Wejście do ogrodu
AutorWiadomość
Wejście do ogrodu
W centrum ogrodu, rozciąga się duża polana otoczona wysokimi drzewami, co zapewnia prywatność i ustronne miejsce na odpoczynek. Wokół polany rosną wysokie drzewa, tworząc naturalną zaporę, która zabezpiecza ogród przed wzrokiem obserwatorów. Ich korony tworzą gęsty dach, chroniący przed nadmiernym nasłonecznieniem i nadając lasowi magicznego wyglądu. Drzewa są pokryte mchem, a ich pień jest pokryty liśćmi i drobnymi gałązkami. Miejsce to jest pełen dzikiego życia - ptaki śpiewają w koronach drzew, a wiewiórki skaczą z gałęzi na gałąź. W ogrodzie znajdują się ścieżki pokryte drobnymi kamyczkami, które prowadzą w różne kierunki i zapraszają do odkrywania tego miejsca. Z ogrodu prowadzi zejście na dziką plażę.
18 września '58
Do pewnego momentu jej życia rodzina i wszystko co z nią związane było dla niej niezwykle ważne. Pomimo wewnętrznego sprzeciwu i decyzji, które formowały krzyk w jej ciele szanowała tradycję i racjonalizowała sobie wszystko co nie zgadzało się z jej poglądami. Uczono ją od zawsze, że każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Konkretne zadanie i rolę, którą przyjdzie mu pełnić, gdy nadejdzie na to czas. Swojego nie doczekała i nie była to rzecz, której aktualnie żałowała. Żałowała jednak wielu innych rzeczy. Porzuconych bliskich, niewykorzystanych okazji, w tym możliwości znalezienia kompromisu – złotego środka. Może los chciał jej podarować kolejną szansę? W tym całym cierpieniu odnaleźć jakikolwiek sens? Pojednanie z rodziną zdawało się być czymś całkowicie irracjonalnym, niemożliwym do wykonania. Była w całkowicie innym momencie życia, a niezależność, którą przez te lata uzyskała nie pozwalała jej na kolejne poddaństwo. A jednak głos w jej głowie podpowiadał, że powinna spróbować, bo nawet jeśli nie odbuduje tych relacji całkiem, to może choć uratuje niektóre z nich. Była rozdarta między dwoma światami – jednym, który znała i drugim, który dopiero miała odkryć. Cokolwiek wybierze, wiedziała jedno: już nigdy nie będzie tą samą osobą, którą była kiedyś. I to było w porządku.
Magdalene jako żona jej brata nosiła to samo nazwisko, mieszkała w Pałacu, który wcześniej był również jej domem i doświadczała zasad, które i Lucindzie nie były obce. W żyłach kobiety płynęła jednak inna krew i odebrała całkowicie inne wychowanie. Może właśnie dlatego blondynka postrzegała ją w trochę bardziej delikatny i taktowny sposób? Nie miały zbyt wielu okazji do spędzenia czasu we własnym towarzystwie, bowiem przez cały okres mieszkania kobiety w Essex, czarownica była tam jedynie duchem. Lucinda podejrzewała, że kobiecie nie było łatwo. Znała swojego brata i choć ten zawsze stawał po jej stronie, obdarowywał ją uwagą i ciepłem, to rzadko okazywał to innym. Przez długie miesiące, a nawet lata pozostawał na obczyźnie wykonując powierzone mu obowiązki, a Maggie musiała mierzyć się z samotnością. W gruncie rzeczy czy aby na pewno było to dla niej takie złe?
Nie znały się nazbyt dobrze, ale jej pojawienie się w Suffolk przyjęła z dozą wdzięczności. Może brakowało Lucindzie obcych twarzy? Może po Krike chciała dowiedzieć się jakie plotki na jej temat zaczęły krążyć w towarzystwie, bowiem nie wierzyła by tych nie było wcale. Szanowała każdą osobę wyciągającą do niej dłoń w tym trudnym czasie i wiedziała, że mieszkańcy Przeklętej Warowni robią co w ich mocy by czuła się tu dobrze i bezpiecznie, ale była wolnym duchem. Koczownikiem nie umiejącym w pełni doceniać bezpieczeństwa murów. Obecność nowej osoby była dla niej jak powiew świeżego powietrza. Ktoś, kto nie znał jej przeszłości, nie miał uprzedzeń, mógł wnieść nową perspektywę do jej życia. Może właśnie tego teraz potrzebowała – innego spojrzenia, odmiennych myśli, które mogłyby pomóc jej zrozumieć siebie samą.
- Cieszę się, że cię widzę, Magdalene – zaczęła spokojnym tonem, gdy powolnym krokiem weszły do ogrodu. – W Kirke nie miałyśmy okazji by zamienić więcej niż jedno słowo. Specyficzna noc, nie sądzisz? – do dziś nie rozumiała co tak naprawdę wtedy się wydarzyło, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Miała szczęście, że trafiła z powrotem tutaj – do domu. – Chciałabyś napić się czegoś czy pospacerujemy? Opowiedz mi jak się miewasz i czy w Essex jakoś sobie radzicie – może zbyt szybko pozbyła się odpowiedzialności za własną historię, ale nie wiedziała czy już teraz jest gotowa na kolejne pytania.
Do pewnego momentu jej życia rodzina i wszystko co z nią związane było dla niej niezwykle ważne. Pomimo wewnętrznego sprzeciwu i decyzji, które formowały krzyk w jej ciele szanowała tradycję i racjonalizowała sobie wszystko co nie zgadzało się z jej poglądami. Uczono ją od zawsze, że każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Konkretne zadanie i rolę, którą przyjdzie mu pełnić, gdy nadejdzie na to czas. Swojego nie doczekała i nie była to rzecz, której aktualnie żałowała. Żałowała jednak wielu innych rzeczy. Porzuconych bliskich, niewykorzystanych okazji, w tym możliwości znalezienia kompromisu – złotego środka. Może los chciał jej podarować kolejną szansę? W tym całym cierpieniu odnaleźć jakikolwiek sens? Pojednanie z rodziną zdawało się być czymś całkowicie irracjonalnym, niemożliwym do wykonania. Była w całkowicie innym momencie życia, a niezależność, którą przez te lata uzyskała nie pozwalała jej na kolejne poddaństwo. A jednak głos w jej głowie podpowiadał, że powinna spróbować, bo nawet jeśli nie odbuduje tych relacji całkiem, to może choć uratuje niektóre z nich. Była rozdarta między dwoma światami – jednym, który znała i drugim, który dopiero miała odkryć. Cokolwiek wybierze, wiedziała jedno: już nigdy nie będzie tą samą osobą, którą była kiedyś. I to było w porządku.
Magdalene jako żona jej brata nosiła to samo nazwisko, mieszkała w Pałacu, który wcześniej był również jej domem i doświadczała zasad, które i Lucindzie nie były obce. W żyłach kobiety płynęła jednak inna krew i odebrała całkowicie inne wychowanie. Może właśnie dlatego blondynka postrzegała ją w trochę bardziej delikatny i taktowny sposób? Nie miały zbyt wielu okazji do spędzenia czasu we własnym towarzystwie, bowiem przez cały okres mieszkania kobiety w Essex, czarownica była tam jedynie duchem. Lucinda podejrzewała, że kobiecie nie było łatwo. Znała swojego brata i choć ten zawsze stawał po jej stronie, obdarowywał ją uwagą i ciepłem, to rzadko okazywał to innym. Przez długie miesiące, a nawet lata pozostawał na obczyźnie wykonując powierzone mu obowiązki, a Maggie musiała mierzyć się z samotnością. W gruncie rzeczy czy aby na pewno było to dla niej takie złe?
Nie znały się nazbyt dobrze, ale jej pojawienie się w Suffolk przyjęła z dozą wdzięczności. Może brakowało Lucindzie obcych twarzy? Może po Krike chciała dowiedzieć się jakie plotki na jej temat zaczęły krążyć w towarzystwie, bowiem nie wierzyła by tych nie było wcale. Szanowała każdą osobę wyciągającą do niej dłoń w tym trudnym czasie i wiedziała, że mieszkańcy Przeklętej Warowni robią co w ich mocy by czuła się tu dobrze i bezpiecznie, ale była wolnym duchem. Koczownikiem nie umiejącym w pełni doceniać bezpieczeństwa murów. Obecność nowej osoby była dla niej jak powiew świeżego powietrza. Ktoś, kto nie znał jej przeszłości, nie miał uprzedzeń, mógł wnieść nową perspektywę do jej życia. Może właśnie tego teraz potrzebowała – innego spojrzenia, odmiennych myśli, które mogłyby pomóc jej zrozumieć siebie samą.
- Cieszę się, że cię widzę, Magdalene – zaczęła spokojnym tonem, gdy powolnym krokiem weszły do ogrodu. – W Kirke nie miałyśmy okazji by zamienić więcej niż jedno słowo. Specyficzna noc, nie sądzisz? – do dziś nie rozumiała co tak naprawdę wtedy się wydarzyło, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Miała szczęście, że trafiła z powrotem tutaj – do domu. – Chciałabyś napić się czegoś czy pospacerujemy? Opowiedz mi jak się miewasz i czy w Essex jakoś sobie radzicie – może zbyt szybko pozbyła się odpowiedzialności za własną historię, ale nie wiedziała czy już teraz jest gotowa na kolejne pytania.
The world will try to shape you into what it thinks you should be. It will tell you to blend in, to quiet your voice, to conform to its standards. But you were not born to fit into the mold of others. You were born to break it. To stand tall in your truth, even when the ground beneath you shakes. To fight for the life you believe in, even when the world tells you it’s impossible. Never apologize for being the
fire in a world full of ashes.
fire in a world full of ashes.
Lucinda Macnair
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Her heart, in spite, is warm and bright
Her smile awakes the Northern Light
Her smile awakes the Northern Light
Przez pierwsze dni po spotkaniu w Zaciszu Kirke zupełnie nie miała głowy do tego, by zastanawiać się nad tym co sprowadziło Lucindę z powrotem na łono ich konserwatywnego środowiska. Nikt nie mógłby jej za to winić, musiała wszak wpierw przełknąć wstyd, żal i strach wywołane efektem - najpewniej - dolanego do ich szampana eliksiru. Nie wiedziała do kogo może się zwrócić z żądaniem rekompensaty w sposób, który zupełnie by jej nie pogrążył. Z pewnością też nie mogła napisać do mężczyzny, którego los tak perfidnie jej podsunął; nie miała na to odwagi. Gdyby jej relacja z Blaisem była lepsza, być może czułaby się dość bezpiecznie, by bez skrępowania wypłakać mu się w ramię i zapytać o radę; ale że było jak było, to starą metodą szlochała w wannie po odprawieniu służki, a potem, wyszorowana do czerwoności, założyła czystą szatę i kontynuowała swoje obowiązki jak gdyby nigdy nic. Miała na podorędziu niejedną maskę spokoju, sympatii lub skupienia.
Pod tym wszystkim czuła się jednak zmęczona i zgnębiona i dopiero gdy już odegnała najczarniejsze przypływy melancholii mogła w końcu przypomnieć sobie o wszystkim co wydarzyło się wcześniej. Rozmyślała o tym przeglądając mapy, książki i gazety. Nie zdawało jej się, by Blaise lub ktokolwiek inny wspomniał jej już o tym, że Lucinda do nich wróciła. Choć po mężu spodziewała się utrzymywania sekretów, zdawało się, że wydarzenie takiej skali powinno odbić się echem przynajmniej za bezpiecznymi murami Beaulieu - bo w to, że Lucinda mogła nie pragnąć rozgłosu w kraju z obawy przed reperkusjami ze strony Zakonu Feniksa była skłonna uwierzyć.
Nie były nigdy przyjaciółkami, nie miały okazji poznać się na tyle dobrze; pierwsze lata małżeństwa Magdalene były smutne i pełne zawodu, gdy wciąż wierzyła, że jeżeli będzie starać się wystarczająco Blaise w końcu naprawdę ją pokocha. Poświęcała wtedy masę czasu na to, żeby mu się przypodobać, co dziś wspominała z zażenowaniem i niechęcią - ale przynajmniej wyszło z tego tyle dobrego, że wykorzystywała każdą okazję, aby zrobić dobre wrażenie także na jego siostrze. Kiedy już Lucinda zjawiała się w rodzinnym pałacu Magdalene wykazywała wielkie zainteresowanie jej podróżami i zajęciami; może dlatego, że były one tak różne od tego, do czego była przyzwyczajona. Właściwie brzmiały jak spełnienie najromantyczniejszych, byronowskich marzeń. Może i nie była to droga, na którą Magda by się zdecydowała, ale lubiła słuchać. Wypiły razem nie jedną lampkę wina i odnosiła wrażenie, że dogadywały się całkiem nieźle. W zalewie obojętności i fałszu, z jakimi zaczęła spotykać się po opuszczeniu Derby, Lucinda zdawała się wyjątkowo prawdziwa. Życzliwa. Siostra męża przypominała Magdalene jej własne rodzeństwo i chyba dlatego darzyła ją mimowolną sympatią.
Kiedy zdradziła, także Magdalene ubodło to wyjątkowo mocno, choć z powodów innych niż Blaise'a czy Morganę. Lucinda zdecydowała się porzucić własną rodzinę, wystąpić przeciwko wszelkim zasadom; to było bezduszne, ale też odważne. Uznała swoje ideały, swoją moralność za ważniejsze od więzów krwi. W oczach Magdalene urosła na przestrzeni lat do postaci bohaterki na miarę nowożytnych dramatów. Tęskniła za nią, wyrażała publiczną dezaprobatę, bała się o nią piekielnie, bo wszak większość rzeczy, które słyszała o działaniach terrorystów nie była pochlebna... ale gdzieś w tym wszystkim czaiło się też ziarno sympatii, jakaś gorycz. Bo po drugiej stronie konfliktu byli rodzice i rodzeństwo Magdalene, a Lucinda była im teraz bliższa niż ona sama. I Magda nigdy nie wyzbyła się w pełni poczucia winy narosłego z myśli, że może ojciec jest nią zawiedziony.
Zawiedziony, że nie miała odwagi zrobić czegoś podobnego.
Zobaczyć ją na nowo w Londynie było zarówno ulgą jak i szokiem. Z jednej strony była pewna, że czarownica żyje i jest bezpieczna, z drugiej... kompletnie niczego nie rozumiała. Lucinda przez tak długi czas zdawała się absolutnie pewna obranej drogi, a tak nagłe zmiany zdania nigdy jej nie charakteryzowały. Musiało wydarzyć się coś prawdziwie okropnego - być może prawdą było, że zwolennikom Harolda Longbottoma nie można było ufać? Cała masa hipotez nasuwała się sama; być może ktoś wbił Lucindzie nóż w plecy, skrzywdził ją, zranił, być może napatrzyła się na zbrodnie wojenne, które okazały się dla niej po prostu zbyt przytłaczające? Tak czy owak, chciała wierzyć, że jakąkolwiek Lucinda podjęła decyzję, była ona dla niej najlepsza.
Chciała również wierzyć, że żadna krzywda nigdy nie spotkała jej ze stronu rodu Greengrass.
Biorąc pod uwagę te wszystkie wątpliwości i tęsknotę, nic dziwnego, że gdy zobaczyły się w końcu na ziemi namiestnika Macnair w pierwszej kolejności wyciągnęła do Lucindy ręce, by uścisnąć ją czule za obie dłonie.
- I ja również jestem szczęśliwa, że znów cię widzę, dobra siostro - Dawno temu podobne określenie wymsknęło jej się podczas jednej z ich rozmów, a Lucinda przyjęła to życzliwie. Czy przyjmie tak i teraz? Wendelina, dla przykładu, nigdy nie pozwoliła sobie na to, by Magdalene czuła się w jej towarzystwie swobodnie. Nie żeby szczególnie tego żałowała. - Specyficzna i trudna, ale wolałabym odłożyć ten temat na później - powiedziała cicho, zakładając za ucho kępek włosów wychodzący z luźnego upięcia. Wiedziała, że jeśli będzie do tego wracać znów wpadnie w panikę, a w centrum jej uwagi miała być dziś Lucinda. - Myślę, że spacer dobrze nam zrobi. Dni są coraz krótsze, wypadałoby skorzystać z ładnej pogody. - Łagodnie pociągnęła jednak Lucindę w kierunku zacienionej części ogrodu, bo przecież nie mogła zbyt długo przebywać na pełnym słońcu. - Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, miewam się zaskakująco dobrze - Było to nieznaczne zakrzywienie prawdy, ale nie nawykła do narzekania. Spojrzała przy tym na towarzyszkę z ukosa, zastanawiając się ile tak naprawdę wie o jej relacji z Blaisem, o tym jak wyglądało ich pożycie po tym jak straciła dziecko. - Mam na myśli zdrowie, rzecz jasna. Moje dobre samopoczucie niszczeje za każdym razem, gdy uświadamiam sobie ogrom pracy jaki czeka nas wszystkich, aby odbudować kraj z ruiny. Essex ucierpiało w sierpniowej katastrofie, ale co by wiele mówić, nie jesteśmy jedyni. - Uśmiechnęła się niemrawo, ale nie mogła powstrzymać ciekawości; ostatecznie to życie Lucindy zmieniło się ostatnio tak gwałtownie, z pewnością miała do opowiedzenia znacznie więcej. - Naprawdę cieszę się z twojego powrotu, lecz nie mogłabym nie zapytać... dlaczego Suffolk? - Czy obawiała się, że w Essex zostanie stracona? Przy całym gniewie Morgany wątpiła, by Blaise na to pozwolił, a ona z całą pewnością by go poparła. Nie tylko dlatego, że tak wypadało żonie. - Kiedy widziałam cię ostatnim razem... zdawałaś się szczęśliwsza - dodała ciszej, marszcząc nieco brwi.
Co oni tam z tobą zrobili?
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Jej życie było pełne chwil, w których zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła zrozumieć, co tak naprawdę jest jej celem. Mimo to szła naprzód, nie oglądając się za siebie. Często czuła na sobie spojrzenia innych, które zdawały się szukać w niej odpowiedzi – odpowiedzi, których sama nie miała. Wierzyła, że każda decyzja, nawet ta podjęta w pośpiechu czy w błędzie, prowadzi ją do czegoś istotnego. Z tych doświadczeń czerpała siłę, choć czasem była ona jedynie pozorna, maskująca zmęczenie i niepewność. Nie istniała jedna, właściwa ścieżka. Nigdy nie uważała się za osobę godną naśladowania. Z czystości serca zachęcała innych do podejmowania własnych decyzji, ale nigdy nie postawiłaby siebie jako wzór. Wybrana droga kosztowała ją nazbyt wiele, a nie zwykła zachowywać się niczym hipokrytka – mogła nie rozumieć zachowania innych, ale musiała je zaakceptować.
Magdalene była życzliwa, ciepła, zbyt dobra na mury jakie już na zawsze stały się jej domem. Mogły to być zaledwie pozory, bowiem takie cechy charakteru wcale nie świadczyły o słabości. Blondynka domyślała się, że bycie częścią tej rodziny wiele ją kosztowało, ale nie miała pojęcia jak wiele. Z jednej strony zawsze były sobie życzliwe, ale z drugiej Lucinda odsuwała się od wszystkiego i wszystkich nie chcąc zbyt długo pozostawać w Pałacu. Wiele rzeczy jej uciekało i nie była pewna czy to wina utraty wspomnień czy może braku zainteresowania najbliższymi. Teraz najlepszym przewodnikiem w kontaktach z innymi ludźmi były jej emocje. To jak czuła się przy poszczególnych osobach pokazywało jej czy powinna komuś zaufać czy wręcz odwrotnie. Trudno było stwierdzić czy dawniej darzyła ją zaufaniem, ale teraz nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Mało tego – czuła zagnieżdżony w każdej komórce ciała żal. Czy nie porzuciła jej tak jak każdego ze swojej rodziny w imię czegoś co do końca ją zmiażdżyło?
Przez długie tygodnie widywała tylko te same twarze, rozmawiała tylko z tymi samymi ludźmi. Nie mogła narzekać, bowiem lepszego towarzystwa na tą izolację nie mogła sobie wymarzyć. Ciągnęło ją jednak do ludzi, do świata, do życia poza Przeklętą Warownią. Może to chęć odczuwania przynależności tak bardzo próbowała się wyrwać z jej ciała, a może pragnęła spojrzeć na siebie oczami innych, bo skoro sama miała zaledwie urywki własnych wspomnień, to może inny opowiedzą jej zapomnianą historię. Czy Magda mogła wiedzieć co się z nią działo przez ten cały czas? Znała szczegóły jej występków? Czy kiedykolwiek rozmawiały o Zakonie Feniksa i ich idei? Nie wypadało jej pytać od razu, ale ciekawość malowała jej policzki na różowo. Było to dostrzegalne w jej oczach i postawie.
Blondynka uśmiechnęła się ciepło na wypowiedziane zdrobnienie i skinęła głową, kiedy kobieta odsunęła rozmowę o spotkaniu w Kirke na inną okoliczność. Nie chciała drążyć, wypytywać choć jej reakcja dała do myślenia. Co właściwie się tam wydarzyło? Na wszystkich wspomnienia tej nocy zdawały się działać elektryzująco. – Mi również przyda się trochę świeżego powietrza. Zbyt wiele dni spędziłam za murami, a w dodatku sierpień był czasem niekończących się katastrof. Ogień strawił naprawdę wiele. W takich momentach człowiek zastanawia się czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy czyste słońce. – epidemia, głód, nieustające pożary. Głupiec by w Suffolk widział epicentrum kataklizmu, czarownica zdawała sobie sprawę, że to co nawiedziło to ziemie nawiedziło też wszystkie inne, ale będąc tutaj odbierała to o wiele bardziej intensywnie. Tak jakby wszelkie tragedie spadły właśnie na nich. – Czy można na coś tak okropnego się przygotować? – rzuciła pytanie w eter rozumiejąc jej zmęczenie ciągłym strachem o to co przez lata udało im się zbudować. Obie doskonale znały odpowiedź na to pytanie. – Blaise wrócił do kraju już na stałe? Jak wam się układa? – zapytała zasłaniając dłonią oczy, gdy promienie letniego słońca poraziły jej nerwy. Nie chciała by pytanie brzmiało intencjonalnie choć prawdopodobnie tak właśnie było. Zastanawiała się jak im się układa, czy w końcu udało im się dotrzeć i czy może nawiedziła ich opatrzność. Pytała, bo nawet jeśli prowadziły już takową rozmowę, to nic z niej nie pamiętała.
Zamyśliła się na chwilę. Dlaczego Suffolk? Mogłaby przysiąść, że poczuła jak skóra pod pierścionkiem zaczęła ją piec. Trudno było znaleźć odpowiedź na to pytanie w końcu kto mógłby pojąć zażyłość ich relacji? – Na szczęśliwszą? – powtórzyła na chwilę ignorując wcześniejsze pytanie kobiety. – A kiedy widziałyśmy się po raz ostatni? – ciekawiło ją to. Mogła dowiedzieć się czegoś więcej o swojej sytuacji, a przecież taka właśnie była – nie umiała nie doprowadzać sytuacji do końca.
- On mnie uratował. Zawsze mnie ratował. – odparła w końcu nie wiedząc jak inaczej ubrać w słowa to co się wydarzyło. Jeśli doskwierać jej będzie ciekawość to zapyta.
Magdalene była życzliwa, ciepła, zbyt dobra na mury jakie już na zawsze stały się jej domem. Mogły to być zaledwie pozory, bowiem takie cechy charakteru wcale nie świadczyły o słabości. Blondynka domyślała się, że bycie częścią tej rodziny wiele ją kosztowało, ale nie miała pojęcia jak wiele. Z jednej strony zawsze były sobie życzliwe, ale z drugiej Lucinda odsuwała się od wszystkiego i wszystkich nie chcąc zbyt długo pozostawać w Pałacu. Wiele rzeczy jej uciekało i nie była pewna czy to wina utraty wspomnień czy może braku zainteresowania najbliższymi. Teraz najlepszym przewodnikiem w kontaktach z innymi ludźmi były jej emocje. To jak czuła się przy poszczególnych osobach pokazywało jej czy powinna komuś zaufać czy wręcz odwrotnie. Trudno było stwierdzić czy dawniej darzyła ją zaufaniem, ale teraz nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Mało tego – czuła zagnieżdżony w każdej komórce ciała żal. Czy nie porzuciła jej tak jak każdego ze swojej rodziny w imię czegoś co do końca ją zmiażdżyło?
Przez długie tygodnie widywała tylko te same twarze, rozmawiała tylko z tymi samymi ludźmi. Nie mogła narzekać, bowiem lepszego towarzystwa na tą izolację nie mogła sobie wymarzyć. Ciągnęło ją jednak do ludzi, do świata, do życia poza Przeklętą Warownią. Może to chęć odczuwania przynależności tak bardzo próbowała się wyrwać z jej ciała, a może pragnęła spojrzeć na siebie oczami innych, bo skoro sama miała zaledwie urywki własnych wspomnień, to może inny opowiedzą jej zapomnianą historię. Czy Magda mogła wiedzieć co się z nią działo przez ten cały czas? Znała szczegóły jej występków? Czy kiedykolwiek rozmawiały o Zakonie Feniksa i ich idei? Nie wypadało jej pytać od razu, ale ciekawość malowała jej policzki na różowo. Było to dostrzegalne w jej oczach i postawie.
Blondynka uśmiechnęła się ciepło na wypowiedziane zdrobnienie i skinęła głową, kiedy kobieta odsunęła rozmowę o spotkaniu w Kirke na inną okoliczność. Nie chciała drążyć, wypytywać choć jej reakcja dała do myślenia. Co właściwie się tam wydarzyło? Na wszystkich wspomnienia tej nocy zdawały się działać elektryzująco. – Mi również przyda się trochę świeżego powietrza. Zbyt wiele dni spędziłam za murami, a w dodatku sierpień był czasem niekończących się katastrof. Ogień strawił naprawdę wiele. W takich momentach człowiek zastanawia się czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy czyste słońce. – epidemia, głód, nieustające pożary. Głupiec by w Suffolk widział epicentrum kataklizmu, czarownica zdawała sobie sprawę, że to co nawiedziło to ziemie nawiedziło też wszystkie inne, ale będąc tutaj odbierała to o wiele bardziej intensywnie. Tak jakby wszelkie tragedie spadły właśnie na nich. – Czy można na coś tak okropnego się przygotować? – rzuciła pytanie w eter rozumiejąc jej zmęczenie ciągłym strachem o to co przez lata udało im się zbudować. Obie doskonale znały odpowiedź na to pytanie. – Blaise wrócił do kraju już na stałe? Jak wam się układa? – zapytała zasłaniając dłonią oczy, gdy promienie letniego słońca poraziły jej nerwy. Nie chciała by pytanie brzmiało intencjonalnie choć prawdopodobnie tak właśnie było. Zastanawiała się jak im się układa, czy w końcu udało im się dotrzeć i czy może nawiedziła ich opatrzność. Pytała, bo nawet jeśli prowadziły już takową rozmowę, to nic z niej nie pamiętała.
Zamyśliła się na chwilę. Dlaczego Suffolk? Mogłaby przysiąść, że poczuła jak skóra pod pierścionkiem zaczęła ją piec. Trudno było znaleźć odpowiedź na to pytanie w końcu kto mógłby pojąć zażyłość ich relacji? – Na szczęśliwszą? – powtórzyła na chwilę ignorując wcześniejsze pytanie kobiety. – A kiedy widziałyśmy się po raz ostatni? – ciekawiło ją to. Mogła dowiedzieć się czegoś więcej o swojej sytuacji, a przecież taka właśnie była – nie umiała nie doprowadzać sytuacji do końca.
- On mnie uratował. Zawsze mnie ratował. – odparła w końcu nie wiedząc jak inaczej ubrać w słowa to co się wydarzyło. Jeśli doskwierać jej będzie ciekawość to zapyta.
The world will try to shape you into what it thinks you should be. It will tell you to blend in, to quiet your voice, to conform to its standards. But you were not born to fit into the mold of others. You were born to break it. To stand tall in your truth, even when the ground beneath you shakes. To fight for the life you believe in, even when the world tells you it’s impossible. Never apologize for being the
fire in a world full of ashes.
fire in a world full of ashes.
Lucinda Macnair
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie winiła Lucindy za to jak niewiele czasu spędzała w pałacu - w ich ograniczonym czasie miała wystarczająco wiele okazji, aby dostrzec jej pociąg ku wolności i podróżom. Blondynka nie była typową lady, zawsze miała w sobie coś z odkrywczyni, a chociaż cień smutku zwykle znaczył jej uprzejmy uśmiech, gdy żegnały się na schodach głównego holu, nie śmiałaby sugerować, że decyzje, które podejmuje siostra męża są niewłaściwe. Wystarczająco wiele razy czyniła to starszyzna Selwynów; Magdalene, jak na kobietę z zewnątrz przystało, starała się być raczej jej cichą sojuszniczką. Nie żeby kiedykolwiek stanęła w jej obronie naprzeciw Morgany, ale uspokajała Blaise'a, gdy miała ku temu okazję i czytała wszystkie gazety, jakie wpadły jej w ręce, aby wiedzieć, jakich tematów unikać, by nie rozeźlić rodziny. Lucinda i pozostali zdrajcy w pewnym momencie tak czy owak stali się tematem tabu. Tak było lepiej. Magdalene wolała, gdy zamiast obelg i gróźb nareszcie pozwolono im po prostu... odejść. Zniknąć. Podążyć ku czemuś, co być może byłoby dla nich lepsze. W to przynajmniej chciała wierzyć i teraz gryzła ją paskudnie pod żebrami myśl, że być może przez cały ten czas jej siostra była ofiarą, a ona nie zrobiła nic więcej, aby jej pomóc.
Nie pochwalała każdej pojedynczej rzeczy wprowadzanej przez Czarnego Pana, ale być może... być może powinna cieszyć się z tego, że istnieli jego poplecznicy, jeżeli to oni zwrócili Lucindzie wolność?
Miała mętlik w głowie, nie miała pojęcia co sądzić. Być może to dlatego jej uśmiech był ostrożny, uścisk mocniejszy niż zwykle, a brwi nieznacznie zmarszczone nad długimi rzęsami.
Wszystko dlatego, że Lucinda wyglądała tak... dobrze.
- To w istocie przejaw łaski losu, że słońce nadal jest na swoim miejscu - potwierdziła z cichym westchnieniem, poprawiając rondo kapelusza, które zasłaniało jej bladą twarz. Nie zadarła brody, by przyjrzeć się niebu, ale powietrze było jeszcze dość ciepłe na spacer. Lato się skończyło, nadeszła rześka jesień. Świat był na swoim miejscu, choć tak bardzo się zmienił. - Nie. Byliśmy gotowi na wojnę, na ciężką zimę, ale nie na to - potwierdziła i spojrzała na Lucindę z ukosa, gdy zapytała o Blaise'a. Spodziewała się tego pytania, ale to nie uczyniło go łatwiejszym. Z przechyloną głową, lekko zarumieniona, milczała dłuższą chwilę, próbując zebrać myśli i zdecydować jak bardzo szczera powinna być. Tyle że przecież nigdy jej nie okłamywała, a jeżeli sama oczekiwała prawdy... - Twierdzi, że tak, ale twierdził tak też ostatnim razem. Przynajmniej przede mną. Nieszczególnie dba o to, czy informacje, które docierają do mnie, są aktualne - odparła w końcu, powoli, ale z pewnym ciężarem w głosie. - Układa nam się dobrze - uznała, bardzo mocno naciągając sens tego słowa. - To czego nam brakuje to dziedzica. Odkąd straciłam poprzednie dziecko ten temat stał się problematyczny - opuściła głos do szeptu i uśmiechnęła się z rezygnacją.
Zauważyła, że towarzyszka przemilczała sprawę Suffolk, ale nie naciskała na nią, pozwalając jej na to, by otwierała się we własnym tempie i w takim zakresie jaki uzna za komfortowy. Nie zwróciła też - jeszcze - uwagi na pierścionek. Nie był obrączką, a biżuteria nie była niczym podejrzanym.
- Niedługo przed tym jak... odeszłaś. W tej małej, zielonej kawiarni na Ulicy Pokątnej, nie wiem czy ona jeszcze istnieje - wymruczała w odpowiedzi na pytanie, znów marszcząc brwi. - Nie pamiętasz? - zdziwiło ją to. - Dostrzegłam wtedy, że jesteś nieco inna, że błądzisz myślami, ale nie chciałaś mi zdradzić swoich planów, nawet gdy pytałam - Tak było lepiej dla nich obu. - Byłaś jednak tak... energiczna. Tak pewna. Przykro mi, że ostatecznie się zawiodłaś. Nie dlatego, że wróciłaś rzecz jasna! - podkreśliła prędko, rozglądając się po ogrodzie, z przyzwyczajenia. - To była właściwa decyzja. Jedyna właściwa. Ale dlatego, że nie znalazłaś tego, czego szukałaś - zawahała się, ale musiała, po prostu musiała zadać pytanie, które dręczyło ją odkąd tylko zobaczyła ją w Zaciszu Kirke. - Czy zostałaś tam skrzywdzona, Lucindo? - W przypływie emocji schwyciła kobietę za dłoń, mocno zaciskając palce na dłoni, na której nosiła pierścionek. - On? Pan Macnair? - dopytała z łagodną troską.
Nie pochwalała każdej pojedynczej rzeczy wprowadzanej przez Czarnego Pana, ale być może... być może powinna cieszyć się z tego, że istnieli jego poplecznicy, jeżeli to oni zwrócili Lucindzie wolność?
Miała mętlik w głowie, nie miała pojęcia co sądzić. Być może to dlatego jej uśmiech był ostrożny, uścisk mocniejszy niż zwykle, a brwi nieznacznie zmarszczone nad długimi rzęsami.
Wszystko dlatego, że Lucinda wyglądała tak... dobrze.
- To w istocie przejaw łaski losu, że słońce nadal jest na swoim miejscu - potwierdziła z cichym westchnieniem, poprawiając rondo kapelusza, które zasłaniało jej bladą twarz. Nie zadarła brody, by przyjrzeć się niebu, ale powietrze było jeszcze dość ciepłe na spacer. Lato się skończyło, nadeszła rześka jesień. Świat był na swoim miejscu, choć tak bardzo się zmienił. - Nie. Byliśmy gotowi na wojnę, na ciężką zimę, ale nie na to - potwierdziła i spojrzała na Lucindę z ukosa, gdy zapytała o Blaise'a. Spodziewała się tego pytania, ale to nie uczyniło go łatwiejszym. Z przechyloną głową, lekko zarumieniona, milczała dłuższą chwilę, próbując zebrać myśli i zdecydować jak bardzo szczera powinna być. Tyle że przecież nigdy jej nie okłamywała, a jeżeli sama oczekiwała prawdy... - Twierdzi, że tak, ale twierdził tak też ostatnim razem. Przynajmniej przede mną. Nieszczególnie dba o to, czy informacje, które docierają do mnie, są aktualne - odparła w końcu, powoli, ale z pewnym ciężarem w głosie. - Układa nam się dobrze - uznała, bardzo mocno naciągając sens tego słowa. - To czego nam brakuje to dziedzica. Odkąd straciłam poprzednie dziecko ten temat stał się problematyczny - opuściła głos do szeptu i uśmiechnęła się z rezygnacją.
Zauważyła, że towarzyszka przemilczała sprawę Suffolk, ale nie naciskała na nią, pozwalając jej na to, by otwierała się we własnym tempie i w takim zakresie jaki uzna za komfortowy. Nie zwróciła też - jeszcze - uwagi na pierścionek. Nie był obrączką, a biżuteria nie była niczym podejrzanym.
- Niedługo przed tym jak... odeszłaś. W tej małej, zielonej kawiarni na Ulicy Pokątnej, nie wiem czy ona jeszcze istnieje - wymruczała w odpowiedzi na pytanie, znów marszcząc brwi. - Nie pamiętasz? - zdziwiło ją to. - Dostrzegłam wtedy, że jesteś nieco inna, że błądzisz myślami, ale nie chciałaś mi zdradzić swoich planów, nawet gdy pytałam - Tak było lepiej dla nich obu. - Byłaś jednak tak... energiczna. Tak pewna. Przykro mi, że ostatecznie się zawiodłaś. Nie dlatego, że wróciłaś rzecz jasna! - podkreśliła prędko, rozglądając się po ogrodzie, z przyzwyczajenia. - To była właściwa decyzja. Jedyna właściwa. Ale dlatego, że nie znalazłaś tego, czego szukałaś - zawahała się, ale musiała, po prostu musiała zadać pytanie, które dręczyło ją odkąd tylko zobaczyła ją w Zaciszu Kirke. - Czy zostałaś tam skrzywdzona, Lucindo? - W przypływie emocji schwyciła kobietę za dłoń, mocno zaciskając palce na dłoni, na której nosiła pierścionek. - On? Pan Macnair? - dopytała z łagodną troską.
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Kiedyś ich rodzina była zupełnie inna. Być może dlatego, że nestorem rodu był człowiek o niezwykłej empatii i głębokim zrozumieniu ludzkich słabości. To on potrafił jednoczyć ich mimo różnic, przypominając, czym naprawdę jest rodzinna więź. Teraz jednak Morgana, od zaledwie trzech lat sprawująca ten urząd, stoi na czele rodu. Wszyscy wiedzą, choć nikt nie mówi tego na głos, dlaczego tak się stało. Od samego początku byłam traktowana jako „czarna owca” rodu, ale paradoksalnie czułam się z tą łatką bezpiecznie. Jeżeli musieli nazwać moją wolność w taki sposób, to wcale mi to nie przeszkadzało. Znosiłam otwartą krytykę, nieczułe spojrzenia matki i milczenie ojca. Znosiłam to wszystko, bo wiedziałam, że jest tego warte. Każda drobna rana na moim sercu była ceną, jaką płaciłam za to, by być sobą, choćby nawet kosztem ich akceptacji. Wraz z przyjściem Morgany zmieniło się nie tylko rozkład sojuszy – zmieniło się wszystko, co czyniło tę rodzinę czymś więcej niż tylko zimną, hierarchiczną instytucją. Dawniej, mimo wszelkich sporów i różnic, istniała między nimi nić autentycznego zrozumienia, wspólnych wspomnień i cichego wsparcia. Teraz wszystko to wydaje się odległe, niemal obce, jakby ktoś wyrwał serce tej rodziny, pozostawiając tylko chłodną strukturę, pełną obowiązków i pozorów.
Magdalene była inna. Nie przesiąkła jeszcze zgnilizną toczącą się w rodzinnych murach. Lucinda lubiła spędzać z nią czas – Magdalene zdawała się rozumieć jej położenie. Choć nigdy otwarcie nie wyrażała wsparcia, to również nie dawała jej odczuć, że jest przeciwna temu, co Lucinda reprezentowała. Była jak cichy sojusznik, niewidzialna nić, która trzymała je w delikatnej równowadze. Jej brat, z kolei, był bardziej skomplikowany. Nigdy otwarcie jej nie potępiał, ale Lucinda wiedziała, że musiał wygłaszać reprymendy za każdym razem, gdy jej działania budziły niezadowolenie rodziny. Taka była jego rola jako lorda tych ziem – mediator, strażnik tradycji i wykonawca woli starszych. To ciężar, który nosił w milczeniu, i choć nie zawsze zgadzał się z rodziną, obowiązek zdawał się górować nad jego osobistymi przekonaniami.
Skinęła głową, gdy ta wspomniała, że na coś takiego nie da się przygotować. – Los wystawia nas na próbę, może chce nam pokazać, że człowiek jest w stanie zaadaptować się do każdej sytuacji. Nawet tak tragicznej. Czy wszyscy twoi bliscy są bezpieczni? – zapytała gotowa kobiecie pomóc jeśli tylko byłoby coś co mogłaby zrobić. Miała dość siedzenia zamknięta w ścianach Warowni. Oczywiście czuła ogromną wdzięczność względem swojego położenia. Wdzięczność za nowy początek – za ofiarowaną szansę, ale nie była typem osoby, która jest w stanie wysiedzieć w jednym miejscu przez dłuższy czas. Musiała robić by żyć i widzieć w tym wszystkim sens. Westchnęła. – Jest trudny i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Z drugiej strony wiem ile leży na jego barkach, a pewnie po moim... – zatrzymała się szukając słowa. - … po mojej utracie nazwiska tych oczekiwań względem niego jest jeszcze więcej. Mam tylko nadzieje, że nie wyrzuca frustracji na ciebie. – blondynka kochała swojego brata. Był takim balansem w ich całej trójce. – Chcesz o tym pomówić? Co jest problematyczne? – kobiety zwykle nie dzieliły się takimi sprawami ze sobą, ale Magda była jej jak siostra i choć przez wiele miesięcy ich kontakt był ograniczony to Lucinda nie zapomniała.
Wsłuchała się w historię, którą opowiedziała kobieta. Nie pamiętała. Nic z tego nie pamiętała i wiedziała dlaczego tak się dzieje. Klątwa, która spętała jej umysł pozbawiła ją wielu wspomnień, niemalże całej codzienności. – Nie pamiętam – przyznała. Ciężko było jej sobie wyobrazić radość, o której wspominała kobieta. Czy naprawdę aż tak oszukiwała samą siebie? – Oczywiście, że właściwa. Nie poddaje tego po wątpliwość. – dodała zanim usłyszała kolejne pytanie, którego zadanie na pewno kobietę wiele kosztowało. – Skrzywdzili mnie na wiele sposobów, ale żadnego z nich nie pamiętam. To największa krzywda, wiesz? Fakt, że nic nie pamiętam. – może gdyby była w stanie spojrzeć na to wszystko przez pryzmat własnych wspomnień, to pogodzenie się z sytuacją byłoby prostsze? Może.
Poczuła ciepło jej dłoni na swojej i uśmiechnęła się delikatnie. – Tak – odpowiedziała jej pytanie. – Pan Macnair – zabawnie brzmiało nazywanie go w taki sposób, ale przecież właśnie tym był dla innych prawda?
Magdalene była inna. Nie przesiąkła jeszcze zgnilizną toczącą się w rodzinnych murach. Lucinda lubiła spędzać z nią czas – Magdalene zdawała się rozumieć jej położenie. Choć nigdy otwarcie nie wyrażała wsparcia, to również nie dawała jej odczuć, że jest przeciwna temu, co Lucinda reprezentowała. Była jak cichy sojusznik, niewidzialna nić, która trzymała je w delikatnej równowadze. Jej brat, z kolei, był bardziej skomplikowany. Nigdy otwarcie jej nie potępiał, ale Lucinda wiedziała, że musiał wygłaszać reprymendy za każdym razem, gdy jej działania budziły niezadowolenie rodziny. Taka była jego rola jako lorda tych ziem – mediator, strażnik tradycji i wykonawca woli starszych. To ciężar, który nosił w milczeniu, i choć nie zawsze zgadzał się z rodziną, obowiązek zdawał się górować nad jego osobistymi przekonaniami.
Skinęła głową, gdy ta wspomniała, że na coś takiego nie da się przygotować. – Los wystawia nas na próbę, może chce nam pokazać, że człowiek jest w stanie zaadaptować się do każdej sytuacji. Nawet tak tragicznej. Czy wszyscy twoi bliscy są bezpieczni? – zapytała gotowa kobiecie pomóc jeśli tylko byłoby coś co mogłaby zrobić. Miała dość siedzenia zamknięta w ścianach Warowni. Oczywiście czuła ogromną wdzięczność względem swojego położenia. Wdzięczność za nowy początek – za ofiarowaną szansę, ale nie była typem osoby, która jest w stanie wysiedzieć w jednym miejscu przez dłuższy czas. Musiała robić by żyć i widzieć w tym wszystkim sens. Westchnęła. – Jest trudny i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Z drugiej strony wiem ile leży na jego barkach, a pewnie po moim... – zatrzymała się szukając słowa. - … po mojej utracie nazwiska tych oczekiwań względem niego jest jeszcze więcej. Mam tylko nadzieje, że nie wyrzuca frustracji na ciebie. – blondynka kochała swojego brata. Był takim balansem w ich całej trójce. – Chcesz o tym pomówić? Co jest problematyczne? – kobiety zwykle nie dzieliły się takimi sprawami ze sobą, ale Magda była jej jak siostra i choć przez wiele miesięcy ich kontakt był ograniczony to Lucinda nie zapomniała.
Wsłuchała się w historię, którą opowiedziała kobieta. Nie pamiętała. Nic z tego nie pamiętała i wiedziała dlaczego tak się dzieje. Klątwa, która spętała jej umysł pozbawiła ją wielu wspomnień, niemalże całej codzienności. – Nie pamiętam – przyznała. Ciężko było jej sobie wyobrazić radość, o której wspominała kobieta. Czy naprawdę aż tak oszukiwała samą siebie? – Oczywiście, że właściwa. Nie poddaje tego po wątpliwość. – dodała zanim usłyszała kolejne pytanie, którego zadanie na pewno kobietę wiele kosztowało. – Skrzywdzili mnie na wiele sposobów, ale żadnego z nich nie pamiętam. To największa krzywda, wiesz? Fakt, że nic nie pamiętam. – może gdyby była w stanie spojrzeć na to wszystko przez pryzmat własnych wspomnień, to pogodzenie się z sytuacją byłoby prostsze? Może.
Poczuła ciepło jej dłoni na swojej i uśmiechnęła się delikatnie. – Tak – odpowiedziała jej pytanie. – Pan Macnair – zabawnie brzmiało nazywanie go w taki sposób, ale przecież właśnie tym był dla innych prawda?
The world will try to shape you into what it thinks you should be. It will tell you to blend in, to quiet your voice, to conform to its standards. But you were not born to fit into the mold of others. You were born to break it. To stand tall in your truth, even when the ground beneath you shakes. To fight for the life you believe in, even when the world tells you it’s impossible. Never apologize for being the
fire in a world full of ashes.
fire in a world full of ashes.
Lucinda Macnair
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie odnalazła w Boreham prawdziwego szczęścia, a wiedziała czym ono było wyłącznie dlatego, że los pobłogosławił ją dobrym dzieciństwem. Wolność kojarzyła jej się z zielonymi wzgórzami Peak District, z zapachem iglastych drzew, smoczej siarki i wieczną krzątaniną wielkiej rodziny Greengrass, tak żywej, wzajemnie życzliwej i bezpiecznej zarazem. Wychowując się pod skrzydłami stanowczego, acz troskliwego ojca oraz spokojnej i mądrej matki, nigdy samotna, zawsze w towarzystwie licznych sióstr, braci i ich małżonek, nie umiała początkiem odnaleźć się w świecie Selwynów. Łączyły ich więzi, prawda, ale Magdalene nigdy naprawdę nie zdołała wpleść w nie siebie samej, a z upływem lat było tylko gorzej. Straciła własne dziedzictwo, odseparowane od niej żelazną ścianą, a pod rządami Morgany pałac zamienił się w zimne królestwo pustych korytarzy, umykającej na paluszkach służby i pedantycznego porządku.
Magdalene nie mogła sobie tam pozwolić nawet na odrobinę spontaniczności, na najmniejszy choćby błąd i to ją wyczerpywało.
Nic dziwnego, że gdy nie miała już nadziei na odzyskanie własnej rodziny cieszyła się tymi odłamkami ciepła, jakie do Bealieu wnosiła niegdyś Lucinda. Było ich więcej, Selwynów-zdrajców, ale ich imiona stały się przeklęte i nie mogła ich wypowiadać. Była ciekawa co Morgana sądziła teraz o Lucindzie, ale choć często jadały razem kolację, Magdalene nie ważyła się pytać.
- Ja... - urwała, zająknęła się. Zdarzało jej się to rzadko i mimowolnie jej blade lico spowił rumieniec. Musiała przełknąć ślinę i przypomnieć sobie, że Lucinda o to nie dba. - Miałam nadzieję zadać tobie to pytanie - powiedziała cicho. Wtedy też zawitała do niej myśl, która przeszyła ją bólem niczym strzała wymierzona prosto w serce. A jeśli jej rodzina była zaangażowana w rebelianckie zbrodnie tak jak mówiono? Jeżeli to właśnie ich zbrodnie tak obrzydły Lucindzie? Pokręciła głową, sama do siebie, bo nie umiała sobie tego wyobrazić. Jej bracia, wujowie i ojciec zawsze twardo trzymali się swoich ideałów i opinii, tym charakteryzował się jej ród, ale nie byli okrutni. Nigdy nie byli okrutni. - Pałac Bealieu i najbliższe okolice nie uległy znacznym zniszczeniom. Słyszałam zaledwie o kilku ofiarach wśród służby, sama odniosłam kilka ran, ale nikt nie zginął. Moja rodzina jest bezpieczna - powiedziała w końcu pewniej, sztywno, prostując plecy i unosząc brodę, bardziej jak lady niż przestraszona dziewczyna, którą zdawała się być przez tamtą krótką chwilę. Selwynowie byli bezpieczni i to oni byli jej rodziną.
Spoważniała, gdy Lucinda wspomniała utratę nazwiska, zręcznie klucząc wokół tematu zdrady, którego dla własnego dobra nie powinna już nigdy poruszać. Magdalene przechyliła głowę i obserwowała ją przez chwilę z typową sobie uważnością pozbawioną oceny i oczekiwań. Jej milczenie było długie, ale nie niezręczne. Zdawała się zastanawiać nad każdym słowem, które padło z ust siostry i ostrożnie dobierać własne.
- Blaise nigdy nie podniósł na mnie ręki - uspokoiła ją, nie siląc się na fałszywą pogodę ducha, bo nie byłaby ona na miejscu. Nie kłamała zresztą. Blaise bywał przez większość czasu zimny i wycofany, ale nie był brutalny. Do męskiego okrucieństwa było mu daleko, po prostu jej nie kochał. - Szanuje mnie na swój sposób, ale nie ma między nami... hmm, nie ma pasji - zdecydowała się powiedzieć, bo mówienie o miłości w aranżowanym małżeństwie byłoby naiwne. - Odkąd straciłam dziecko, rzadko odwiedza mnie w alkowie. Przez jakiś czas sądziłam, że go zawiodłam. To zrozumiałe. Czułabym się jednak lepiej, gdyby dał mi chociaż szansę to naprawić. - Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o tym, że nie umieli ze sobą rozmawiać, że za każdym razem, gdy przebywali w jednym pomieszczeniu dłużej niż kilka minut kończyło się to na kłótniach. Nie mogła patrzeć na niego bez żalu i urazy, on nie chciał patrzeć na nią wcale.
Takie wyznania przynosiły jednak wstyd, więc nie dodała nic więcej.
Jak każda pokorna dama wolała wesprzeć siostrę w jej problemach niż rozprawiać o własnych, dlatego też złapała ją za rękę i zatrzymała się, gdy Lucinda przyznała, że uległa krzywdom. Ciężko było to Magdalene zrozumieć - ten zupełny brak wspomnień, wiele sposobów na zadanie ran (jakich? aż strach było się zastanawiać), a jednak bez wyraźnego śladu ani na ciele, ani na umyśle. Widziała jednak zagubienie i smutek w oczach kobiety, widziała także szczerość, więc wykorzystała tę chwilę, by objąć ją ramionami i przytulić. Szybko, krótko, ale z prawdziwą empatią.
- Przykro mi, że cię to spotkało - szepnęła jej do ucha, bo nie było nic innego co mogłaby powiedzieć, nic co mogłaby zrobić, co ulżyłoby Lucindzie w jej trudach. - Jeśli Pan Macnair jest ci opoką i ratunkiem, cieszę się, że znalazł się w twoim życiu - Odsunęła się, zmusiła do uśmiechu, do rozjaśnienia tej atmosfery, która zdała się nagle bardziej listopadowa niż wczesnojesienna. Miały tyle do nadrobienia, nie powinny rozprawiać tylko o błędach i ranach! - Skoro już przy tym jesteśmy, musisz mi powiedzieć - Złapała Lucindę za obie dłonie i nachyliła się z błyskiem w oku. - Obiecuję, że mój mąż nie usłyszy o niczym. Czy pan Macnair jest twoim panem Darcy? - spytała konspiracyjnie, nawiązując do tak popularnego romansidła Jenny Dustin, że nawet niezainteresowana nimi Lucinda musiała go znać.
Magdalene nie mogła sobie tam pozwolić nawet na odrobinę spontaniczności, na najmniejszy choćby błąd i to ją wyczerpywało.
Nic dziwnego, że gdy nie miała już nadziei na odzyskanie własnej rodziny cieszyła się tymi odłamkami ciepła, jakie do Bealieu wnosiła niegdyś Lucinda. Było ich więcej, Selwynów-zdrajców, ale ich imiona stały się przeklęte i nie mogła ich wypowiadać. Była ciekawa co Morgana sądziła teraz o Lucindzie, ale choć często jadały razem kolację, Magdalene nie ważyła się pytać.
- Ja... - urwała, zająknęła się. Zdarzało jej się to rzadko i mimowolnie jej blade lico spowił rumieniec. Musiała przełknąć ślinę i przypomnieć sobie, że Lucinda o to nie dba. - Miałam nadzieję zadać tobie to pytanie - powiedziała cicho. Wtedy też zawitała do niej myśl, która przeszyła ją bólem niczym strzała wymierzona prosto w serce. A jeśli jej rodzina była zaangażowana w rebelianckie zbrodnie tak jak mówiono? Jeżeli to właśnie ich zbrodnie tak obrzydły Lucindzie? Pokręciła głową, sama do siebie, bo nie umiała sobie tego wyobrazić. Jej bracia, wujowie i ojciec zawsze twardo trzymali się swoich ideałów i opinii, tym charakteryzował się jej ród, ale nie byli okrutni. Nigdy nie byli okrutni. - Pałac Bealieu i najbliższe okolice nie uległy znacznym zniszczeniom. Słyszałam zaledwie o kilku ofiarach wśród służby, sama odniosłam kilka ran, ale nikt nie zginął. Moja rodzina jest bezpieczna - powiedziała w końcu pewniej, sztywno, prostując plecy i unosząc brodę, bardziej jak lady niż przestraszona dziewczyna, którą zdawała się być przez tamtą krótką chwilę. Selwynowie byli bezpieczni i to oni byli jej rodziną.
Spoważniała, gdy Lucinda wspomniała utratę nazwiska, zręcznie klucząc wokół tematu zdrady, którego dla własnego dobra nie powinna już nigdy poruszać. Magdalene przechyliła głowę i obserwowała ją przez chwilę z typową sobie uważnością pozbawioną oceny i oczekiwań. Jej milczenie było długie, ale nie niezręczne. Zdawała się zastanawiać nad każdym słowem, które padło z ust siostry i ostrożnie dobierać własne.
- Blaise nigdy nie podniósł na mnie ręki - uspokoiła ją, nie siląc się na fałszywą pogodę ducha, bo nie byłaby ona na miejscu. Nie kłamała zresztą. Blaise bywał przez większość czasu zimny i wycofany, ale nie był brutalny. Do męskiego okrucieństwa było mu daleko, po prostu jej nie kochał. - Szanuje mnie na swój sposób, ale nie ma między nami... hmm, nie ma pasji - zdecydowała się powiedzieć, bo mówienie o miłości w aranżowanym małżeństwie byłoby naiwne. - Odkąd straciłam dziecko, rzadko odwiedza mnie w alkowie. Przez jakiś czas sądziłam, że go zawiodłam. To zrozumiałe. Czułabym się jednak lepiej, gdyby dał mi chociaż szansę to naprawić. - Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o tym, że nie umieli ze sobą rozmawiać, że za każdym razem, gdy przebywali w jednym pomieszczeniu dłużej niż kilka minut kończyło się to na kłótniach. Nie mogła patrzeć na niego bez żalu i urazy, on nie chciał patrzeć na nią wcale.
Takie wyznania przynosiły jednak wstyd, więc nie dodała nic więcej.
Jak każda pokorna dama wolała wesprzeć siostrę w jej problemach niż rozprawiać o własnych, dlatego też złapała ją za rękę i zatrzymała się, gdy Lucinda przyznała, że uległa krzywdom. Ciężko było to Magdalene zrozumieć - ten zupełny brak wspomnień, wiele sposobów na zadanie ran (jakich? aż strach było się zastanawiać), a jednak bez wyraźnego śladu ani na ciele, ani na umyśle. Widziała jednak zagubienie i smutek w oczach kobiety, widziała także szczerość, więc wykorzystała tę chwilę, by objąć ją ramionami i przytulić. Szybko, krótko, ale z prawdziwą empatią.
- Przykro mi, że cię to spotkało - szepnęła jej do ucha, bo nie było nic innego co mogłaby powiedzieć, nic co mogłaby zrobić, co ulżyłoby Lucindzie w jej trudach. - Jeśli Pan Macnair jest ci opoką i ratunkiem, cieszę się, że znalazł się w twoim życiu - Odsunęła się, zmusiła do uśmiechu, do rozjaśnienia tej atmosfery, która zdała się nagle bardziej listopadowa niż wczesnojesienna. Miały tyle do nadrobienia, nie powinny rozprawiać tylko o błędach i ranach! - Skoro już przy tym jesteśmy, musisz mi powiedzieć - Złapała Lucindę za obie dłonie i nachyliła się z błyskiem w oku. - Obiecuję, że mój mąż nie usłyszy o niczym. Czy pan Macnair jest twoim panem Darcy? - spytała konspiracyjnie, nawiązując do tak popularnego romansidła Jenny Dustin, że nawet niezainteresowana nimi Lucinda musiała go znać.
woman
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Wejście do ogrodu
Szybka odpowiedź