[SEN] Hot & cold
AutorWiadomość
Śniło mu się, że Bella wróciła i obiecała, że spędzi z nim resztę życia…
Śniło mu się, że myszy oddają mu pokłon, ale jest ścigany przez szaloną dziewczynkę i gigantycznego dziadka do orzechów…
Śniło mu się, że Yelena kąpie się w wannie w jedwabnej sukni i mówi o tym, że wilgotność sprzyja transmutowaniu kolorów tkanin—mokry materiał przylegał do jej ciała, więc Steffen zaczął tłumaczyć, że właściwie to lepiej transmutować w warunkach kontrolowanej wilgotności i trochę się rozgadał…
Śniło mu się, że wojny nie było, a Anglia była ostoją pokoju, szczęścia, deflacji i tolerancji…
-Nie uwierzysz, co mi się śniło. – musiał się tym podzielić z przyjacielem, więc zaraz po pracy biegł przez portowe i cmentarne alejki ile sił w szczurzych płucach. U celu prześlizgnął się przez szparę w drzwiach i przemienił z powrotem wprost przed stanowiskiem pracy Igora. Powinien mieć nadzieję, że Karkaroff już jest do tego przyzwyczajony, ale gdyby miał taką nadzieję to zastanowiłby się dwa razy czy chce przemieniać się znienacka. -…śniło mi się, że kłócimy się w bibliotece o jakąś książkę od trzynastu miesięcy, dasz wiarę? I w tym śnie miałem żonę śliczną jak portret Morgany Selwyn, ale włosy miała złote jak Roszpunka – nerwowo przygładził włosy, bo jego wyśniona żona była dziwnie podobna do szlachcianki z okładek „Czarownicy” z którą chodził do szkoły i do której całe życie bał się odezwać. Z wrażenia zapomniał, że może w Bułgarii Roszpunka nazywała się inaczej, o ile w ogóle mieli tą bajkę. -ale mnie zostawiła, bo zbankrutowałem po grzywnie z biblioteki. Czy w Bułgarii w bibliotekach były grzywny? – zagaił z ciekawością, bo nie wiedział skąd mógł mu się przyśnić taki absurdalny pomysł (angielskie biblioteki nie egzekwowały takich rzeczy i faktycznie trzymał już kilka książek od ponad roku, ale bez namysłu oddałby je przyjacielowi!), więc może Igor mu kiedyś o czymś takim opowiedział? Obudził się z tego snu jakby to był koszmar, ale nie był pewien czy najbardziej zestresował go przeżyty romans czy to, że stał się czarnym charakterem dla pani Warbeck. -A tobie co się śniło? – zapytał uprzejmie, bo Karkaroff rzadko (nigdy?) streszczał mu swoje sny, ale na pewno sny każdego były równie barwne jak Steffena, więc wypadało spytać. -Ale tu zimno. – zauważył, gdy opadła adrenalina związana z animagiczną przemianą i jego pasjonującą opowieścią. Igor był dobrym słuchaczem—najpierw zapewne chciał poduczyć się języka i nie do końca wiedział co Cattermole do niego mówi (Steffen poznał Igora w bibliotece tuż po jego przyjeździe do Londynu i od razu zaoferował, że zostanie przewodnikiem cudzoziemca wśród regałów i systemu katalogowania, a potem przewodnikiem w Anglii ogółem), a potem nie miał już wyboru, ale Steffen wygodnie zignorował te fakty i przypisał nieskończoną cierpliwość przyjaciela do cnót jego charakteru. -Nie jest ci zimno? – skrzyżował ramiona i lekko je rozmasował, jakby to miało odgrodzić od niego lodowaty chłód kostnicy w domu pogrzebowym. Temperatura hamowała nieco smród i dlatego jeszcze na niego nie narzekał, a poza tym chodząc po śmietnikach przywykł do równie ohydnych zapachów. -Ha! Tobie też zimno! – bo był jeszcze bledszy niż zwykle. Mama Steffena zdążyła się już zmartwić, że Igor nic nie je i ma anemię i Steffen jej najpierw nie uwierzył (i wstydził się spytać, co to jest anemia), ale zasiała w nim ziarno wątpliwości.
-Może stąd pójdziemy? – po smętnej minie Igora poznał, że jeszcze nie może się stąd wyrwać. No tak, pracował. Steff miał komfortową pracę w Ministerstwie, w której mógł się opier…niczać. -Albo – coś na to zaradzę, co? – zaproponował, sięgając po różdżkę jeszcze szybciej niż mówił. -Caeli fluctus! - zakrzyknął zanim Igor zdążył zaprotestować (albo równocześnie?), za nic mając zabalsamowane ciało (bo się na tym nie znał i nie pomyślał) i chcąc podnieść temperaturę o stopień, może dwa…
…ale coś poszło nie tak, bo w pomieszczeniu zrobiło się gorąco jak w Devon latem, a Steffena uderzył nagle w nozdrza o k r o p n y odór. Cofnął się o krok i spojrzał zaalarmowany na Igora, mając nadzieję usłyszeć, że zupełnie nic tutaj nie zepsuł. Przecież zaraz może przywrócić tutaj arktyczny mróz, tylko… tylko... musiałby złapać oddech, a powietrze śmierdziało…
Śniło mu się, że myszy oddają mu pokłon, ale jest ścigany przez szaloną dziewczynkę i gigantycznego dziadka do orzechów…
Śniło mu się, że Yelena kąpie się w wannie w jedwabnej sukni i mówi o tym, że wilgotność sprzyja transmutowaniu kolorów tkanin—mokry materiał przylegał do jej ciała, więc Steffen zaczął tłumaczyć, że właściwie to lepiej transmutować w warunkach kontrolowanej wilgotności i trochę się rozgadał…
Śniło mu się, że wojny nie było, a Anglia była ostoją pokoju, szczęścia, deflacji i tolerancji…
-Nie uwierzysz, co mi się śniło. – musiał się tym podzielić z przyjacielem, więc zaraz po pracy biegł przez portowe i cmentarne alejki ile sił w szczurzych płucach. U celu prześlizgnął się przez szparę w drzwiach i przemienił z powrotem wprost przed stanowiskiem pracy Igora. Powinien mieć nadzieję, że Karkaroff już jest do tego przyzwyczajony, ale gdyby miał taką nadzieję to zastanowiłby się dwa razy czy chce przemieniać się znienacka. -…śniło mi się, że kłócimy się w bibliotece o jakąś książkę od trzynastu miesięcy, dasz wiarę? I w tym śnie miałem żonę śliczną jak portret Morgany Selwyn, ale włosy miała złote jak Roszpunka – nerwowo przygładził włosy, bo jego wyśniona żona była dziwnie podobna do szlachcianki z okładek „Czarownicy” z którą chodził do szkoły i do której całe życie bał się odezwać. Z wrażenia zapomniał, że może w Bułgarii Roszpunka nazywała się inaczej, o ile w ogóle mieli tą bajkę. -ale mnie zostawiła, bo zbankrutowałem po grzywnie z biblioteki. Czy w Bułgarii w bibliotekach były grzywny? – zagaił z ciekawością, bo nie wiedział skąd mógł mu się przyśnić taki absurdalny pomysł (angielskie biblioteki nie egzekwowały takich rzeczy i faktycznie trzymał już kilka książek od ponad roku, ale bez namysłu oddałby je przyjacielowi!), więc może Igor mu kiedyś o czymś takim opowiedział? Obudził się z tego snu jakby to był koszmar, ale nie był pewien czy najbardziej zestresował go przeżyty romans czy to, że stał się czarnym charakterem dla pani Warbeck. -A tobie co się śniło? – zapytał uprzejmie, bo Karkaroff rzadko (nigdy?) streszczał mu swoje sny, ale na pewno sny każdego były równie barwne jak Steffena, więc wypadało spytać. -Ale tu zimno. – zauważył, gdy opadła adrenalina związana z animagiczną przemianą i jego pasjonującą opowieścią. Igor był dobrym słuchaczem—najpierw zapewne chciał poduczyć się języka i nie do końca wiedział co Cattermole do niego mówi (Steffen poznał Igora w bibliotece tuż po jego przyjeździe do Londynu i od razu zaoferował, że zostanie przewodnikiem cudzoziemca wśród regałów i systemu katalogowania, a potem przewodnikiem w Anglii ogółem), a potem nie miał już wyboru, ale Steffen wygodnie zignorował te fakty i przypisał nieskończoną cierpliwość przyjaciela do cnót jego charakteru. -Nie jest ci zimno? – skrzyżował ramiona i lekko je rozmasował, jakby to miało odgrodzić od niego lodowaty chłód kostnicy w domu pogrzebowym. Temperatura hamowała nieco smród i dlatego jeszcze na niego nie narzekał, a poza tym chodząc po śmietnikach przywykł do równie ohydnych zapachów. -Ha! Tobie też zimno! – bo był jeszcze bledszy niż zwykle. Mama Steffena zdążyła się już zmartwić, że Igor nic nie je i ma anemię i Steffen jej najpierw nie uwierzył (i wstydził się spytać, co to jest anemia), ale zasiała w nim ziarno wątpliwości.
-Może stąd pójdziemy? – po smętnej minie Igora poznał, że jeszcze nie może się stąd wyrwać. No tak, pracował. Steff miał komfortową pracę w Ministerstwie, w której mógł się opier…niczać. -Albo – coś na to zaradzę, co? – zaproponował, sięgając po różdżkę jeszcze szybciej niż mówił. -Caeli fluctus! - zakrzyknął zanim Igor zdążył zaprotestować (albo równocześnie?), za nic mając zabalsamowane ciało (bo się na tym nie znał i nie pomyślał) i chcąc podnieść temperaturę o stopień, może dwa…
…ale coś poszło nie tak, bo w pomieszczeniu zrobiło się gorąco jak w Devon latem, a Steffena uderzył nagle w nozdrza o k r o p n y odór. Cofnął się o krok i spojrzał zaalarmowany na Igora, mając nadzieję usłyszeć, że zupełnie nic tutaj nie zepsuł. Przecież zaraz może przywrócić tutaj arktyczny mróz, tylko… tylko... musiałby złapać oddech, a powietrze śmierdziało…
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Śnił mu się jakiś nienormalny pająk, zjadający łapczywie truchło zaplątanej w własną sieć muchy.
Śnił mu się hałas pszczelej rodziny, harcującej ochoczo przy plastrach ociekających miodem.
Śniła mu się jakaś popaprana jatka z panterą, albo innym dużym kotem, w samym centrum upalnej pustyni, gdzie ostatki cienia rzucał pojedynczy, lichy baobab.
Śniła mu się ona, majestatycznie pociągająca, nierealnie bliska, zarazem istotnie daleka. Zupełnie jak wizje poczciwego Steffena, który w zaaferowaniu abstrakcją pospieszył wprost do zimnego lochu domu pogrzebowego matki przyjaciela. Niedoścignioną tajemnicą jawiły się okoliczności ich poznania i dalej ― rozwoju tej dziwacznej relacji, bo choć zaskakująco od siebie różni, potrafili znaleźć w całym chaosie rzeczywistości wspólny język. Coś na wzór mowy zjednującej kontrastujące przeciwieństwa, przeplecionej entuzjastyczną gadką o runach, pogodnym podejściem do nowego, enigmatycznego bywalca londyńskiej biblioteki, wreszcie ― potrzebą wyrazu osobistych przemyśleń, o najmniejszych choćby bzdurach dnia codziennego. Naturalnie przyjęło się, że z uwagą wysłuchiwał monologów kumpla; ten gadał wszakże bardzo dużo, na początku brzmiąc, na domiar złego, trochę jeszcze niezrozumiale. Z czasem opanował jednak angielski żargon i przestał być zupełnie bierny, choć stare przyzwyczajenia były w tym starciu dominujące. Na tyle intensywnie szarżowały tokiem tej relacji, że z krótkiego przewodnictwa po nieznanej metropolii uczynili sobie okazję do wychylenia kielicha i zażartej dyskusji o naukowej stronie własnych dusz. Obaj ambitnie sięgali ku wyżynom czekających do zagarnięcia możliwości; obaj w zaułkach ciszy intymnych pragnień marzyli o realnych do spełnienia fantazjach. Zupełnym przypadkiem napędzali się wzajemnie w wirze tych fantazmatów; zupełnym przypadkiem potrzebowali od życia tego samego. Wyrośli sobie na horyzoncie niczym kojące samotność antidotum, chociaż zdawać by się mogło, że nie doznali jak dotąd ogromu żadnych krzywd. Krzepiąca była jednak świadomość tego, że mógł tutaj na kogoś liczyć; że ktoś wspierał go bezinteresownie na krętej drodze do szczęścia. Przeciskający się przez szparę od drzwi szczurek wywołał zatem naturalny uśmiech zadowolenia, chociaż tuż pod nosem leżał bezwładnie przerażający trupek. Nieprzyjemność fetoru powstrzymywał tylko piwniczny mróz; ludzką wrażliwość dawno wyparło już zupełnie surowe przyzwyczajenie. Anglia niemo mąciła jego tożsamością; tutaj zaledwie typowa dla Steffena, beztroska, zgoła dziecięca naiwność, była miarą dawnego, młodzieńczego życia. Może dlatego nie irytował go aż tak bardzo podejmowany słowotok? Może dlatego śmieszyła go szczerze jego prostoduszna skłonność do nierozsądku?
― Nie martw się, Stefciu, któraś kiedyś masochistycznie uzna cię wreszcie za dobrego kandydata na męża ― odparł z nieskrywanym rozbawieniem, cedząc słowa w tonie cynicznej ironii. Zwykł dokuczać mu między wierszami, złośliwie kąsając staturę kolegi, ale czynił to przecież w geście szczerej sympatii. ― Moja matka ma awersję do blondynek. Dobrze, że nie przyłapała tamtej sprzed trzech miesięcy w własnej wannie. ― Choć mógłbym przecież udawać, że to gość z pokoju Drew. ― Nie wiem. Nie pałętałem się po bułgarskich bibliotekach ― skwitował lapidarnie i całkiem zgodnie z prawdą. Większość życia przesiedział na północy, w ojczyźnie pomieszkiwał przez pierwsze lata życia, a potem przez wakacje. Mieszkali na prowincji, z dala od wielkiej metropolii, gdzie znalazłby własną przestrzeń do nauki. Ale szczerze nie sądził, by i tam ktoś egzekwował jakieś grzywny. Jugosławia miała znacznie większe problemy od przetrzymanych zbyt długo książek.
― Nie pamiętam snów ― przyznał kłamliwie, jakby w desperackiej próbie zmiany tematu. Głupio byłoby chwalić się szczegółami pornograficznej wizji walki o triumf przewodnictwa. Potem w milczeniu sterczał nad tym nędznym umarlakiem; facet wymagał troski, zmiany wyszarzałej piżamy na nie lada strój, zwłaszcza że robić miał za gwiazdę nadchodzącej ceremonii. Dość nikczemnie wybrzmiewał w głowie ten nieprzyzwoity żart, ale nieboszczyka nie bolała już przecież żadna miałka próba jego komizmu. Nie skupiając się zanadto nad wyczynami bezmyślności towarzysza, z przejęciem zapinał po kolei guziczki gustownej koszuli. A potem lakonicznie tłumaczył, że w kostnicy musi być przecież nie więcej niż kilka stopni. Przyzwyczajony do ziąbu Norwegii, całkiem dobrze znosił tutejsze warunki. Bladość skóry to nic innego, jak dominacja matczynych genów; domniemana anemia była ich rodzinną zagrywką. I jakąś dziwną próbą zachęcenia rodzicielki do stania przy garach, zwłaszcza teraz, gdy jeszcze nie stać ich było na służalczego charłaka albo domowego skrzata. Tego drugiego przekornie przechrzciłby pewnie brzmiącym z niemiecka imieniem przyjaciela. I tak chodziłby z oboma Sztefkami między wielkimi regałami biblioteki; jeden bajdurzyłby ciągle o nonsensie życia i runach, a drugi nosiłby sterty podręczników. Pochłonięty fantazmatem nie zdążył powstrzymać wyrywnego czarodzieja; pomieszczenie ogarnął nienormalny gorąc, nagły upał i zabójczy fetor. Zemdliło go nieco i chwilowo odebrało rozsądek; prędko powstrzymał jednak machinalne reakcje organizmu i postanowił podjąć próbę ratunku.
― Kurwa, Steffen! ― wydusił załamany, rozglądając się panicznie po kostnicy; zaraz w dłoni dzierżył różdżkę i przypominał sobie treść koniecznej inkantacji. ― Caeruleusio ― dodał zaraz, kierując rękę w stronę martwego typka zajmującego stół. Poza paroma iskrami niepowodzenia i cichym westchnieniem nie stało się absolutne n i c. ― Ona mnie zabije ― stwierdził poważnie zlękniony, próbując odgonić sprzed oczu omamy sylwetki Iriny Macnair. Ich relacja była dziwaczna, zatem uzasadnione były jego obawy. ― Na serio. Zaraz do niego dołączę ― skwitował, skinieniem głowy wskazując sztywnego dziadka.
Śnił mu się hałas pszczelej rodziny, harcującej ochoczo przy plastrach ociekających miodem.
Śniła mu się jakaś popaprana jatka z panterą, albo innym dużym kotem, w samym centrum upalnej pustyni, gdzie ostatki cienia rzucał pojedynczy, lichy baobab.
Śniła mu się ona, majestatycznie pociągająca, nierealnie bliska, zarazem istotnie daleka. Zupełnie jak wizje poczciwego Steffena, który w zaaferowaniu abstrakcją pospieszył wprost do zimnego lochu domu pogrzebowego matki przyjaciela. Niedoścignioną tajemnicą jawiły się okoliczności ich poznania i dalej ― rozwoju tej dziwacznej relacji, bo choć zaskakująco od siebie różni, potrafili znaleźć w całym chaosie rzeczywistości wspólny język. Coś na wzór mowy zjednującej kontrastujące przeciwieństwa, przeplecionej entuzjastyczną gadką o runach, pogodnym podejściem do nowego, enigmatycznego bywalca londyńskiej biblioteki, wreszcie ― potrzebą wyrazu osobistych przemyśleń, o najmniejszych choćby bzdurach dnia codziennego. Naturalnie przyjęło się, że z uwagą wysłuchiwał monologów kumpla; ten gadał wszakże bardzo dużo, na początku brzmiąc, na domiar złego, trochę jeszcze niezrozumiale. Z czasem opanował jednak angielski żargon i przestał być zupełnie bierny, choć stare przyzwyczajenia były w tym starciu dominujące. Na tyle intensywnie szarżowały tokiem tej relacji, że z krótkiego przewodnictwa po nieznanej metropolii uczynili sobie okazję do wychylenia kielicha i zażartej dyskusji o naukowej stronie własnych dusz. Obaj ambitnie sięgali ku wyżynom czekających do zagarnięcia możliwości; obaj w zaułkach ciszy intymnych pragnień marzyli o realnych do spełnienia fantazjach. Zupełnym przypadkiem napędzali się wzajemnie w wirze tych fantazmatów; zupełnym przypadkiem potrzebowali od życia tego samego. Wyrośli sobie na horyzoncie niczym kojące samotność antidotum, chociaż zdawać by się mogło, że nie doznali jak dotąd ogromu żadnych krzywd. Krzepiąca była jednak świadomość tego, że mógł tutaj na kogoś liczyć; że ktoś wspierał go bezinteresownie na krętej drodze do szczęścia. Przeciskający się przez szparę od drzwi szczurek wywołał zatem naturalny uśmiech zadowolenia, chociaż tuż pod nosem leżał bezwładnie przerażający trupek. Nieprzyjemność fetoru powstrzymywał tylko piwniczny mróz; ludzką wrażliwość dawno wyparło już zupełnie surowe przyzwyczajenie. Anglia niemo mąciła jego tożsamością; tutaj zaledwie typowa dla Steffena, beztroska, zgoła dziecięca naiwność, była miarą dawnego, młodzieńczego życia. Może dlatego nie irytował go aż tak bardzo podejmowany słowotok? Może dlatego śmieszyła go szczerze jego prostoduszna skłonność do nierozsądku?
― Nie martw się, Stefciu, któraś kiedyś masochistycznie uzna cię wreszcie za dobrego kandydata na męża ― odparł z nieskrywanym rozbawieniem, cedząc słowa w tonie cynicznej ironii. Zwykł dokuczać mu między wierszami, złośliwie kąsając staturę kolegi, ale czynił to przecież w geście szczerej sympatii. ― Moja matka ma awersję do blondynek. Dobrze, że nie przyłapała tamtej sprzed trzech miesięcy w własnej wannie. ― Choć mógłbym przecież udawać, że to gość z pokoju Drew. ― Nie wiem. Nie pałętałem się po bułgarskich bibliotekach ― skwitował lapidarnie i całkiem zgodnie z prawdą. Większość życia przesiedział na północy, w ojczyźnie pomieszkiwał przez pierwsze lata życia, a potem przez wakacje. Mieszkali na prowincji, z dala od wielkiej metropolii, gdzie znalazłby własną przestrzeń do nauki. Ale szczerze nie sądził, by i tam ktoś egzekwował jakieś grzywny. Jugosławia miała znacznie większe problemy od przetrzymanych zbyt długo książek.
― Nie pamiętam snów ― przyznał kłamliwie, jakby w desperackiej próbie zmiany tematu. Głupio byłoby chwalić się szczegółami pornograficznej wizji walki o triumf przewodnictwa. Potem w milczeniu sterczał nad tym nędznym umarlakiem; facet wymagał troski, zmiany wyszarzałej piżamy na nie lada strój, zwłaszcza że robić miał za gwiazdę nadchodzącej ceremonii. Dość nikczemnie wybrzmiewał w głowie ten nieprzyzwoity żart, ale nieboszczyka nie bolała już przecież żadna miałka próba jego komizmu. Nie skupiając się zanadto nad wyczynami bezmyślności towarzysza, z przejęciem zapinał po kolei guziczki gustownej koszuli. A potem lakonicznie tłumaczył, że w kostnicy musi być przecież nie więcej niż kilka stopni. Przyzwyczajony do ziąbu Norwegii, całkiem dobrze znosił tutejsze warunki. Bladość skóry to nic innego, jak dominacja matczynych genów; domniemana anemia była ich rodzinną zagrywką. I jakąś dziwną próbą zachęcenia rodzicielki do stania przy garach, zwłaszcza teraz, gdy jeszcze nie stać ich było na służalczego charłaka albo domowego skrzata. Tego drugiego przekornie przechrzciłby pewnie brzmiącym z niemiecka imieniem przyjaciela. I tak chodziłby z oboma Sztefkami między wielkimi regałami biblioteki; jeden bajdurzyłby ciągle o nonsensie życia i runach, a drugi nosiłby sterty podręczników. Pochłonięty fantazmatem nie zdążył powstrzymać wyrywnego czarodzieja; pomieszczenie ogarnął nienormalny gorąc, nagły upał i zabójczy fetor. Zemdliło go nieco i chwilowo odebrało rozsądek; prędko powstrzymał jednak machinalne reakcje organizmu i postanowił podjąć próbę ratunku.
― Kurwa, Steffen! ― wydusił załamany, rozglądając się panicznie po kostnicy; zaraz w dłoni dzierżył różdżkę i przypominał sobie treść koniecznej inkantacji. ― Caeruleusio ― dodał zaraz, kierując rękę w stronę martwego typka zajmującego stół. Poza paroma iskrami niepowodzenia i cichym westchnieniem nie stało się absolutne n i c. ― Ona mnie zabije ― stwierdził poważnie zlękniony, próbując odgonić sprzed oczu omamy sylwetki Iriny Macnair. Ich relacja była dziwaczna, zatem uzasadnione były jego obawy. ― Na serio. Zaraz do niego dołączę ― skwitował, skinieniem głowy wskazując sztywnego dziadka.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Umknął wzrokiem i przygryzł wnętrze policzka, dzielnie udając, że przytyk Igora wcale nie sprawił mu lekkiej przykrości, wcale. Może zresztą nie musiałby udawać, gdyby Karkaroff nie okraszył go barwną anegdotą o swoich przygodach w wannie. Dlaczego, dlaczego, choć interesowali się tymi samymi sprawami, Igorowi dziewczyny wskakiwały do wanny, a Steffena żadna nie uznała nawet za potencjalnego kandydata na chłopaka? Jedynym wyjaśnieniem jakie mu się nasuwało było to, że Igorowi na czoło opadały krucze loki, a jemu nie (wytrwale modelował swoją grzywkę, ale pozostawała prosta), ale może powinien zdobyć się na odwagę i zapytać Igora, czy ma lepsze wyjaśnienie.
-Jak ty to robisz, że dziewczyny wskakują ci do wanny? - zdobył się na odwagę i zapytał kolegę. -I czemu twoja mama nie lubi blondynek, uważa, że są głupie? - zakamuflował ważne pytanie kolejnym pytaniem, żeby nie sprawić wrażenia, że za bardzo zależy mu na odpowiedzi. -Moja nie lubi rudych, bo rude są z Irlandii, a one mają strasznie dużo dzieci, a ja zarabiam za mało żeby mieć więcej niż szóstkę dzieci. - dodał jeszcze, voila, dzięki rodzinnej anegdocie dopełnił wrażenia dumnej nonszalancji. Co prawda, jego kuzyni mieszkali w Irlandii, ale Billy poślubił nie-rudą Szkotkę, więc mama była zadowolona.
-Są niebezpieczne? - wypalił, mając na myśli bułgarskie biblioteki. Nie znajdował żadnego innego wyjaśnienia na to, że Igor się tam nie pałętał, biblioteki były przecież wspaniałe! Skoro były niebezpieczne, to może mama nie pozwalała mu tam chodzić? -To co czytałeś? Mieliście prywatną bibliotekę? - zainteresował się. W ciągu ich znajomości zdążył się domyślić (!!!), że rodzina Igora jest nieco zamożniejsza od jego własnej, ale nie mógł oszacować jak bardzo. Umykał mu też fakt, że może majątek ma coś wspólnego z dziewczynami lepiącymi się do Karkaroffa jak pszczoły do plastra miodu. Tak prozaiczne wyjaśnienie jego powodzenia byłoby jakieś wulgarne i niemoralne. Mama kazała mu się wystrzegać dziewczyn, które lecą na pieniądze. Nie kazała mu się natomiast wystrzegać blondynek, które samowolnie wskakują komuś do wanny—może dlatego, że uznała, że nie grozi mu takiego rodzaju niebezpieczeństwo.
-Nie pamiętasz snów?! - to zaskoczyło go jeszcze bardziej od nieobecności bułgarskich bibliotek w życiu przyjaciela. To przecież... -...to strasznie smutne! - zatroskał się. Tak myśleć w nocy o niczym. -To pewnie znaczy, że w ogóle ich nie masz, bo te najlepsze się zapamiętuje. - zdiagnozował fachowo, wcale nie zmieniając tematu. -Zawsze myślałem, że kiedy ktoś ci się śni to razem śnicie ten sen, ale widać nie. - wyznał i zanim zdążył pomyśleć, postanowił wyjaśnić co ma na myśli: -Kiedyś śniło mi się, że walczyliśmy razem z panterą na upalnej pustyni. Przegrywaliśmy, więc uciekłem do wielkiego baobabu, ale ty walczyłeś do końca. A potem pantera zmieniła się w wielką różę, majestatycznie pociągającą, ale groźną i coś do ciebie mówiła ale nie mogłem dosłyszeć, a ty jej powiedziałeś, że łaski bez i możesz iść do ogrodu gdzie jest pięć tysięcy róż, a potem się obudziłem. - opowiedział, barwnie gestykulując. -Dobrze, że sny nie mają żadnej symboliki - a przynajmniej żadnej, o której opowiedziałaby mu mama -bo ten byłby strasznie porąbany. - skwitował z ulgą, próbując podchwycić spojrzenie Igora. Wydawał się jakiś niewyraźny, zapewne z zimna.
Steff postanowił naprawić całą sytuację, błogo nieświadom, że przyjaciel nie zdążył go powstrzymać, bo był pochłonięty rozmyślaniem o skrzacie domowym o jego imieniu. To dopiero miałoby niepokojącą symbolikę - ale Igor nigdy nie zastąpiłby go byle skrzatem, prawda?
Efekt zaklęcia, zbyt silnego i pochopnego, oszołomił na moment Steffena. Do jego nozdrzy dotarł ohydny odór, a do uszu paniczne przekleństwo.
Musiał to naprawić, musieli się uratować, bo umrą ze smrodu.
-Odore mutatio! - wydusił, odruchowo uznając za największe zagrożenie nie gorąco (po szyi spłynęła mu strużka potu, ale upał szkodził głównie trupowi, a nie im), a obrzydliwy fetor. Musiał się go pozbyć, natychmiast, zmieniając smród w pierwszy zapach, o którym pomyślał.
Kostnica wypełniła się słodkim zapachem róż - konkretnie pięciu tysięcy róż, choć Steffen na szczęście nie potrafił sobie precyzyjnie wyobrazić aż takiej kumulacji. Cattermole mógł wreszcie zaczerpnąć oddechu, a trup pęczniał.
-Czemu go tak wzdęło? - zauważył, wreszcie niejasno rozumiejąc swoją pomyłkę. Zmarszczył brwi, podnosząc spojrzenie na Igora. -Kto cię zabije? - to nieśmieszny żart. Moment, Igor wyglądał jakby nie żartował. A kostnica - i trup - należały do jego matki.
-Nie no, mówisz chyba metaforycznie, nie? - jego mama też czasem groziła, że go zabije gdy coś zepsuł, ale mamy tak mają. Spojrzał jednak Igorowi prosto w oczy i przypomniał sobie, że jego mama nie była typowa (była nawet piękna jak macocha Królewny Śnieżki, a nie mamowa jak wszystkie mamy) i zrozumiał że… -…ty tak na serio?! Ona na serio cię może zabić? Za to? Nie prościej znaleźć innego trupa? - uświadomił sobie, jak to brzmi. -...w sensie innego-innego, ale nie ciebie. Albo naprawić tego? Da się go naprawić, nie? - był dziwnie zielony, może nie. -Caeli fluctus, Caeli fluctus! - wyszeptał panicznie, zrobiło się trochę zimniej, ale trup nadal wyglądał źle. Bardzo źle.
-Słuchaj... - czemu Igor był taki blady i czemu tak milczał? -...mamy tak mają. Po prostu trzeba to przeczekać, aż jej przejdzie złość. - zawyrokował, bo mamom zawsze w końcu przechodzi, prawda? -Gdzieś, gdzie nigdy by nie pomyślała, że cię znajdzie. Jest takie miejsce? - zapytał, spodziewając się chyba, że odpowiedzią będzie dział mugolskich książek w bibliotece londyńskiej. Z tamtejszą bibliotekarką też flirtował - miała na imię Lotte - i choć nie wskoczyłaby nikomu do wanny, to totalnie mógł załatwić Igorowi nocleg między półkami. -A ja w tym czasie jej wszystko wyjaśnię, że to moja wina. - zadecydował bohatersko.
-Jak ty to robisz, że dziewczyny wskakują ci do wanny? - zdobył się na odwagę i zapytał kolegę. -I czemu twoja mama nie lubi blondynek, uważa, że są głupie? - zakamuflował ważne pytanie kolejnym pytaniem, żeby nie sprawić wrażenia, że za bardzo zależy mu na odpowiedzi. -Moja nie lubi rudych, bo rude są z Irlandii, a one mają strasznie dużo dzieci, a ja zarabiam za mało żeby mieć więcej niż szóstkę dzieci. - dodał jeszcze, voila, dzięki rodzinnej anegdocie dopełnił wrażenia dumnej nonszalancji. Co prawda, jego kuzyni mieszkali w Irlandii, ale Billy poślubił nie-rudą Szkotkę, więc mama była zadowolona.
-Są niebezpieczne? - wypalił, mając na myśli bułgarskie biblioteki. Nie znajdował żadnego innego wyjaśnienia na to, że Igor się tam nie pałętał, biblioteki były przecież wspaniałe! Skoro były niebezpieczne, to może mama nie pozwalała mu tam chodzić? -To co czytałeś? Mieliście prywatną bibliotekę? - zainteresował się. W ciągu ich znajomości zdążył się domyślić (!!!), że rodzina Igora jest nieco zamożniejsza od jego własnej, ale nie mógł oszacować jak bardzo. Umykał mu też fakt, że może majątek ma coś wspólnego z dziewczynami lepiącymi się do Karkaroffa jak pszczoły do plastra miodu. Tak prozaiczne wyjaśnienie jego powodzenia byłoby jakieś wulgarne i niemoralne. Mama kazała mu się wystrzegać dziewczyn, które lecą na pieniądze. Nie kazała mu się natomiast wystrzegać blondynek, które samowolnie wskakują komuś do wanny—może dlatego, że uznała, że nie grozi mu takiego rodzaju niebezpieczeństwo.
-Nie pamiętasz snów?! - to zaskoczyło go jeszcze bardziej od nieobecności bułgarskich bibliotek w życiu przyjaciela. To przecież... -...to strasznie smutne! - zatroskał się. Tak myśleć w nocy o niczym. -To pewnie znaczy, że w ogóle ich nie masz, bo te najlepsze się zapamiętuje. - zdiagnozował fachowo, wcale nie zmieniając tematu. -Zawsze myślałem, że kiedy ktoś ci się śni to razem śnicie ten sen, ale widać nie. - wyznał i zanim zdążył pomyśleć, postanowił wyjaśnić co ma na myśli: -Kiedyś śniło mi się, że walczyliśmy razem z panterą na upalnej pustyni. Przegrywaliśmy, więc uciekłem do wielkiego baobabu, ale ty walczyłeś do końca. A potem pantera zmieniła się w wielką różę, majestatycznie pociągającą, ale groźną i coś do ciebie mówiła ale nie mogłem dosłyszeć, a ty jej powiedziałeś, że łaski bez i możesz iść do ogrodu gdzie jest pięć tysięcy róż, a potem się obudziłem. - opowiedział, barwnie gestykulując. -Dobrze, że sny nie mają żadnej symboliki - a przynajmniej żadnej, o której opowiedziałaby mu mama -bo ten byłby strasznie porąbany. - skwitował z ulgą, próbując podchwycić spojrzenie Igora. Wydawał się jakiś niewyraźny, zapewne z zimna.
Steff postanowił naprawić całą sytuację, błogo nieświadom, że przyjaciel nie zdążył go powstrzymać, bo był pochłonięty rozmyślaniem o skrzacie domowym o jego imieniu. To dopiero miałoby niepokojącą symbolikę - ale Igor nigdy nie zastąpiłby go byle skrzatem, prawda?
Efekt zaklęcia, zbyt silnego i pochopnego, oszołomił na moment Steffena. Do jego nozdrzy dotarł ohydny odór, a do uszu paniczne przekleństwo.
Musiał to naprawić, musieli się uratować, bo umrą ze smrodu.
-Odore mutatio! - wydusił, odruchowo uznając za największe zagrożenie nie gorąco (po szyi spłynęła mu strużka potu, ale upał szkodził głównie trupowi, a nie im), a obrzydliwy fetor. Musiał się go pozbyć, natychmiast, zmieniając smród w pierwszy zapach, o którym pomyślał.
Kostnica wypełniła się słodkim zapachem róż - konkretnie pięciu tysięcy róż, choć Steffen na szczęście nie potrafił sobie precyzyjnie wyobrazić aż takiej kumulacji. Cattermole mógł wreszcie zaczerpnąć oddechu, a trup pęczniał.
-Czemu go tak wzdęło? - zauważył, wreszcie niejasno rozumiejąc swoją pomyłkę. Zmarszczył brwi, podnosząc spojrzenie na Igora. -Kto cię zabije? - to nieśmieszny żart. Moment, Igor wyglądał jakby nie żartował. A kostnica - i trup - należały do jego matki.
-Nie no, mówisz chyba metaforycznie, nie? - jego mama też czasem groziła, że go zabije gdy coś zepsuł, ale mamy tak mają. Spojrzał jednak Igorowi prosto w oczy i przypomniał sobie, że jego mama nie była typowa (była nawet piękna jak macocha Królewny Śnieżki, a nie mamowa jak wszystkie mamy) i zrozumiał że… -…ty tak na serio?! Ona na serio cię może zabić? Za to? Nie prościej znaleźć innego trupa? - uświadomił sobie, jak to brzmi. -...w sensie innego-innego, ale nie ciebie. Albo naprawić tego? Da się go naprawić, nie? - był dziwnie zielony, może nie. -Caeli fluctus, Caeli fluctus! - wyszeptał panicznie, zrobiło się trochę zimniej, ale trup nadal wyglądał źle. Bardzo źle.
-Słuchaj... - czemu Igor był taki blady i czemu tak milczał? -...mamy tak mają. Po prostu trzeba to przeczekać, aż jej przejdzie złość. - zawyrokował, bo mamom zawsze w końcu przechodzi, prawda? -Gdzieś, gdzie nigdy by nie pomyślała, że cię znajdzie. Jest takie miejsce? - zapytał, spodziewając się chyba, że odpowiedzią będzie dział mugolskich książek w bibliotece londyńskiej. Z tamtejszą bibliotekarką też flirtował - miała na imię Lotte - i choć nie wskoczyłaby nikomu do wanny, to totalnie mógł załatwić Igorowi nocleg między półkami. -A ja w tym czasie jej wszystko wyjaśnię, że to moja wina. - zadecydował bohatersko.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chłód kostnicy rozlewał się po skórze, drażniąc kości swoim przeszywającym jarzmem; szare tęczówki badawczo przemykały po posturze leżącego dziadka, cierpliwie czekającego na swój ostatni, szumny wymarsz. Zamożna rodzina wybrała mu nie lada garnitur; w kątach lśniącej, wyścielanej atłasem trumienki spoczywały już dorodne kosztowności, swoiste świadectwa rodzinnego dorobku. Trochę złota nie uratuje kawałków skóry od zjedzenia przez larwy, wypolerowane na glanc buty nie miały zapewnić rajskiego jestestwa duszy po śmierci, ale królewskość ceremoniału musiała zostać zachowana. Już jutro, w leciwym słońcu ukrytym za chmurami angielskiego klimatu, błyszczeć będą krokodyle łzy rodziny; już jutro, wystrojeni w żałobną czerń prominenci, narzekać będą w akcie niemych grymasów na nazbyt dla nich skromnie zasłany stoliczek na stypie. Krótkie, suche kondolencje zastygać miały w wargach fałszywie stęsknionych gości; on, ramię w ramię z matką, kontynuować miał ten teatr, mrucząc w stronę rodziny proste wyrazy współczucia. Taka już była ta profesja, na pozór prosząca o litość i empatię, w istocie jednak niewymagająca więcej, ledwie beznamiętnej twarzy i wyuczonych formułek kurtuazji. Tak bardzo nasiąknięty wizją umierania na stałe przybrał już maskę statecznej maniery, wiecznie niczym nieprzejętej, wiecznie ściągniętej w umyślnej pozie skupienia; patosu pozbawiały go tylko kobiety i on, ten wygadany, niewinnie we wszystkim powściągliwy Anglik z krwi i kości, który ujmująco postanowił zaakceptować w tej rzeczywistości obcego. Różnie spoglądano na jemu podobnych, zgoła na początku dukających w nowej mowie; różnie oceniano jego nieporadności w świecie miałkiego konwenansu, do którego wkroczył przecież dopiero tutaj, na Wyspach. On jednak był inny, tak po prostu wiedziony tolerancją i zrozumieniem, tak po prostu szczerze widzący w nim kompana, a może już nawet przyjaciela.
― Nic specjalnego ― odparł cicho, zerkając nań porozumiewawczo; powaga twarzy rozmyła się gdzieś jednak w eterze, ciągnąc za sobą blady, dyskretny uśmiech, bynajmniej nie cwaniacki, bynajmniej nie nikczemny; niespotykane zjawisko, rzadki dysonans, coś na pograniczu rozbawienia i bezgłosej satysfakcji, która wykwitła w umyśle na samo wspomnienie o ochoczo wskakujących do wanny panienkach. ― Może wystarcza im deklaracja, że pochodzę z Bułgarii. Niektóre pewnie nawet nie wiedziały, gdzie to jest, więc uznały mnie za... egzotycznego ― dodał zaraz, dla rozładowania tej enigmatycznej, zastygłej w powietrzu niewiadomej, osobiście sądząc jednak, że mogło rozchodzić się o coś zgoła innego. Ale Merlinie, Steffen był tak dziewiczo szlachetny, że pewnie próbował podrywać dziewczyny na te swoje akademickie woluminy; on był tak czysto bezgrzeszny, że pewnie imponować próbował posturą młodego naukowca. Mało które wodziły wzrokiem za słodkimi chłopcami w okularach, wystarczająco elokwentnymi, by móc porozmawiać o czymkolwiek niebanalnym; tylko nieliczne uznałyby go w tym wszystkim za pociągającego intelektualistę, którego chętnie odwiedziłyby w nocnym mroku mieszkania. Rozpasane dziewuszyska, prężące się umiejętnie i wylegujące o brzasku w wannie pełnej wody, zwykle nie szukały nieśmiałka o wrażliwej naturze. Ale coś niejednoznacznego podpowiadało, że jeszcze nie najgorzej na tym wyjdzie, że wreszcie usidli swoją złotowłosą piękność, gotową docenić jego romantyczne oblicze, jego twórczą i badawczą stronę, jego szczurze wcielenie.
― Nie wiem, może ma jakiś kompleks? ― dywagował ostrożnie, wzruszywszy jeszcze ramionami, trochę żartobliwie oceniając ten komentarz w ramach absurdu. Irina Macnair nie bywała zanadto krytyczna, a wobec swojego wyglądu tym bardziej nie mogła mieć żadnych zarzutów. Wielu jego rówieśników nocami marzyło najpewniej o dojrzałych kobietach jej pokroju, łapczywie nęceni odległymi wizjami starości czy zaniedbania. ― I ma rację. Ojcostwo to wielka odpowiedzialność ― skwitował lakonicznie, na krótki moment zanikając w meandrach myśli, synchronicznie powracających do zmarłego lica Yavora, pochowanego tak daleko, pożegnanego tak nagle; niekiedy zdarzało mu się chyba za nim tęsknić, ale niewiele w tym było realnego przywiązania. Bo on właśnie nie rozumiał ciężaru tej rozwagi; bo on zawsze traktował go jak swoiste trofeum, swoją służalczą dumę, kolejną marionetkę podległą jego sterom. Szczęśliwie wyrwał się z tej stagnacji, szczęśliwie nie musiał już znosić okrucieństwa bestii, która niechlubnie odważyła się zdradzić mamę, a jego uznać za prywatne popychadło.
― Niewiele wtedy czytałem, ciągle miałem jakieś inne zajęcia ― wyjaśnił bez szczegółów, cicho wspominając obleczone w wielość atrakcji dzieciństwo. Szermierka, nauka norweskiego i ekonomii, wreszcie ― fizyczne i psychiczne hartowanie ducha dudniły echem straconych lat beztroski. Właśnie wtedy poznał oblicze klątwy buzującej w żyłach; właśnie wtedy doświadczył przekleństwa bycia Karkaroffem. Zaraz potem słuchał jeszcze uważnie streszczenia niedawnego snu, niepokojącego podobnego do jego osobistej mary, splecionej nićmi zwierzęcych instynktów i niedoścignionych pragnień.
― Tak... Strasznie porąbany ― przyznał głucho, tępym wzrokiem omiatając cierpiętniczy bezwład nieboszczyka. Jakże nienormalne bywały abstrakcje umysłów, chciałoby dopowiedzieć się do tego, nie skrywając zdziwienia w zastałej okoliczności ich wspólnoty. Obaj mieli swoją Roszpunkę, każdy z nich w innej wersji duszonych głęboko pragnień; obaj mieli swoje krwiożercze starcie z panterą na pustyni, obaj skrywali się w wąskim cieniu baobabu, walcząc o przetrwanie w upalnym gorącu wyludnionej sawanny. U niego nie było majestatycznego kwiatu, tylko smagająca policzki, śnieżna zamieć i ona, nigdy dlań niedostępna, nigdy osiągalna, zarazem tak frustrująco kusząca.
Z otchłani niemej kontemplacji wyrwał go ten paskudny smród. Dojmująco ohydny, naturalnie przywołujący torsje i naturalnie świadczący o rozkładzie. Jego nieudane zaklęcie nie schłodziło umarlaka, Steffen trzeźwo uratował ich jednak od nieprzyjemnego fetoru padliny; pomieszczenie wybrzmiało intensywną wonią róż, podobną do zapachów zastałych na ojczyźnie pól. Istna sielanka, do czasu aż tamtego nie wzdęło od wysokiej temperatury.
― Krew w żyłach zaczęła gnić ― powiedział przerażony, czując jak po karku spływa mu zimny pot nadchodzącego koszmaru. Co on niby może teraz począć? Co powiedzieć rodzinie, która w zgodzie z tradycją zażyczyła sobie wystawić przed pogrzebem otwartą trumnę? Milcząco przyjmował natłok tego nonsensownego teraz bajdurzenia, milcząco rozczłonkowywał swoje szanse na wyjaśnienie tego niefortunnego wypadku; przykra świadomość zbliżającej się konfrontacji uderzyła weń gorączką obaw. Bo przecież nie wolno mu było wpuszczać tu obcych; bo przecież taki nierozsądek zniszczy budowaną od miesięcy reputację. Jej biznesu, jej nazwiska, jej powagi.
― Ona... ona tak nie działa. Złość nie znika tak po prostu. ― Wszakże jest stosownie egzekwowana. ― Nie wiem. Nic już nie wiem ― zaczął zrezygnowany, nerwowo odgarniając z czoła kosmyki ciemnych włosów. ― Chodźmy stąd. Jemu i tak już nic nie pomoże ― zadecydował po chwili głębszego namysłu, bezzwłocznie zrzuciwszy z siebie roboczy fartuch i rękawiczki. Zaraz już pędził do wyjścia, w potrzebie odetchnięcia czymś innym niż różą, bardziej jednak w potrzebie zrzucenia z siebie balastu win.
Zabierz mnie stąd, ukryj gdzieś przed jej gniewem, zrób cokolwiek.
― Nic specjalnego ― odparł cicho, zerkając nań porozumiewawczo; powaga twarzy rozmyła się gdzieś jednak w eterze, ciągnąc za sobą blady, dyskretny uśmiech, bynajmniej nie cwaniacki, bynajmniej nie nikczemny; niespotykane zjawisko, rzadki dysonans, coś na pograniczu rozbawienia i bezgłosej satysfakcji, która wykwitła w umyśle na samo wspomnienie o ochoczo wskakujących do wanny panienkach. ― Może wystarcza im deklaracja, że pochodzę z Bułgarii. Niektóre pewnie nawet nie wiedziały, gdzie to jest, więc uznały mnie za... egzotycznego ― dodał zaraz, dla rozładowania tej enigmatycznej, zastygłej w powietrzu niewiadomej, osobiście sądząc jednak, że mogło rozchodzić się o coś zgoła innego. Ale Merlinie, Steffen był tak dziewiczo szlachetny, że pewnie próbował podrywać dziewczyny na te swoje akademickie woluminy; on był tak czysto bezgrzeszny, że pewnie imponować próbował posturą młodego naukowca. Mało które wodziły wzrokiem za słodkimi chłopcami w okularach, wystarczająco elokwentnymi, by móc porozmawiać o czymkolwiek niebanalnym; tylko nieliczne uznałyby go w tym wszystkim za pociągającego intelektualistę, którego chętnie odwiedziłyby w nocnym mroku mieszkania. Rozpasane dziewuszyska, prężące się umiejętnie i wylegujące o brzasku w wannie pełnej wody, zwykle nie szukały nieśmiałka o wrażliwej naturze. Ale coś niejednoznacznego podpowiadało, że jeszcze nie najgorzej na tym wyjdzie, że wreszcie usidli swoją złotowłosą piękność, gotową docenić jego romantyczne oblicze, jego twórczą i badawczą stronę, jego szczurze wcielenie.
― Nie wiem, może ma jakiś kompleks? ― dywagował ostrożnie, wzruszywszy jeszcze ramionami, trochę żartobliwie oceniając ten komentarz w ramach absurdu. Irina Macnair nie bywała zanadto krytyczna, a wobec swojego wyglądu tym bardziej nie mogła mieć żadnych zarzutów. Wielu jego rówieśników nocami marzyło najpewniej o dojrzałych kobietach jej pokroju, łapczywie nęceni odległymi wizjami starości czy zaniedbania. ― I ma rację. Ojcostwo to wielka odpowiedzialność ― skwitował lakonicznie, na krótki moment zanikając w meandrach myśli, synchronicznie powracających do zmarłego lica Yavora, pochowanego tak daleko, pożegnanego tak nagle; niekiedy zdarzało mu się chyba za nim tęsknić, ale niewiele w tym było realnego przywiązania. Bo on właśnie nie rozumiał ciężaru tej rozwagi; bo on zawsze traktował go jak swoiste trofeum, swoją służalczą dumę, kolejną marionetkę podległą jego sterom. Szczęśliwie wyrwał się z tej stagnacji, szczęśliwie nie musiał już znosić okrucieństwa bestii, która niechlubnie odważyła się zdradzić mamę, a jego uznać za prywatne popychadło.
― Niewiele wtedy czytałem, ciągle miałem jakieś inne zajęcia ― wyjaśnił bez szczegółów, cicho wspominając obleczone w wielość atrakcji dzieciństwo. Szermierka, nauka norweskiego i ekonomii, wreszcie ― fizyczne i psychiczne hartowanie ducha dudniły echem straconych lat beztroski. Właśnie wtedy poznał oblicze klątwy buzującej w żyłach; właśnie wtedy doświadczył przekleństwa bycia Karkaroffem. Zaraz potem słuchał jeszcze uważnie streszczenia niedawnego snu, niepokojącego podobnego do jego osobistej mary, splecionej nićmi zwierzęcych instynktów i niedoścignionych pragnień.
― Tak... Strasznie porąbany ― przyznał głucho, tępym wzrokiem omiatając cierpiętniczy bezwład nieboszczyka. Jakże nienormalne bywały abstrakcje umysłów, chciałoby dopowiedzieć się do tego, nie skrywając zdziwienia w zastałej okoliczności ich wspólnoty. Obaj mieli swoją Roszpunkę, każdy z nich w innej wersji duszonych głęboko pragnień; obaj mieli swoje krwiożercze starcie z panterą na pustyni, obaj skrywali się w wąskim cieniu baobabu, walcząc o przetrwanie w upalnym gorącu wyludnionej sawanny. U niego nie było majestatycznego kwiatu, tylko smagająca policzki, śnieżna zamieć i ona, nigdy dlań niedostępna, nigdy osiągalna, zarazem tak frustrująco kusząca.
Z otchłani niemej kontemplacji wyrwał go ten paskudny smród. Dojmująco ohydny, naturalnie przywołujący torsje i naturalnie świadczący o rozkładzie. Jego nieudane zaklęcie nie schłodziło umarlaka, Steffen trzeźwo uratował ich jednak od nieprzyjemnego fetoru padliny; pomieszczenie wybrzmiało intensywną wonią róż, podobną do zapachów zastałych na ojczyźnie pól. Istna sielanka, do czasu aż tamtego nie wzdęło od wysokiej temperatury.
― Krew w żyłach zaczęła gnić ― powiedział przerażony, czując jak po karku spływa mu zimny pot nadchodzącego koszmaru. Co on niby może teraz począć? Co powiedzieć rodzinie, która w zgodzie z tradycją zażyczyła sobie wystawić przed pogrzebem otwartą trumnę? Milcząco przyjmował natłok tego nonsensownego teraz bajdurzenia, milcząco rozczłonkowywał swoje szanse na wyjaśnienie tego niefortunnego wypadku; przykra świadomość zbliżającej się konfrontacji uderzyła weń gorączką obaw. Bo przecież nie wolno mu było wpuszczać tu obcych; bo przecież taki nierozsądek zniszczy budowaną od miesięcy reputację. Jej biznesu, jej nazwiska, jej powagi.
― Ona... ona tak nie działa. Złość nie znika tak po prostu. ― Wszakże jest stosownie egzekwowana. ― Nie wiem. Nic już nie wiem ― zaczął zrezygnowany, nerwowo odgarniając z czoła kosmyki ciemnych włosów. ― Chodźmy stąd. Jemu i tak już nic nie pomoże ― zadecydował po chwili głębszego namysłu, bezzwłocznie zrzuciwszy z siebie roboczy fartuch i rękawiczki. Zaraz już pędził do wyjścia, w potrzebie odetchnięcia czymś innym niż różą, bardziej jednak w potrzebie zrzucenia z siebie balastu win.
Zabierz mnie stąd, ukryj gdzieś przed jej gniewem, zrób cokolwiek.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czasami zapominał o tym, jak często Igor musiał myśleć o pogrzebach. Samemu nie myślał o śmierci wtedy, kiedy nie musiał—czyli nie myślał o niej nigdy. Był w końcu młody, a świat był piękny. Jak to było, obcować z trupami każdego dnia w lodowatej kostnicy? Czy to dlatego Igor musiał odreagowywać w gorących ramionach pięknych kobiet? Miał ich całą paradę w swej ciepłej pościeli (wyglądał na chłopaka z domu, w którym skrzaty domowe co noc podgrzewają łóżka termoforem), a Steffen nie wiedział dlaczego tak uporczywie powracał do tego myślami. Może dlatego, że Igor, choć zwykle powściągliwy i milczący, akurat podbojami miłosnymi chwalił się spontanicznie i chaotycznie—jak teraz, wspominając jakąś blondynkę i wannę sprzed trzech miesięcy. A z kim jesteś teraz? - chciał zapytać, ale zarazem nie chciał znać odpowiedzi i jeszcze cokolwiek w życiu go szczerze konfundowało tym chyba tylko ta własna ambiwalencja względem jednego, prostego pytania.
No dobrze, dezorientował go jeszcze ten szczególny uśmiech, którym właśnie obdarzał go Igor. Nic specjalnego, mówił, ale kąciki ust zdradzały jakąś wielką tajemnicę.
-Chyba jednak masz w sobie coś specjalnego, na mnie ani na innych moich kolegów nigdy tak nie leciały. - stwierdził prostolinijnie, choć intuicyjnie czuł, że ta prostolinijność jest nieodpowiednia względem Wielkich Niewypowiedzianych Tajemnic. Nie czuł za to, że kujon, cyrkowiec i Cygan (jego koledzy) byli mało reprezentatywną grupą do badania podrywu. Z drugiej strony, Igor też był trochę kujonem, choć - zgodnie z jego własnymi słowami - egzotycznym.
Zmarszczył lekko brwi, coś w tych słowach zabrzmiało jak fałszywy akord w pięknej symfonii.
-Egzotyczny? - parsknął. -Od kiedy Nizina Naddunajska jest egzotyczna? Pewnie mylą cię z jakimś gościem z Argentyny i nie wiedzą nawet o eksporcie bułgarskiej miedzi na rynek angielski. - on wiedział i najważniejsze kopalnie też znał. -A - wziął głęboki wdech, spoglądając na Igora ze szczerą troską. -nie czujesz się przez to traktowany przedmiotowo? - spytał całkowicie poważnie. Samemu z jednej strony marzył o damskiej atencji, ale z drugiej strony czułby się dziwnie gdyby dziewczyny widziały w nim szczura lub Anglika lub egzotycznego runistę, a nie po prostu Steffena. Czy któraś z tych dziewczyn zauważała, że Igor bezinteresownie (zdaniem Steffena) obdarowywał bibliotekarki kawą i zwalniał kroku na widok ulicznych gołębi, by nie spłoszyć biednych ptaków?
-Pewnie ma kompleksy, bo się starzeje. - skwitował prostolinijnie w kwestii Iriny, bo jemu ani się nie podobała (nie wpadł nigdy na to, ani nikt go nie uświadomił, że kobiety w wieku jego matki mogą się podobać chłopcom w jego wieku) ani się jej (jeszcze) nie bał. -Mhm. - mruknął lakonicznie, bojąc się, że ani mama ani żadna dziewczyna nie uznają go nigdy za dostatecznie odpowiedzialnego na bycie ojcem.
-Ha, a nie powiedziałbym nigdy, że niewiele w dzieciństwie czytałeś! - radośnie skomplementował przyjaciela, bo dzieci unikające książek wyrastały zwykle na nieoczytanych dorosłych, a z Igorem było wręcz przeciwnie. Nie wiedział, że nie unikał ich z własnego wyboru, choć chyba wyczuwał w nim pokrewny - i zbyt długo niezaspokojony - głód wiedzy.
Przez chwilę myślał o snach i różach, aż ohydny odór gnijącego mięsa wyrwał go z krainy marzeń. Zaklęcie szybko zastąpiło mdlący smród trupa równie mdlącym, choć nieco przyjemniejszym zapachem miliona (no dobrze, kilkunastu) białych róż, a temperatura wróciła do normy, ale trup nadal wyglądał okropnie. Równie źle wyglądał Igor, biały jak trup, jakby jego twarz okrywał już żałobny całun. Nie wiem - mamrotał, ale przecież zawsze wiedział wszystko. Z jasnych oczu znikła zwyczajowa pewność siebie, kamienna maska na wykutej z marmuru twarzy zaczęła pękać. Igor wydał się nagle młodym, przestraszonym chłopakiem, pod jarzmem wymagającej matki w obcym i zimnym kraju.
-Możemy to... odwrócić? - bąknął niepewnie, ale odpowiedź była wypisana na przerażonej twarzy Igora. Nagle ten strach udzielił się i Steffenowi. Pewność, że przyjaciel wyrażał się metaforycznie zaczęła gasnąć - co jeśli pani Macnair faktycznie coś mu zrobi?
-A co jakbyś udał, że miałeś chaos w dokumentach o życzeniach zmarłego i skremował to ciało? - popioły nie gniją, ale sugestie padały na jałowy grunt, Igor ewidentnie nie był w nastroju na burzę mózgów. Wybiegł z kostnicy za nim, zostawiając za sobą cały chaos, skupiony tylko na nim, zawsze na nim.
-Chodźmy do biblioteki, tam można w spokoju pomyśleć. - zarządził, chwytając go za ramię. Czyżby, niespodziewanie dla samego siebie, miał się teraz stać organem decyzyjnym? -Albo... - zamrugał, na dworze mżyło, Anglia była zimna i wietrzna, jak zwykle. -...kupmy świstoklik, do Bułgarii. Pokażesz mi różane ogrody i Warnę i Złote Piaski i kolebkę starożytnych run w Sozopolu i przeczekamy to wszystko i będzie dobrze, naprawdę będzie jeszcze dobrze...
No dobrze, dezorientował go jeszcze ten szczególny uśmiech, którym właśnie obdarzał go Igor. Nic specjalnego, mówił, ale kąciki ust zdradzały jakąś wielką tajemnicę.
-Chyba jednak masz w sobie coś specjalnego, na mnie ani na innych moich kolegów nigdy tak nie leciały. - stwierdził prostolinijnie, choć intuicyjnie czuł, że ta prostolinijność jest nieodpowiednia względem Wielkich Niewypowiedzianych Tajemnic. Nie czuł za to, że kujon, cyrkowiec i Cygan (jego koledzy) byli mało reprezentatywną grupą do badania podrywu. Z drugiej strony, Igor też był trochę kujonem, choć - zgodnie z jego własnymi słowami - egzotycznym.
Zmarszczył lekko brwi, coś w tych słowach zabrzmiało jak fałszywy akord w pięknej symfonii.
-Egzotyczny? - parsknął. -Od kiedy Nizina Naddunajska jest egzotyczna? Pewnie mylą cię z jakimś gościem z Argentyny i nie wiedzą nawet o eksporcie bułgarskiej miedzi na rynek angielski. - on wiedział i najważniejsze kopalnie też znał. -A - wziął głęboki wdech, spoglądając na Igora ze szczerą troską. -nie czujesz się przez to traktowany przedmiotowo? - spytał całkowicie poważnie. Samemu z jednej strony marzył o damskiej atencji, ale z drugiej strony czułby się dziwnie gdyby dziewczyny widziały w nim szczura lub Anglika lub egzotycznego runistę, a nie po prostu Steffena. Czy któraś z tych dziewczyn zauważała, że Igor bezinteresownie (zdaniem Steffena) obdarowywał bibliotekarki kawą i zwalniał kroku na widok ulicznych gołębi, by nie spłoszyć biednych ptaków?
-Pewnie ma kompleksy, bo się starzeje. - skwitował prostolinijnie w kwestii Iriny, bo jemu ani się nie podobała (nie wpadł nigdy na to, ani nikt go nie uświadomił, że kobiety w wieku jego matki mogą się podobać chłopcom w jego wieku) ani się jej (jeszcze) nie bał. -Mhm. - mruknął lakonicznie, bojąc się, że ani mama ani żadna dziewczyna nie uznają go nigdy za dostatecznie odpowiedzialnego na bycie ojcem.
-Ha, a nie powiedziałbym nigdy, że niewiele w dzieciństwie czytałeś! - radośnie skomplementował przyjaciela, bo dzieci unikające książek wyrastały zwykle na nieoczytanych dorosłych, a z Igorem było wręcz przeciwnie. Nie wiedział, że nie unikał ich z własnego wyboru, choć chyba wyczuwał w nim pokrewny - i zbyt długo niezaspokojony - głód wiedzy.
Przez chwilę myślał o snach i różach, aż ohydny odór gnijącego mięsa wyrwał go z krainy marzeń. Zaklęcie szybko zastąpiło mdlący smród trupa równie mdlącym, choć nieco przyjemniejszym zapachem miliona (no dobrze, kilkunastu) białych róż, a temperatura wróciła do normy, ale trup nadal wyglądał okropnie. Równie źle wyglądał Igor, biały jak trup, jakby jego twarz okrywał już żałobny całun. Nie wiem - mamrotał, ale przecież zawsze wiedział wszystko. Z jasnych oczu znikła zwyczajowa pewność siebie, kamienna maska na wykutej z marmuru twarzy zaczęła pękać. Igor wydał się nagle młodym, przestraszonym chłopakiem, pod jarzmem wymagającej matki w obcym i zimnym kraju.
-Możemy to... odwrócić? - bąknął niepewnie, ale odpowiedź była wypisana na przerażonej twarzy Igora. Nagle ten strach udzielił się i Steffenowi. Pewność, że przyjaciel wyrażał się metaforycznie zaczęła gasnąć - co jeśli pani Macnair faktycznie coś mu zrobi?
-A co jakbyś udał, że miałeś chaos w dokumentach o życzeniach zmarłego i skremował to ciało? - popioły nie gniją, ale sugestie padały na jałowy grunt, Igor ewidentnie nie był w nastroju na burzę mózgów. Wybiegł z kostnicy za nim, zostawiając za sobą cały chaos, skupiony tylko na nim, zawsze na nim.
-Chodźmy do biblioteki, tam można w spokoju pomyśleć. - zarządził, chwytając go za ramię. Czyżby, niespodziewanie dla samego siebie, miał się teraz stać organem decyzyjnym? -Albo... - zamrugał, na dworze mżyło, Anglia była zimna i wietrzna, jak zwykle. -...kupmy świstoklik, do Bułgarii. Pokażesz mi różane ogrody i Warnę i Złote Piaski i kolebkę starożytnych run w Sozopolu i przeczekamy to wszystko i będzie dobrze, naprawdę będzie jeszcze dobrze...
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Śmierć, zupełnie jak podstarzałym figurom seniorów, towarzyszyła mu na każdym kroku, swoim zimnym oddechem przypominając o kruchości człowieczego istnienia. To zakończyć się mogło przecież w każdej chwili wahania, albo w obliczu najdrobniejszego błędu, skwitowane zapadnięciem się w toń głębokiej, norweskiej przepaści, drżeniem głosu przy zakładanej klątwie, może nawet beztroskim przechadzaniem się po ulicy. Sama świadomość działała nań jakoś wyniszczająco, nadając przy tym każdemu ruchowi wzmożonej uwagi, po części też wzmagając młody umysł od bezmyślnej ostentacji. I tak szereg decyzji podlegał dylematom mniejszym i większym, aż do czasu, gdy całej powściągliwości nie wyjadał zeń lekkomyślny poryw emocji. Pod jego wpływem działał już zupełnie nienormalnie, po wariacku wręcz ulegając zwierzęcym instynktom, szaleńczo wręcz dając się ponieść doraźnej ekstazie wolności. Tej miał pozornie wiele, istotnie jednak pozostawał spętany łańcuchami podległości, sczeznąc w natłoku presji, dogorywając w afekcie oczekiwań, wreszcie ― pozwalając innym zdominować własne myśli i kończyny. Przyszło mu istnieć jako ta ładna, ale niewyrafinowana kukiełka; jako ten miałki aktor na szerokiej scenie obłudy, tańczący w rytm wygrywanego przez bliżej niedookreślonych reżyserów taktu. I w tym obowiązku dało się odnaleźć zarówno przywileje, jak i niechlubne dewiacje, ale przyjaciel nie mógł mieć o tym większego pojęcia. Pochodził z innego świata i w tymże innym świecie również umrze, nie znając słodkiego smaku wystawnych deserów i leżakujących miesiącami w beczkach win, nie znając też cierpkiej aury tamtejszej kwasoty słów, min i gestów. Może właśnie dlatego tak odświeżającą była ta znajomość; może dlatego, w ucieczce od powszedniości kłamstwa, wybrał niewinną szczerość prostego chłopaka o łagodnym usposobieniu. Funkcjonować mieli jako te dwie, kwestionujące się, i zarazem wyważające wzajemnie siły na szalkach wspólnej wagi; jako te skrajne, kontrastujące, i uzupełniające się w jedności zestawienia barwy czerni i bieli. Piękno nie istniało bez brzydoty, brud bez czystości, zdrowie ― bez choroby; sprzężeni wspólnotą umysłów, rozdzieleni odmiennością poglądów, ale wiecznie razem.
― Śmiem sądzić, że mnie przeceniasz ― stwierdził miękko, na pozór niezupełnie w zgodzie z prawdą, istotnie jednak w myśl kłębiących się w wnętrzu wątpliwości. Co do własnej siły, możliwości, całego ja, które zmieniło się przecież znacząco, odkąd przyjechał tu na stałe. Angielska chandra bynajmniej mu nie służyła, ale do tego nie winien się chyba przyznawać. ― Tak. Stąd może zdziwienie, że nie mam tamtejszej urody i hiszpańskiego akcentu ― przyznał z rozbawieniem, ciasno wiążąc dostojny, obleczony atłasową czernią krawat. Trupa, nie swój. Tenże łypał nań bladością cery, jeszcze niewinnie i zupełnie normalnie; już wkrótce jednak, w obliczu absurdalnego pomysłu, miał niebotycznie spuchnąć i otaczać się wielością wydzielanego przezeń fetoru, mieszającego się z wonią prowincjonalnych, bułgarskich róż. ― Nie wiem... Nie zastanawiałem się nad tym ― skwitował zgoła oschle, bez intencji wnikania znaczniej w ten temat. Po prawdzie myślał o tym już niejednokrotnie, nasuwające się wnioski drażniły jednak umysł nieżyczliwą prawdą. Bo w gruncie rzeczy nikt dotąd nie interesował się nim całym, tak na serio; bo nikt dotąd nie docenił go słowem albo czynem, wiecznie uznając jego istnienie za niewystarczające. Nikogo nie powinno dziwić, że w maniakalnej wręcz tendencji szukał tej akceptacji, nawet jeśli wybierał do tego nieodpowiednie środki. Chłopcy nie bywają wrażliwymi, to domena kobiet, powtarzał ojciec w irytującym uporze, ilekroć tylko syn odważył się oddać afektowi uczuć; Karkaroffowie nie znają słabości, dodawał wkrótce, głosem zimnym i pozbawionym jakiegokolwiek człowieczeństwa. Bestia szczęśliwie dogorywała już głęboko pod ziemią, zgładzona podobno z ręki kochanki, choć jemu zdawało się, że scenariusz tego morderstwa rysował się odmiennym kolorem. Teraz to ona, dostojna i równie chyba cyniczna, matka decydować miała o jego losach, jako ten bezwzględny Stwórca kierując nim niby teatralną kukiełką. Dalej pozostawał więc zniewolonym, nawet jeśli na pierwszy rzut oka jego ruchy pozbawione były większych sił sprawczości.
― Pozory mylą ― potwierdził krótkim skinieniem głowy, już zaraz ulegając doszczętnie panice zastałego wypadku. W głowie majaczyły tylko siarczyste przekleństwa, poza nimi natrafił tylko na stabilny mur, nie podsuwający rozwiązań, pusty i odstręczający rozsądku. ― Nie, Steff, nie da! O ile nie masz przy sobie zmieniacza czasu, albo innego fikuśnego wynalazku ― odparł z przejęciem, w roztargnieniu rozglądając się po kostnicy. ― Nikt nie ma takich próśb, po takie usługi idzie się do krematorium! ― wydusił w ogarniającym go machinalnie strachu, za absurdalne biorąc proponowane przez mężczyznę rady. Jestem skończony. ― Musielibyśmy nie otwierać trumny, ale rodzina właśnie tego sobie przecież zażyczyła... ― gadał jak najęty, rozważając wszelkie za i przeciw, już wkrótce wspinając się do piwnicznych schodach. ― Co ja miałbym im powiedzieć? Co ja mam jej powiedzieć? ― kontynuował cicho, na policzkach czując wreszcie świeżość wiosennego wiatru. Nie oczekiwał chyba żadnej konkretnej odpowiedzi, bynajmniej nie od niego; nie doglądał w nim winy, jej balast zrzuciwszy na własne barki, które nie dopilnowały przecież zasad zawodowej etyki. Pozwolił obcemu wtargnąć do miejsca swojej pracy, naruszył niepisany regulamin; teraz zbierać miał tego pokłosie, stając w konfrontacji z władczą Iriną, nieznoszącą błędów i niedopuszczającą do siebie analogicznych występków.
Albo mogę, tak po prostu, uciec. I wcale już nie wracać.
― Pakuj się, Cattermole ― zadecydował po dłuższej chwili namysłu, podbudowany chyba zastygłą w powietrzu obietnicą, pocieszony też zgoła wizją, że po latach zobaczyć miałby znowu ojczyznę. Tę samą Bułgarię, do której niemo tęsknił; to samo urokliwe zacisze, z którego wywodził się drugi pierwiastek jego krwi. ― No już, nie stercz tak bez większego sensu, bo jeszcze się rozmyślę!
― Śmiem sądzić, że mnie przeceniasz ― stwierdził miękko, na pozór niezupełnie w zgodzie z prawdą, istotnie jednak w myśl kłębiących się w wnętrzu wątpliwości. Co do własnej siły, możliwości, całego ja, które zmieniło się przecież znacząco, odkąd przyjechał tu na stałe. Angielska chandra bynajmniej mu nie służyła, ale do tego nie winien się chyba przyznawać. ― Tak. Stąd może zdziwienie, że nie mam tamtejszej urody i hiszpańskiego akcentu ― przyznał z rozbawieniem, ciasno wiążąc dostojny, obleczony atłasową czernią krawat. Trupa, nie swój. Tenże łypał nań bladością cery, jeszcze niewinnie i zupełnie normalnie; już wkrótce jednak, w obliczu absurdalnego pomysłu, miał niebotycznie spuchnąć i otaczać się wielością wydzielanego przezeń fetoru, mieszającego się z wonią prowincjonalnych, bułgarskich róż. ― Nie wiem... Nie zastanawiałem się nad tym ― skwitował zgoła oschle, bez intencji wnikania znaczniej w ten temat. Po prawdzie myślał o tym już niejednokrotnie, nasuwające się wnioski drażniły jednak umysł nieżyczliwą prawdą. Bo w gruncie rzeczy nikt dotąd nie interesował się nim całym, tak na serio; bo nikt dotąd nie docenił go słowem albo czynem, wiecznie uznając jego istnienie za niewystarczające. Nikogo nie powinno dziwić, że w maniakalnej wręcz tendencji szukał tej akceptacji, nawet jeśli wybierał do tego nieodpowiednie środki. Chłopcy nie bywają wrażliwymi, to domena kobiet, powtarzał ojciec w irytującym uporze, ilekroć tylko syn odważył się oddać afektowi uczuć; Karkaroffowie nie znają słabości, dodawał wkrótce, głosem zimnym i pozbawionym jakiegokolwiek człowieczeństwa. Bestia szczęśliwie dogorywała już głęboko pod ziemią, zgładzona podobno z ręki kochanki, choć jemu zdawało się, że scenariusz tego morderstwa rysował się odmiennym kolorem. Teraz to ona, dostojna i równie chyba cyniczna, matka decydować miała o jego losach, jako ten bezwzględny Stwórca kierując nim niby teatralną kukiełką. Dalej pozostawał więc zniewolonym, nawet jeśli na pierwszy rzut oka jego ruchy pozbawione były większych sił sprawczości.
― Pozory mylą ― potwierdził krótkim skinieniem głowy, już zaraz ulegając doszczętnie panice zastałego wypadku. W głowie majaczyły tylko siarczyste przekleństwa, poza nimi natrafił tylko na stabilny mur, nie podsuwający rozwiązań, pusty i odstręczający rozsądku. ― Nie, Steff, nie da! O ile nie masz przy sobie zmieniacza czasu, albo innego fikuśnego wynalazku ― odparł z przejęciem, w roztargnieniu rozglądając się po kostnicy. ― Nikt nie ma takich próśb, po takie usługi idzie się do krematorium! ― wydusił w ogarniającym go machinalnie strachu, za absurdalne biorąc proponowane przez mężczyznę rady. Jestem skończony. ― Musielibyśmy nie otwierać trumny, ale rodzina właśnie tego sobie przecież zażyczyła... ― gadał jak najęty, rozważając wszelkie za i przeciw, już wkrótce wspinając się do piwnicznych schodach. ― Co ja miałbym im powiedzieć? Co ja mam jej powiedzieć? ― kontynuował cicho, na policzkach czując wreszcie świeżość wiosennego wiatru. Nie oczekiwał chyba żadnej konkretnej odpowiedzi, bynajmniej nie od niego; nie doglądał w nim winy, jej balast zrzuciwszy na własne barki, które nie dopilnowały przecież zasad zawodowej etyki. Pozwolił obcemu wtargnąć do miejsca swojej pracy, naruszył niepisany regulamin; teraz zbierać miał tego pokłosie, stając w konfrontacji z władczą Iriną, nieznoszącą błędów i niedopuszczającą do siebie analogicznych występków.
Albo mogę, tak po prostu, uciec. I wcale już nie wracać.
― Pakuj się, Cattermole ― zadecydował po dłuższej chwili namysłu, podbudowany chyba zastygłą w powietrzu obietnicą, pocieszony też zgoła wizją, że po latach zobaczyć miałby znowu ojczyznę. Tę samą Bułgarię, do której niemo tęsknił; to samo urokliwe zacisze, z którego wywodził się drugi pierwiastek jego krwi. ― No już, nie stercz tak bez większego sensu, bo jeszcze się rozmyślę!
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Przeceniam raczej randkowanie. - przyznał prostolinijnie, bo marzył o randkowaniu często, ale nieczęsto spotykał się z dziewczynami. Ostatnio czas zajmował mu zresztą Igor, a Cattermole mimowolnie zastanawiał się, jak przyjaciel rozciąga dobę na te wszystkie blondynki w wannie. W końcu pomiędzy dysputami o runach nad angielskim piwem (Karkaroff zdawał się woleć wino, ale Steff nieustępliwie reklamował mu najlepsze swoim zdaniem trunki i puby) i pomaganiem matce w kostnicy nie zostawało mu chyba zbyt wiele czasu? Kiedyś trzeba było się wyspać! Czy to przez te baby Igor miał taką cierpiętniczą minę, bladą cerę i wory pod oczami? -Ale jak tak na ciebie patrzę, to może nie przeceniam. Sypiasz w ogóle czasem? - ziewnął, choć spał dziś pełne osiem i pół godziny.
-Widziały gały co brały. - z rozbawieniem wzruszył ramionami, słuchając o zdziwionych urodą Igora dziewczętach, ale potem spoważniał. -To może się zastanów. Angielki potrafią być strasznymi ksenofobkami, a potem porównują sobie pewnie między koleżankami rozmiary... - odchrząknął, wspominając podsłuchane plotki w redakcji "Czarownicy" -...koszuli. - dokończył konspiracyjnie i ze śmiertelną powagą. Szerokość barów, wiadomo.
Babskie plotki wkrótce stały się najmniejszym z ich problemów, a zapach zgnilizny i białych róż dobitnie przypominał o komplikacjach z trupem. Igor zaparł się, że problem jest ostateczny, ale Steff wciąż się miotał—nieprzywykły do równań, które nie miały rozwiązań. Ścieżki jego świata były proste, a kreatywność popłacała w tym klarownym rytmie. Gubił się w krętym mroku świata Igora i wciąż chyba go nie rozumiał.
-A jakby go... bardziej zamrozić...? - wymamrotał bez przekonania, wydając prywatną wojnę procesom gnilnym. Wojnę skazaną na porażkę. -Może w Gringottcie mają zmieniacz czasu... - podrapał się po głowie i odrzucił z czoła niesforny kosmyk włosów, zastanawiając się, czy ryzykowałby własną karierę dla kariery Igora. Najwyraźniej tak, bo lęk w oczach przyjaciela wykraczał poza obawę o pracę—a choć Steff nie rozumiał, jak można bać się w taki sposób własnej matki, to podświadomie podzielał emocje przyjaciela, a jego serce biło mocno w żywym współczuciu. Przygryzł lekko wargę, oferował już, że powie Igorowi, że to jego wina (zgodnie z prawdą zresztą), ale to wcale nie uspokoiło przyjaciela. -Kochająca mama by zrozumiała... - bąknął, pąsowiejąc. Prawdziwi mężczyźni nie rozmawiali o swoich mamach. Może wszystko komplikował fakt, że Irina była zarazem szefową Igora.
Myślał na głos, byleby zabić słowami narastający lęk o psychikę (i życie...?) przyjaciela—a jego abstrakcyjny słowotok został przerwany jakże praktycznym "Pakuj się." Zamrugał w obliczu władczej komendy, nagle rozumiejąc chyba, czemu te blondynki Igora podążają za nim wszędzie. A potem skinął powoli głową.
-Nie rozdzielajmy się. - zaproponował. -Najpierw spakujmy ciebie, zanim ktoś się zorientuje. Potem mnie. Możemy przeczekać w Irlandii - duża rodzina Steffena, szczególnie groźna żona jego kuzyna, z całą pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu, że sprowadza do nich bułgarskiego zbiega! Byli w końcu gościnni, prawda? -czekając na świstoklik. - zadecydował, z zaskakującym jak na siebie pragmatyzmem. -Przeczekamy w Bułgarii aż twoja matka się uspokoi - naiwnie zakładał, że kiedyś się uspokoi, nie rozumiejąc jak można przedkładać reputację zakładu pogrzebowego ponad dobro jedynego syna. -Pokażesz mi tą jaskinię z prehistorycznymi runami?
-Widziały gały co brały. - z rozbawieniem wzruszył ramionami, słuchając o zdziwionych urodą Igora dziewczętach, ale potem spoważniał. -To może się zastanów. Angielki potrafią być strasznymi ksenofobkami, a potem porównują sobie pewnie między koleżankami rozmiary... - odchrząknął, wspominając podsłuchane plotki w redakcji "Czarownicy" -...koszuli. - dokończył konspiracyjnie i ze śmiertelną powagą. Szerokość barów, wiadomo.
Babskie plotki wkrótce stały się najmniejszym z ich problemów, a zapach zgnilizny i białych róż dobitnie przypominał o komplikacjach z trupem. Igor zaparł się, że problem jest ostateczny, ale Steff wciąż się miotał—nieprzywykły do równań, które nie miały rozwiązań. Ścieżki jego świata były proste, a kreatywność popłacała w tym klarownym rytmie. Gubił się w krętym mroku świata Igora i wciąż chyba go nie rozumiał.
-A jakby go... bardziej zamrozić...? - wymamrotał bez przekonania, wydając prywatną wojnę procesom gnilnym. Wojnę skazaną na porażkę. -Może w Gringottcie mają zmieniacz czasu... - podrapał się po głowie i odrzucił z czoła niesforny kosmyk włosów, zastanawiając się, czy ryzykowałby własną karierę dla kariery Igora. Najwyraźniej tak, bo lęk w oczach przyjaciela wykraczał poza obawę o pracę—a choć Steff nie rozumiał, jak można bać się w taki sposób własnej matki, to podświadomie podzielał emocje przyjaciela, a jego serce biło mocno w żywym współczuciu. Przygryzł lekko wargę, oferował już, że powie Igorowi, że to jego wina (zgodnie z prawdą zresztą), ale to wcale nie uspokoiło przyjaciela. -Kochająca mama by zrozumiała... - bąknął, pąsowiejąc. Prawdziwi mężczyźni nie rozmawiali o swoich mamach. Może wszystko komplikował fakt, że Irina była zarazem szefową Igora.
Myślał na głos, byleby zabić słowami narastający lęk o psychikę (i życie...?) przyjaciela—a jego abstrakcyjny słowotok został przerwany jakże praktycznym "Pakuj się." Zamrugał w obliczu władczej komendy, nagle rozumiejąc chyba, czemu te blondynki Igora podążają za nim wszędzie. A potem skinął powoli głową.
-Nie rozdzielajmy się. - zaproponował. -Najpierw spakujmy ciebie, zanim ktoś się zorientuje. Potem mnie. Możemy przeczekać w Irlandii - duża rodzina Steffena, szczególnie groźna żona jego kuzyna, z całą pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu, że sprowadza do nich bułgarskiego zbiega! Byli w końcu gościnni, prawda? -czekając na świstoklik. - zadecydował, z zaskakującym jak na siebie pragmatyzmem. -Przeczekamy w Bułgarii aż twoja matka się uspokoi - naiwnie zakładał, że kiedyś się uspokoi, nie rozumiejąc jak można przedkładać reputację zakładu pogrzebowego ponad dobro jedynego syna. -Pokażesz mi tą jaskinię z prehistorycznymi runami?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
[SEN] Hot & cold
Szybka odpowiedź