Granatowa jadalnia
AutorWiadomość
Granatowa Jadalnia
Główna komnata jadalniana Corbenic Castle. Długi solidny stół ciągnie się praktycznie przez całą długość wyznaczonej dla tego miejsca sali. Wokół niego ustawione są krzesła o złotych ramach z siedzeniami obitymi granatowym aksamitem. W przeciwległym rogu jadalni znajduje się pianino, na których podczas większych uroczystości swoje umiejętności prezentują panny o talencie muzycznym. Z racji na dostojność sali sami Traversowie przeważnie stołują się w mniejszej, mniej oficjalnej sali jadalnianej.
Planowała to właściwie od momentu w którym wiadomość o zaskakującym powrocie Lucindy do Londynu dotarła do jej uszu - a może nie bardziej co do samego Londynu a ku tym, którzy z pewnością skończy tą wojnę po zwycięskiej stronie. Trudno było nie zastanowić się nad możliwymi powiązaniami, wyłaniającymi się wątkami, kolejnymi tezami. Wszystko to jedynie trącało dźwiękami, które zdecydowanie przyciągały uwagę Melisande - głośno i wyraźnie. Zwłaszcza, że wokół Lucindy majaczały jednostka Macnaira, a to pozwalało podejrzewać Lady Travers że ta dwójka może znajdować się całkiem siebie blisko. Wystosowanie więc zaproszenia do Lucindy było właściwie naturalną koleją rzeczy. Po pierwsze dlatego, że ostatni wcale nie bywali pierwszymi. Po drugie, bo choć Drew łączyły z Mannananem przyjacielskie relacje to nadal nie znajdował się w jej własnej talii. Po trzecie zaś, liczyła że spotkanie z Lucindą nie okaże się tak nużąco nudne jak większość grzecznościowych spotkań z szlachciankami z którymi przychodziło jej się spotykać. Czasem bardziej z kurtuazji i obowiązku niż właściwiej chęci. Nie znaczyło to, że nie potrafiła odnaleźć kolejnych brzękadeł, zagrać na nich odpowiednio i uszczknąć dla siebie sympatii którą mogła wykorzystać potem - otrzymać odpowiednią dozę plotek i informacji; zbadać te, które przykuły jej uwagę na dłużej.
Nie czuła niepokoju, nie miała przecież powodu by taki odczuwać. Zamiast tego, pozwoliła sobie na chwilę rozluźnienia siadając przy stoliku we własnych komnatach z początku skupiając na artykule, który właśnie czytała, ale szary, niemal jednolity widok za oknem przyciągnął jej tęczówki na dłużej. Zdawał się znajomy. Patrzyła w niego przez chwilę, unosząc filiżankę z kawą zastanawiając się skąd brało się uczucie rozstrajające ją w środku. W końcu to nie tak, że nie nawykła już do tego widoku. Za kilkadziesiąt dni miał minąć rok, od kiedy znalazła się w Corbenic Castle. Ale w końcu do niej dotarło, jakby pewna myśl uciekła jej na chwilę dłużej. Pamiętała ten widok tak wyraźnie, bo zdawał się przypominać ten ze snu, który w jej myślach i głowie nadal pozostawał wyraźny. Odwróciła spojrzenie zerkając na gazetę, którą w wypracowanym nawyku odłożyła w niemal ten sam sposób. Przesunęła palcami po stronie marszcząc brwi odrobinę. Różnica zdawała się jedynie w fotografii i uczuciu zadowolenia i ulgi które rozpierało się w niej całej. Nie poruszyła się kiedy drzwi do jej komnat otworzyły się wprowadzając obecność jej służki. Nie uniosła na nią wzrok z uwagą badając pod palcami fakturę gazety, która leżała na stoliku. Dopiero ciche chrząknięcie odwróciło jej tęczówki w których zalśniła się irytacja i złość - Anitha czasem naprawdę nie potrafiła w odpowiedni moment. Wysłuchała jej objaśnienia wybudzając, wyciągając z zamyślenia w które wpadła mimowolnie, podnosząc się. Ruszyła do wyjścia, uderzając w bok lewej nogi trzy razy. Matagot, który wcześniej spokojnie leżał przy zajmowanym fotelu podniósł łeb, a później w kilku susach znalazł się obok niej. Pasował do niej w gracji z którą się poruszał, bo jeśli szło o wygląd, zdecydowanie prezentowała się lepiej. Odziana w powiewającą za nią, wygodną suknie w rodowych barwach która opływała jej ciało niemal nienachalnie, dodając uroku stawianym krokom. Ciemne, właściwie czarne loki sprężyście odbijały się i opadały wraz z każdym uderzeniem pantofli niosących się po korytarzach nadmorskiego zamku, przednie pasma zostały zebrane i spięte z tyłu głowy by nie przeszkadzały. Nie miała wielu ozdób - biały kryształ (mimo złości na małżonka) pozostał na łabędziej szyi, nadgarstek oplatała skromna, srebrna bransoletka - podarowana od brata pamiątka zarówno po ojcu jak i siostrze. Palce zdobiły jedynie pierścienie czyniące ją żoną.
- Lucindo - przywitała się rozciągając wargi w czarującym uśmiechu. - czy może wolisz, by tytułować cię lady Selwyn? - zapytała na wstępie z krótką, niemal żartobliwą manierą. - Cieszy mnie, że przyjęłaś moje zaproszenie. - pochyliła w krótkim podziękowaniu głowę, wykonując półobrót, by ręką wskazać im dalszą drogę. - Liczę że dotarłaś bez większych problemów. - standardowe kilka gramów nic nie znaczącej, ale kurtuazyjnej troski. - Pogoda postanowiła powrócić do swoich dawnych nastrojów, liczyłam na mniej deszczowy dzień. Przeczucie mi mówi, że zdecydowanie mocniej pociągają cię aktywności, które nie ograniczają się jedynie do rozmowy. - zaryzykowała stwierdzeniem, czy wyciągnęła swoje własne wnioski? Bez znaczenia, była w domu w swoim żywiole, właśnie rozpoczynała nową rozgrywkę i ta, miała odciągnąć ją na chwilę od myśli, które wypełniały zgryzoty.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 13.12.24 11:20, w całości zmieniany 1 raz
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szlachecki świat był niczym tojad, którego kwiaty choć piękne mogły okazać się nad wyraz trujące. Należało być niesamowicie ostrożnym, bowiem każda nieprzemyślana decyzja i nazbyt prędki ruch mógł skończyć się cierpieniem. Pamiętała to doskonale z czasów młodości, uciekała od wszelkich konwenansów, od socjety próbującej z całych sił wejść jej na głowę, ukazać słabość. Połowa sierpnia przyniosła jednak zmianę choć blondynka nie rozumiała jeszcze jej istoty. Czuła się bezpiecznie i obco zarazem wśród osób dzielących z nią krew. Nie mogła do końca się temu dziwić w końcu idąc za słowami Macnaira wiele wody upłynęło w czasie, gdy jej ciało i umysł spętane były przez klątwę. Dla swojej rodziny i dawnych przyjaciół stała się obca i wroga. Już wcześniej dbała o własną autonomię, mieszkała z dala od rodowych murów i spełniała jedynie namiastkę obowiązku, robiąc tylko to czego od niej usilnie wymagano. Teraz z większą czułością spoglądała na tradycje i obyczaje odnajdując w nich więcej sensu. Ciągnęło ją do rodziny jakby w tym całym szaleństwie i chaosie potrzebowała czegoś stabilnego, czegoś co zdradzałoby jej historię i podkreślało przynależność. Bo przecież nie była rosnącym na dziko chwastem bez przeszłości i korzeni. Przynajmniej w to w ostatnim czasie starała się mocniej wierzyć. Wszystko jednak zdawało się mieć drugą stronę, bowiem tak samo jak czuła się bezpiecznie wśród szlachetnie urodzonych, to tak samo obco było jej powrócić na salony w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie miała zamiaru oszukiwać się, że nagle całkowicie zmieni swój stosunek do tego świata i zacznie czerpać z tego przyjemność, bardziej korzyści. Tych nigdy nie brakowało. To na czym jednak zależało jej najbardziej to bycie częścią tego wciąż zmieniającego się świata. Nie mogła odstawać z boku i wiedziała, że już nie tylko własny ciężar odpowiedzialności przyszło jej dźwigać na barkach.
Zaproszenie od lady Travers było zaskoczeniem. Wszak znały się zaledwie przelotnie tak jak znać powinny się kobiety, które swe kroki wśród śmietanki stawiały w podobnym czasie. Więcej dowiedziała się od Drew, choć w dużej mierze była to wiedza dotycząca jego przyjaźni z lordem tych ziem, a nie stricte jego żony. Skłamałaby mówiąc, że nie czuje się zaintrygowana ewentualnym spotkaniem. Mury Przeklętej Warowni znała już na wylot i każda okazja do spędzenia czasu poza nimi zdawała się być kusząca. Rozumiała, dlaczego wszystko musiało toczyć się ustalonym torem, ale nie była osobą, która potrafiła przyjąć to ze spokojem. Merlin jeden wie, że nienawidziła stagnacji. Pobyt w Norfolk miał być okazją do miłej odskoczni nawet jeśli nie do końca wiedziała, czy spotkanie okaże się być równie przyjemne.
- Lady – przywitała się uprzejmie, gdy pani tego zamku przekroczyła próg granatowej jadalni. Myślała, że odzwyczaiła się od uroczystego ubioru i wypracowanych uśmiechów, ale widocznie było to coś co płynęło wraz z krwią. Nie miała jednak w zamiarze zgrywać kogoś kim nie była. Dość fałszu, sztuczek, kłamstwa – tego w swoim życiu miała aż nadto. Brakowało normalności, bynajmniej jej tego brakowało. – Na szczęście lubię swoje imię i wierzę, że nasze spotkanie ma charakter czysto przyjacielski. Tytuły chętnie odstawię na bok. – dodała na dłużej zatrzymując spojrzenie na kobiecie. Ta doskonale musiała zdawać sobie sprawę z tego, że twarz Lucindy z powodzeniem została wypalona z rodzinnego drzewa i może był sposób na poznanie stosunku Selwynów do tej całej chaotycznej sytuacji. Skinęła uprzejmie głową, gdy ta wyraziła troskę i ruszyła za kobietą nie maskując swojej ciekawości. Piękna, lekka i przyjemna w obyciu, ale silna w odbiorze. Nie całkowicie żona swojego męża, a przede wszystkim pani tych ziem. – Dziękuje za zaproszenie choć nie ukrywam, że byłam nim zaskoczona i zaintrygowana jednocześnie. Zaintrygowana może nawet nieco bardziej. – odparła podarowując kobiecie bukiet nakropionych deszczem kwiatów. – Tych nie pokonał kataklizm ani chłód. – dodała z uśmiechem. Róże, astry, nagietki. Przynajmniej ich płatki doskonale znała. Roześmiała się słysząc kolejne stwierdzenie szlachcianki. – Co jeszcze podpowiada ci przeczucie, lady? – nie pomyliła się wcale, co mogło też oznaczać, że również pozyskiwała informacje na jej temat przed terminem spotkania.
Zaproszenie od lady Travers było zaskoczeniem. Wszak znały się zaledwie przelotnie tak jak znać powinny się kobiety, które swe kroki wśród śmietanki stawiały w podobnym czasie. Więcej dowiedziała się od Drew, choć w dużej mierze była to wiedza dotycząca jego przyjaźni z lordem tych ziem, a nie stricte jego żony. Skłamałaby mówiąc, że nie czuje się zaintrygowana ewentualnym spotkaniem. Mury Przeklętej Warowni znała już na wylot i każda okazja do spędzenia czasu poza nimi zdawała się być kusząca. Rozumiała, dlaczego wszystko musiało toczyć się ustalonym torem, ale nie była osobą, która potrafiła przyjąć to ze spokojem. Merlin jeden wie, że nienawidziła stagnacji. Pobyt w Norfolk miał być okazją do miłej odskoczni nawet jeśli nie do końca wiedziała, czy spotkanie okaże się być równie przyjemne.
- Lady – przywitała się uprzejmie, gdy pani tego zamku przekroczyła próg granatowej jadalni. Myślała, że odzwyczaiła się od uroczystego ubioru i wypracowanych uśmiechów, ale widocznie było to coś co płynęło wraz z krwią. Nie miała jednak w zamiarze zgrywać kogoś kim nie była. Dość fałszu, sztuczek, kłamstwa – tego w swoim życiu miała aż nadto. Brakowało normalności, bynajmniej jej tego brakowało. – Na szczęście lubię swoje imię i wierzę, że nasze spotkanie ma charakter czysto przyjacielski. Tytuły chętnie odstawię na bok. – dodała na dłużej zatrzymując spojrzenie na kobiecie. Ta doskonale musiała zdawać sobie sprawę z tego, że twarz Lucindy z powodzeniem została wypalona z rodzinnego drzewa i może był sposób na poznanie stosunku Selwynów do tej całej chaotycznej sytuacji. Skinęła uprzejmie głową, gdy ta wyraziła troskę i ruszyła za kobietą nie maskując swojej ciekawości. Piękna, lekka i przyjemna w obyciu, ale silna w odbiorze. Nie całkowicie żona swojego męża, a przede wszystkim pani tych ziem. – Dziękuje za zaproszenie choć nie ukrywam, że byłam nim zaskoczona i zaintrygowana jednocześnie. Zaintrygowana może nawet nieco bardziej. – odparła podarowując kobiecie bukiet nakropionych deszczem kwiatów. – Tych nie pokonał kataklizm ani chłód. – dodała z uśmiechem. Róże, astry, nagietki. Przynajmniej ich płatki doskonale znała. Roześmiała się słysząc kolejne stwierdzenie szlachcianki. – Co jeszcze podpowiada ci przeczucie, lady? – nie pomyliła się wcale, co mogło też oznaczać, że również pozyskiwała informacje na jej temat przed terminem spotkania.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z rzadka robiła rzeczy nie podyktowane konkretnym zamiarem - teraz może częściej dzięki czy przez wpływ jej własnego męża. Ciche przyzwolenia szeptane do ucha, owijające ciepłym powietrzem prośby, by została z nim dłużej. Jeszcze chwilę, bo przecież mogła - bo przecież kto miałby jej tego zabronić. Tutaj życie było inne - istotnie kilka minut spóźnienia na kolacje nie przyciągało niezadowolonego spojrzenia jej matki. Matka Mananna doceniała jej stałość ale rozumiała ustępstwa, na które szła. Chyba jak każda radując się, kiedy widziała swojego syna w dobrym humorze. A o ten dbała przeważnie z rozmysłem już od samego rana. W myśl, że otrzymując zaspokojenie w każdym wymiarze we własnym domu (choć niekoniecznie komantach) i od niej, nie będzie poszukiwał go gdzie indziej.
Po Lucindę wyszła, odbierając ją jeszcze na zamkowych korytarzach u swojego boku mając podążającego za nią matagota. Na jego tresurze spędzała ostatni cały wolny czas - którego nie było znów aż tyle, ale potrzebowała żeby przyzwyczajał się do nowych zapachów i innych ludzi, reagując na nich tylko za jej zgodą. Pochyliła krótko głową unosząc wargi odrobinę wyżej wysłuchując odpowiedzi padającej na zadane jeszcze w czasie wędrówki korytarzem pytanie. Czy chciała czy nie, swoimi słowami Lucinda powiedziała jej wiele - może więcej niż sądziła sama. Panująca cisza świadczyła o tym, że Morgana nie uznała jej powrotu (albo nie została o nim poinformowana), zaś wybór kobiety zdawał się sugerować, że nie była przywiązana do wcześniej noszonego miana.
- Oh, zdecydowanie. - potwierdziła unosząc rękę, żeby machnąć nią nonszalancko na bok. - Z wrogami nie spotykam się pod własnym dachem. - wyznała niemal poufale, choć w tym stwierdzeniu nie znajdowało się wiele prawdy. Nie drgnęła jej nawet powieka kiedy wypowiadała te słowa okraszając je urokliwym uśmiechem. - Gdybym była przewidywalna wątpię że zainteresowałabyś się spotkaniem ze mną, Lucindo. Poza tym, okrutnym kłamstwem jest stwierdzenie iż ostatni będą pierwszymi. Ci, którzy nie potrafią wykorzystać okazji na zawsze pozostają poza tymi, którzy mieli odwagę po nią sięgnąć. - odrzekła jej, spoglądając na kwiaty, które wyciągnęła w jej stronę powstrzymując drgnięcie brwi. Odebrała je, przez chwilę lustrując z uwagę, unosząc rękę, by palcami przesunąć po płatku jednego z nich. Cóż, Lucinda istotnie nie była jak większość decydując się na wręczenie jej bukietu zebranych kwiatów. - Zastanawiające, czyż nie. - wypowiedziała nie unosząc tęczówek. - Świat strawił kataklizm, a jednak, jedno czego pewni możemy być całkowicie, to że natura znajdzie sposób by się podnieść - zarówno z jak i bez naszej pomocy. - co do tego jednego nie miała wątpliwości. Możliwe że zajmie to lata, dekady, ale miejsca które teraz strawił ogień zarosną zielenią na nowo, nie miała co do tego wątpliwości. - Dziękuję. - powiedziała w końcu potakując lekko głową, kilka kroków dalej wskazując w końcu ręką wejście do granatowej jadalni w której przygotowano już dla nich miejsce, wygodne obite grantowym materiałem krzesła i niewielki stół zastawiony owocami i łakociami. Odwzajemniła uśmiech, kiedy Lucinda zaśmiała się, bukiet kwiatów przekazując służce, która podążała kawałek za nimi jak cień, ledwie zauważalna a jednak obecna. Zasiadła zajmując miejsce, Fallanis przysiadł obok krzesła. Na padające pytanie spojrzała na nią mrużąc odrobinę oczy mierząc ją spojrzeniem, unosząc wyżej brodę. Zaraz odwróciła tęczówki przenosząc je na paterę, sięgając po cytrynową tarte którą nałożyła na talerzyk. - Że pozostaniesz w Suffolk na dłużej. - orzekła ze spokojem, sięgając po widelczyk, każdym gestem dowodząc miejsca z którego się wywodziła, nienagannym wpajanym latami nabrała trochę ciasta wsuwając je w usta. - Sądziłam, że optowałaś za tym, by tytuły pozostawić za sobą. - przypomniała jej zadzierając ciemne spojrzenie na goszczoną w Crobenic Castle terrorystkę. Zerknęła za okno, ciemne chmury nadal zbierały się nad Norfolkiem obfitując gęstym deszczem. - Liczyłam przedstawić cię moim ulubionym wierzchowcom -albo tym lądowym, albo wodnym, ale w tej pogodzie zdaje się to mijać z celem. - przyznała z krótkim westchnieniem.
Po Lucindę wyszła, odbierając ją jeszcze na zamkowych korytarzach u swojego boku mając podążającego za nią matagota. Na jego tresurze spędzała ostatni cały wolny czas - którego nie było znów aż tyle, ale potrzebowała żeby przyzwyczajał się do nowych zapachów i innych ludzi, reagując na nich tylko za jej zgodą. Pochyliła krótko głową unosząc wargi odrobinę wyżej wysłuchując odpowiedzi padającej na zadane jeszcze w czasie wędrówki korytarzem pytanie. Czy chciała czy nie, swoimi słowami Lucinda powiedziała jej wiele - może więcej niż sądziła sama. Panująca cisza świadczyła o tym, że Morgana nie uznała jej powrotu (albo nie została o nim poinformowana), zaś wybór kobiety zdawał się sugerować, że nie była przywiązana do wcześniej noszonego miana.
- Oh, zdecydowanie. - potwierdziła unosząc rękę, żeby machnąć nią nonszalancko na bok. - Z wrogami nie spotykam się pod własnym dachem. - wyznała niemal poufale, choć w tym stwierdzeniu nie znajdowało się wiele prawdy. Nie drgnęła jej nawet powieka kiedy wypowiadała te słowa okraszając je urokliwym uśmiechem. - Gdybym była przewidywalna wątpię że zainteresowałabyś się spotkaniem ze mną, Lucindo. Poza tym, okrutnym kłamstwem jest stwierdzenie iż ostatni będą pierwszymi. Ci, którzy nie potrafią wykorzystać okazji na zawsze pozostają poza tymi, którzy mieli odwagę po nią sięgnąć. - odrzekła jej, spoglądając na kwiaty, które wyciągnęła w jej stronę powstrzymując drgnięcie brwi. Odebrała je, przez chwilę lustrując z uwagę, unosząc rękę, by palcami przesunąć po płatku jednego z nich. Cóż, Lucinda istotnie nie była jak większość decydując się na wręczenie jej bukietu zebranych kwiatów. - Zastanawiające, czyż nie. - wypowiedziała nie unosząc tęczówek. - Świat strawił kataklizm, a jednak, jedno czego pewni możemy być całkowicie, to że natura znajdzie sposób by się podnieść - zarówno z jak i bez naszej pomocy. - co do tego jednego nie miała wątpliwości. Możliwe że zajmie to lata, dekady, ale miejsca które teraz strawił ogień zarosną zielenią na nowo, nie miała co do tego wątpliwości. - Dziękuję. - powiedziała w końcu potakując lekko głową, kilka kroków dalej wskazując w końcu ręką wejście do granatowej jadalni w której przygotowano już dla nich miejsce, wygodne obite grantowym materiałem krzesła i niewielki stół zastawiony owocami i łakociami. Odwzajemniła uśmiech, kiedy Lucinda zaśmiała się, bukiet kwiatów przekazując służce, która podążała kawałek za nimi jak cień, ledwie zauważalna a jednak obecna. Zasiadła zajmując miejsce, Fallanis przysiadł obok krzesła. Na padające pytanie spojrzała na nią mrużąc odrobinę oczy mierząc ją spojrzeniem, unosząc wyżej brodę. Zaraz odwróciła tęczówki przenosząc je na paterę, sięgając po cytrynową tarte którą nałożyła na talerzyk. - Że pozostaniesz w Suffolk na dłużej. - orzekła ze spokojem, sięgając po widelczyk, każdym gestem dowodząc miejsca z którego się wywodziła, nienagannym wpajanym latami nabrała trochę ciasta wsuwając je w usta. - Sądziłam, że optowałaś za tym, by tytuły pozostawić za sobą. - przypomniała jej zadzierając ciemne spojrzenie na goszczoną w Crobenic Castle terrorystkę. Zerknęła za okno, ciemne chmury nadal zbierały się nad Norfolkiem obfitując gęstym deszczem. - Liczyłam przedstawić cię moim ulubionym wierzchowcom -albo tym lądowym, albo wodnym, ale w tej pogodzie zdaje się to mijać z celem. - przyznała z krótkim westchnieniem.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez lata nauczyła się gry korzyści, doskonaląc swoje umiejętności i strategię tak, aby choć po części wychodzić na swoje i to niezależnie od sytuacji. Obserwowała innych, starała się przewidzieć ich zamiary, zrozumieć poczynania. Długi czas zakładała na twarz maskę mającą zagwarantować jej pochwycenie dwóch srok za ogon. Z jeden strony ciągnęło ją do wolności, przemierzania szlaku i spania pod gołym niebem, a z drugiej oddawała szacunek tradycji pojawiając się tam, gdzie powinna i kiedy powinna. Z czasem zdała sobie sprawę, że to co robi to manipulacja, a ona stała się jej główną ofiarą. Była to zasługa krwi Selwynów, Nottów a może instynktu przetrwania? Nawet w najbardziej skomplikowanych układach potrafiła znaleźć lukę, przez którą mogła uciec, nie zdradzając przy tym swoich prawdziwych intencji. Wiedziała, że to przeszłość, do której nigdy nie będzie w stanie już wrócić. W końcu świat nie zatrzymał się dla niej, nikt nie czekał na jej powrót z utęsknieniem. Wszyscy idący dalej aktualnie mieli nad nią przewagę. Jej utracone wspomnienia były słabością, którą nie miała zamiaru się chwalić, ale prędzej czy później każdy kto choć trochę ją zna zdąży ową słabość poznać. Mogła spoglądać w oczy znajomych jej ludzi nie wiedząc, że kiedykolwiek zamienili ze sobą choć słowo, mogła przechodzić obojętnie obok ludzi, którzy dawniej stanowili dla niej nieodłączną część codzienności. Nie powinna przecież tęsknić za tymi wspomnieniami, bowiem nie niosły ze sobą nic dobrego – fałsz, pustkę, manipulację. Czuła się jednak niekompletna, wybrakowana, mało pewna siebie. Jedyne co mogła dla siebie zrobić to nie pokazywać tego otwarcie, budować mur szczelniejszy i grubszy niż wszystkie wcześniejsze w życiu.
Była ciekawostką, ewenementem. Wróciła niczym córka marnotrawna. Zdrajca chcący ponownie wkupić się w socjetę. Nie wiedziała czy pragnie widzieć się w taki sposób, ale dla wielu tym właśnie była. Może i zaproszenie Melisande podyktowane było niczym innym jak ciekawością. Nie miała zamiaru głośno kwestionować jej intencji, bowiem wiedziała, że Drew łączą przyjacielskie stosunki z tą szlachecką rodziną. Głupiec jednak by nie brał pod uwagę kolejnej gry – gry korzyści.
Na chwilę zatrzymała wzrok na błękitnych oczach matagota, który wiernie kroczył przy swojej pani. Ich ślepia zawsze ją nieco przerażały choć to pewnie miało związek z negatywnymi doświadczeniami, a nie ich naturą. Przynajmniej próbowała w to wierzyć. – W takim razie, gdzie się z nimi spotykasz? – zapytała całkiem śmiało niby z nutą żartu czającego się w głosie. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej zdrada była powszechnym faktem. Skoro jej twarz znalazła się na listach gończych, a za jej głowę wystawiona była nagroda, to w kuluarach była nazywana gorzej niż wrogiem. Obie doskonale musiały zdawać sobie z tego sprawę, a ostatnie czego chciała to przesłodzonej rozmowy o pogodzie. Była na to zbyt temperamentalna i doświadczona.
Na ustach blondynki pojawił się uśmiech, a zaraz po nim delikatnie skinęła głową w zrozumieniu. – Masz rację – zaczęła zatrzymując wzrok na tęczówkach kobiety chwilę dłużej. Prawdopodobnie, gdyby znała powód ich spotkania zastanowiłaby się kilkukrotnie czy podobną rozmowę chce odbyć. – Mam tylko nadzieję, że okazja będzie godna wykorzystania. – dodała w dwuznacznym tonie doskonale rozumiejąc swobodę jaką emanowała kobieta. Po części zazdrościła jej tego komfortu własnego domu, terytorium będącego jej twierdzą. Przeklęta Warownia szybko stała się jej domem, ale jeszcze dużo wody musiało upłynąć by całkowicie emocjonalnie wniknęła w to miejsce. By zaczęła postrzegać je jako swoje miejsce na ziemi.
Nie chciała upatrywać w kataklizmie pozytywów. Nazbyt wiele cierpienia zdążyła dojrzeć przez ostatnie miesiące by szukać pociechy w drobnych walorach. To co natura jednak potrafiła zrobić z miejscami całkowicie przesiąkniętymi zgnilizną budziło zachwyt i temu już oprzeć się nie mogła. – Tak jak my wszyscy. – zaczęła spoglądając na trzymane przez kobietę kwiaty. – Instynkt przetrwania i zdolność adaptacji potrafią niejednokrotnie zadziwić. – nie musiała podkreślać, że mówiła z własnego doświadczenia. To zdawało się być jasne.
Usiadła na przygotowanym dla niej miejscu, gdy przekroczyły próg jadalni. Jej wzrok mimowolnie padł na szerokie okna, zza którymi rozpościerał się widok teraz nieco zniekształcony przez krople deszczu uparcie spływające po szkle. Kolejne słowa kobiety nie były dla niej zaskoczeniem, ale mimowolnie wywołały uśmiech. – Nie zaprzeczę, że to miejsce stało mi się bliskie. Zarówno ziemie jak i ludzie. – nie widziała sensu by udawać, że jest inaczej w końcu już niedługo wszyscy i tak mieli dowiedzieć się o ich przyszłych planach. Jego ludzie wkrótce staną się jej ludźmi. – Każdemu jest coś przeznaczone, ale korci mnie by spytać skąd ta pewność? – zapytała ze szczerą ciekawością zamaskowaną przez beztroskę.
Ponownie jej wzrok skierował się w stronę szerokiego okna. Faktycznie pogoda nie sprzyjała takim aktywnościom. – Nic straconego, jeśli to będzie kolejna okazja do spotkania – nie zastanawiała się czy taka nadarzy się ponownie w końcu podejrzewała, że różni się znacząco od szlachcianek zapraszanych przez Melisande. – Dzisiejszy deszcz może sprzyjać aurze poznawania siebie nawzajem, bo tak jak ty ciekawa jesteś mnie tak ja ciekawa jestem ciebie, Melisande. – odparła ponownie uśmiechając się do kobiety i poczuwając się nieco swobodniej. – Jak długo już Norfolk jest twoim domem? – rozpoczęła tym samym lawinę pytań. Tak przynajmniej sądziła.
Była ciekawostką, ewenementem. Wróciła niczym córka marnotrawna. Zdrajca chcący ponownie wkupić się w socjetę. Nie wiedziała czy pragnie widzieć się w taki sposób, ale dla wielu tym właśnie była. Może i zaproszenie Melisande podyktowane było niczym innym jak ciekawością. Nie miała zamiaru głośno kwestionować jej intencji, bowiem wiedziała, że Drew łączą przyjacielskie stosunki z tą szlachecką rodziną. Głupiec jednak by nie brał pod uwagę kolejnej gry – gry korzyści.
Na chwilę zatrzymała wzrok na błękitnych oczach matagota, który wiernie kroczył przy swojej pani. Ich ślepia zawsze ją nieco przerażały choć to pewnie miało związek z negatywnymi doświadczeniami, a nie ich naturą. Przynajmniej próbowała w to wierzyć. – W takim razie, gdzie się z nimi spotykasz? – zapytała całkiem śmiało niby z nutą żartu czającego się w głosie. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej zdrada była powszechnym faktem. Skoro jej twarz znalazła się na listach gończych, a za jej głowę wystawiona była nagroda, to w kuluarach była nazywana gorzej niż wrogiem. Obie doskonale musiały zdawać sobie z tego sprawę, a ostatnie czego chciała to przesłodzonej rozmowy o pogodzie. Była na to zbyt temperamentalna i doświadczona.
Na ustach blondynki pojawił się uśmiech, a zaraz po nim delikatnie skinęła głową w zrozumieniu. – Masz rację – zaczęła zatrzymując wzrok na tęczówkach kobiety chwilę dłużej. Prawdopodobnie, gdyby znała powód ich spotkania zastanowiłaby się kilkukrotnie czy podobną rozmowę chce odbyć. – Mam tylko nadzieję, że okazja będzie godna wykorzystania. – dodała w dwuznacznym tonie doskonale rozumiejąc swobodę jaką emanowała kobieta. Po części zazdrościła jej tego komfortu własnego domu, terytorium będącego jej twierdzą. Przeklęta Warownia szybko stała się jej domem, ale jeszcze dużo wody musiało upłynąć by całkowicie emocjonalnie wniknęła w to miejsce. By zaczęła postrzegać je jako swoje miejsce na ziemi.
Nie chciała upatrywać w kataklizmie pozytywów. Nazbyt wiele cierpienia zdążyła dojrzeć przez ostatnie miesiące by szukać pociechy w drobnych walorach. To co natura jednak potrafiła zrobić z miejscami całkowicie przesiąkniętymi zgnilizną budziło zachwyt i temu już oprzeć się nie mogła. – Tak jak my wszyscy. – zaczęła spoglądając na trzymane przez kobietę kwiaty. – Instynkt przetrwania i zdolność adaptacji potrafią niejednokrotnie zadziwić. – nie musiała podkreślać, że mówiła z własnego doświadczenia. To zdawało się być jasne.
Usiadła na przygotowanym dla niej miejscu, gdy przekroczyły próg jadalni. Jej wzrok mimowolnie padł na szerokie okna, zza którymi rozpościerał się widok teraz nieco zniekształcony przez krople deszczu uparcie spływające po szkle. Kolejne słowa kobiety nie były dla niej zaskoczeniem, ale mimowolnie wywołały uśmiech. – Nie zaprzeczę, że to miejsce stało mi się bliskie. Zarówno ziemie jak i ludzie. – nie widziała sensu by udawać, że jest inaczej w końcu już niedługo wszyscy i tak mieli dowiedzieć się o ich przyszłych planach. Jego ludzie wkrótce staną się jej ludźmi. – Każdemu jest coś przeznaczone, ale korci mnie by spytać skąd ta pewność? – zapytała ze szczerą ciekawością zamaskowaną przez beztroskę.
Ponownie jej wzrok skierował się w stronę szerokiego okna. Faktycznie pogoda nie sprzyjała takim aktywnościom. – Nic straconego, jeśli to będzie kolejna okazja do spotkania – nie zastanawiała się czy taka nadarzy się ponownie w końcu podejrzewała, że różni się znacząco od szlachcianek zapraszanych przez Melisande. – Dzisiejszy deszcz może sprzyjać aurze poznawania siebie nawzajem, bo tak jak ty ciekawa jesteś mnie tak ja ciekawa jestem ciebie, Melisande. – odparła ponownie uśmiechając się do kobiety i poczuwając się nieco swobodniej. – Jak długo już Norfolk jest twoim domem? – rozpoczęła tym samym lawinę pytań. Tak przynajmniej sądziła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- W ich domach, oczywiście. - odpowiedziała bez wątpliwości, rozciągając kształtne wargi w rozbawionym uśmiechu, prowadząc je dalej korytarzami surowego Corbenic Castle. Nawykła już do niego, do prostoty, braku przepychu, ozdób i form świadczących o wielkości, ale nie przesłodzonych, stonowanych bardziej, chwilami ciężkich i poważnych jak morze samo w sobie. Skłamała bez drgnięcia powieki - miejsce spotkania nie miało znaczenia przecież względnie żadnego. Choć, po części mówiła sporo prawdy. To we własnych domach ludzie czuli się najpewniej - to w nich najprawdopodobniej popełnić mieli błędy - odprężyć się za bardzo, poczuć zbyt pewnie, nieświadomi, że przyglądała się im uważnie. Ale prawda była taka, że popełnić mogli je wszędzie. Lucinda była kartą - tego czy wartą znajdowania się w jej talii zamierzała zdecydować osobiście - będąc jedną z pierwszych wybijając się ponad innych, dbając jednocześnie o relacje które łączyły Manannana i Drew.
- Wszystko zależy od możliwości które się pojawią. - odpowiedziała jej bez grama niepewności. Te przecież, wystarczyło tylko potrafić dostrzec a potem wykorzystać z odpowiednio. Nie znosiła tych co narzekali na zły los czy ich brak. Wybory podejmował każdy sam i za nie same winien mógł potem siebie tylko. Jej doprowadziły ją do miejsca w którym dzisiaj była w którym w końcu zazębiało się z sobą wszystko w idealnej harmonii tworzonej przez nią melodii.
- Trudno wyobrazić mi sobie lady Eloise adaptującą się do braku jej ulubionej bombonierki. - mruknęła marszcząc w karykaturze zatroskania kształtny nos. Uśmiechnęła się zaraz po tym, wskazując Lucindzie wejście do salonu w którym planowała że przeprowadzą rozmowę. Nie każdy to potrafił - być elastycznym. I dobrze, bo wtedy posiadałaby jedną zaletę mniej. Była płynna jak woda - choć wcześniej myślała, że bliżej jej do ziemi. Wypełniała miejsca, znajdując dla siebie przestrzenie, dopasowywała się - zarówno do tego zamku jak i do własnego męża, niezmiennie pozostając samą sobą.
- Oh, to proste. - powiedziała zasiadając na obitym fotelu. Spojrzała na Anithę która zjawiła się przy nich. - Czego się napijesz Lucindo? - zapytała pomiędzy wyjaśnieniami. Wydając kolejne dyspozycje służce. - Drew z miejsca do którego dotarł mógł już dawno powziąć żonę - ba, jestem pewna, że dostał propozycję - jedną do kilku. Zdecydował się jednak na ciebie, czyż nie? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, wydymając usta wskazując na nią trzymanym w długich palcach widelczykiem. - A ty, zamiast do pałacu z którego pochodzisz pozostałaś w Suffolk. Sprawy zdają się świadczyć same o sobie. - przyznała ciasta z talerzyka pozbywając się z równą statycznością co wypowiadane przy stoliku słowa. Na chwilę dłużej zapatrzyła się za okno, na padający statycznie deszcz, szkoda że nie dopisała im dziś pogoda, miała ochotę na przejażdżkę konną. Kąciki ust uniosły jej się do góry. Musiała przyznać, że Lucinda, mimo długiego przebywania u rebeliantów nadal potrafiła prowadzić rozmowę.
- Niedługo. - przyznała zgodnie z prawdą wracając do niej tęczówkami. - Pobraliśmy się z Manannanem u schyłku zeszłego roku. Między gwiazdką a sylwestrem. Przepiękne wydarzenie. - uniosła rękę, żeby machnąć nią lekko. Mówiąc w końcu prawdę. Całość ich ślubu istotnie zaplanowana została z dbałością o detale i szczegóły, po to, by wzbierać westchnienia od - głównie - młodych panien. - Miałaś okazję poznać mojego męża? - zapytała z uśmiechem. Nie miała problemów by o nim mówić - o nich - zwłaszcza że doprowadziła sprawy do punktu z którego była zadowolona. Osiągnęła wszystko co chciała, zdobyła jego uwagę, uznanie i pozwolenie na działanie. - Jestem niemal pewna że u części moich koleżanek budzi zarówno niechęć jak i przerażenie. - zaśmiała się perliście odrzucając głowę do tyłu z rozbawieniem. Nie wyglądał jak większość lordów. Postawy budził strach, a tatuaże które nosił jedynie potwierdzały całość wizerunku, który do niego przylgnął.
- Wszystko zależy od możliwości które się pojawią. - odpowiedziała jej bez grama niepewności. Te przecież, wystarczyło tylko potrafić dostrzec a potem wykorzystać z odpowiednio. Nie znosiła tych co narzekali na zły los czy ich brak. Wybory podejmował każdy sam i za nie same winien mógł potem siebie tylko. Jej doprowadziły ją do miejsca w którym dzisiaj była w którym w końcu zazębiało się z sobą wszystko w idealnej harmonii tworzonej przez nią melodii.
- Trudno wyobrazić mi sobie lady Eloise adaptującą się do braku jej ulubionej bombonierki. - mruknęła marszcząc w karykaturze zatroskania kształtny nos. Uśmiechnęła się zaraz po tym, wskazując Lucindzie wejście do salonu w którym planowała że przeprowadzą rozmowę. Nie każdy to potrafił - być elastycznym. I dobrze, bo wtedy posiadałaby jedną zaletę mniej. Była płynna jak woda - choć wcześniej myślała, że bliżej jej do ziemi. Wypełniała miejsca, znajdując dla siebie przestrzenie, dopasowywała się - zarówno do tego zamku jak i do własnego męża, niezmiennie pozostając samą sobą.
- Oh, to proste. - powiedziała zasiadając na obitym fotelu. Spojrzała na Anithę która zjawiła się przy nich. - Czego się napijesz Lucindo? - zapytała pomiędzy wyjaśnieniami. Wydając kolejne dyspozycje służce. - Drew z miejsca do którego dotarł mógł już dawno powziąć żonę - ba, jestem pewna, że dostał propozycję - jedną do kilku. Zdecydował się jednak na ciebie, czyż nie? - zapytała przekrzywiając lekko głowę, wydymając usta wskazując na nią trzymanym w długich palcach widelczykiem. - A ty, zamiast do pałacu z którego pochodzisz pozostałaś w Suffolk. Sprawy zdają się świadczyć same o sobie. - przyznała ciasta z talerzyka pozbywając się z równą statycznością co wypowiadane przy stoliku słowa. Na chwilę dłużej zapatrzyła się za okno, na padający statycznie deszcz, szkoda że nie dopisała im dziś pogoda, miała ochotę na przejażdżkę konną. Kąciki ust uniosły jej się do góry. Musiała przyznać, że Lucinda, mimo długiego przebywania u rebeliantów nadal potrafiła prowadzić rozmowę.
- Niedługo. - przyznała zgodnie z prawdą wracając do niej tęczówkami. - Pobraliśmy się z Manannanem u schyłku zeszłego roku. Między gwiazdką a sylwestrem. Przepiękne wydarzenie. - uniosła rękę, żeby machnąć nią lekko. Mówiąc w końcu prawdę. Całość ich ślubu istotnie zaplanowana została z dbałością o detale i szczegóły, po to, by wzbierać westchnienia od - głównie - młodych panien. - Miałaś okazję poznać mojego męża? - zapytała z uśmiechem. Nie miała problemów by o nim mówić - o nich - zwłaszcza że doprowadziła sprawy do punktu z którego była zadowolona. Osiągnęła wszystko co chciała, zdobyła jego uwagę, uznanie i pozwolenie na działanie. - Jestem niemal pewna że u części moich koleżanek budzi zarówno niechęć jak i przerażenie. - zaśmiała się perliście odrzucając głowę do tyłu z rozbawieniem. Nie wyglądał jak większość lordów. Postawy budził strach, a tatuaże które nosił jedynie potwierdzały całość wizerunku, który do niego przylgnął.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skinęła głową niby to w niemej zgodzie, choć podejrzewała, że kobieta nie miała zbyt wielu okazji do spędzania czasu w towarzystwie wrogów. Ta zdawała się tym napawać, chełpić, ale los bywał okrutny, gdy tego typu spotkania stawały się rzeczywistością. Blondynka zdawała sobie sprawę, że istniały różne rodzaje wrogości i nie każda tego typu relacja opierała się na przemocy, krwi i cierpieniu, ale tocząca się wojna wpływała na światopogląd kierując wzrok tylko na jeden rodzaj konfliktu. Jakich wrogów miała Melisande? Czy to zazdrosne kobiety wbijające kolejne szpile w jej ułożone do perfekcji życie czy może nieprzyjaciel rodziny chcący zniszczyć skrzętnie stworzone alianse? Wszak wątpiła by kobieta kiedykolwiek zmierzyła się w otwartym pojedynku, otwartej potyczce i pewnie wielu jej tego zazdrościło. Lucinda była inna – nie interesowały ją wygody, zdobione pomieszczenia i obficie zastawione stoły. Interesował ją cel, zadanie do wykonania i sprawczość.
- Jesteś bardzo tajemnicza, Melisande – odparła unosząc kącik ust w lekkim rozbawieniu. Każde słowo czarownicy wydawało się być starannie wyważone, z ukrytym znaczeniem, które trzeba było odkryć. Zwykle ceniła sobie jasność i prostolinijność, ale teraz, w obecności czarownicy, zaczynała dostrzegać ekscytację w tej subtelnej sztuce niedopowiedzeń. Przypominało jej to dawne czasy, kiedy dworska etykieta i uprzejmości miały większe znaczenie niż sama treść rozmowy. – Wyglądajmy więc okazji – dodała chcąc dać kobiecie do zrozumienia, że nie jedyna prowadzi aktualnie grę profitów.
Wzruszyła nieznacznie ramionami na kolejne słowa czarownicy. – Widocznie nigdy nie musiała się do tego zaadaptować – odparła. Dzieliło je morze doświadczeń. Melisande była obeznana w swej szlacheckiej pozycji – tego brakowało Lucindzie. Przy kobiecie mogła zasmakować tego stylu życia i choć pozornie uzupełnić własne braki. Odkąd Drew zasugerował, że Morgana chce przywrócić Lucindzie to, co jej się należało z urodzenia, myśl o tytule zaczęła krążyć w jej głowie. Co prawda, była ostatnią rzeczą, której naprawdę pragnęła – tytuły były jedynie pustą formą, gdy życie wymagało czegoś bardziej namacalnego. Ale Lucinda wiedziała, że otworzyłby przed nią drzwi, po które teraz nie wahałaby się sięgnąć. Już nie. Melisande zdawała się lubować w tym wszystkim, co Lucindę od dawna odstręczało – wytworności, dworskich gierkach, złotej klatce konwenansów. Jednak blondynka zaczęła się zastanawiać, czy może byłaby w stanie podzielić się z lady Travers czymś więcej. Pokazać jej, że istnieje świat, poza tym wszystkim, pełen możliwości, które nie wymagają szlachetnych tytułów, a jedynie odwagi i determinacji. Może mogła przygotować czarownice na życie, w którym nie liczyły się zasady, lecz instynkt. Choć prawda była taka, że nie była pewna, czy czarownica w ogóle tego pragnęła. Kobieta zdawała się czerpać prawdziwą przyjemność z życia, które Lucinda kiedyś uznałaby za pułapkę. – Bez czego nie mogłabyś żyć?
- Nie kłopoczmy się. Tego samego co pani domu. – odparła spoglądając na stojącą przy stoliku filiżankę. To nie trunków była spragniona, lecz etykieta nie pozwalała jej odmówić. Bardziej jednak interesowało ją to co kobieta myśli o specyficznej sytuacji, w której blondynka się znalazła. Prawdopodobnie słowa czarownicy przemawiały za myślami wszystkich, którzy z jej powrotu uczynili gorący temat. – To prawda, bez względu na moją pozycję w pałacu i tak pozostałabym w Suffolk. To nie tylko moja wola, a przede wszystkim jego. – uśmiechnęła się zgrabnie omijając szczegóły. Pierścionek na jej placu mienił się już od przeszło miesiąca. Decyzję zostały podjęte i nie miała w sobie grama żalu z tego powodu. – Może te propozycje nie były wystarczająco interesujące – dodała w formie żartu, przekąsu.
- Zimowy ślub to prawdziwe marzenie, nie wiedzieć czemu ludzie wolą celebrować miłość wraz z budzącą się do życia naturą. Może obawiają się, że zimą zamrożą miłość, a wiosenne słońce podgrzeje atmosferę ich relacji. – zamyśliła się całkowicie nie wierząc w tego typu przesądy, zabobony. – Wydajesz się być tu szczęśliwa zważywszy na fakt, że minęło tak niewiele czasu od waszego ślubu. Czy znaliście się już wcześniej? – może celowo kierowała temat rozmowy na kobietę wiedząc, że ta z chęcią się w niego zaangażuje? Czy może jak zwykle wolała położyć cień na własnym życiu tak by nie musieć tłumaczyć się z podejmowanych decyzji? – Obawiam się, że nie miałam tej przyjemności, choć moja pamięć w ostatnim czasie sprawia mi wiele problemów. Nie wiem na ile znajoma jest ci moja sytuacja, ale niektórych spotkań niestety nie pamiętam. – dodała sięgając po filiżankę i oplatając ją w dłoniach. Gorąco koiło gonitwę myśli. – Ah tak? – zapytała zaskoczona pamiętając, że Drew i lord Travers są dobrymi przyjaciółmi. – Dlaczego?
- Jesteś bardzo tajemnicza, Melisande – odparła unosząc kącik ust w lekkim rozbawieniu. Każde słowo czarownicy wydawało się być starannie wyważone, z ukrytym znaczeniem, które trzeba było odkryć. Zwykle ceniła sobie jasność i prostolinijność, ale teraz, w obecności czarownicy, zaczynała dostrzegać ekscytację w tej subtelnej sztuce niedopowiedzeń. Przypominało jej to dawne czasy, kiedy dworska etykieta i uprzejmości miały większe znaczenie niż sama treść rozmowy. – Wyglądajmy więc okazji – dodała chcąc dać kobiecie do zrozumienia, że nie jedyna prowadzi aktualnie grę profitów.
Wzruszyła nieznacznie ramionami na kolejne słowa czarownicy. – Widocznie nigdy nie musiała się do tego zaadaptować – odparła. Dzieliło je morze doświadczeń. Melisande była obeznana w swej szlacheckiej pozycji – tego brakowało Lucindzie. Przy kobiecie mogła zasmakować tego stylu życia i choć pozornie uzupełnić własne braki. Odkąd Drew zasugerował, że Morgana chce przywrócić Lucindzie to, co jej się należało z urodzenia, myśl o tytule zaczęła krążyć w jej głowie. Co prawda, była ostatnią rzeczą, której naprawdę pragnęła – tytuły były jedynie pustą formą, gdy życie wymagało czegoś bardziej namacalnego. Ale Lucinda wiedziała, że otworzyłby przed nią drzwi, po które teraz nie wahałaby się sięgnąć. Już nie. Melisande zdawała się lubować w tym wszystkim, co Lucindę od dawna odstręczało – wytworności, dworskich gierkach, złotej klatce konwenansów. Jednak blondynka zaczęła się zastanawiać, czy może byłaby w stanie podzielić się z lady Travers czymś więcej. Pokazać jej, że istnieje świat, poza tym wszystkim, pełen możliwości, które nie wymagają szlachetnych tytułów, a jedynie odwagi i determinacji. Może mogła przygotować czarownice na życie, w którym nie liczyły się zasady, lecz instynkt. Choć prawda była taka, że nie była pewna, czy czarownica w ogóle tego pragnęła. Kobieta zdawała się czerpać prawdziwą przyjemność z życia, które Lucinda kiedyś uznałaby za pułapkę. – Bez czego nie mogłabyś żyć?
- Nie kłopoczmy się. Tego samego co pani domu. – odparła spoglądając na stojącą przy stoliku filiżankę. To nie trunków była spragniona, lecz etykieta nie pozwalała jej odmówić. Bardziej jednak interesowało ją to co kobieta myśli o specyficznej sytuacji, w której blondynka się znalazła. Prawdopodobnie słowa czarownicy przemawiały za myślami wszystkich, którzy z jej powrotu uczynili gorący temat. – To prawda, bez względu na moją pozycję w pałacu i tak pozostałabym w Suffolk. To nie tylko moja wola, a przede wszystkim jego. – uśmiechnęła się zgrabnie omijając szczegóły. Pierścionek na jej placu mienił się już od przeszło miesiąca. Decyzję zostały podjęte i nie miała w sobie grama żalu z tego powodu. – Może te propozycje nie były wystarczająco interesujące – dodała w formie żartu, przekąsu.
- Zimowy ślub to prawdziwe marzenie, nie wiedzieć czemu ludzie wolą celebrować miłość wraz z budzącą się do życia naturą. Może obawiają się, że zimą zamrożą miłość, a wiosenne słońce podgrzeje atmosferę ich relacji. – zamyśliła się całkowicie nie wierząc w tego typu przesądy, zabobony. – Wydajesz się być tu szczęśliwa zważywszy na fakt, że minęło tak niewiele czasu od waszego ślubu. Czy znaliście się już wcześniej? – może celowo kierowała temat rozmowy na kobietę wiedząc, że ta z chęcią się w niego zaangażuje? Czy może jak zwykle wolała położyć cień na własnym życiu tak by nie musieć tłumaczyć się z podejmowanych decyzji? – Obawiam się, że nie miałam tej przyjemności, choć moja pamięć w ostatnim czasie sprawia mi wiele problemów. Nie wiem na ile znajoma jest ci moja sytuacja, ale niektórych spotkań niestety nie pamiętam. – dodała sięgając po filiżankę i oplatając ją w dłoniach. Gorąco koiło gonitwę myśli. – Ah tak? – zapytała zaskoczona pamiętając, że Drew i lord Travers są dobrymi przyjaciółmi. – Dlaczego?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Tak sądzisz? - zapytała spoglądając w stronę Lucindy pozwalając by z jej warg potoczył się krótki, rozbawiony śmiech. Tajemnicza? Kącik jej warg drgnął. Właściwie to nie do końca. Uśmiechnęła się mocniej, potakując jedynie głową. Dobrze, wyglądajmy jej Lucindo.
- Nie każdy też potrafi. - odpowiedziała jej na wypadające słowa i wzruszenie ramion. Owszem, potrafili się adoptować, ale nie wszyscy - niektórzy pozostawiali zastani w swoich sztywnych ramach nie potrafiąc pójść razem z biegiem czasu czy zmianami, które nadchodziły i następowały.
Bez czego nie mogłaby by żyć?
- Bez wyzwań. - odpowiedziała, pozwalając sobie na krótką chwilę poddać rozważaniom w milczeniu. Ale tak - to była odpowiednia odpowiedź. Potrzebowała wyzwań, bo wyzwania zmuszały do tego, by sięgnąć dalej, rozwinąć się mocniej. - A co za tym idzie, bez możliwości i celów. - przyznała zgodnie z własnym rozumiem. - A ty? - zapytała odbijając piłeczkę w jej stronę.
- Z pewnością. - zgodziła się potakując krótko głową, unosząc wargi w czarującym uśmiechu. - Zwłaszcza, jeśli już wtedy posiadał jasno określony cel, pozwalający mu zdobyć więcej niż to, co już znajdowało się na stole. Czyż, nie? - zapytała, przekrzywiając odrobinę głowę. Możliwość poślubienia kobiety z szlacheckiego, albo czysto krwistego rodu znacząco mogło rozszerzyć jego wpływy. To było dużo, zwłaszcza dla kogoś bezimiennego, kto zaczynał nie posiadając niczego - nawet wybrzmiewającego głośno nazwiska. Co było od tego lepsze? Zdobycie tej, której się chciało, która dawała mu nie tylko to, ale i więcej. Może smakowało lepiej, ale czy nie niosło za sobą niebezpieczeństwa? Może i współczułaby Lucindzie znając prawdę, ale empatii posiadała naprawdę niewiele. Życie i ludzi rozliczała w korzyściach i możliwościach. Nie miała zdania względem pory roku w której chciałaby brać ślub - nigdy nie zatapiała się w marzeniach, czy wyobrażeniach o nim zdając sobie sprawę, że przyjdzie jej wziąć go wtedy, kiedy zażyczy sobie tego nestor ich rodu - od kilku lat był nim Tristan. I to zrobiła, choć sposób w jaki rozwiązał z nią tą sprawę przez wiele miesięcy przynosił jej posmak goryczy - tym wyraźniejszy że zdawał się nie rozumieć problemu, który osiadł na jej ramionach tamtego dnia. - Jeśli nie będziecie zwlekać i twój może odbyć się w takim czasie. - zauważyła z lekkim rozbawieniem spoglądając ku kobiecie.
Szczęśliwa.
Na chwilę odłożyła widelczyk, opierając się plecami o obicie zajmowanego fotela. Splotła dłonie przed sobą, układając je na nogach, rozglądając się wokół jakby kontemplowała słowa które padły. Czy taka była? Dzisiaj zaczynała w to wierzyć, że istotnie tak. Uniosła rękę, łokieć umieszczając na podłokietniku, nonszalancko pozwalając unieść się ręce, które pomknęła pełnym gracji gestem. - Uczyniłam wszystko takim, jakim chciałam by było. - orzekła bez skromności, szczerze wierząc w wypowiadane słowa. Padające pytanie wyrwało ją z tego stanu na krótką chwilę unosząc brwi, by zaraz zasłoniła usta, kiedy zaśmiała się z rozbawieniem.
- Oh, nie. Mojego męża poznałam podczas zręczny. - przyznała bez grama bolączki, czy rozczarowania tym faktem. Nachyliła się odrobinę ku niej, niemal poufale, jakby zamierzała przekazać wielki sekret. - Jestem niemal pewna, że gdyby nie jego matka, moglibyśmy doświadczyć wejścia w czasie pierwszej przystawki. Miesiące zajęło mi przywyknięcie do faktu, że tutaj każdy jada, kiedy postanowi zejść do jadalni. Cóż, prawie każdy. - pozwoliła by kąciki znów jej drgnęły. Powróciła plecami na wcześniejsze miejsce, wypuszczając nadal rozbawione westchnienie z warg. - Nie zyskał wtedy mojej sympatii. - przyznała bez oporów. Manannan był głośny i lubił posiadać uwagę na sobie, wiedziała, że na spacer zaprosił ją za wyszeptaną do ucha propozycją siostry i podejrzewała, że może nawet zyskała odrobinę w jego oczach tego dnia, kiedy odpowiadała w znajomych sobie melodiach. Pamiętała jednak, co jej zarzucił, pamiętała też złość którą czuła względem brata za to, jak ją potraktował dzień wcześniej. Wszystko to, dzisiaj, zdawało się odległe. - Och, poznanie go z pewnością będzie dla ciebie niecodziennym doświadczeniem. - wypowiedziała z zadowolonym uśmiechem. Manannan nie tylko był głośny, ale i kompletnie nie przypominał z wyglądu większości lordów. Nigdy nie napawał jej strachem - być może dlatego że dzikie, nieokiełznane bestie pociągały ją najmocniej. A może moment w którym była w stanie opracować plan, zrozumieć działające mechanizmy, wziąć w dłonie kontrole. Choć nie umknęło jej uwadze, że była przeważnie odosobniona we własnym postrzeganiu. Wiele dam Manannan peszył - cichły, tracąc na pewności. A może nie z obawy a zachwytu? Trudno było nie przyznać, że geny matki, czyniły z niego przystojnego mężczyznę mimo wszystko inne. - Z wyglądu odbiega od tego, do czego przyzwyczajają salony - przyznała z rozbawieniem. - Blizny, tatuaże, złoty ząb… - zaśmiała się, opierając plecy na oparciu krzesła. - Powiedzmy, że nie wpisuje się w ramy uwielbiane i cenione przez moje koleżanki. - podsumowane bez grama żalu.
- A wy? - odbiła piłeczkę, jaka była historią Lucindy i Drew? Czy znała ją jeszcze? - Pamiętasz w jaki sposób wasze ścieżki się przecięły? - zapytała nie próbując kluczyć wokół jej braków w pamięci, zwłaszcza, że sama się do niej odwołała.
- Nie każdy też potrafi. - odpowiedziała jej na wypadające słowa i wzruszenie ramion. Owszem, potrafili się adoptować, ale nie wszyscy - niektórzy pozostawiali zastani w swoich sztywnych ramach nie potrafiąc pójść razem z biegiem czasu czy zmianami, które nadchodziły i następowały.
Bez czego nie mogłaby by żyć?
- Bez wyzwań. - odpowiedziała, pozwalając sobie na krótką chwilę poddać rozważaniom w milczeniu. Ale tak - to była odpowiednia odpowiedź. Potrzebowała wyzwań, bo wyzwania zmuszały do tego, by sięgnąć dalej, rozwinąć się mocniej. - A co za tym idzie, bez możliwości i celów. - przyznała zgodnie z własnym rozumiem. - A ty? - zapytała odbijając piłeczkę w jej stronę.
- Z pewnością. - zgodziła się potakując krótko głową, unosząc wargi w czarującym uśmiechu. - Zwłaszcza, jeśli już wtedy posiadał jasno określony cel, pozwalający mu zdobyć więcej niż to, co już znajdowało się na stole. Czyż, nie? - zapytała, przekrzywiając odrobinę głowę. Możliwość poślubienia kobiety z szlacheckiego, albo czysto krwistego rodu znacząco mogło rozszerzyć jego wpływy. To było dużo, zwłaszcza dla kogoś bezimiennego, kto zaczynał nie posiadając niczego - nawet wybrzmiewającego głośno nazwiska. Co było od tego lepsze? Zdobycie tej, której się chciało, która dawała mu nie tylko to, ale i więcej. Może smakowało lepiej, ale czy nie niosło za sobą niebezpieczeństwa? Może i współczułaby Lucindzie znając prawdę, ale empatii posiadała naprawdę niewiele. Życie i ludzi rozliczała w korzyściach i możliwościach. Nie miała zdania względem pory roku w której chciałaby brać ślub - nigdy nie zatapiała się w marzeniach, czy wyobrażeniach o nim zdając sobie sprawę, że przyjdzie jej wziąć go wtedy, kiedy zażyczy sobie tego nestor ich rodu - od kilku lat był nim Tristan. I to zrobiła, choć sposób w jaki rozwiązał z nią tą sprawę przez wiele miesięcy przynosił jej posmak goryczy - tym wyraźniejszy że zdawał się nie rozumieć problemu, który osiadł na jej ramionach tamtego dnia. - Jeśli nie będziecie zwlekać i twój może odbyć się w takim czasie. - zauważyła z lekkim rozbawieniem spoglądając ku kobiecie.
Szczęśliwa.
Na chwilę odłożyła widelczyk, opierając się plecami o obicie zajmowanego fotela. Splotła dłonie przed sobą, układając je na nogach, rozglądając się wokół jakby kontemplowała słowa które padły. Czy taka była? Dzisiaj zaczynała w to wierzyć, że istotnie tak. Uniosła rękę, łokieć umieszczając na podłokietniku, nonszalancko pozwalając unieść się ręce, które pomknęła pełnym gracji gestem. - Uczyniłam wszystko takim, jakim chciałam by było. - orzekła bez skromności, szczerze wierząc w wypowiadane słowa. Padające pytanie wyrwało ją z tego stanu na krótką chwilę unosząc brwi, by zaraz zasłoniła usta, kiedy zaśmiała się z rozbawieniem.
- Oh, nie. Mojego męża poznałam podczas zręczny. - przyznała bez grama bolączki, czy rozczarowania tym faktem. Nachyliła się odrobinę ku niej, niemal poufale, jakby zamierzała przekazać wielki sekret. - Jestem niemal pewna, że gdyby nie jego matka, moglibyśmy doświadczyć wejścia w czasie pierwszej przystawki. Miesiące zajęło mi przywyknięcie do faktu, że tutaj każdy jada, kiedy postanowi zejść do jadalni. Cóż, prawie każdy. - pozwoliła by kąciki znów jej drgnęły. Powróciła plecami na wcześniejsze miejsce, wypuszczając nadal rozbawione westchnienie z warg. - Nie zyskał wtedy mojej sympatii. - przyznała bez oporów. Manannan był głośny i lubił posiadać uwagę na sobie, wiedziała, że na spacer zaprosił ją za wyszeptaną do ucha propozycją siostry i podejrzewała, że może nawet zyskała odrobinę w jego oczach tego dnia, kiedy odpowiadała w znajomych sobie melodiach. Pamiętała jednak, co jej zarzucił, pamiętała też złość którą czuła względem brata za to, jak ją potraktował dzień wcześniej. Wszystko to, dzisiaj, zdawało się odległe. - Och, poznanie go z pewnością będzie dla ciebie niecodziennym doświadczeniem. - wypowiedziała z zadowolonym uśmiechem. Manannan nie tylko był głośny, ale i kompletnie nie przypominał z wyglądu większości lordów. Nigdy nie napawał jej strachem - być może dlatego że dzikie, nieokiełznane bestie pociągały ją najmocniej. A może moment w którym była w stanie opracować plan, zrozumieć działające mechanizmy, wziąć w dłonie kontrole. Choć nie umknęło jej uwadze, że była przeważnie odosobniona we własnym postrzeganiu. Wiele dam Manannan peszył - cichły, tracąc na pewności. A może nie z obawy a zachwytu? Trudno było nie przyznać, że geny matki, czyniły z niego przystojnego mężczyznę mimo wszystko inne. - Z wyglądu odbiega od tego, do czego przyzwyczajają salony - przyznała z rozbawieniem. - Blizny, tatuaże, złoty ząb… - zaśmiała się, opierając plecy na oparciu krzesła. - Powiedzmy, że nie wpisuje się w ramy uwielbiane i cenione przez moje koleżanki. - podsumowane bez grama żalu.
- A wy? - odbiła piłeczkę, jaka była historią Lucindy i Drew? Czy znała ją jeszcze? - Pamiętasz w jaki sposób wasze ścieżki się przecięły? - zapytała nie próbując kluczyć wokół jej braków w pamięci, zwłaszcza, że sama się do niej odwołała.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Co było dla niej najważniejsze? Bez czego nie potrafiła wyobrazić sobie życia? Odpowiedź zawsze była ta sama – wolność. Od dziecka czuła, że to ona daje jej siłę, przestrzeń do oddychania, poczucie bycia naprawdę sobą. Kiedy dom rodzinny zaciskał wokół niej niewidzialne więzy obowiązków i oczekiwań, uciekała – w myślach, w marzeniach, a czasem dosłownie, wymykając się w świat, gdzie nikt nie mówił jej, kim ma być. Z czasem te ucieczki przybrały większą skalę. Opuściła mury Pałacu, pełne przepychu, ale pozbawione ciepła i zamieszkała na Pokątnej. Tam mogła żyć po swojemu – z dala od tradycji, oczekiwań i przynależności, które próbowały ją zdefiniować. Dla niej wolność nie była tylko wyborem. Była koniecznością. Rodzina nie ukrywała, że uważa ją za czarną owcę, ale ona nigdy się tym nie przejmowała. Przyjęła tę etykietę, jakby była kolejną oznaką jej niezależności. Bliscy próbowali ją zmienić. Ukrywali jej wybryki przed światem, dawali jej czas, wierzyli, że w końcu się opamięta. Że wróci na drogę, którą od zawsze uważali za jej przeznaczenie. Ale ona nie chciała wracać. Wolność była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęła. Gdyby znała trochę lepiej swoją sytuację, gdyby wiedziała co kryło się za zmianą jej poglądów pewnie prychnęłaby kpiąco na własne rozważania, ale nie wiedziała i możliwe, że nigdy nie będzie miała na to szansy. Skinęła głową, bo to co definiowało Melisande w jakimś stopniu definiowało również ją. Sprawczość była namacalna w jej słowach. – Bez wolności – odpowiedziała to co przez kilka chwil formowało jej się w myślach. – Nie umiem tkwić w zamknięciu, nie potrafię kumulować energii w sobie. – musiała mieć możliwość na rozładowywanie wszystkich swoich napięć, potrzebowała adrenaliny do życia i to wiedział każdy kto choć trochę ją znał.
Uniosła brew w pytającym geście, gdy padły kolejne słowa kobiety. – Do czego zmierzasz? – zapytała z nieukrywaną ciekawością. Lubiła grę słów, ale ta nie zawsze niosła ze sobą jasne przesłania i komunikaty. Słuchała swoich rozmówców i nie miała w zwyczaju kiwać głową za każdym razem, gdy czegoś nie rozumiała w odpowiedni sposób. Zdawać by się mogło, że lady Travers dużo wie o ludziach i ich poczynaniach, a jeśli tak było to Lucinda pragnęła poznać ukryty sens zanim w jakikolwiek sposób odpowie.
Uśmiechnęła się delikatnie, bowiem ich przyszły ślub wciąż był gorącym tematem, który odbijał się echem po murach Przeklętej Warowni. Budził w niej sprzeczne emocje – z jednej strony cieszyła się na myśl o wspólnej przyszłości, z drugiej jednak w sercu tlił się cień niepokoju. Nigdy nie wyobrażała sobie siebie jako żony czy matki. Nigdy wcześniej nie wyobrażała sobie siebie jako żony, a tym bardziej jako matki. Role, które dla wielu były naturalnym etapem życia, dla niej zdawały się być obce, niemal niewyobrażalne. Pragnęła tego, ale z drugiej strony umykała jak tylko mogła – tym razem miało być inaczej. Oni byli inni.
Historia kobiety przypominała jej te, które znała już z wielu opowieści. Zaaranżowany ślub dwóch całkowicie obcych sobie osób. Sama znalazła się kiedyś w podobnej sytuacji, ale zanim stanęła na ślubnym kobiercu los zweryfikował plany wrzucając jej narzeczonego w ramiona śmierci. Nie wyobrażała sobie jak wiele samozaparcia i siły trzeba mieć by nagle zacząć wspólne życie z kimś nieznajomym. Lady Travers zdawała się idealnie radzić w tej sytuacji albo przynajmniej takie sprawiała pozory. Może wbrew wszystkiemu odnaleźli w sobie miłość? – Byłaś zła za taki wybór? Pragnęłaś czegoś innego? – zawsze ciekawił ją los innych ludzi, zawsze interesowała się ich emocjami. Tym razem nie było inaczej.
Kącik ust drgnął jej w uśmiechu, gdy kobieta zaczęła opisywać swojego męża. – Faktycznie może to odbiegać nieco od przyjętego kanonu – zaczęła wyobrażając sobie lorda tych ziem z tatuażami i złotym zębem, ale z drugiej strony ród ten był na swój sposób specyficzny więc jego władcy również musieli odchodzić od przyjętych standardów. Może przypominali morza i oceany? Niebezpieczni i nieprzewidywalni. Do wody miała tak samo duży szacunek jak do ognia. – Cóż, chyba najważniejsze by był uwielbiany i ceniony przez ciebie, czyż nie? – zapytała możliwie, że nieco retorycznie, ale tak naprawdę była ciekawa czy faktycznie na gamie zaaranżowanych relacji dało się zbudować coś prawdziwego – może to była tylko gra pozorów? Może wynikało to ze świadomości własnego losu?
Na kolejne pytanie kobiety zamyśliła się przez chwilę. Nie musiała skrywać prawdy, bo ich historia zaczęła się dawno, dawno temu. – Nie wiem czy o tym wiesz, ale jestem poszukiwaczem artefaktów. Kilka lat temu, kiedy byłam niedoświadczona w swoim fachu, długo przed wojną i przed tym wszystkim co dzieje się teraz…natknęliśmy się na siebie na szlaku. Właściwie to szukaliśmy tego samego przedmiotu i znaleźliśmy się w potrzasku w ciemnej jaskini. Ta historia nie ma dobrego zakończenia… – przerwała uśmiechając się na samo wspomnienie choć wcześniej w ogóle nie było jej do śmiechu. - …przynajmniej nie dla mnie. Tak szybko jak się pojawił też tak szybko zniknął z przedmiotem, a ja naprawdę nie lubię przegrywać. Reszta jak to mówią… jest historią.
Uniosła brew w pytającym geście, gdy padły kolejne słowa kobiety. – Do czego zmierzasz? – zapytała z nieukrywaną ciekawością. Lubiła grę słów, ale ta nie zawsze niosła ze sobą jasne przesłania i komunikaty. Słuchała swoich rozmówców i nie miała w zwyczaju kiwać głową za każdym razem, gdy czegoś nie rozumiała w odpowiedni sposób. Zdawać by się mogło, że lady Travers dużo wie o ludziach i ich poczynaniach, a jeśli tak było to Lucinda pragnęła poznać ukryty sens zanim w jakikolwiek sposób odpowie.
Uśmiechnęła się delikatnie, bowiem ich przyszły ślub wciąż był gorącym tematem, który odbijał się echem po murach Przeklętej Warowni. Budził w niej sprzeczne emocje – z jednej strony cieszyła się na myśl o wspólnej przyszłości, z drugiej jednak w sercu tlił się cień niepokoju. Nigdy nie wyobrażała sobie siebie jako żony czy matki. Nigdy wcześniej nie wyobrażała sobie siebie jako żony, a tym bardziej jako matki. Role, które dla wielu były naturalnym etapem życia, dla niej zdawały się być obce, niemal niewyobrażalne. Pragnęła tego, ale z drugiej strony umykała jak tylko mogła – tym razem miało być inaczej. Oni byli inni.
Historia kobiety przypominała jej te, które znała już z wielu opowieści. Zaaranżowany ślub dwóch całkowicie obcych sobie osób. Sama znalazła się kiedyś w podobnej sytuacji, ale zanim stanęła na ślubnym kobiercu los zweryfikował plany wrzucając jej narzeczonego w ramiona śmierci. Nie wyobrażała sobie jak wiele samozaparcia i siły trzeba mieć by nagle zacząć wspólne życie z kimś nieznajomym. Lady Travers zdawała się idealnie radzić w tej sytuacji albo przynajmniej takie sprawiała pozory. Może wbrew wszystkiemu odnaleźli w sobie miłość? – Byłaś zła za taki wybór? Pragnęłaś czegoś innego? – zawsze ciekawił ją los innych ludzi, zawsze interesowała się ich emocjami. Tym razem nie było inaczej.
Kącik ust drgnął jej w uśmiechu, gdy kobieta zaczęła opisywać swojego męża. – Faktycznie może to odbiegać nieco od przyjętego kanonu – zaczęła wyobrażając sobie lorda tych ziem z tatuażami i złotym zębem, ale z drugiej strony ród ten był na swój sposób specyficzny więc jego władcy również musieli odchodzić od przyjętych standardów. Może przypominali morza i oceany? Niebezpieczni i nieprzewidywalni. Do wody miała tak samo duży szacunek jak do ognia. – Cóż, chyba najważniejsze by był uwielbiany i ceniony przez ciebie, czyż nie? – zapytała możliwie, że nieco retorycznie, ale tak naprawdę była ciekawa czy faktycznie na gamie zaaranżowanych relacji dało się zbudować coś prawdziwego – może to była tylko gra pozorów? Może wynikało to ze świadomości własnego losu?
Na kolejne pytanie kobiety zamyśliła się przez chwilę. Nie musiała skrywać prawdy, bo ich historia zaczęła się dawno, dawno temu. – Nie wiem czy o tym wiesz, ale jestem poszukiwaczem artefaktów. Kilka lat temu, kiedy byłam niedoświadczona w swoim fachu, długo przed wojną i przed tym wszystkim co dzieje się teraz…natknęliśmy się na siebie na szlaku. Właściwie to szukaliśmy tego samego przedmiotu i znaleźliśmy się w potrzasku w ciemnej jaskini. Ta historia nie ma dobrego zakończenia… – przerwała uśmiechając się na samo wspomnienie choć wcześniej w ogóle nie było jej do śmiechu. - …przynajmniej nie dla mnie. Tak szybko jak się pojawił też tak szybko zniknął z przedmiotem, a ja naprawdę nie lubię przegrywać. Reszta jak to mówią… jest historią.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kąciki warg drgnęły w uśmiechu który wyglądał niemal jak niewrbalna zgoda na słowa Lucindy. Wolności - dalej od niej znajdować się nie mogła. Uniosła filiżankę z kawą mocząc w niej wargi, nie odejmując spojrzenia ciemnych tęczówek od jasnowłosej kobiety. Teraz nawet odrobinę jej współczując. Choć, oczywiście - w ramach racjonalności, niewiele obchodził ją los innych. Ci, w większości, byli dla niej jedynie korzyściami i możliwościami z których zamierzała w odpowiednim momencie skorzystać. Wolność której poszukiwali - siedząca naprzeciw niej była lady Selwyn, Deirdre, czy Harland - nie istniała. Była utopijnym marzeniem nijak mającym się do rzeczywistości. I choć brzmiała słodko - o ile więcej by mogła gdyby rzeczywiście istniała, czyż nie? - to była niczym więcej ponad mrzonką. Odsunęła filiżankę odkładając ją na spodek, całość składając wyuczonym gestem na stoliku.
- Wystarczy przekonać wszystkich, że jesteś więcej warta kiedy nie siedzisz w klatce. - orzekła ze spokojem. Jej było wygodnie w miejscu w którym znajdowała się właśnie - ale miejsce dla siebie budowała latami. W rezerwacie, w rodzinie, teraz podejmowała się tego ponownie dopasowując się, znajdując luki i miejsca, powoli ale sukcesywanie roztaczając swoją obecność. Ze spokojem, rozwagą ale i pewnością, po to, by ten zamek za niedługo nie wiedział, jak wyglądało na nim życie, kiedy ona nie znajdowała się obok.
- Kocha cię, czyż nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Pozwalając by jej brwi uniosły się odrobinę. - Drew. - dodała jakby jej pytanie mogło być w którymkolwiek momencie mylące unosząc kącik ust. Mógł poślubić jakąś kobietę ze szlachetnego rodu albo dobrej czystokrwistej rodziny rozszerzając swoje relacje i wpływy. Nie zrobił tego. Powód siedział przed nią.
- Nie. - odpowiedziała rozkładając dłonie na boki. Nie dodała, że zezłościło ją coś innego. Wybór nie miał znaczenia. To w jaki sposób Tristan załatwił z nią sprawy na miesiące położyło się cieniem na jej miłości do niego. - Wybrany przeze mnie kandydat miał czelność umrzeć. - wywróciła oczami wzdychając. Alphard umarł, ale nawet martwemu nie zamierzała wybaczyć. Pokrzyżował jej plany, cofając do punktu wyjścia. - Może ten którego wybrał Tristan pożyje trochę dłużej. - zażartowała lekko unosząc wargi w urokliwym uśmiechu. Nie przestając się uśmiechać kiedy Lucinda przytaknęła jej w kwestii prezencji jej męża. Była zadowolona, bo posiadała coś unikalnego. Kolejne słowa sprawiły że jej brwi uniosły się w krótkim zaskoczeniu nim parsknęła śmiechem zasłaniając wargi.
- Ani trochę, Lucindo. - zaprzeczyła kręcąc głową w rozbawieniu. - Najważniejszym jest by wielbił i cenił mnie. - bo to było coś, co mogła wykorzystać. Gdy był pod jej urokiem mogła łatwiej przekonać go do swoich racji - oczywiście używając ku temu zasadnych argumentów. Łatwiej jednak było o to, kiedy brał jej zdanie pod uwagę i istotnie cenił za to kim była i co potrafiła. Gdyby ignorował ją, albo nie darzył sympatią mógłby dla własnej rozrywki blokować jej plany. - Na szczęście w naszym przypadku zaangażowanie jest równomierne. - dzisiaj nie musiała nawet kłamać. Zbliżyli się do siebie. Dobrze czuła się w towarzystwie własnego męża a wypowiedziane na początku słowa jedynie utwierdzało ją w przekonaniu, że wybrała dobrą drogę. Zaśmiała się uprzejmie na przedstawioną historię.
- Moja siostra byłaby zachwycona. Opowieść niczym z jednego z romansów które ostatnio pochłania. - przyznała unosząc kąciki ust ku górze. - Planujesz dalej ich poszukiwać? - zapytała, jej oczy zmrużyły się odrobinę. Kim dzisiaj była Lucinda - właśnie jaka? Selwyn, Macnair?
- Wystarczy przekonać wszystkich, że jesteś więcej warta kiedy nie siedzisz w klatce. - orzekła ze spokojem. Jej było wygodnie w miejscu w którym znajdowała się właśnie - ale miejsce dla siebie budowała latami. W rezerwacie, w rodzinie, teraz podejmowała się tego ponownie dopasowując się, znajdując luki i miejsca, powoli ale sukcesywanie roztaczając swoją obecność. Ze spokojem, rozwagą ale i pewnością, po to, by ten zamek za niedługo nie wiedział, jak wyglądało na nim życie, kiedy ona nie znajdowała się obok.
- Kocha cię, czyż nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Pozwalając by jej brwi uniosły się odrobinę. - Drew. - dodała jakby jej pytanie mogło być w którymkolwiek momencie mylące unosząc kącik ust. Mógł poślubić jakąś kobietę ze szlachetnego rodu albo dobrej czystokrwistej rodziny rozszerzając swoje relacje i wpływy. Nie zrobił tego. Powód siedział przed nią.
- Nie. - odpowiedziała rozkładając dłonie na boki. Nie dodała, że zezłościło ją coś innego. Wybór nie miał znaczenia. To w jaki sposób Tristan załatwił z nią sprawy na miesiące położyło się cieniem na jej miłości do niego. - Wybrany przeze mnie kandydat miał czelność umrzeć. - wywróciła oczami wzdychając. Alphard umarł, ale nawet martwemu nie zamierzała wybaczyć. Pokrzyżował jej plany, cofając do punktu wyjścia. - Może ten którego wybrał Tristan pożyje trochę dłużej. - zażartowała lekko unosząc wargi w urokliwym uśmiechu. Nie przestając się uśmiechać kiedy Lucinda przytaknęła jej w kwestii prezencji jej męża. Była zadowolona, bo posiadała coś unikalnego. Kolejne słowa sprawiły że jej brwi uniosły się w krótkim zaskoczeniu nim parsknęła śmiechem zasłaniając wargi.
- Ani trochę, Lucindo. - zaprzeczyła kręcąc głową w rozbawieniu. - Najważniejszym jest by wielbił i cenił mnie. - bo to było coś, co mogła wykorzystać. Gdy był pod jej urokiem mogła łatwiej przekonać go do swoich racji - oczywiście używając ku temu zasadnych argumentów. Łatwiej jednak było o to, kiedy brał jej zdanie pod uwagę i istotnie cenił za to kim była i co potrafiła. Gdyby ignorował ją, albo nie darzył sympatią mógłby dla własnej rozrywki blokować jej plany. - Na szczęście w naszym przypadku zaangażowanie jest równomierne. - dzisiaj nie musiała nawet kłamać. Zbliżyli się do siebie. Dobrze czuła się w towarzystwie własnego męża a wypowiedziane na początku słowa jedynie utwierdzało ją w przekonaniu, że wybrała dobrą drogę. Zaśmiała się uprzejmie na przedstawioną historię.
- Moja siostra byłaby zachwycona. Opowieść niczym z jednego z romansów które ostatnio pochłania. - przyznała unosząc kąciki ust ku górze. - Planujesz dalej ich poszukiwać? - zapytała, jej oczy zmrużyły się odrobinę. Kim dzisiaj była Lucinda - właśnie jaka? Selwyn, Macnair?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy udowodnienie swojej wartości mogłoby przynieść jej wolność? Nie w ten sposób rozumiała sens wolności. Przeklęta Warownia nie była dla niej klatką, choć ograniczała jej swobodę. Owszem, pragnęła większej autonomii, możliwości powrotu do dawnych przyzwyczajeń, ale nie to wydawało się najpilniejsze. Prawdziwymi barierami nie były mury domostwa, lecz wojna i konieczność podporządkowania się jej brutalnym realiom. Czyż nie rozmawiały o tym dzisiaj?
Przykleiła na usta uśmiech, który daleko odbiegał od szczerości. Może po prostu miała dość rad, kim powinna być i co osiągnąć. Jej sytuacja była zbyt złożona – brak wspomnień, przekleństwo, ciągła walka o odbudowę własnego wizerunku. Nie chciała, by ktokolwiek dostrzegł, jak słaba potrafi się czuć, mimo że fizycznie zdawała się silna. Każda rada zdawała się rzucać cień na jej wysiłki, jakby nic, co robi, nie było wystarczające. Nie była pewna czy to otoczenie wymusza na niej tę presję, czy może sama stała się swoim największym krytykiem. Wojna zmuszała ją do odrzucenia dawnych marzeń, tych drobnych i tych większych, które kiedyś wydawały się tak bliskie. A przecież nie chodziło tylko o przetrwanie. Chciała czegoś więcej – odnalezienia samej siebie, nawet jeśli ta ścieżka miała być wyboista i pełna sprzeczności. Może rada kobiety by wykazać swoją wartość była podyktowana jej własnym doświadczeniem, może sama musiała w życiu walczyć o swoją pozycję – potrafiła to zrozumieć. Nie było to tak dalekie od tego co sama przeżywała. Skinęła kobiecie głową w odpowiedzi i upiła łyk gorącego naparu.
Zamyśliła się przez chwilę nad pytaniem szlachcianki. W relacji z Drew nigdy nie przywiązywali zbytniej wagi do słów. Te konkretne – pełne uczuć czy deklaracji – pojawiały się rzadko, niemal jakby były czymś zbędnym w ich świecie. Lucinda nie znała wzorców prawdziwej miłości, bo w jej domu nigdy ich nie było. Miłość była tam bardziej obowiązkiem niż uczuciem, cichą umową zawartą między chłodem codzienności a presją, by wszystko wyglądało jak należy. Może dlatego wolała milczenie Drew. Było prostsze, mniej skomplikowane i bardziej prawdziwe niż jakiekolwiek wielkie słowa, które tylko burzyłyby ich kruche porozumienie. Wolała gesty, spojrzenia, coś czego nie można udawać, kiedy przyjdzie na to ochota. Nigdy też nikt w tak bezpośredni sposób nie zapytał ją o to co jej zdaniem czuje mężczyzna – dyskomfort w tej sytuacji był czymś naturalnym. – Myślę, że osobą, która może udzielić odpowiedzi na to pytanie jest sam Drew – odparła. – Jak dobrze właściwie go znasz? – zapytała z czystej ciekawości. Każdy kto poznał go choć trochę wiedział, że jest otwarty na rozmowę, nie istnieją tematy tabu, a przynajmniej nie tam gdzie czuje się komfortowo. Problem pojawia się w momencie, gdy musi mówić o sobie, odsłonić się. Nie robił tego.
Utrata potencjalnego narzeczonego była jej znana. Sama przecież kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji, gdy rodzina postawiła przed nią ultimatum. Mężczyzna, który miał zostać jej mężem, zginął w ogniu smoka, a wraz z jego śmiercią Lucinda odzyskała swoją autonomię. Nie oznaczało to jednak, że czuła radość z takiego obrotu sprawy. Wręcz przeciwnie – było jej żal, choć nie samego czarodzieja, a jego rodziny i ustaleń, które członkowie obu rodów tak pieczołowicie budowali. Melisande emanowała złością i rozżaleniem, emocjami tak intensywnymi, że niemal można było je poczuć w powietrzu. Lucinda jednak nie mogła powiedzieć, że się z tym utożsamia. Patrzyła na nią z mieszaniną współczucia i dystansu, rozumiejąc, ale jednocześnie nie dzieląc jej gniewu. Skinęła jedynie głową, ale jej brew uniosła się w pytającym geście. – Mówisz tak jakby celowo wybrał sobie taki los, czy tak było? – czy śmierć wydawała się mu być ucieczką? Ratunkiem? Czy może nie była to jego decyzja a zrządzenie losu?
Rozbawienie kobiety lekko zbiło ją z pantałyku. Ona nie rozumiała tych gier, nie wiedziała jak to jest kierować się jedynie korzyściami, widzieć tylko własne potrzeby. To co mówiła lady Travers dużo mogło powiedzieć o jej samopoczuciu, relacjach z mężem, o jej intencjach. Nie Lucindzie to oceniać – może była naiwna, a może przez fakt, że unikała tych wpływów wychowania. To z jaką pewnością kobieta mówiła jej o strategiach i zasadach panujących w jej małżeństwie dużo wyjaśniało. Ona mogła być w najgorszym konflikcie ze swoim partnerem, ale nigdy z taką pewnością nie powiedziałaby o zasadach w tej relacji panujących. Może był w tym konkretny cel? Może swoboda była też dobrym znakiem? Na ostatnie zdanie kobiety uśmiechnęła się życzliwie. – Tak, to prawdziwe szczęście. Wierzę, że równowaga w tego typu relacjach jest bardzo ważna. Cieszę się, że udało mi się cię rozbawić. – dodała nie bez dwuznaczności. Dla szlachcianki była to norma – dla niej nie.
- Życie nauczyło mnie w ostatnim czasie, że niczego nie można planować i nie mam takiego zamiaru. – dodała z pewnością w głosie. Już nie miała zamiaru zrobić sobie ponownie takiej krzywdy, los tworzył dla nich własne scenariusze i to musiało być wystarczające.
z.t x2
Przykleiła na usta uśmiech, który daleko odbiegał od szczerości. Może po prostu miała dość rad, kim powinna być i co osiągnąć. Jej sytuacja była zbyt złożona – brak wspomnień, przekleństwo, ciągła walka o odbudowę własnego wizerunku. Nie chciała, by ktokolwiek dostrzegł, jak słaba potrafi się czuć, mimo że fizycznie zdawała się silna. Każda rada zdawała się rzucać cień na jej wysiłki, jakby nic, co robi, nie było wystarczające. Nie była pewna czy to otoczenie wymusza na niej tę presję, czy może sama stała się swoim największym krytykiem. Wojna zmuszała ją do odrzucenia dawnych marzeń, tych drobnych i tych większych, które kiedyś wydawały się tak bliskie. A przecież nie chodziło tylko o przetrwanie. Chciała czegoś więcej – odnalezienia samej siebie, nawet jeśli ta ścieżka miała być wyboista i pełna sprzeczności. Może rada kobiety by wykazać swoją wartość była podyktowana jej własnym doświadczeniem, może sama musiała w życiu walczyć o swoją pozycję – potrafiła to zrozumieć. Nie było to tak dalekie od tego co sama przeżywała. Skinęła kobiecie głową w odpowiedzi i upiła łyk gorącego naparu.
Zamyśliła się przez chwilę nad pytaniem szlachcianki. W relacji z Drew nigdy nie przywiązywali zbytniej wagi do słów. Te konkretne – pełne uczuć czy deklaracji – pojawiały się rzadko, niemal jakby były czymś zbędnym w ich świecie. Lucinda nie znała wzorców prawdziwej miłości, bo w jej domu nigdy ich nie było. Miłość była tam bardziej obowiązkiem niż uczuciem, cichą umową zawartą między chłodem codzienności a presją, by wszystko wyglądało jak należy. Może dlatego wolała milczenie Drew. Było prostsze, mniej skomplikowane i bardziej prawdziwe niż jakiekolwiek wielkie słowa, które tylko burzyłyby ich kruche porozumienie. Wolała gesty, spojrzenia, coś czego nie można udawać, kiedy przyjdzie na to ochota. Nigdy też nikt w tak bezpośredni sposób nie zapytał ją o to co jej zdaniem czuje mężczyzna – dyskomfort w tej sytuacji był czymś naturalnym. – Myślę, że osobą, która może udzielić odpowiedzi na to pytanie jest sam Drew – odparła. – Jak dobrze właściwie go znasz? – zapytała z czystej ciekawości. Każdy kto poznał go choć trochę wiedział, że jest otwarty na rozmowę, nie istnieją tematy tabu, a przynajmniej nie tam gdzie czuje się komfortowo. Problem pojawia się w momencie, gdy musi mówić o sobie, odsłonić się. Nie robił tego.
Utrata potencjalnego narzeczonego była jej znana. Sama przecież kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji, gdy rodzina postawiła przed nią ultimatum. Mężczyzna, który miał zostać jej mężem, zginął w ogniu smoka, a wraz z jego śmiercią Lucinda odzyskała swoją autonomię. Nie oznaczało to jednak, że czuła radość z takiego obrotu sprawy. Wręcz przeciwnie – było jej żal, choć nie samego czarodzieja, a jego rodziny i ustaleń, które członkowie obu rodów tak pieczołowicie budowali. Melisande emanowała złością i rozżaleniem, emocjami tak intensywnymi, że niemal można było je poczuć w powietrzu. Lucinda jednak nie mogła powiedzieć, że się z tym utożsamia. Patrzyła na nią z mieszaniną współczucia i dystansu, rozumiejąc, ale jednocześnie nie dzieląc jej gniewu. Skinęła jedynie głową, ale jej brew uniosła się w pytającym geście. – Mówisz tak jakby celowo wybrał sobie taki los, czy tak było? – czy śmierć wydawała się mu być ucieczką? Ratunkiem? Czy może nie była to jego decyzja a zrządzenie losu?
Rozbawienie kobiety lekko zbiło ją z pantałyku. Ona nie rozumiała tych gier, nie wiedziała jak to jest kierować się jedynie korzyściami, widzieć tylko własne potrzeby. To co mówiła lady Travers dużo mogło powiedzieć o jej samopoczuciu, relacjach z mężem, o jej intencjach. Nie Lucindzie to oceniać – może była naiwna, a może przez fakt, że unikała tych wpływów wychowania. To z jaką pewnością kobieta mówiła jej o strategiach i zasadach panujących w jej małżeństwie dużo wyjaśniało. Ona mogła być w najgorszym konflikcie ze swoim partnerem, ale nigdy z taką pewnością nie powiedziałaby o zasadach w tej relacji panujących. Może był w tym konkretny cel? Może swoboda była też dobrym znakiem? Na ostatnie zdanie kobiety uśmiechnęła się życzliwie. – Tak, to prawdziwe szczęście. Wierzę, że równowaga w tego typu relacjach jest bardzo ważna. Cieszę się, że udało mi się cię rozbawić. – dodała nie bez dwuznaczności. Dla szlachcianki była to norma – dla niej nie.
- Życie nauczyło mnie w ostatnim czasie, że niczego nie można planować i nie mam takiego zamiaru. – dodała z pewnością w głosie. Już nie miała zamiaru zrobić sobie ponownie takiej krzywdy, los tworzył dla nich własne scenariusze i to musiało być wystarczające.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Granatowa jadalnia
Szybka odpowiedź