[sen] cause sooner or later it's over
AutorWiadomość
Roznosił się słodki zapach żywicznego drewna, zbyt mocny, duszący niczym spotęgowany smak pitnego miodu. Morfeusz prowadził ją za ramię, podtrzymywał kobiece ciało, kiedy niemalże podtykała się o poły długiej sukni - była bosa, a drogocenne arrasy jedwabiu wymierzone były z szewską precyzją pod wysokość obcasów. Ramiona skryte w tiulu potęgowały wrażenie ociężenia, gdy jednak dłonie podążyły rękawów, na światło dzienne nie wyszedł negliż kobiecego ciała, co skromna sukienka do półłydki. Niegdyś widziała takie obrazy na ulicach, kobiety niższych klas nosiły je z dumą i pewnością, której jej zwykło brakować nawet w pełnym skryciu ciała. Teraz wydawała się tańczyć tak jak one, gdy dłoń zacisnęła się na śliskości spódnicy, unosząc ją łagodnie do wysokości kolan. I tańczyła, tańczyła, świat zdawał się nie mieć końca.
Tańczyła, ciało wypełniał alkohol skazujący policzki na płomienny odcień indyjskiego różu, podobieństwo scenerii przywoływało salon w domu Emmetta, prostotę i poziom klasy zamożnej, muzyka przypominała tą, którą słyszała jednym uchem, przekraczając ulice Londynu. Śmiech rozdzierał kobiecą twarz, potęgował zmarszczki dojrzałości odbijające się w idealnie czystych szybach okien domostwa. Obroty wołały o skruchę wobec uszczypniętego materiału delikatnej stopy, ale nic nie wołało bardziej, niż rytm wystukiwany podrygami obijającego się o żebra serca. Tańczyła coraz intensywniej, usta rozchyliły się w zaczerpnięciu oddechu, poszukując w tymże geście otuchy letniego wieczoru - na próżno, bowiem skwar dobierał się coraz mocniej, nie chcąc odpuścić jeszcze lodowatości Botswanskiej nocy. Len dawał ukojenie rozgrzanej skórze, ale drażniły zmysły nadto swoim upartym opięciem, palce w zgrabnym ruchu wyzbyły się więc koszuli, pozostawiając białą, bawełnianą halkę.
Zapach piasku, szelest trawy i tętent przebiegających nieopodal słoni wzbudzał uwagę, przypominał doskonale znany rytm końskich kopyt, tego jednak nie potrafiła określić w swej lubieżnej wobec świata błogości. Za oknem przebywała doskonale znana sylwetka, rozpięta koszula i spływający po skroniach pot skupiały kobiece spojrzenie cienkim, nienachalnym błyskiem. W dłoniach dzierżył kocięta, uratowane sprzed kilku nocy - skąd o tym wiedziała? - gdy kurz upatrzył sobie miejsce na blond włosach i ciemnym makijażu wyjętym z ostatniego wydania Czarownicy. Podłoga stękała pod naporem kroków, kobiece ciało skierowało się w kierunku mężczyzny, a dłonie oplotły się wokół szyi, oddając ustom słodki, niczym mango, smak pocałunku.
— Trzeba znaleźć ich rodzeństwo. — Blond brwi zmarszczyły się, spojrzenie skryte pod niesfornymi kosmykami skupiło się na twarzy mężczyzny. Wiek dodawał mu szlachetności, zmarszczki podkreślane opaloną skórą wprawiały w cichy zachwyt nad jaśniejącym odcieniem oczu - wyglądał w tym świetle na spokojnego, a ten karmił niczym najupojniejsze noce skryte w podróżach po świecie. Gdzieś u nóg plątał się pies - czy wiedziała o jego istnieniu? - w oddali walczyły o dominację baobaby, rozłożystymi koronami potęgując wrażenie niecodzienności. Ale czuła się jak w domu, tym zmienianym co dzień, ale i niezmiennie trwałym.
— Rozmawiałeś z załogą statku? Musimy się stawić na załadunek. — Dłoń spłynęła na ramię, gdzie zatrzymała opuszki w delikatnych ruchach kciuka. Gładziła materiał koszuli, wdychała słodki zapach kociej sierści przemieszanej ze swoistą amortencją męskiej skóry, ledwie przed kilkoma dniami skroplonej nadmiernym słońcem. Oczy wypełniła troska, czas nagle przyśpieszył i obdarzył ich zrywem chłodu. Troska wydawała się malować na twarzach, ciało skryło się w gęsiej skórce i dreszczu przyjemności, świerszcze obecne w ich własnej wersji świata wybrzmiewały melodię. W tle wydawały się szelepotać mapy, kreujące niezmierzone fragmenty obcych możliwości - poniowszy się na palce, spłynęła dłonią na rozgrzaną skórę pleców, aby w tym nieprzeniknionym dla cnotliwego umysłu geście, powrócić do kociego towarzyszka. Palce wplotły się w materiał sierści, delikatnością przypominając o analogicznej bliskości, cichy pomruk wywołał w kącikach ust uśmiech. I patrzyła na niego, milczała.
Długo, za długo.
Znikniesz?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Opuszki palców badały puszystość kociego futerka, ciepło słońca odbijało się od skóry, żywiczny zapach przyjemnie drażnił nozdrza swą intensywnością. Istna sielanka, chciałoby się rzec, dostrzegając kołyszącą się wraz z leciwym wiatrem lichą zieloność, zapadając się w ogromie rozgrzanego do czerwoności piasku, chłonąc słonawą woń tryskających tu wód. Jakże pociągająco nieprzewidywalna potrafiła być natura, rzeźbiąc świat liniami dorodnej różnorodności; jakże satysfakcjonującym było badać połacie odległych terenów, sięgających hen daleko za horyzont. Przyzwyczajony do angielskiej szarówki nad wyraz dobrze rozumiał wartość zawieszonego w zenicie Heliosa; stęskniony za sięgającym do kolan śniegiem Norwegii sczezł powoli w dojmującym upale codzienności. Ale było w tej inności coś uśmierzającego, coś wystarczająco zadowalającego, że o brzasku spod zmęczonych snem powiek na powrót tryskał żywioł. Obcy, nieznany jej dotąd szlif temperamentu, niewiedziony zwierzęcością instynktów, niedyktowany konieczną w powszedniości istnienia stanowczością; osobliwy cyzelunek jestestwa, skąpany w laurach beztroski, skąpany w łagodności ekspresji. Spokój zawładnął nim doszczętnie. Od chwili, gdy obdarzyła go mocą zaufania; od momentu, gdy postanowiła zasypiać i budzić się u jego boku; od rozdziału, w którym banalnie nienormalna fiksacja urosła do rangi niekonwencjonalnej aprobaty. Z wolna odnajdywali się wzajemnie przez lata, z wolna docierali się w zderzeniu przeciwnych sobie środowisk; granica splotu tychże rozmyła się jednak w szumnej potrzebie zrozumienia się, wyrastającej chyba z serca dudniącego echem realnego uczucia. Najpierw była tylko piękną laleczką, łechtającą swoją obecnością męskie ego, cieszącą spragnione oczy choćby leciwym wejrzeniem w kształty młodzieńczego ciała; później, w połacie rzekomego nieprzywiązania, wkradła się stopniowo troska i niepowstrzymana chęć okrycia jej woalem bezpieczeństwa. Należeć mogła tylko do niego, istnieć mogła wyłącznie w sprzężeniu właśnie z nim. Nikt cię nigdy więcej nie skrzywdzi, obiecywał szeptem, bez zawahania przyjmując na swe barki ciężkie brzemię takiej deklaracji. Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, stwierdzał wreszcie raz po raz, ilekroć wątpić mogła w intencję wyrażanych przezeń aktów prostej szczodrości. Musiały minąć liczne noce i dnie, tygodnie i miesiące, by węzeł ichniejszego pozytonium jawić się wreszcie zaczął przyzwoitą wytrzymałością. Musiały minąć niezliczone sekundy i minuty, godziny i doby, by odważyli się w końcu narysować jednym kolorem autentyzm dzierżonych w głębinach świadomości przeżyć. Ale to było dawno, jeszcze w majaczącej sentymentem świeżości wieku, jeszcze w dzisiejszości na pozór powlekanej zakłamanym wyobrażeniem o nienawiści. W istocie kochał ją chyba od zawsze; w istocie bez skrępowania zwykła niekiedy wspominać pierwsze przejawy jego nieuzasadnionej zazdrości, pierwsze przejawy wewnętrznej batalii o przyszłość, którą niemo zażądał spętać jednorodną nicią. Ale czyniła to najpewniej tylko w geście bezgłosego uznania, dobitnie uradowana, że właśnie jego oglądała teraz w kwiecie dojrzałości zza szyby skromnego domostwa.
— Znajdziemy — zapewnił pokrzepiająco, palcami prawej dłoni odgarniając z jej twarzy niesforne kosmyki blond włosów. Twarz rozgorzała w bladym uśmiechu, myśl naiwnie podpowiadała tylko, że wciąż była tak nienormalnie genialna; tysięczny, albo i milionowy pocałunek, smakował równie słodko, co ten skradziony po raz pierwszy, a jej dotyk, jakby wyczekany w niecierpliwości, balsamicznie karmił ego świadomością. Że była tu z nim i dla niego, tylko niego, tylko z nim.
— Rozmawiałem. Będzie o czwartej nad ranem — oświadczył, kciukiem lewej ręki gładząc odnalezione przypadkiem kocię, drugim ramieniem obejmując ją zaś w akcie ciasnego zespolenia. Kobiece czoło naznaczył ciepłem czułego buziaka, zaraz spoglądał jeszcze w zieleń lśniących mocą oczu. — Pójdę sam. Ty masz się wyspać — zadecydował stanowczo, bynajmniej nie znosząc dyskusji, bynajmniej nie oczekując zaprzeczenia. I zaraz oddawał w jej delikatne objęcia niewielką, mruczącą cichutko figurkę zgoła wystraszonego kotka.
— Jak go nazwiemy?
— Znajdziemy — zapewnił pokrzepiająco, palcami prawej dłoni odgarniając z jej twarzy niesforne kosmyki blond włosów. Twarz rozgorzała w bladym uśmiechu, myśl naiwnie podpowiadała tylko, że wciąż była tak nienormalnie genialna; tysięczny, albo i milionowy pocałunek, smakował równie słodko, co ten skradziony po raz pierwszy, a jej dotyk, jakby wyczekany w niecierpliwości, balsamicznie karmił ego świadomością. Że była tu z nim i dla niego, tylko niego, tylko z nim.
— Rozmawiałem. Będzie o czwartej nad ranem — oświadczył, kciukiem lewej ręki gładząc odnalezione przypadkiem kocię, drugim ramieniem obejmując ją zaś w akcie ciasnego zespolenia. Kobiece czoło naznaczył ciepłem czułego buziaka, zaraz spoglądał jeszcze w zieleń lśniących mocą oczu. — Pójdę sam. Ty masz się wyspać — zadecydował stanowczo, bynajmniej nie znosząc dyskusji, bynajmniej nie oczekując zaprzeczenia. I zaraz oddawał w jej delikatne objęcia niewielką, mruczącą cichutko figurkę zgoła wystraszonego kotka.
— Jak go nazwiemy?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W tej imaginacji podszytej zastanowieniem; podszytej niezrozumiałymi planami odgryzienia się, snutymi w otulinie jedwabnej kołdry, kryły się mniejsze i większe przyjemności. Miłostki niecodzienne, miłostki nieobecne poza kreacją snów, w którym on i tylko on wiódł prym jej pragnień. Rysowała go na powrót, rysowała wizję wyjętą z marzeń, nadając jej twarz ponoć to wroga, za którego bezpieczeństwo gotowa była oddać wiele. W tej nazwanej wielkopomnie nienawiści kryło się bowiem swoiste oblubienie - zauroczenie personą, dalekie zauroczeniu miłosnemu, co bliskie grze towarzyskiej. Ceniła go - bystry umysł, przystojną twarz, umiejętnie obślizgły charakter pląsający się pośród jej rodzimych tematów. Był dobrym człowiekiem, którego nieumyślnie wpuściła w progi sennych fantazji, nadając mu twarz upragnionego uwolnienia. Kochaj mnie, powtarzała, wyzbyta w owej kreacji półwilego czaru. Kochaj mnie, mówiła, gdy wtulona w jego bliskość, zachłyśnięta zapachem skroplonej potem skóry roztaczała na powrót wspomnienia letnich uniesień. Smak ust rozbudzał rozczulenie, cichy pomruk wysmyknął się spomiędzy warg, gdy smak warg roztoczył bezpamiętnie dreszcz zaciekawienia. Tu, podczas odległej wyprawy, w zdrowiu i chorobie, był najpiękniejszym człowiekiem jej świata. Blask opadającego słońca tańczył złocistymi nićmi po niesfornych kosmykach, ramiona niosły smak bezpieczeństwa i skruchy, gdy paznokcie wbijały się w napięte mięśnie w niesionej ekscytacji. Pęknięcia maski młodzieńczego wigoru nadawały mu szlachetności, a w tym pejzażu zdobił jej życie niczym najcenniejszy arras, podnosząc dumnie głowę i uśmiechając się tak, jak zawsze - tak, jak wtedy, gdy był młody i jak wtedy, gdy nie był jej, ale tak bardzo chciał. A może to ona chciała?
Chciała, by zawalczył o jej nowe życie, by smukłe palce oplotły się wokół talii i spłynęły niżej, przyciągając ciało w otulinie bliskości. Chciała, by ciepłe powietrze opadało na pobladłą, półwilą skórę, której barwa teraz tliła się niczym bałtycki bursztyn. Niechże będzie obok, otuli ciałem i własnym oddaniem, nada nazwisko i odbierze stygmę wychowania. Uwolni skrzydła, które w migracji zaniosły ich tu i teraz, na sawannę rozpościerającą się w każdą możliwą stronę słodkiego zapachu lata. Usta obrała w delikatnie uniesione kąciki, przytaknęła delikatnie i już miała rzecz, że to przecież nie choroba, gdy jednak zgodziła się z nim niemą akceptacją. Pozwoliła mu o siebie dbać, jak i ona dbała na swój pokraczny sposób o to, co niósł na męskich barkach. Byli bowiem razem, byli jednością, która jedynie wzajemnym wsparciem mogła wznieść się pośród Gór Smoczych czy Atlasu, znieść sztorm i rozprostować maszt, wykorzystywać sprzyjające warunki w dotarciu do celu. Gładziła dłonią kruszynkę na jego dłoniach, ale spojrzenie niezmiennie celebrowało znaną w woluminach obserwacji twarz. Lekkie załamania wartkiej historii powodowały rzewność. Lata razem, kreacja nowego życia i ucieczka od śmierci. Taniec czułostkowości i szorstkości, bowiem we wspólnym celebrowaniu życia nie chodziło tylko o passę szczęścia, ale także niezmienne pokonywanie wrogiej wobec sennych marzeń rzeczywistości i zła. W nim, w tej kreacji dalekiej od możliwości otaczającego ich świata, był tak wyjątkowo dobry - czy takim by był, gdyby w istocie los splótł ich razem? Kim by był, gdy postanowił doprawdy klęknąć przed rozkapryszoną szlachcianką, nadając jej niosące mezalians nazwisko?
Kim byłaby ona, nie dopuszczając na pozór takiej myśli, a jednak karmiąc się nią w przepychu aktualnego mirażu.
— Loara... jak destynacja naszej pierwszej podróży. — A więc śniła też o Francji, bliskiej arystokratycznym uciechom próżności, jednocześnie tak wybitnie znienawidzonej w akcie nastoletniego buntu. Śniła, choć bose stopy marznące na nagłym spadku temperatury nie pasowały do mistycznego zamczyska. Dłonią otoczyła jego dłoń, odsunęła się na krok przekonana, że podąży za nią, kiedy skierowała się do wnętrza niewielkiego domku. Kojarzyła ten wizerunek z opowieści, ze sławnego nadawania Afryce lepszego życia przez umiejętną politykę państw Europy. Wizja oparta na jednostronnym opisie, w którym ciepło domowego ogniska przelano na chłód równikowej nocy. Ale był obok, a ona spijała tą obecność raz za razem w czułym geście pocałunku, pozwalając, by zmęczone ciała opadły na skórzanym posłaniu salonu. Dłoń odnalazła jego włosy, wplątując palce w spokojnej, rozkosznej wędrówce po delikatnej skórze. Obserwowała najmniejsze zmiany, zapisywała w myślach, by spisać do ociekającego zmęczeniem pamiętnika sprzed lat. To w nim, zaraz obok sierpnia pięćdziesiątego ósmego pojawić się miał lipiec sześćdziesiątego siódmego. I tylko Igor, on i on, ciągle pozostawał niezmienny.
Chciała, by zawalczył o jej nowe życie, by smukłe palce oplotły się wokół talii i spłynęły niżej, przyciągając ciało w otulinie bliskości. Chciała, by ciepłe powietrze opadało na pobladłą, półwilą skórę, której barwa teraz tliła się niczym bałtycki bursztyn. Niechże będzie obok, otuli ciałem i własnym oddaniem, nada nazwisko i odbierze stygmę wychowania. Uwolni skrzydła, które w migracji zaniosły ich tu i teraz, na sawannę rozpościerającą się w każdą możliwą stronę słodkiego zapachu lata. Usta obrała w delikatnie uniesione kąciki, przytaknęła delikatnie i już miała rzecz, że to przecież nie choroba, gdy jednak zgodziła się z nim niemą akceptacją. Pozwoliła mu o siebie dbać, jak i ona dbała na swój pokraczny sposób o to, co niósł na męskich barkach. Byli bowiem razem, byli jednością, która jedynie wzajemnym wsparciem mogła wznieść się pośród Gór Smoczych czy Atlasu, znieść sztorm i rozprostować maszt, wykorzystywać sprzyjające warunki w dotarciu do celu. Gładziła dłonią kruszynkę na jego dłoniach, ale spojrzenie niezmiennie celebrowało znaną w woluminach obserwacji twarz. Lekkie załamania wartkiej historii powodowały rzewność. Lata razem, kreacja nowego życia i ucieczka od śmierci. Taniec czułostkowości i szorstkości, bowiem we wspólnym celebrowaniu życia nie chodziło tylko o passę szczęścia, ale także niezmienne pokonywanie wrogiej wobec sennych marzeń rzeczywistości i zła. W nim, w tej kreacji dalekiej od możliwości otaczającego ich świata, był tak wyjątkowo dobry - czy takim by był, gdyby w istocie los splótł ich razem? Kim by był, gdy postanowił doprawdy klęknąć przed rozkapryszoną szlachcianką, nadając jej niosące mezalians nazwisko?
Kim byłaby ona, nie dopuszczając na pozór takiej myśli, a jednak karmiąc się nią w przepychu aktualnego mirażu.
— Loara... jak destynacja naszej pierwszej podróży. — A więc śniła też o Francji, bliskiej arystokratycznym uciechom próżności, jednocześnie tak wybitnie znienawidzonej w akcie nastoletniego buntu. Śniła, choć bose stopy marznące na nagłym spadku temperatury nie pasowały do mistycznego zamczyska. Dłonią otoczyła jego dłoń, odsunęła się na krok przekonana, że podąży za nią, kiedy skierowała się do wnętrza niewielkiego domku. Kojarzyła ten wizerunek z opowieści, ze sławnego nadawania Afryce lepszego życia przez umiejętną politykę państw Europy. Wizja oparta na jednostronnym opisie, w którym ciepło domowego ogniska przelano na chłód równikowej nocy. Ale był obok, a ona spijała tą obecność raz za razem w czułym geście pocałunku, pozwalając, by zmęczone ciała opadły na skórzanym posłaniu salonu. Dłoń odnalazła jego włosy, wplątując palce w spokojnej, rozkosznej wędrówce po delikatnej skórze. Obserwowała najmniejsze zmiany, zapisywała w myślach, by spisać do ociekającego zmęczeniem pamiętnika sprzed lat. To w nim, zaraz obok sierpnia pięćdziesiątego ósmego pojawić się miał lipiec sześćdziesiątego siódmego. I tylko Igor, on i on, ciągle pozostawał niezmienny.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Zwarta w ciasnocie miałkiego konwenansu, zwykła dygać kurtuazyjnie przed wielkimi osobistościami, służąc im grzecznie urodą i słowem, służąc im, bez choćby źdźbła repulsji, nabraną w duchu wychowania, pociągającą manierą. To ona właśnie, ta niejednoznaczna umiejętność pełnienia posług, zdawała się najmocniej chyba zdobywać uwagę i serca wianuszka doskakujących do niej mężczyzn; to właśnie, na samym początku znajomości, nabrzmiało echem znacznej wagi w jego zmanipulowanym umyśle. Uznawała go za dobre towarzystwo na jednym czy drugim przyjęciu, tym samym korzystała więc z nienazwanej przyjemności bliskiego obcowania z abstrakcją innego świata, swoistą namiastką rzeczywistości, której odmęty najpewniej pragnęła zgłębić; nigdy dotąd nijak dane jej było jednak dosięgnąć rdzenia tej wyimaginowanej normalności, nijak mogła rozpostrzeć skrzydła własnej surowej niezależności. Tak też widziała w nim na pewno swego rywala, motając się ciągle gdzieś pomiędzy sympatią i nienawiścią, błogością i agonią; tak też widziała w nim na pewno prostego człowieka o bystrej i dociekliwej naturze, niedostoswanej jednak do szumnego światka elitarnych salonów. Nie potrafił odróżnić noża do ryby od sztućca stołowego, nie potrafił zabawiać skomplikowaniem tanecznej figury; umiał ją jednak, w nienormalnym dlań szale zmysłów, zaintrygować i uszanować, na tyle mocno, że poprzysięgła zobowiązujące tak, na tyle wymownie, że podpisała diabelski cyrograf, namacalne świadectwo zastałego mezaliansu. Słodkim zapachem triumfu wybrzmiało sakramentalne związanie, nad wyraz satysfakcjonującym było posiąść ją wreszcie w ciszy poślubnej, wyczekiwanej w niecierpliwości nocy. Ale nie dostał jej wtedy, nie przypieczętował związku bliskością ciał; miast tego wysłuchał straszliwego sekretu, obciążającego jej ducha jarzma krzywdzącej retrospekcji. Kocham cię bez względu na wszystko, wydusił wtedy szczerze w odpowiedzi na kobiecy akt rozpaczy. Ze mną jesteś bezpieczna, zapewniał pokrzepiająco, ująwszy ją tylko w czułym objęciu. I czekał dłużej, aż wreszcie sama przyjdzie doń w afekcie sensualnej fascynacji; i czekał dalej, aż sama postanowi zamknąć rozdział dawnych urazów, honorując czyste strony pamiętnika nowym, kojącym nagłówkiem. Mój mąż, moja miłość, moje wytchnienie, wymieniać się dało w sielankowej ekstazie pierwotnego szczęścia. Moja żona, moja miłość, moja obsesja, myślał o niej na łamach własnego dziennika, ilekroć migała uśmierzająco w skromności coraz to nowych, zmienianych kolejno domostw. Ale po drugiej stronie kartki leżała jeszcze prawda okrutna, znienawidzona przezeń część Imogen, która od lat doskwierała w chwilach doraźnych kryzysów. Stygmat wychowania, nazywał sobie drwiąco ten prowokujący skraj kobiecego jestestwa; blizna pochodzenia, tłumaczył ją w szukającej uzasadnień postawie. Zawsze miała pozostać jednak tą rozpieszczoną dziewuchą, tą blond gęsią, nauczoną najlepiej nie dbałości o rodzinę, lecz zaspokajania cudzych potrzeb.
— Cokolwiek jeszcze z tego pamiętasz? — podpytał zdziwiony, zaraz podążał za nią jednostajnym krokiem do środka dusznego domku, fizycznej pozostałości po europejskim barbarzyństwie. Tutaj drewniane panele skrzypiały pod stopami, tutaj jasny kolor ścian odbijał siłę słonecznych promieni; zaledwie kilka wiosek dalej można było spotkać jednak rdzennych mieszkańców tych urodziwych krain, zawzięcie walczących z jałowością ziemi, konsekwentnie lepiących mury własnego dachu nad głową z glinianego surowca. Mogli mieć ich za kolejnych białych paniczów z surrealistycznego świata i bynajmniej się w tym względzie nie mylili. Ich syn bawił się cudaczną, magiczną zabaweczką; lokalne dziecko zaś, z liścia palmy i leciwego patyka, czyniło sobie przedmiot upragnionej fantazji. Na jednej plaży, na wspólnym wybrzeżu, doszło do spotkania tych dwu kultur, tych odrębnych formacji; nie chciał przerywać niespójnej konwersacji prowadzonej w obcych sobie językach, nie chciał blokować dziecięcej ciekawości, ale granica powinności była mu dobrze znana. Jeszcze ktoś z zatoki doniósłby o niechlubnym obrazku spółkowania z czarnymi; jeszcze ktoś z załogi wyniósłby niechcianą plotkę o zdziczałej do cna rodzinie.
— Ja pamiętam tylko dobre wina. I jeszcze nadużywane przeze mnie formułki. Tak strasznie chciałem popisać się wyćwiczonym akcentem — Mon doux amour, je vous aime plus qu'aucune autre, powtarzał do znudzenia w nienagannej intonacji, ilekroć tylko nadarzyła się ku temu okazja; Savez-vous que vous êtes très belle?, zaznaczał retorycznie, ilekroć tylko obdarzyła go zniewalającym uśmiechem beztroski. Śnili o tej Francji oboje, teraz jej blade reminiscencje chłonął z nieskrywanym rozbawieniem, ale niewątpliwie było to ich wspólne, jednorodne dziedzictwo.
Z głębi przestrzennego pokoiku dotarł do nich tupot dziecięcego entuzjazmu; już zaraz na kolanach siedział on, mała kopia swojego ojca. Niesiony entuzjazmem osobistego sukcesu, chwalił się pochwyconą w nieduży słoik, afrykańską ważką; niewielki kot jeszcze szybciej pochwycił jednakże jego uwagę, tak też oddał znalezisko w ręce taty i gładził łapkami miękkie futerko zwierzątka.
— Chciałbym, żeby to była córka — stwierdził niedługo później, uwalniając dłonie od ciężaru szkiełka, pozwalając jej głowie spocząć bezwiednie na bezruchu własnego barku, wreszcie — przygarnąwszy ją łagodnie ciepłem swojej skóry. Oby nie nosiła w sobie ciężaru tego przeklętego genu, dodał w niemym przemyśleniu, gdy tylko poczuł na palcach symultaniczne bicie jej serca. — Barty przysłał mi wczoraj list. Zaprasza nas na urodziny w przyszłym miesiącu — oznajmił w dziwacznej niechęci, oczekując chyba najprędzej, że pozwoli mu odmówić. Że nie porzucą życia w izolacji na rzecz wystawnego wieczoru; że nie będzie musiał z rozgoryczeniem znosić jej arystokratycznych zobowiązań, jej półwilego jestestwa, które doprowadzały go do zazdrosnego szaleństwa.
Ale ona najpewniej każe mu odpisać co innego.
— Cokolwiek jeszcze z tego pamiętasz? — podpytał zdziwiony, zaraz podążał za nią jednostajnym krokiem do środka dusznego domku, fizycznej pozostałości po europejskim barbarzyństwie. Tutaj drewniane panele skrzypiały pod stopami, tutaj jasny kolor ścian odbijał siłę słonecznych promieni; zaledwie kilka wiosek dalej można było spotkać jednak rdzennych mieszkańców tych urodziwych krain, zawzięcie walczących z jałowością ziemi, konsekwentnie lepiących mury własnego dachu nad głową z glinianego surowca. Mogli mieć ich za kolejnych białych paniczów z surrealistycznego świata i bynajmniej się w tym względzie nie mylili. Ich syn bawił się cudaczną, magiczną zabaweczką; lokalne dziecko zaś, z liścia palmy i leciwego patyka, czyniło sobie przedmiot upragnionej fantazji. Na jednej plaży, na wspólnym wybrzeżu, doszło do spotkania tych dwu kultur, tych odrębnych formacji; nie chciał przerywać niespójnej konwersacji prowadzonej w obcych sobie językach, nie chciał blokować dziecięcej ciekawości, ale granica powinności była mu dobrze znana. Jeszcze ktoś z zatoki doniósłby o niechlubnym obrazku spółkowania z czarnymi; jeszcze ktoś z załogi wyniósłby niechcianą plotkę o zdziczałej do cna rodzinie.
— Ja pamiętam tylko dobre wina. I jeszcze nadużywane przeze mnie formułki. Tak strasznie chciałem popisać się wyćwiczonym akcentem — Mon doux amour, je vous aime plus qu'aucune autre, powtarzał do znudzenia w nienagannej intonacji, ilekroć tylko nadarzyła się ku temu okazja; Savez-vous que vous êtes très belle?, zaznaczał retorycznie, ilekroć tylko obdarzyła go zniewalającym uśmiechem beztroski. Śnili o tej Francji oboje, teraz jej blade reminiscencje chłonął z nieskrywanym rozbawieniem, ale niewątpliwie było to ich wspólne, jednorodne dziedzictwo.
Z głębi przestrzennego pokoiku dotarł do nich tupot dziecięcego entuzjazmu; już zaraz na kolanach siedział on, mała kopia swojego ojca. Niesiony entuzjazmem osobistego sukcesu, chwalił się pochwyconą w nieduży słoik, afrykańską ważką; niewielki kot jeszcze szybciej pochwycił jednakże jego uwagę, tak też oddał znalezisko w ręce taty i gładził łapkami miękkie futerko zwierzątka.
— Chciałbym, żeby to była córka — stwierdził niedługo później, uwalniając dłonie od ciężaru szkiełka, pozwalając jej głowie spocząć bezwiednie na bezruchu własnego barku, wreszcie — przygarnąwszy ją łagodnie ciepłem swojej skóry. Oby nie nosiła w sobie ciężaru tego przeklętego genu, dodał w niemym przemyśleniu, gdy tylko poczuł na palcach symultaniczne bicie jej serca. — Barty przysłał mi wczoraj list. Zaprasza nas na urodziny w przyszłym miesiącu — oznajmił w dziwacznej niechęci, oczekując chyba najprędzej, że pozwoli mu odmówić. Że nie porzucą życia w izolacji na rzecz wystawnego wieczoru; że nie będzie musiał z rozgoryczeniem znosić jej arystokratycznych zobowiązań, jej półwilego jestestwa, które doprowadzały go do zazdrosnego szaleństwa.
Ale ona najpewniej każe mu odpisać co innego.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czyż nie tego właśnie potrzebowała w skromności własnych pragnień? Nie po to sięgała w ciepłocie nocy, karmiąc się bliskością rozkojarzeń i tęsknot odległych, utopijnych wprost, jak na życie obszyte jedwabiem i satyną przystało? Był wizją szczęścia, wizją bezpieczeństwa, wizją szczerości — bardziej niż czegokolwiek w życiu pragnęła móc być szczerą; wypowiedzenia cierpień duszy nader i zrozumienia. Zdarcia z ramion ciężaru niesionych stygmatów i ubrania na powrót w armistycjum. W przerwach od snów — mar wiedzionych bezkresnym poczuciem prywatności — znów była na jawie, znów niesiona ledwie powódkami wyrachowania i korzyści, uparta w celowości bycia godną przedstawicielką rodu.
Być może kiedyś poślubiłaby starego dziadka, a może głupiego młodzika. Może marzyliby o powzięciu ją w noc poślubną tak, jak i on o tym marzył, a może zasnęliby w butach na szeleszczącej bogactwem pościeli. Przyjęłaby wszystko z godnością; sprytem i ambicjami tuszując brat najwyższej wartości kobiecego ciała, to jednak nie czyniłoby jej tak szczęśliwym jak uosobienie niesionych pragnień, które tutaj — w tym śnie — malowały się smakiem Afryki i zapachem Francji, ciepłem jego objęcia i bliskością najszczerszego z marzeń o byciu matką. A on był idealny, skrojony z wizji perfekcji i rozsądku, niesiony domniemanym poczuciem odbieranych uczuć. Karmił ją tym, co powinna wymagać w osobie mężczyzny. Francuskie półsłówka dopełniały czynu, podarowywane, euforyczne wrażenia skroplonych winem nocy niosły się echem wzdłuż równin pustynnego pustkowia, troska niestrudzenie nakazywała jej pozostanie w granicach bezpieczeństwa. Stanowił opokę i sam ją otrzymywał, bo choć demoniczne wrażenie kobiety—półwili pozostawało w niej i odżywało coraz bardziej, w głębi duszy predykcja była jasna — byłaby idealną żoną, gdyby tylko tego zechciała. W śnie spotykał się z większą prawdą, nieświadomy tego byt Karkaroffa widział kłamstwa niesione rozsądkiem i chęcią udowodnienia czegoś światu; ten tutaj, byt jej męża, widział Imogen od środka, od wewnątrz, wywleczoną na lewą stronę powłokę skrywanych ideałów. Smakował daleki damie kształt, otrzymywał dobroć i ciepło, troskę i zawziętość; ten realny, nieświadom niesionego w jej snach pragnienia, utrzymywał się w ryzach ledwie szkieletu prawdziwości.
— Pamiętam... sporo — zaczęła łagodnie, kojąco wtapiając się w jednolitość ciał. — Tańczyliśmy do La Javanaise, spacerowaliśmy z tą parą... jak oni się nazywali? Pierre i Agnès? Zaczęliście się ścigać, a potem za nami biegł ten cholerny psidwak. — Byli białymi paniczami, nauczonymi wyzysku i wygód życia Trzeciego Świata. Daleko im było — nawet w takich wizjach, jak wykreowany sen — nieść możliwość prowadzenia jestestwa prostszego, wyzbytego wygód. Gdy podleczę lepszej jakości życia trafiło na nieskażony grunt równikowego słońca, mieli im nieść na pozór dobroć - ale nawet ci tutaj ludzie, objęci na sofie wykonanej ze skóry, skryci pod dachem godnego, europejskiego urodzenia — potrafili podarować tylko zapach spalenizny. Na pozór dobrzy, trzymający w dłoniach przygarnięte kocięta i karmiący konie zza drewnianego ogrodzenia, prawdziwie jednak płacący o galeona mniej pracownikom z ciemniejszą karnacją, ochoczo podarowujący to właśnie im pracę, gdy w taniości znajdywali tę samą jakość. Nie akceptowali dyskusji, nie znosili kłótni — karą za przeciwstawienie był bat utraty dochodu, a kiedy indziej uderzenie siarczystego kawałka skóry. Słodkie twarze, oddani sobie kochankowie, perfekcyjna kompozycja kobiecej dobroci i męskiej troskliwości — za maskami bialutkich skóry szły puste podwaliny, a co gorszym było w rozumieniu świata Platońskimi zasadami, to w ich zachowaniu nie było nic złego. Nieświadom złego nie czynisz źle, nie winno się ciebie winić. Dla nich otrzymany podarek losu nie był stygmą, a realnością otrzymanego przy pierwszym oddechu życia.
— Pobożne życzenie głupca, kochanie. — Matczyna dłoń opadła na policzek syna, przecierając kącik ust z resztek dżemu do którego musiał się dobrać w trakcie kolacji. Czuje, zwierzęce instynkty wpoiły jej nadmierną opiekuńczość, kiedy więc słowa męża zagościły w przestrzeni, dłoń powędrowała machinalnie do brzucha, gładząc go delikatnie.
— Najważniejsze, żeby i ono było zdrowe. Nic innego się nie liczy. — Nie w ich świecie, gdzie zmową milczenia niesie się wieść o powodach chorób. Nieśli godną krew, najlepszy sort, a mimo to z każdym kolejnym głosem rodzinnej dumy, coraz częściej odbierała matczyne nazwisko jako powódkę własnych obaw. Lestrange kryło w sobie błędy, zatuszowaną prawdę o spuściźnie przodków; spoglądała na wujów, spoglądała na dalekich siostrzeńców i bratanice, w duchu silnego, zwierzęcego wprost instynktu macierzyńskiego chcąc jedynie dobra. Nic ponad to.
— Pojedziemy. — Odparła pewnie, przenosząc spojrzenie na idealnie skrojone lico. Zamrugała kilkukrotnie, świadoma, że nie zniesie jej odmowy. Bartemius był przyjacielem, teraz potrzebował ich bliskości szczególnie. Ciężar obowiązków nie uwolnił ich od zawiłej, bliskiej relacji, w której złośliwi upatrywali się poczwórnej wprost relacji. Zawsze mieli być oni - ona i Barty - i zawsze wszyscy wiedzieli, że do perfekcyjnego zestawienia potrzebują godnych sobie połówek, tylko wtedy można było mówić o potędze. Tym samym był on, oparty na wzorze Dionizosa, Erosa i Hadesa. Była też ona, widmo dalekiego mariażu lorda Croucha, które szarością niedopowiedzenia zagościło w owym śnie. A usta blondynki wygięły się w kokieteryjnym uśmiechu, zęby zagryzły łagodnie dolną wargę.
— Wynagrodzę Ci to, obiecuję.
Być może kiedyś poślubiłaby starego dziadka, a może głupiego młodzika. Może marzyliby o powzięciu ją w noc poślubną tak, jak i on o tym marzył, a może zasnęliby w butach na szeleszczącej bogactwem pościeli. Przyjęłaby wszystko z godnością; sprytem i ambicjami tuszując brat najwyższej wartości kobiecego ciała, to jednak nie czyniłoby jej tak szczęśliwym jak uosobienie niesionych pragnień, które tutaj — w tym śnie — malowały się smakiem Afryki i zapachem Francji, ciepłem jego objęcia i bliskością najszczerszego z marzeń o byciu matką. A on był idealny, skrojony z wizji perfekcji i rozsądku, niesiony domniemanym poczuciem odbieranych uczuć. Karmił ją tym, co powinna wymagać w osobie mężczyzny. Francuskie półsłówka dopełniały czynu, podarowywane, euforyczne wrażenia skroplonych winem nocy niosły się echem wzdłuż równin pustynnego pustkowia, troska niestrudzenie nakazywała jej pozostanie w granicach bezpieczeństwa. Stanowił opokę i sam ją otrzymywał, bo choć demoniczne wrażenie kobiety—półwili pozostawało w niej i odżywało coraz bardziej, w głębi duszy predykcja była jasna — byłaby idealną żoną, gdyby tylko tego zechciała. W śnie spotykał się z większą prawdą, nieświadomy tego byt Karkaroffa widział kłamstwa niesione rozsądkiem i chęcią udowodnienia czegoś światu; ten tutaj, byt jej męża, widział Imogen od środka, od wewnątrz, wywleczoną na lewą stronę powłokę skrywanych ideałów. Smakował daleki damie kształt, otrzymywał dobroć i ciepło, troskę i zawziętość; ten realny, nieświadom niesionego w jej snach pragnienia, utrzymywał się w ryzach ledwie szkieletu prawdziwości.
— Pamiętam... sporo — zaczęła łagodnie, kojąco wtapiając się w jednolitość ciał. — Tańczyliśmy do La Javanaise, spacerowaliśmy z tą parą... jak oni się nazywali? Pierre i Agnès? Zaczęliście się ścigać, a potem za nami biegł ten cholerny psidwak. — Byli białymi paniczami, nauczonymi wyzysku i wygód życia Trzeciego Świata. Daleko im było — nawet w takich wizjach, jak wykreowany sen — nieść możliwość prowadzenia jestestwa prostszego, wyzbytego wygód. Gdy podleczę lepszej jakości życia trafiło na nieskażony grunt równikowego słońca, mieli im nieść na pozór dobroć - ale nawet ci tutaj ludzie, objęci na sofie wykonanej ze skóry, skryci pod dachem godnego, europejskiego urodzenia — potrafili podarować tylko zapach spalenizny. Na pozór dobrzy, trzymający w dłoniach przygarnięte kocięta i karmiący konie zza drewnianego ogrodzenia, prawdziwie jednak płacący o galeona mniej pracownikom z ciemniejszą karnacją, ochoczo podarowujący to właśnie im pracę, gdy w taniości znajdywali tę samą jakość. Nie akceptowali dyskusji, nie znosili kłótni — karą za przeciwstawienie był bat utraty dochodu, a kiedy indziej uderzenie siarczystego kawałka skóry. Słodkie twarze, oddani sobie kochankowie, perfekcyjna kompozycja kobiecej dobroci i męskiej troskliwości — za maskami bialutkich skóry szły puste podwaliny, a co gorszym było w rozumieniu świata Platońskimi zasadami, to w ich zachowaniu nie było nic złego. Nieświadom złego nie czynisz źle, nie winno się ciebie winić. Dla nich otrzymany podarek losu nie był stygmą, a realnością otrzymanego przy pierwszym oddechu życia.
— Pobożne życzenie głupca, kochanie. — Matczyna dłoń opadła na policzek syna, przecierając kącik ust z resztek dżemu do którego musiał się dobrać w trakcie kolacji. Czuje, zwierzęce instynkty wpoiły jej nadmierną opiekuńczość, kiedy więc słowa męża zagościły w przestrzeni, dłoń powędrowała machinalnie do brzucha, gładząc go delikatnie.
— Najważniejsze, żeby i ono było zdrowe. Nic innego się nie liczy. — Nie w ich świecie, gdzie zmową milczenia niesie się wieść o powodach chorób. Nieśli godną krew, najlepszy sort, a mimo to z każdym kolejnym głosem rodzinnej dumy, coraz częściej odbierała matczyne nazwisko jako powódkę własnych obaw. Lestrange kryło w sobie błędy, zatuszowaną prawdę o spuściźnie przodków; spoglądała na wujów, spoglądała na dalekich siostrzeńców i bratanice, w duchu silnego, zwierzęcego wprost instynktu macierzyńskiego chcąc jedynie dobra. Nic ponad to.
— Pojedziemy. — Odparła pewnie, przenosząc spojrzenie na idealnie skrojone lico. Zamrugała kilkukrotnie, świadoma, że nie zniesie jej odmowy. Bartemius był przyjacielem, teraz potrzebował ich bliskości szczególnie. Ciężar obowiązków nie uwolnił ich od zawiłej, bliskiej relacji, w której złośliwi upatrywali się poczwórnej wprost relacji. Zawsze mieli być oni - ona i Barty - i zawsze wszyscy wiedzieli, że do perfekcyjnego zestawienia potrzebują godnych sobie połówek, tylko wtedy można było mówić o potędze. Tym samym był on, oparty na wzorze Dionizosa, Erosa i Hadesa. Była też ona, widmo dalekiego mariażu lorda Croucha, które szarością niedopowiedzenia zagościło w owym śnie. A usta blondynki wygięły się w kokieteryjnym uśmiechu, zęby zagryzły łagodnie dolną wargę.
— Wynagrodzę Ci to, obiecuję.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Senna mara niosła wyczekiwane ukojenie, łagodnie wkradając się do każdego pojedynczego jądra komórkowego, szepcząc przy tym niewypowiedziane na głos prawdy o ich obopólnym jestestwie. Wykładana tu na wierzch abstrakcja mogła na jawie trącić i nią i nim, co najwyżej jednak w brzmieniu litościwego, rozbawionego echa; istotnie zarazem pewne autentyczne sedno tkwiło w tej idealistycznej fatamorganie o szczęściu, którego oboje na ślepo zdawali się poszukiwać. Nie była to de facto przypowieść o zastygłej w powietrzu potrzebie, bo tak naprawdę, wzajemnie zaspokajali się już w formule dziwnej umowy. Podpisanej pochyłym pismem przez kobiecą i męską dłoń, w wyrażonej przez treść układu zgodzie na nienawiść oraz zmrużone ze złości oczy; te same, które wkrótce nie wytrzymywały wewnętrznej presji i tak po prostu krążyć chciały po sylwetce drugiego. Nie była to też, w rzeczy samej, uniwersalna historia o złączonych tętniącą miłością kochankach, widmo związku których majaczyło przez lata bez skutecznego spełnienia, choć podobne jarzmo spotkało również i te dwie dusze. Przez długi czas nie kochał jej wcale na zabój, co najwyżej niemo cenił jej towarzystwo, w sprytnym toku konwersacji dostrzegając blade przebłyski dziewczęcej siły, w niespotykanej urodzie zaś — przedmiot spoczywających głęboko fantazji, niekiedy nawet zanadto przysłaniających całą resztę jej atrybutów. Pragnął jej od zawsze, wpierw tylko po to, by bezczelnie posiąść i porzucić, sycąc się perwersyjną świadomością, że oddała się właśnie jemu — uosobieniu mezaliansu i obcości, byle cudzoziemcowi, który w przebrzydłej Anglii nie znaczył wcale tak wiele. Myśl ta napędzała w gonitwie ego, prędko jednak otrząsnął się z okropnej pomyłki, w sztywnym wyobrażeniu pięknej lalki dostrzegając wreszcie kobietę. Silną, piekielnie inteligentną, wciąż anielsko kuszącą, choć tym razem już po coś; kobietę zaradną i pracowitą, swoiście perfekcyjny materiał na żonę, ale też matkę — ich, nie tylko jego dzieci, bo odkąd odnalazł w sobie ten ludzki obłęd, oddychający spokojem od instynktownej lubieżności, nie potrafił przestać o niej myśleć. Przenigdy nie potrafił wyrzucić z głowy jej obrysu, przenigdy nie mógł zaakceptować, że niechlubnie sprzedać by ją mieli innemu. W popieprzonej zawziętości rozkochał więc ją w sobie, by była panią jego serca, wierną i lojalną, należącą tylko do niego; w popieprzonym zaangażowaniu obiecał, że dwutorowa droga na swoim krańcu poniesie się wreszcie jednością. Słowa dotrzymał, świadectwem czego była ich zdrowa, weseląca się rodzina. I ona chciała, by słowa dotrzymał, świadectwem czego była mistyczna legenda o raju, w której to przecież, miast maski diabolicznego szatana, trwał przy niej jako Adam przy swojej Ewie. Niewątpliwie była to więc, tak po prostu, parabola o Imogen i Igorze, w celowości własnych wyborów oddalających się od siebie mową i czynem kipiącymi od bliżej niedookreślonej gorączki; niesłusznie oboje interpretowali je nie jako ekscytację, lecz szumy złej woli. Pozostawało zatem tylko śnić i śnić, karmiąc się uśmierzającym ciekawość pozorem, że mogliby być dla siebie kimś innym. Bo pewnie mogliby, wbrew temu, jak bardzo niewygodnym się to zdawało.
— Tak, rzeczywiście — przytaknął z bladym rozbawieniem, chłonąc reminiscencje Francji, w której poza spacerami i ucieczką przed psidwakiem, doświadczyli też paru odrębnych osobliwości. Tam pokłócili się poważniej po raz pierwszy, w ogniu rozchodzącej się na boku zazdrości; nie mógł znieść, że mężczyźni pożerali ją tam zaledwie przelotnym spojrzeniem, a ona wcale tych zerknięć nie odżegnywała. Ona, w postawie przekornego dziewczęcia, w sensualnym magnetyzmie gromadziła je na sobie, przyciągała, kumulowała, na domiar złego całość tego przedstawienia kwitując zwodzącym na pokuszenie uśmiechem, dryfującym wachlarzem rzęs, może jeszcze zwięzłym excusez-moi, s'il vous plaît. Widział to wszystko i umierał przy tym z wszechogarniającej nietolerancji, miast cichego przepraszam przyjmując wieczorami ciepło zastygającego obok ciała. W tutejszym odosobnieniu nie musiał znosić takich odstępstw, w cieple Afryki istnieli dla niej tylko on, ich syn, nienarodzony jeszcze potomek. Wkrótce jednak status białych, uprzywilejowanych panisk, o potędze których świadczył wyłącznie fakt, że tubylcy nie weszli w jej posiadanie jako pierwsi, stać się miał wyłącznie miałkim wspomnieniem; wyjadą stąd znowu, na dłużej lub krócej, tylko na urodziny Croucha, albo na całe miesiące pogrążone w angielskiej szarówce, gdzie analogiczne obawy uderzać go będą o każdym poranku i przy każdej salonowej kolacji. Choćby i ten bazowy scenariusz dręczył ducha dziwaczną świadomością, przypomniawszy mu przecież o tym, jak słodko mówiła Bartemiusie, jak ochoczo pozwalała mu całować grzbiety dłoni, jak litościwie obydwoje zapatrywali się niekiedy na jego swobodę i swojskość. Mawiali o tym z godnym dziecka pożałowaniem, z nienormalnym rozczuleniem komentując jego temperamentne porywy charakteru. To było nieuprzejme, zasłużenie strofowała po przyjęciu, z przekąsem oceniając zachowanie jedne i drugie; czasami mam wrażenie, że poślubiłam kogoś, kim już nie jesteś, stwierdzała zawiedziona, ostatecznie przecież wybaczając mu każde pomniejsze faux pas. To samo w sobie powinno dudnić dlań wymowną sugestią, ale niesiony nieuleczonymi kompleksami organizm wciąż czegoś od niej wymagał.
— Być może. Lecz o tobie też podobnie marzyłem i zobacz, dokąd mnie to zaprowadziło — przyznał lekko, zgoła nawet zaczepnie smagając własnym oddechem kraniec jej miękkiego policzka. — Będzie zdrowe, zobaczysz — zawyrokował pewnie, raz po raz muskając czule wargami skrawki jej twarzy. W kąciku ust, w załamaniu uśmiechu, tuż przy uchu, i wszędzie tam, gdzie z wolna tworzyły się płytkie zmarszczki.
— Proszę cię, nie jedźmy — odpowiedział miękko na jej postanowienie, w głosie dzierżąc już tylko niechęć. Do tego pomysłu, całej podróży, wizji tej sytuacji i serdecznego przyjaciela, którego miał już też serdecznie dość. — Przecież nie musimy. I wcale tego nie potrzebujemy — dodał wkrótce, przenikliwym spojrzeniem śledząc tęczówki w kolorze intensywnego szmaragdu.
Jesteś moim klejnotem, a ich nie pokazuje się światu, o ile nie jest się próżnym snobem. Ale ty c h c e s z się pokazać, a ja kocham cię tak strasznie, że zgodzę się na wszystko, co nakażesz.
— Tak, rzeczywiście — przytaknął z bladym rozbawieniem, chłonąc reminiscencje Francji, w której poza spacerami i ucieczką przed psidwakiem, doświadczyli też paru odrębnych osobliwości. Tam pokłócili się poważniej po raz pierwszy, w ogniu rozchodzącej się na boku zazdrości; nie mógł znieść, że mężczyźni pożerali ją tam zaledwie przelotnym spojrzeniem, a ona wcale tych zerknięć nie odżegnywała. Ona, w postawie przekornego dziewczęcia, w sensualnym magnetyzmie gromadziła je na sobie, przyciągała, kumulowała, na domiar złego całość tego przedstawienia kwitując zwodzącym na pokuszenie uśmiechem, dryfującym wachlarzem rzęs, może jeszcze zwięzłym excusez-moi, s'il vous plaît. Widział to wszystko i umierał przy tym z wszechogarniającej nietolerancji, miast cichego przepraszam przyjmując wieczorami ciepło zastygającego obok ciała. W tutejszym odosobnieniu nie musiał znosić takich odstępstw, w cieple Afryki istnieli dla niej tylko on, ich syn, nienarodzony jeszcze potomek. Wkrótce jednak status białych, uprzywilejowanych panisk, o potędze których świadczył wyłącznie fakt, że tubylcy nie weszli w jej posiadanie jako pierwsi, stać się miał wyłącznie miałkim wspomnieniem; wyjadą stąd znowu, na dłużej lub krócej, tylko na urodziny Croucha, albo na całe miesiące pogrążone w angielskiej szarówce, gdzie analogiczne obawy uderzać go będą o każdym poranku i przy każdej salonowej kolacji. Choćby i ten bazowy scenariusz dręczył ducha dziwaczną świadomością, przypomniawszy mu przecież o tym, jak słodko mówiła Bartemiusie, jak ochoczo pozwalała mu całować grzbiety dłoni, jak litościwie obydwoje zapatrywali się niekiedy na jego swobodę i swojskość. Mawiali o tym z godnym dziecka pożałowaniem, z nienormalnym rozczuleniem komentując jego temperamentne porywy charakteru. To było nieuprzejme, zasłużenie strofowała po przyjęciu, z przekąsem oceniając zachowanie jedne i drugie; czasami mam wrażenie, że poślubiłam kogoś, kim już nie jesteś, stwierdzała zawiedziona, ostatecznie przecież wybaczając mu każde pomniejsze faux pas. To samo w sobie powinno dudnić dlań wymowną sugestią, ale niesiony nieuleczonymi kompleksami organizm wciąż czegoś od niej wymagał.
— Być może. Lecz o tobie też podobnie marzyłem i zobacz, dokąd mnie to zaprowadziło — przyznał lekko, zgoła nawet zaczepnie smagając własnym oddechem kraniec jej miękkiego policzka. — Będzie zdrowe, zobaczysz — zawyrokował pewnie, raz po raz muskając czule wargami skrawki jej twarzy. W kąciku ust, w załamaniu uśmiechu, tuż przy uchu, i wszędzie tam, gdzie z wolna tworzyły się płytkie zmarszczki.
— Proszę cię, nie jedźmy — odpowiedział miękko na jej postanowienie, w głosie dzierżąc już tylko niechęć. Do tego pomysłu, całej podróży, wizji tej sytuacji i serdecznego przyjaciela, którego miał już też serdecznie dość. — Przecież nie musimy. I wcale tego nie potrzebujemy — dodał wkrótce, przenikliwym spojrzeniem śledząc tęczówki w kolorze intensywnego szmaragdu.
Jesteś moim klejnotem, a ich nie pokazuje się światu, o ile nie jest się próżnym snobem. Ale ty c h c e s z się pokazać, a ja kocham cię tak strasznie, że zgodzę się na wszystko, co nakażesz.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 14 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
[sen] cause sooner or later it's over
Szybka odpowiedź