś więcej. Kogoś, w kogo niezaprzeczalnie wierzył – i za kogo byłby w stanie poświęcić życie. – Nie wiem, co będzie p-p-potem. Nie przywrócimy tego, co było. – Zbyt dużo się wydarzyło, za dużo krwi przelali; niektóre zmiany były nieodwracalne, inne dopiero miały być konieczne. Świat, który znali, obrócił się w ruinę, i to właśnie na tej ruinie będą musieli zbudować nowy – ale póki co nie był w stanie wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał. – Ale poradzimy sobie – musimy tylko sobie ufać, i trzymać się razem. – Wiedział, że to brzmiało jak wyświechtane frazesy, ale był przekonany, że tego właśnie potrzebowali; że to wystarczy. Ich siła tkwiła w jedności, we wspólnym celu – jeśli zdołają nie stracić go z oczu, wszystkie nieporozumienia i różnice w poglądach stracą na znaczeniu.
Oczywiście, że nie – zapewnił ją od razu, jakby dziwiło go, że w ogóle pytała. Nie mieli wiele; wojna dotknęła ich tak samo, jak innych, żyli więc skromnie, a wiązanie końca z końcem stanowiło niekończące się wyzwanie – ale jakoś sobie radzili. Jeśli zrobi się naprawdę trudno, weźmie kilka dodatkowych zleceń, i wyjdą na prostą, poza tym – Charlie znała się na roślinach, kojarzył też, że miała rękę do zwierząt; mogła pomóc z owcami, i z kurami, kiedy już uda mu się je kupić. – Może nie ma u nas dużo m-m-miejsca, ale zorganizowalibyśmy to tak, żeby było ci wygodnie – dodał. Dzięki zawieszeniu broni miał więcej czasu na eksperymentowanie z magią konstrukcyjną, a po małych sukcesach przy powiększeniu szopy liczył na to, że to samo uda mu się osiągnąć w domu. – Nie p-p-podejmę tej decyzji za ciebie – podjął po chwili, nie wiedział: co byłoby lepsze dla niej. Za słabo się znali, by był w stanie odgadnąć jej marzenia i potrzeby. – W tej chwili i Irlandia, i Plymouth wydają się być bezpieczne. B-b-bezpieczniejsze niż inne miejsca – poprawił się; zagrożenia czaiły się wszędzie, a wisząca nad Wielką Brytanią kometa stanowiła najbardziej tajemnicze z nich – ale jeśli miałby wskazać punkty, w których on sam czuł się najpewniej, to jego własny dom i dowództwo magicznego podziemia znalazłyby się na szczycie listy. – Zawsze możesz też zmienić zdanie. Kiedy st-t-taniesz na nogi – dodał, bez trudu wychwytując w jej głosie zagubienie. – Cokolwiek zdecydujesz – możesz na nas liczyć – wspomniał jeszcze. Wydawało mu się to oczywiste, ale chciał, żeby nie miała wątpliwości co do tego, że nie pozostawią jej samej sobie.
Zerknął na nią z niewypowiedzianym pytaniem zapisanym w spojrzeniu, gdy odezwała się znowu. Nie odpowiedział od razu, znów potrzebując chwili, żeby zebrać niepoukładane myśli. Chyba nigdy nie mieli się tego dowiedzieć: dlaczego ich podobizny znalazły się na listach gończych. On również nie był pewien, w którym dokładnie momencie wrogom udało się dopasować jego imię i nazwisko do działalności w Zakonie Feniksa, ale nie było to coś, co zaprzątało jego myśli. Był mugolakiem, synem mugola; bez względu na to, czy opowiedziałby się po stronie Zakonu czy nie, w świecie budowanym przez Rycerzy Walpurgii nie byłoby dla niego miejsca. – Pewnie desperacko p-p-potrzebowali jakiegoś sukcesu. Ogłoszenie nas martwymi wyglądało jak ich zwycięstwo – powiedział, wzruszając ramieniem. Zastanawiali się nad tym na ostatnim spotkaniu, ale wciąż nie mieli pewności – czy artykuł w Walczącym Magu był jedynie elementem propagandy, czy próbą wyciągnięcia ich z ukrycia, wzbudzenia popłochu w ich szeregach. – Nie mogę nic obiecać – zaznaczył, kiedy zapytała o fałszywe dokumenty. – Ale mogę zap-p-pytać. Mamy kontakty w Londynie, a teraz, kiedy wszyscy będą zajęci festiwalem… Myślę, że nie byłoby to niemożliwe – odparł, myśląc o Marcelu, Maeve, może o Addzie; mógł zwrócić się do każdego z nich.
Na widok rozjaśniającego jej szczupłą twarz uśmiechu – uśmiechu, którego nie widział od dawna – poczuł rozlewającą się za mostkiem ulgę, a kąciki jego ust samoistnie poderwały się w górę. – To wsp-p-paniale – powiedział, ciesząc się, że znalazło się coś, co zdołało wzbudzić w niej ekscytację. Albo nadzieję. – Słyszałem, że przygotowują mnóstwo zabaw. Na pewno będą tam nasi przyjaciele, i Amelka też się ucieszy, jak cię zobaczy – podjął. Jego córka z pewnością ją pamiętała, w końcu: przez parę dobrych miesięcy byli sąsiadami. – Hannah też. Wiesz, że sp-p-podziewamy się dziecka? – zapytał, nie mogąc sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jej o tym wspominał. W ostatnich tygodniach wszystko działo się zbyt szybko, zbyt chaotycznie.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Zagajnik [odnośnik]20.06.23 12:58
Charlie bardzo chciała doczekać lepszych czasów. Pragnęła nadejścia upragnionego spokoju, choć zdawała sobie sprawę, że to nie nadejdzie tak prędko, że nic nie uspokoi się w jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki. Ale póki co musieli żyć w takiej niestabilnej rzeczywistości i cieszyć się z każdego dnia, który udało się przeżyć we względnym spokoju.
- Mam nadzieję – rzekła cicho, nieco zaskoczona tak silną wiarą Billy’ego w to, że to ich strona wygra. Ale musieli w to wierzyć, trzymać się nadziei. Choć Charlie nie wierzyła w to, że konserwatywni czystokrwiści kiedykolwiek zaakceptują mugolaków jak równych sobie, tak samo nie sądziła, by mugolacy zapałali sympatią do konserwatystów po tylu cierpieniach, których doświadczyli z ich strony. To nie było takie proste, by nienawidzące się obecnie strony nagle się polubiły nawet po wojnie, świat nigdy zresztą tak nie działał, żeby wszyscy się lubili i akceptowali. Ludzka natura dążyła do podziałów i wartościowania, zawsze były też jednostki obsesyjnie dążące do władzy i podsycające nienawiść do jakichś grup. Charlie tego nie rozumiała, bo sama zawsze była osobą bardzo łagodną, miłą i bezkonfliktową, starającą się dostrzec coś dobrego w każdym (a przynajmniej tak było kiedyś, do czasu listów gończych), ale zdawała sobie sprawę, że nie każdy był jak ona. Nie każdy wyznawał te same wartości. Już w Hogwarcie stykała się z osobami, które czuły się lepsze z powodu swojego pochodzenia, ale wtedy nie przybierało to tak groźnego obrotu spraw jak w dzisiejszych czasach. Nie pamiętała, by za jej szkolnych czasów była świadkiem czegoś gorszego niż nazwanie kogoś „szlamą” lub rzucenie złośliwego, ale niegroźnego uroku w plecy, ale teraz sytuacja eskalowała do znacznie gorszych rzeczy. Uprzedzenia przestały być tylko uprzedzeniami, a stały się pretekstem do realnych prześladowań mugoli, mugolaków i wszystkich, którzy myśleli inaczej, a przy okazji cierpiało też wiele przypadkowych ofiar. Takich jak ona i wielu innych mieszkańców Oazy. Co musiałoby się stać, żeby to przerwać? Nawet Longbottom nie był przecież wszechmocny i nie mógł w jednej chwili zakończyć wojny, bo gdyby mógł, pewnie dawno by to zrobił.
- Obyśmy tego doczekali. Tego świata po wojnie. Choć patrząc bardziej realistycznie, a mniej marzycielsko, trudno mi go sobie w tym momencie wyobrazić. To, że po wojnie, czymkolwiek się ona skończy, obie strony nagle zapomną o swoich uprzedzeniach i odłożą je na bok… - zastanowiła się. To, czego ona pragnęła i o czym mówiła kilka chwil temu, to jedno, a rzeczywistość drugie. To, czego pragnęła ona, tego świata w którym wszyscy żyliby obok siebie w pokoju, to utopia, i zdawała sobie z tego sprawę. – Niektórzy ludzie chyba zawsze będą czuć się lepsi od innych. Niektórzy nadal nie przestaną lubować się w przemocy. A ty, jako mugolak… Też pewnie tak łatwo nie zapomnisz o wszystkim, co widziałeś i co przeżyłeś?
Może niepotrzebnie to wszystko teraz roztrząsali, ale monotonia życia w Oazie sprzyjała temu, żeby całymi dniami rozmyślać, snuć różne wizje, które wcale nie musiały się spełnić. Ale Charlie taka już była, że myślała i martwiła się za dużo.
W dotychczasowym życiu zawsze była kimś zwyczajnym i nierzucającym się w oczy. Ot, zwykła czarownica półkrwi jak większość społeczeństwa. Nie wadziła czystokrwistym tak jak mugolacy, ale też nigdy nie była im równa. Nie spotykała się z jawnymi przejawami dyskryminacji aż do czasu listów, nigdy nie poznała jak to jest być mugolakiem, który nagle dowiaduje się o magicznym świecie, i zamiast czystego piękna magii od samego początku doświadcza uprzedzeń i wykluczenia. Podziały były zawsze, tylko dlaczego musiały eskalować do realnej przemocy, znacznie gorszej niż to, co miało miejsce kiedyś?
Rozmyślała wciąż nad jego propozycją, tak bardzo kuszącą. Ale zawsze bała się być kłopotem, nie lubiła być dla innych zbędnym ciężarem, choć na pewno mogłaby się przydać, zająć roślinami czy zwierzętami, bo miała do tego rękę.
- Nie potrzebuję dużo. Wystarczy maleńki pokoik. Mogę pomóc w uprawie roślin, zarówno tych jadalnych jak i ziół. I przy zwierzętach, jeśli jakieś macie. – Wychowała się na kornwalijskiej wsi, za czasów jej dzieciństwa jej rodzice zawsze mieli jakieś zwierzęta i część żywności hodowali sobie sami, a i do roślin, jako alchemiczka i aspirująca zielarka, miała dryg. – Ja… cieszę się – dodała, gdy zapewnił o swoim wsparciu. – Od tak dawna… Nie mam kontaktu z rodziną. Tu, w Oazie, jest wielu ludzi, ale i tak czułam się i nadal czuję… samotna. Moje siostry nie żyją, a brata i rodziców nie widziałam od wielu miesięcy. – Ta samotność bardzo przytłaczała i znacząco przyczyniła się do depresji alchemiczki. Tym bardziej, że zawsze była bardzo rodzinną osobą.
- Może… Może po prostu potrzebowali sukcesu. A ja… wolę, by myśleli, że jestem martwa. Żeby mnie już nigdy nie szukali. – Było jej tylko może odrobinę smutno na myśl o dawnych znajomych z lat szkolnych czy z pracy, którzy mogli uwierzyć w jej śmierć, ale ci, którzy byli po tej samej stronie, znali prawdę. A inni… I tak nie mogłaby już w pełni zaufać nikomu, kto pozostał w Londynie po bezksiężycowej nocy. Z nikim z Munga nie miała już kontaktu właśnie od tamtego czasu i zdawała sobie sprawę, że na pewno wśród dawnych współpracowników mogliby się znaleźć tacy, którzy wydaliby ją, żeby poprawić własną sytuację. Nie, nawet jak wyjdzie z Oazy, nie będzie mogła kontaktować się z nikim z dawnego życia, poza osobami których poglądów była całkowicie pewna, a tych nie było wiele. Trzeba było być ostrożnym i o wiele bardziej niż kiedyś uważać na to, z kim się utrzymywało kontakt i co się komu mówiło. Musiała ograniczyć się do Zakonników, sojuszników i mieszkańców Oazy.
- Gdybyś mógł zapytać, będę bardzo wdzięczna. To może się przydać – powiedziała. Billy na pewno miał jakieś dojścia i kontakty, może znał kogoś, kto potrafiłby to zrobić i dać jej nową tożsamość. Nie mogłaby przecież przedstawiać się jako Charlene Leighton, skoro ta oficjalnie umarła kilka miesięcy temu.
Cieszyła ją myśl o festiwalu, a jeszcze bardziej ucieszyła ją kolejna wieść, którą przekazał Billy.
- Naprawdę? Ojej, gratulacje! – ucieszyła się na myśl o przyszłym powiększeniu rodziny, choć zaraz po chwili jej uśmiech nieco zbladł, gdy uświadomiła sobie, na jak niebezpiecznym świecie pojawi się to dziecko, jak bardzo zagrożone będzie. Nowe życie niosło nadzieję i radość, ale też lęk. Tamci nie mieli sentymentów i litości dla nikogo, nawet dla dzieci. Zwyczajnie się bała, ale miała nadzieję, że wszystko co złe ominie tę rodzinę i doczekają końca wojny w komplecie, i że to dziecko będzie dorastać już w tym nowym, lepszym świecie. Jednocześnie sama poczuła tęsknotę za tym, że sama nie ma męża i dziecka, bo zawsze tak pragnęła mieć swoją rodzinę, została wychowana w przekonaniu, że kobieta nie może żyć tylko pracą, a musi w pewnym momencie wyjść za mąż i urodzić dzieci, ale z drugiej strony… cóż, będąc samotną, bezdzietną starą panną przynajmniej miała stuprocentową pewność, że gdyby coś jej się stało, nikogo nie osieroci. A tym bardziej nie będzie musiała znosić czegoś jeszcze gorszego i patrzeć, jak to jej dziecko cierpi lub umiera. Ale naprawdę miała nadzieję, że u Billy’ego i Hannah wszystko będzie dobrze. Pragnęła w to wierzyć. Musiało być dobrze, nie mogło być inaczej.
- Bardzo się cieszę, naprawdę. Wiecie już, kiedy… się pojawi? – zapytała po chwili, uważnie przyglądając się Billy'emu.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : 7 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 35 +6
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Zagajnik [odnośnik]25.06.23 22:29
Up-p-przedzenia Rycerzy Walpurgii nie będą mieć znaczenia w Azkabanie – odpowiedział, z opóźnieniem orientując się, że jego głos zabrzmiał trochę ostrzej niż zamierzał; nie zarejestrował też momentu, w którym dłonie zacisnęły się w pięści. Charlie poniekąd miała rację, on również nie wyobrażał sobie, by oni i ich prześladowcy mogli pewnego dnia pokojowo współegzystować, ale nie był to też scenariusz, do którego dążyli. Zbrodnie popleczników Czarnego Pana nie mogły pójść w zapomnienie; nie miał wątpliwości co do tego, że gdy wojna się skończy, wszyscy zostaną zawleczeni przed uwolniony od ich wpływów Wizengamot, który rozliczy ich z każdego bestialskiego czynu. Już teraz działające w magicznym podziemiu sądy wojenne zajmowały się wymierzaniem sprawiedliwości tym, którzy mordowali i atakowali niewinnych; poczucie bezkarności przesuwało granice, musieli więc zadbać o to, by przestępcy nie czuli się bezkarni. Wypuścił powoli powietrze z płuc, stopniowo rozluźniając dłonie, choć rozbudzony wspomnieniami gniew nadal rozlewał się gorącem po jego wnętrznościach. Minął zaledwie miesiąc, odkąd na własnej skórze przekonał się, do czego dokładnie byli zdolni przeklęci Rycerze – a chociaż momentami wciąż czuł się, jakby tonął, uginając się pod ciężarem wszystkiego, co przeżył tamtego dnia – to wraz z każdym zaleczonym rozcięciem na skórze rosła jego determinacja do walki. Do pokonania ich, na dobre. – Szmalcownicy, czarnoksiężnicy – oni wszyscy odp-p-powiedzą za to, co zrobili – dodał już spokojniej, ale ze stanowczością wciąż pobrzmiewającą między głoskami.
Na zawieszone w powietrzu pytanie nie odpowiedział od razu, trochę zaskoczony; oczywiście, że nie miał zapomnieć. Nie chciał zapomnieć; nie tylko dlatego, że każda z ofiar tej wojny zasługiwała na to, by o niej pamiętać. – Nie mogę zap-p-pomnieć – przytaknął cicho, opuszczając wzrok na własne dłonie, kciukiem bezwiednie rozmasowując zgrubiałe od pęcherzy miejsca. – Żadne z nas nie może. Musimy pamiętać, żeby nie powtórzyć drugi raz tych samych b-b-błędów. Nigdy więcej – wyjaśnił swój tok myślenia. Nigdy więcej nie mogli dopuścić do wojny; do katastrofy, która odbierała i niszczyła setki i tysiące żyć, do rzeczywistości przesiąkniętej smrodem śmierci, krwi i strachu.
Charlene była jedną z nich: osób, których całe życie załamało się pod ciężarem szarpiącego krajem konfliktu. Nie mógł oddać jej wszystkiego, co straciła: ani pracy, ani rodziny, ale chciał pomóc jej w stanięciu na nogi. Nie potrafił wypchnąć spod powiek wspomnienia jej bezwładnego, bladego jak śmierć ciała, ani tego, jak przelewała mu się przez ręce, kiedy niósł ją do zorganizowanego w Oazie szpitala polowego. Chyba w jakiś sposób czuł się też odpowiedzialny, choć gdyby ktoś go o to zapytał, nie byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego. – Mamy owce. P-p-planuję kupić też kury – wtrącił, gdy wspomniała o zwierzętach. Nie chciał narzucać jej żadnych obowiązków, powinna najpierw zadbać o siebie – ale pomoc na pewno by im się przydała, on i Liddy dużo czasu spędzali poza domem, a Hannah pewnie sama by tego nie przyznała, ale powinna więcej odpoczywać.
Zamilkł na moment, słuchając, jak mówiła o rodzinie. Nie wyobrażał sobie, jak musiała się czuć, nie mając przy sobie żadnego z najbliższych. Znał rozłąkę, jego ojciec od dawna już mieszkał z dala od kraju, bo jako mugol byłby narażony na ciągłe niebezpieczeństwo, ale przynajmniej miał obok siebie Liddy, Hannah, Amelię. Theo go nie znosił, ale żył i był niedaleko, Ted niedawno się odnalazł; oni wszyscy dawali mu siłę, poczucie, że przynależał. – P-p-przykro mi – powiedział w końcu, wyciągając rękę, żeby ścisnąć dłoń Charlie, lekko, pokrzepiająco. Niewiele więcej mógł powiedzieć, nie był w stanie obiecać jej, że wkrótce znów zobaczy rodziców i brata – ani tym bardziej wrócić życia jej siostrom.
Nikt cię już nie szuka, Charlie – potwierdził, może niepotrzebnie – ale jeśli mogło to przywrócić jej chociaż odrobinę poczucia bezpieczeństwa, to mógł przypominać jej o tym przy każdej okazji. Wiedział, jak bardzo męczyła konieczność ciągłego oglądania się za siebie, poczucie znajdowania się na celowniku; kiedy jego podobiznę można było znaleźć na murach budynków w całej Anglii, każdy wylot w trasę wiązał się z podskórnym, targającym zakończeniami nerwowymi niepokojem. Dzisiaj praca łącznika wciąż nie była bezpieczna, informacje, które przenosił, były równie – a może nawet bardziej – cenne niż niektóre z paczek, ale odkąd zniknęła cena wyznaczona za jego schwytanie, przestał przynajmniej doszukać się drugiego dna w każdym dłuższym, rzuconym w jego kierunku spojrzeniu. – Zapytam – potwierdził, tyle mógł dla niej zrobić. Zwłaszcza, jeśli potrzebowała tego, żeby ruszyć dalej.
Uśmiechnął się mimowolnie, szczerze, słysząc gratulacje. – Ja też. Się cieszę – powiedział, z trudem powstrzymując się przed zanurzeniem w snutych od dawna wizjach przyszłości. Był przerażony, to prawda – tym, że nie będzie wystarczająco dobry, że popełni te same błędy, przez które stracił kilka pierwszych lat życia córki. Chciał, żeby tym razem było inaczej; żeby jego dziecko, dzieci, dorastały w poczuciu, że są bezpieczne i kochane. Zdawał sobie sprawę z wiszącego nad nimi wszystkimi zagrożenia, był członkiem Zakonu Feniksa – narażał się każdego dnia, i z pewnością było tylko kwestią czasu, nim znów stanie oko w oko z wrogiem – ale jednocześnie: nie mógł się doczekać. Zbyt długo żył w zawieszeniu, Hannah uświadomiła go o tym; dzisiaj wierzył już, że nie mogli wiecznie czekać: na koniec wojny, na nowy świat, który nie wiadomo kiedy nadejdzie. Zawsze miało być coś, co będzie im przeszkadzało; coś, z czym będą musieli się zmierzyć. – Nie jestem p-p-pewien. Niedługo – odparł. Nie znali dnia ani godziny, ale była to raczej kwestia tygodni niż miesięcy – tak mu się przynajmniej wydawało.
Zatrzymał się, kiedy doszli do skraju niewielkiej polanki. – Zaraz będę musiał wracać, ale – d-d-dasz mi znać, gdy będziesz gotowa? – zapytał. Musiał porozmawiać z rodziną, przygotować miejsce; pokój, który w założeniu miał pełnić rolę gościnnego, niemal od samego początku przekształcił się w schowek, w którym lądowało wszystko to, co nie zmieściło się gdzie indziej. Uprzątnięcie go miało zabrać trochę czasu. – Przylecę i pomogę ci w przenosinach – zapowiedział. Droga szczęśliwie nie była długa, odkąd portal znajdujący się w Oazie prowadził do Irlandii, do ich domu było znacznie bliżej.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Zagajnik [odnośnik]26.06.23 12:50
- Wiem, ale… Przecież nie wszyscy konserwatywni czarodzieje do nich należą – zauważyła. Rycerzy było wielu, zbyt wielu, ale nie sądziła, by każdy czarodziej, który po Bezksiężycowej Nocy pozostał w Londynie lub w nim bywał, do nich bezpośrednio należał. Nie każdy, kto nie był w Zakonie lub go nie popierał, dopuszczał się zbrodni. Niektórzy pozostali tylko przy uprzedzeniach i niechęci, często wynikających ze zwykłej niewiedzy, strachu przed nieznanym i rodzinnych uwarunkowań, a Charlie, mimo tego, co przeżyła, była zbyt miękka i łagodna, by życzyć Azkabanu każdemu, kto tylko miał konserwatywne poglądy, ale nie używał czarnej magii, nie wyrządzał realnych krzywd. Świat nie dzielił się tylko na Zakon i Rycerzy, choć miejsce tych drugich naturalnie było w Azkabanie, za to wszystko co złego zrobili. Pomiędzy nimi były odcienie szarości, które kiedyś, po wojnie, będą musiały koegzystować. Ale może tym wszystkim będą martwić się za ileś miesięcy lub lat, jeśli dożyją. Niemniej jednak nie ufała już nikomu, kto nie był w jakikolwiek sposób powiązany z Zakonem, sojusznikami lub Oazą. Bo nawet jeśli ktoś nie popierał bezpośrednio Rycerzy Walpurgii, nadal mógł stanowić zagrożenie. Nie zapominała o tym. Jeśli miała Oazę opuścić, będzie musiała być bardzo ostrożna. Nie tak ufna jak dawniej.
- Ja też nie zapomnę. Nawet jeśli kiedyś wszystko się jakoś ułoży, o pewnych rzeczach na pewno nie dam rady zapomnieć. Myślę, że to wszystko już z nami zostanie – jak przeżyjemy, miała ochotę dokończyć, ale ugryzła się w język i odwróciła wzrok, skupiając się przez moment na najbliższych roślinach. W każdym razie, poważnie wątpiła by kiedykolwiek mogła tak po prostu zapomnieć o tych mrocznych czasach, o utraconym życiu, o tych wszystkich tragediach. Ale może tak miało być. Pytanie tylko, czy społeczeństwo kiedykolwiek wyciągnie wnioski z błędów i z historii, i rzeczywiście dołoży starań, by nigdy więcej do żadnej wojny nie dopuścić?
Doceniała to, co dla niej zrobił. Zdawała sobie sprawę, że to dzięki niemu wciąż żyła. Może prawie nic nie pamiętała z tamtego dnia, ale powiedziano jej później. Doceniała też to, że chciał jej pomóc teraz, że był gotów przyjąć ją pod swój dach. W pewien sposób byli w końcu rodziną, odkąd został mężem jej kuzynki Hannah. A Charlie z pewnością celowo nie zrobiłaby nic, żeby jakkolwiek im szkodzić czy przeszkadzać. Miała nadzieję, że jej obecność będzie jak najbardziej bezproblemowa, a żeby tak było, zamierzała jakoś pomóc goszczącym ją Moore’om. Jako prosta dziewczyna z kornwalijskiej wsi nie bała się przecież pracy przy zwierzętach czy roślinach.
- To… naprawdę świetnie – ucieszyła się. – Dawno temu moi rodzice też mieli różne zwierzęta, niewiele, tak na użytek naszej rodziny… Na pewno jakoś dam radę. Nie chcę być ciężarem – zapewniła. Nie chciała dłużej być snującym się po Oazie lub kryjącym się w chacie apatycznym zombie, jakim była przez ostatnich kilka miesięcy. Potrzebowała jakiegoś zajęcia, żeby wrócić do normy. A później… Chciałaby poszukać jakichś możliwości, żeby wrócić do tego, co kochała najbardziej. Do alchemii. Po dawnym życiu pozostało jej właściwie tylko to – wiedza, umiejętności i talenty. Ostatnio nieco zardzewiałe, o czym świadczyło choćby to, że w depresji zaczęła mieć problemy z przemianami i nie udawały się za każdym razem, ale nad tym też musiała popracować.
Uśmiechnęła się blado, gdy uścisnął jej dłoń, i odwzajemniła uścisk. Dobrze było nie być samą. I dobrze było mieć poczucie, że jej twarz nie widnieje już na plakatach, i że po opuszczeniu Oazy nie będzie musiała drżeć w strachu, że każdy z napotkanych czarodziejów może ją wydać ministerstwu dla pieniędzy. Wyglądała teraz zresztą na tyle nijako, że w ogóle nie powinna przyciągać uwagi. A już z całą pewnością nie wyglądała jak wtedy, kiedy ponad rok temu opuszczała Londyn i porzucała życie, które tam miała. Tamtej Charlene Leighton już nie było. Była jakaś inna, nowa, która po tym, jak sięgnęła dna, musiała odrodzić się jak feniks z popiołów. Może w pewnym sensie tak było, skoro miesiąc temu prawie umarła.
I może rzeczywiście nie należało z niczym czekać. Bo nie wiadomo, kiedy nadejdzie lepszy czas, mogły minąć lata. Mogli w ogóle nie dożyć lepszych czasów. Dlaczego mieliby więc rezygnować z miłości i z rodziny? Pomimo wszystkich okropności wojny, życie i miłość wciąż trwały. Musiały trwać. A Charlie chciała, żeby było dobrze. Znowu się uśmiechnęła, w jakiś sposób pokrzepiona wieścią, którą przed chwilą usłyszała. Cieszyła się z ich szczęścia, choć skrycie tęskniła za tym, żeby i ją spotkała miłość. Wydawało jej się, że wyleczyła się już z nieszczęśliwego i platonicznego zadurzenia w Anthonym Macmillanie, które nie miało żadnej racji bytu. Kto wie, może życie jeszcze miało dla niej coś w zanadrzu? Jeśli nie… to trudno, najwyżej zostanie starą panną z gromadką kotów.
- Ja… tak, oczywiście. Może… za kilka dni? Nie mam zbyt wielu rzeczy do spakowania, ale… muszę się przygotować psychicznie na opuszczenie Oazy po tak długim czasie – odezwała się. Poza tym zdawała sobie sprawę, że i oni musieli się przygotować na przybycie dodatkowej osoby. Dodatkowej gęby do wykarmienia, przemknęło jej przez myśl, biorąc pod uwagę trudne czasy, ale miała zamiar jakoś się przydać i nie być obciążeniem. Miała czas, prawdopodobnie właśnie te kilka dni, żeby się przygotować mentalnie do zmiany otoczenia, do opuszczenia Oazy, która jednocześnie była dla niej i schronieniem, i więzieniem. Pewnych rzeczy i osób stąd na pewno będzie jej brakować, ale… myśl o powrocie do normalnego świata, oprócz lęku i obaw, budziła w niej także radość i nadzieję. Chciała żyć normalnie, nie jak mysz pod miotłą. Może teraz będzie mieć na to szansę, a także na zyskanie namiastki rodziny.
- Billy? – rzuciła jeszcze do niego, nim odszedł. Dłonią znowu bezwiednie musnęła sfatygowany bandaż na nadgarstku. – Dziękuję. Za wszystko – dodała, a na bladych policzkach zaigrał wątły rumieniec. Nie miała okazji mu jeszcze podziękować za to, że ją wtedy odnalazł, bo aż do teraz się nie spotkali, ale czuła, że powinna to zrobić.

| zt. x 2




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : 7 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 35 +6
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4

Zagajnik
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach