Wydarzenia


Ekipa forum
Finnegan Fenwick
AutorWiadomość
Finnegan Fenwick [odnośnik]24.07.23 15:51

Finnegan Fenwick

Data urodzenia: 26 czerwca 1935
Nazwisko matki: Bartius
Miejsce zamieszkania: Owczarnia, Welbury
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: fałszerz na usługach podziemnego ministerstwa lorda Longbottoma, młody hipogryf
Wzrost: 178 cm
Waga: 67 kg
Kolor włosów: orzechowy brąz
Kolor oczu: chłodny, bardzo jasny błękit
Znaki szczególne: bardzo jasne tęczówki kojarzące się z kolorem lodu; wyraźne, grube zmarszczki pod oczami zawsze nadające mu wrażenie zmęczonego; cała lewa dłoń pokryta bliznami po nieudanej transmutacji; czerwone plamy wstępujące na blade policzki po wysiłku i w czasie stresujących sytuacji


when i was younger
i used to say:
i would never end up this way

Ojciec, pan Eddie, to znaczy Edward Fenwick, lubił powtarzać, że prawda wszystkich nas wyzwoli. Był człowiekiem czynu, ale kiedy najbardziej zaufani go słuchali, powtarzał frazesy wyjęte z pamiętnika największego marzyciela, jakiego świat ten ponury i zimny mógł tylko przyjąć do siebie. Będąc więc czynnym aurorem mówił też, że kiedyś wyplenimy zło z naszej ojczyzny, a dobro w końcu zatriumfuje. Przy kolacji, które jadaliśmy wspólnie, kiedy nasz ojczulek wracał z warty, te slogany brzmiały ciepło, wydawały się zapowiadać jakieś zmiany, nawet uśmiechaliśmy się do siebie z uczuciem, słysząc podobne rzeczy, ale mama tylko kręciła głową, wprawiając w ruch burzę orzechowo brązowych włosów, bardzo podobnych do moich, darowując tacie gest z połączenia pobłażliwości i miłości. A Lorrie, moja młodsza o kilka lat siostra, słuchała taty z jakimś uwielbieniem, czasem kryjąc łzę wzruszenia, kiedy kolejne hasła znaczyły już więcej. W czasie wojny. Ale to później. A teraz od początku.



W 1935 roku, kiedy przyszedłem na świat, Welbury było miasteczkiem bardziej mugolskim niż magicznym, a mama, wspaniała Priscilla Bartius, wśród starszej społeczności nosiła przydomek Wiedźmy, bo czasem na tyłach domu, który pan Fenwick odziedziczył po dziadkach, czyściła kociołek. No i coś w tym kociołku od czasu do czasu warzyła, a potem sprzedawała te dekokty, bo i chciała dołożyć się do rodzinnych finansów, nie była przecież w ciemię bita. Wiem, bo to moja mama. I Wiedźmą też nie jest, tylko porządną i dobrą czarownicą, którą ciężko było nie lubić. Ale starym babom przychodziło to z jakąś łatwością. Więc jak w dodatku wydała na świat chłopca o oczach jasnych jak lodowe sople, to z jakiegoś powodu w wiosce zawrzało. Na następny dzień ojczulek nałożył na nasz dom tyle zabezpieczeń, ile mógł, żeby tylko mamie i mnie, Finneganowi, nic się nie stało. Czarodzieje zaczęli zasiedlać Welbury w czasie wojny, uciekając z innych miast, bardziej niebezpiecznych, a że dzieciaków tam było sporo, to i miałem z kim buszować wśród lasów, kiedy zrobiło się już spokojniej, a niezrozumiała dla nas polityka oczyściła niebo z latających i ziejących dziwnym ogniem smoków. Lubiłem biegać z nimi wszystkimi po okolicy, przeprawiać się przez gryzące chaszcze pokrzyw i kłujące krzewy dzikich malin, chować, w czym byłem najlepszy, ale kiedy mogłem, chwytałem za kawałki węgla i szukałem pustych przestrzeni, które mogłem wypełnić tym, co tworzyło się pod niesfornymi kędziorami odziedziczonymi po matce. Dziecięce rysunki z roku na rok nabierały więcej kształtów, drzewa nie były pękatymi, zielonymi chmurami, a miały gałęzie, które nawet przypominały te realne, gibające się na wietrze; słońce nie kryło się w rogu kartki, a spozierało zza chmur, towarzyszyły mu przetarcia i cienie; linie nie były sztywne, prócz kształtów zakreślały też jakąś rzeczywistość, oddawały naturę w cząstce jej faktycznej okazałości i aspirowały do oddania w przyszłości należnego jej majestatu. Nie wiem, skąd wzięła się u mnie chęć do rysowania, ale była zupełnie naturalna. Jak chwytanie po szklankę z wodą, bo czujesz pragnienie albo za szalik, kiedy na zewnątrz zaczyna robić się zimniej. Mama przyglądała mi się z ciekawością, ale ojczulek z podejrzliwością, jakby czekał tylko na jeden niewłaściwy krok z mojej strony - chłopiec interesujący się szeroko pojętą sztuką? O nie, nie, tak żyć nie można. Tak ty, Finneganie, żyć nie będziesz. Czasem zupełnie mu to nie pasowało i kiedy tylko łapałem za kawałek węgla z zamiarem powrotu do pasji, wołał, że idziemy nazbierać drewna do lasu albo narąbać drewna do pieca. Albo idziemy przeganiać owce sąsiada. Albo idziemy przejść się na klif, bo trzeba dbać o hart ducha. Dochodziło do tego, że za rysunki zabierałem się dopiero wieczorami albo nocami, niepewnymi ruchami kreśląc kolejne widoki przy bladym świetle świecy. Lorrie zawsze miała jakieś prośby, z ciekawością przyglądając się moim początkującym dziełom - narysuj mi kucyka albo nasz dom, ale z dziadkami siedzącymi w swoich ulubionych fotelach. W gruncie rzeczy lubiłem ją. Oczy mamy świeciły jak dwie małe gwiazdki, kiedy brała ją do rąk, małą i nieporadną, a nawet wtedy, gdy dorastała i z małej i nieporadnej stawała się całkiem sporych rozmiarów muchomorem. Eleanor nie należała do dzieci głośnych i bez przerwy płaczących, chodziła tylko za mną, za mamą i tatą jak za cieniem, ciągnąc za ubranie. Zawsze chciała być blisko. Martwiłem się, kiedy odjeżdżając w stronę Hogwartu widziałem jej pochmurną twarzyczkę - jak sobie poradzi beze mnie? Czy dzieciaki, te młodsze, których nie znałem tak dobrze, okażą się dla niej dobre? Zaopiekują się nią?



Bo owszem, dostałem list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie! Pamiętam oklaski mamy, kiedy próbowałem sięgnąć jabłko z drzewa, a to, jak na zawołanie, przybliżyło ku mnie swoją gałąź, bym mógł spokojnie zerwać lśniący czerwienią owoc. Razem z tatą poszliśmy na Pokątną, dostałem nową szatę, bo jeszcze wtedy było nas stać, Aurorzy byli poważani i naprawdę dobrze im płacono. Klatkę z Goghiem niosłem jak swoje trofeum, ale on wcale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego ucieczką z menażerii. Mama odkopała z szafy swoje książki - okazało się, że część z nich wciąż była używana przez dzieciaki zaczynające naukę. Jedną z nich był podręcznik do transmutacji. Mama ujęła go wtedy w swoje dłonie i z jakąś przedziwną troską starła obecny na okładce kurz. Była animagiem. Czasem widziałem, jak puszysty rudy ogon przemyka w szparze między drzwiami a futryną, a kocie ciało przeciąga się, by zaraz sprężyście przeskoczyć przez furtkę zamiast ją otworzyć. Zazdrościłem jej tej wolności, którą musiała czuć, doświadczenia kompletnie innego, nieprzejmowania się absolutnie niczym, tylko odnajdywaniem nowych ścieżek, niezbadanych, niepewnych. Powiedziała mi wtedy, że mógłbym zostać animagiem jak ona. I ta myśl rozgrzewała mnie od środka, kiedy pojawiłem się na pierwszej lekcji transmutacji ze swoją nową różdżką, gotowy na naukę. No, trochę rozczarowany faktem, że profesor nie zaczął od animagii, ale na szczęście tylko na chwilę. Do nauki innych przedmiotów nie przykładałem się za bardzo, nie ciekawiły mnie. Na historii magii dostawałem po głowie za drzemki. Nie mówiąc już o wróżbiarstwie i astronomii, którego całkiem nie rozumiałem. Tata przesyłał co jakiś czas listy, w których zachęcał mnie do starania się o lepsze oceny z obrony przed czarną magią, zaklęć i eliksirów, między wierszami sugerował mi, że ścieżka Aurora to najlepsze ze ścieżek, ale nie bardzo podobał mi się ten pomysł, co wcale nie znaczyło, że się nie starałem. Mimo wszystko chyba chciałem, żeby był ze mnie dumny. Obrona przed czarną magią z początku była trudna do pojęcia, ale im więcej ćwiczyłem na zajęciach, tym lepiej wychodziły mi zaklęcia. W końcu więcej tam było praktyki niż teorii, która, nie licząc transmutacji, nie wchodziła mi do głowy zbyt chętnie. Osiągałem całkiem dobre wyniki na tle innych uczniów, o czym z ogromną chęcią informowałem rodziców. Mimo przyjemności, jaką sprawiała mi magia użytkowa, wszystko, co znałem, ciągnęło mnie do rysunku - w Hogwarcie tym razem nikt nie ciągał mnie za uszy, kiedy chwytałem za węgiel, przesiadując na szerokim parapecie w pokoju wspólnym i kreśląc coraz zgrabniejsze linie szkockich pejzaży widzianych z okna. Dzięki temu zgarniałem uwagę dziewczyn, zachwycających się małymi grupkami tym, co tworzyłem - niektóre z malowideł podarowywałem co ładniejszej, mając nadzieję na buziaka w podziękowaniu. Takiego w policzek. Ot, najzwyklejszego. Ale nie miałem szczęścia. Zazwyczaj chichotały i uciekały ku sobie, chichocząc jeszcze głośniej, im dalej ode mnie były. Nie szło mi w szkolnym Quidditchu, chociaż na miotle latałem całkiem sprawnie. Nawet dołączyłem do drużyny, ale okazało się, że jest wielu ode mnie zdolniejszych i skończyłem na ławce rezerwowych. Śledziłem jednak rozgrywki co ciekawszych drużyn, do dzisiaj gdzieś w szufladzie mam plakat Eunice Murray ze Srok z Montrose. Nie przykładając się do nauki i nie ćwicząc latania tak, jak bym chciał, oddawałem się innym rozrywkom - razem ze Steffenem odkryliśmy, że jak podrzuci się Ślizgonowi liścik napisany przez innego Ślizgona, to dziwnym trafem jeden rzuca się na drugiego nawet bez podjęcia próby wyjaśnienia sprawy, a rozrywka jest przy tym genialna! Jeden powstał przez przypadek - udało mi się podrobić (nie dość zgrabnie, ale najwyraźniej wtedy nikt nie zwracał na to uwagi) pismo Runcorna, a że był narwanym pałkarzem, to na korytarzu pierwszy przywalił Bagmanowi. Oczywiście, że byłem poza kręgiem podejrzanych, kto niby miałby mnie podejrzewać, skoro wiedziałem jak i gdzie się schować, żeby nikt nie wyniuchał podstępu? Wyczułem okazję do kolejnych niewinnych psikusów, więc do następnego przyłożyłem się bardziej - ukradliśmy z chłopakami zaczętą pracę innego Ślizgona, Rookwooda chyba, i miałem chwilę, kilka dni zaledwie, na poćwiczenie nad swoim charakterem pisma tak, żeby jak najbardziej przypominał ten jego. Nie powiem, po mamie dostałem wprawną rękę, zawsze ładnie pisała, zgrabnie, literki miały równe pętelki. Moje bardziej aspirowały do podobnego poziomu, ale w kolejnych ćwiczeniach stawały się coraz przyjemniejsze dla oczu, żeby potem celowo mogły stanąć się bazgrołami pisanymi ręką chłopaka, który ostatnio „przypadkowo” trzasnął naszego ścigającego pałką w ramię. Podstęp wyszedł świetnie - do Rookwooda przyleciała wiadomość zgięta w latające origami, a kiedy ją rozwinął i przeczytał, biegiem porwał się do pokoju wspólnego Ślizgonów, gdzie przed wejściem dorwał swojego szukającego i złoił go tak, że nie wszedł na boisko na następnym meczu. Błędem z mojej strony było chowanie się za kolumną z chłopakami i rechotanie w najlepsze - znalazł nas prefekt i zaprowadził do ślizgońskiego opiekuna. Ten jeden raz nie udało mi się schować tak, jak przecież umiałem. Dostałem miesięczny szlaban, a jak ojciec się dowiedział, to ręce załamał. Ładny syn mu wyszedł. No ładny.
Ten szlaban jednak wcale nie skończył się tak źle - dostałem go u profesora Dippeta, w klasie transmutacji. Miałem sprzątać codziennie po zajęciach, co zapewne wielu uczniom wydałoby się kosmicznie nudne, ale dla mnie było istną frajdą. Najpierw odwracałem transmutację, lokując zwierzęta w ich klatkach, ale potem zacząłem też ćwiczyć na nich zaklęcia, których się uczyliśmy. Nie wiedziałem, że mnie obserwował, sądziłem, że siedzi w tym swoim gabineciku zamkniętym na klucz. Zauważył jednak moją swobodę w prowadzeniu różdżki i podejmowaniu kolejnych inkantacji, więc wyszedł z propozycją pokazania mi kilku bardziej zaawansowanych zaklęć, nie zapominając jednak o tym, że jestem tu ze względu na szlaban, a nie z przyjemności. Mimo to kara prędko się skończyła, a ja nie przestałem przychodzić do profesora, żeby słuchać jego kolejnych wywodów na temat sztuki transmutacji. W końcu poruszył temat animagii i to był moment, w którym ściągnął na siebie całą, absolutnie całą moją uwagę.
Kilkukrotnie podkreślał, że to wybitnie trudna sztuka, a nieudane próby przetransmutowania ciała w to zwierzęce mogą mieć opłakane skutki. Słuchałem go, ale jakoś nie mogłem przyswoić sobie tego, że cokolwiek może mi się stać. Mama przecież cały czas zamieniała się w kota i jakoś nie widziałem, żeby miała powykręcane nogi albo ręce, przecież to niemożliwe, żeby mi się nie udało. Połknąłem tyle teorii, ile tylko mogłem i miałem kilka podejść do przemiany, ale do żadnej ostatecznie nie doszło - w ostatnim momencie zawsze wynurzał się strach i obawy, które wcześniej zupełnie wypierałem. Stchórzyłem. Stchórzyłem, bo nagle wyobraziłem sobie ból, jaki będę czuł, bałem się, że wyłamię sobie wszystkie palce i już nigdy nie będę mógł chwycić za węgiel. Ale czas mijał, lęk zanikał, a gryfońska dusza dopominała się o akt odwagi i podążenie za pokusą. Krótko przed ostatnimi egzaminami znalazłem na ostatnim piętrze pustą salę. Tam doszło do tragedii.
Do dzisiaj pamiętam ból, jaki przeszył moje ciało, kiedy doszło do pierwszej, połowicznie udanej transmutacji - złamany piszczel, wykręcone kości lewej ręki, wyłamany bark, połamane żebra, no i ciało pokryte futrem. Mój wrzask pewnie usłyszał cały Hogwart. No a potem obudziłem się w skrzydle szpitalnym. Steffen siedział przy moim łóżku z kwaśną miną, a mnie wszystko bolało. Do egzaminów uczyłem się w łóżku, wśród innych chorych albo połamanych na miotłach dzieciaków. I chyba tylko to mnie uratowało przed powtarzaniem roku (nie znałem nikogo, kto by powtarzał Hogwart!) - całkowita izolacja od jakichkolwiek animagicznych prób i rozpraszających psikusów na Ślizgonach. Wyniki nie były zadowalające, nawet ja patrzyłem na nie ciężko przy tym wzdychając - średnio czarowało mi się różdżką, mając jeszcze lewe ramię w temblaku, drżąc po ilości magii i eliksirów, które we mnie wlano. Poprawne zrastanie kości trwało dłużej niż kilka dni, dłużej niż kilka tygodni, futro znikło bardzo szybko, dzięki profesorowi Dippetowi, który sprezentował mi karcące spojrzenie okraszone niemym, kwaśnym grymasem. Jedyną osobą, której powinien mieć za złe, byłem ja. Ale, choć bolało jak diabli, wcale sobie za złe tego nie miałem.



Rodzice odebrali mnie z dworca razem, nerwowo rozglądając się na boki, pamiętam. Najpierw pytali mnie o moje samopoczucie - wtedy nie było już źle, kości się ponoć dobrze zrosły, ból pojawiał się tylko czasami i bardziej był jego cieniem niż faktycznym cierpiętniczym odczuciem; potem pytali o Grindelwalda, a ja szybko się domyśliłem, o co chodziło. Zdążyłem skończyć szkołę, zanim ten padalec cokolwiek zrobił, ale Lorrie wciąż tam była i nic nie zapowiadało pozytywnych zmian. Wszyscy słaliśmy jej listy z pytaniami, czy na pewno jest wszystko w porządku, ale wyglądało na to, że na razie tak - albo kłamała, nie chcąc nas martwić. Na papierze można napisać każde kłamstwo, a ono przedziwnie szybko i nienamacalnie wsiąknie w papier jak gdyby nigdy nic.
Nie chciałem być dla rodziców ciężarem, więc od razu po zakończeniu szkoły zatrudniłem się u introligatora i sprzedawcy książek w miejscowym antykwariacie, widząc w tym namiastkę swoich zainteresowań. Na kurs aurorski nie miałem co papierów składać, moje wyniki, nawet Powyżej oczekiwań z obrony przed czarną magią, nie kwalifikowały mnie do egzaminu wstępnego. Ojciec nie był zadowolony, a jego ogólna nerwowość wywołana zmianami politycznymi wcale nie pomagała mi w przeżywaniu jego humorów. Pomagałem też mamie w jej codziennych obowiązkach, bo okazało się, że z chęcią podejmowała temat transmutacji - wciąż byłem nim zafascynowany, chociaż ostatnie doświadczenia dały mi mocno w kość, zwłaszcza przypominała mi o tym lewa dłoń pokryta pokracznymi bliznami - w czasie skubania i przygotowywania ziół do eliksirów. Porzuciłem na razie myśl o kolejnej próbie animagii, pozwalając sobie na odpoczynek i może złapanie większej praktyki, przeanalizowanie teorii, wyłapanie błędów. Czas płynął, pomagałem w naprawianiu książek, ćwicząc przy okazji kaligrafię - niektóre teksty wymagały poprawy, wyblakłe litery wołały o tusz, a dłoń prędko przyzwyczaiła się do gęsiego pióra, podobnie jak do igieł szwalniczych i różdżki, którą transmutowałem kolor i fakturę opraw tak, by odpowiadało panu Dearbornowi, który przyjmował nowe zlecenia. Był zadowolony z mojej pomocy, dostawałem parę knutów, co całkiem wystarczało mi na drobne wydatki i dołożenie się do rodzinnych finansów - tym akurat udało mi się zyskać w oczach ojca, może uznał, że dorosłem. Nie byłbym taki prędki w osądzie. Któregoś razu Lorrie poprosiła, żebym nauczył się grać na harmonijce tak, jak dziadek. Do talentu starego Bartiusa było mi daleko, ale wieczorami odnajdywałem swoje miejsce przy siostrze robiącej na drutach kolejny szalik, ucząc się nowych dźwięków. Czasami śpiewała pod nosem znane nam piosenki, innym razem pozwalaliśmy okolicy drzemać w ciszy. Przez chwilę świat wydawał się całkiem spokojny.
Od 1955 wszystko zaczęło się zmieniać, a czas jakby przyspieszył, nie przejmując się tym, że czarodzieje i mugole przestają za nim nadążać. Obserwowałem każdego wieczoru twarz ojca wracającego z Biura Aurorów i miałem wrażenie, że codziennie starzeje się o kolejne lata - przybyło mu problemów, o których mówił raczej mamie, nie mnie, a już na pewno nie Lorrie, której ledwo udało się ukończyć pomyślnie Hogwart. Miała lepsze wyniki niż ja, szersze perspektywy na zamożniejsze, dostatnie życie. Teraz jednak wciąż była w domu, pomagając mamie, ucząc się zadań przyszłej pani domu. Rodzice częściej rozmawiali szeptem, a kiedy ja albo Lorrie wchodziliśmy w obszar tej rozmowy, ich głosy szybko milkły. Mimo wszystko, mimo całego chaosu zalegającego coraz gęstszą i czarniejszą mgłą nad Anglią, czuliśmy się w naszym domu bezpiecznie, kiedy byliśmy we czwórkę. Tata pochylał się nad Prorokiem Codziennym, ja czytałem książki o praktyce animagii, mama uparcie szydełkowała, a Lorrie się od niej tej sztuki uczyła. A potem pewnego wieczoru w 1956 roku tata nie wrócił z Ministerstwa Magii.



Pierwsze pojawiło się zaniepokojenie, zmiany w Ministerstwie były coraz głębsze i bardziej radykalne, czego tata nie komentował w domu głośno, ale wiedzieliśmy doskonale, że mocno go to trapi. Później zaczęliśmy szukać kontaktu ze wszystkimi jego współpracownikami, pytać, co się z nim stało, czy wiedzą, gdzie teraz jest. Wiedzieli. Chwilę przed tym, jak zasraniec Malfoy przejął rządy, wybuchł bunt w Biurze Aurorów i wszystkich biorących w nim udział zaaresztowano, oczywiście wywożąc do Tower. Nie wiedzieliśmy więcej - co się z nim stanie? Co zamierzali zrobić? Byłem przerażony. Mieliśmy swoje gorsze i lepsze dni z tatą, ale zawsze był dla mnie opoką. Był naprawdę porządnym czarodziejem i opiekuńczym ojcem, dbał o nas jak mógł. Nie mogłem znieść widoku mamy płaczącej wieczorami, kiedy sądziła, że nikt nie słyszy - ja słyszałem doskonale. Czułem się bezradny, bo niby co mogłem zrobić? I wtedy wpadł mi do głowy absurdalny pomysł. „Prawda nas wyzwoli”, co, tato? Skontaktowałem się z najbardziej zaufanym przyjacielem ojca, także aurorem, i spotkaliśmy się w naszym domu, mama nam towarzyszyła, nie chciałem robić tego za jej plecami. W rozmowie poruszyliśmy temat zabezpieczeń Tower, ale od razu zaznaczyłem, że nie zamierzam tam wchodzić tylko z różdżką w dłoni. Okazało się, że można zwolnić więźniów, jeśli ma się odpowiednie dokumenty sygnowane nazwiskiem komendanta, który jeszcze wtedy rezydował na stanowisku. Nie, w tym planie nie było nic prostego, łatwego ani nawet wyzwania na średnim poziomie trudności. Decydowałem się wpłynąć na głębokie wody od razu, bez zastanowienia, czy to na pewno dobry pomysł. Byłem przekonany, że to jedyna opcja. Po prawdzie - wtedy była. W Anglii chaos rósł z każdą chwilą, musieliśmy to wykorzystać. Przyjaciel ojca przyniósł mi jakiś starszy raport podpisany przez komendanta, z jego odręczną notatką zawierającą na tyle dużo słów, że mogłem ćwiczyć na niej styl i charakter jego pisma na tekście dokumentu, który również został mi podyktowany. To były wyczerpujące tygodnie pracy - mało jadłem, każdą wolną chwilę poświęcając każdemu zawijasowi na literze, najdrobniejszej różnicy, która mogła okazać się fiaskiem i śmiercią nie tylko mojego ojca, ale i byłych aurorów, każdą najmniejszą i największą pętelką, jej nachyleniem i sposobem nachodzenia na inne litery. Przecierałem oczy, nocami przy świecy już ledwo widząc, co robię, gubiąc się w tym, które litery były moje, a które komendanta. Jego podpis śnił mi się codziennie, kartki pęczniały od kleksów, darły się przy pociągnięciach ostrej końcówki pióra. Aż w końcu powstał - czysty pergamin zapisany tekstem odwzorowującym charakter pisma komendanta. Nie był idealny, moim zdaniem brakowało mu pewnych drobniutkich niuansów, których nie byłem już w stanie odzwierciedlić. Ale był. Nakaz zwolnienia więźniów określonych na liście niżej z nakazu samego komendanta, który kierował pracowników Ministerstwa do tworzącego się oddziału specjalnego, który miał za zadanie wyłapywanie rebeliantów. Jak się to słyszy, to brzmi jak kompletna bzdura, ale na papierze brzmiało to znacznie lepiej, nie byłem na tyle mądry, żeby sam wypisać podobne słowa - auror mi pomógł, oni się na tym znali. O podpis najbardziej zadbałem, dobierając nacisk na pióro w taki sposób, żeby jak najlepiej go imitować. Żadne z nas, stojąc już teraz w czwórkę, nie było pewne, czy plan wypali. Czy dokument zda egzamin, a człowiek, który wniesie go do naczelnika Tower wyjdzie stamtąd żywy sam czy z więźniami, których miał zwolnić, czy w ogóle wróci. Tamten dzień zapamiętam do końca życia.
Mieliśmy czekać w domu, taka była umowa. Czekać cierpliwie na informację albo, w najlepszym wypadku, ojca. Noga latała mi tak, że Lorrie musiała mnie kopać, żebym się uspokoił. Mama stała przy oknie, zaglądając ostrożnie przez zaciągnięte zasłony. Nie było zapalonych na ganku świateł, nikogo nie zapraszaliśmy. Wtedy w progu pojawił się on - Edward Fenwick. Mój ojciec. Bohater. Marzyciel. Wszyscy wtedy płakaliśmy, bez wyjątku. Ale to były łzy szczęścia, definitywnie. Ojciec był pobity, wymęczony, ale żywy. To wtedy liczyło się najbardziej. Cudem trafiliśmy na lukę między kolejną rewoltą aurorów a zmianą komendanta, którym został wtedy Montague. Do dziś nie wierzę, że udało nam się to wszystko zrobić. W tym chaosie musiała być jednak jakaś metoda.



Dołączenie do Zakonu Feniksa było dla mnie kwestią czasu. Tata dowiedział się o wszystkim i chyba zaczynał dostrzegać we mnie potencjał - może niekoniecznie aurorski, ale szpiegowski? Sam nie wiem. Jego uśmiech, kiedy czochrał mi włosy przy śniadaniu, mówił sam za siebie. Rodzice zdradzili nam wtedy, że są już w Zakonie od dawna, a do ruchu oporu mają zamiar dołączyć. Tata chciał być aktywny, na co mama kręciła głową, ale sama miała zamiar pomagać Podziemnemu Ministerstwu jak tylko mogła. W taki sposób nasza Owczarnia zaczęła przyjmować w swoje progi ludzi - spragnionych i głodnych, szukających schronienia i tych, którzy zagubili się w drodze do swojego celu. Nie było sensu spamiętywać tych wszystkich imion, codziennie był ktoś inny. A ja? No ja... ja odkryłem, że fałszowanie dokumentów i podszywanie się pod czyjeś dłonie sprawia mi nawet frajdę. Powoli wkradam się do Hipogryfów działających pod skrzydłami Podziemnego Ministerstwa Magii, chcę pomóc tak, jak pomagali i pomagają moi rodzice. Ojciec nauczył mnie nawet zaklęcia Patronusa - tygodnie pracy się opłaciły, satysfakcja zalała mnie od stóp do głów, kiedy srebrzysta mgła przyjęła kształt szybkiej i skocznej łasicy. Wciąż uczę się animagii, ale na dobre odłożyłem samą próbę przemiany, bo w głowie mi teraz inne rzeczy. I na razie mi z tym dobrze. Tylko żeby jeszcze tego Sralfoya zrzucić ze stołka. Wtedy byłoby jeszcze lepiej.


Patronus: Nie musiałem długo zastanawiać się nad wspomnieniem, które miało pomóc mi w nadaniu zwierzęcej formy zaklęciu patronusa. Ojciec postarał się o to, żebym je znał i potrafił przepędzić dementora, bo wtedy wieści o nich docierały do naszych uszu zbyt często. We wspomnieniu widzę ojca - drzwi otwierają się, skrzypiąc lekko, ale dziwnie znajomo, a pierwsze ciężkie kroki odzywają się w korytarzu. Ojciec wita nas z wyczerpanym, ale pełnym tęsknoty uśmiechem i wyciąga do nas ramiona, w które wtulamy się wszyscy razem. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie czułem niczego podobnego, tak wielkiej jedności i troski. Falująca w powietrzu wstążka magii przybrała postać łasicy.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 100
Uroki:00
Czarna magia:00
Uzdrawianie:00
Transmutacja:15+5 (różdżka)
Alchemia:00
Sprawność:50
Zwinność:50
Reszta: 5
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia MagiiI2
ONMSI2
SpostrzegawczośćII10
SkradanieI2
ZielarstwoI2
Zręczne ręceII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szczęście I2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Zakon Feniksa00
RozpoznawalnośćI-
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
Sztuka (rysunek)II7
Muzyka (harmonijka)I0.5
KaligrafiaIII25
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI0.5
PływanieI0.5
Biegłości pozostałeWartośćWydane punkty
Brak-0
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 6


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Finnegan Fenwick dnia 31.07.23 0:06, w całości zmieniany 4 razy
Finnegan Fenwick
Finnegan Fenwick
Zawód : fałszerz po godzinach
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11834-finnegan-fenwick#365303 https://www.morsmordre.net/t11865-gogh#366472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/
Re: Finnegan Fenwick [odnośnik]01.08.23 14:51

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:39, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Finnegan Fenwick Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Finnegan Fenwick [odnośnik]02.08.23 9:45


KOMPONENTYodłamek spadającej gwiazdy x2

BIEGŁOŚCIhistoria PB

HISTORIA ROZWOJU[30.07.23] Rozwój początkowy; -50 PD

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Finnegan Fenwick Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Finnegan Fenwick
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach