Sala główna
Strona 15 z 15 •
1 ... 9 ... 13, 14, 15

AutorWiadomość
First topic message reminder :

★★ [bylobrzydkobedzieladnie]

Sala główna
Wnętrze karczmy jest brudne, zaniedbane i zapuszczone, chłodne i odpychające, jeżące włos na głowie nowoprzybyłych. Zwykle też, co ważniejsze, jej wnętrze jest puste, dzięki czemu załatwianie interesów staje się odrobinę łatwiejsze i mniej ryzykowne. Handel kradzionymi przedmiotami, truciznami, alkoholem nieznanego pochodzenia, szmuglowanymi zza granicy miotłami, diablim zielem przemycanym z Bułgarii, czy ciałem – wszystko uchodzi tutaj na sucho, gdyż bywalców obowiązuje niepisany pakt milczenia. Przysięga zachowania dla siebie wszystkiego, co zostało zobaczone, wszystkiego, co zostało powiedziane.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
| 31 lipca
Prosta koszula przyklejała się irytująco do ciała, spodnie ciążyły nieprzyjemnie, krople rześkiego deszczu spływały niewinnie po twarzy. Przyzwyczajony był do północnego zimna i ostrych grani fiordów; dobrze znał też bułgarskie ciepło i kolorowe od kwiatów łąki. Tutaj było inaczej ― wiecznie nienormalnie duszno, przytłaczająco mokro, po prostu brzydko. Ale wbrew własnym, ekstrawaganckim fanaberiom posłusznie snuł się między alejkami śmierdzącego degradacją Londynu, w nikłej próbie dostosowania się do nowej rzeczywistości. Nie czuł jeszcze, by był w domu, ale dostrzegał codzienną satysfakcję na ustach walczącej o świetność matki, i to w zupełności mu wystarczało. Szybko nauczył się języka, bo nie był taki wcale różny od norweskiego; prędko porzucił też rodzime nazwisko, choć dalej widniało ono w dokumentach. W ślad za nią gotów był kłaniać się nowej potędze; w ślad za nią chodził też na kolacyjki z dostojnym towarzystwem, gdzie w akcie nadmiernej kurtuazji zmuszony był całować kobiece dłonie. Rozumiał cały ten teatr, choć szczerze nie kwapił się jeszcze do ożenku. Na brak towarzystwa w sypialnianej alkowie nie mógł narzekać; chłód w Przeklętej Warowni zastępowało ciepło ciał wijących się w pościeli, pozbawionych przyrzeczeń i obietnic. Takie układy śmiało uznawał za najkorzystniejsze i wyjątkowo nie baczył na jej zdanie. Lojalny był jej jednak w pracy, gdzie solidarnie służyli Śmierci. Czarna kostucha wisiała nad truposzami wojny, a oni doprowadzali jej dzieło do końca. Mogiły i fetor jaśniały ich pomyślnością, więc nikczemnie zacierał ręce na widok cmentarnego chaosu. Wizyta tutaj, w brudnej karczmie kuzyna, była oderwaniem od morderczej rzeczywistości, choć tutaj też znaleźć można było trochę starej i świeżej krwi. Piwnice Mantykory cuchnęły odorem mugolskich agonii; sala główna skąpana była w cieniu milczenia i lichego światełka. Na górze można było wynająć pokoik na godziny, jeśli któreś dziewuszysko zgodziło się sprzedać własną skórę; gdzieś na zapleczu ktoś najpewniej nie wykonywał swoich obowiązków. Wyjątkowo lubił to miejsce.
Nokturn ginął w wieczornej ulewie, zaraz nadejść miały jeszcze pioruny; szyld bujał się niepokojąco, zza okien wyzierała tylko ponura aura karczmy. Wstąpił do środka, niepewnie rozejrzał się po kątach; zaraz już dzierżył w ręce różdżkę i osuszał inkantacją doszczętnie zmoczone skrawki materiału. Nie zdążył porządnie mrugnąć, a w pobliżu kręciła się już jakaś pracownica. Zaczepnie splotła dłoń z jego przedramieniem, majestatycznie poprowadziła go do któregoś stolika. Blat kleił się od piwska albo niewytartych rzygowin; za moment brudną szmatą ścierała po chwili te ostatki, ale nie odważył się bezwstydnie oprzeć łokci. Włosy nadal miał wilgotne, a oczy ― z natury ― zgoła podkrążone. Młoda kobieta nęciła wzrok odkrytym dekoltem i zalotnym spojrzeniem. Widziała w nim zapewne zwykłego, ulicznego chłystka; przenikliwe zerknięcie powinno zasugerować jednak co innego.
― Pół litra wódki ― zapowiedział od razu, sucho i z obcobrzmiącym akcentem, zanim jeszcze spytała o zamówienie. ― I powiedz Drew, że tu jestem ― dodał po chwili, gdy ta przyjęła poprzedni rozkaz twierdzącym kiwnięciem głowy. W dłużącym się oczekiwaniu odpalił papierosa. W naprzeciwległym kącie lokalu facet bez jedynek przysypiał na krześle; w innym handlowano właśnie bułgarskim, odurzającym umysł, suszem. Za kontuarem barman leniwie czyścił kufle po piwie, a z kibli docierał jakiś dźwięk. Coś jakby łamanie kości, albo sadystyczne miażdżenie czaszki.
Prosta koszula przyklejała się irytująco do ciała, spodnie ciążyły nieprzyjemnie, krople rześkiego deszczu spływały niewinnie po twarzy. Przyzwyczajony był do północnego zimna i ostrych grani fiordów; dobrze znał też bułgarskie ciepło i kolorowe od kwiatów łąki. Tutaj było inaczej ― wiecznie nienormalnie duszno, przytłaczająco mokro, po prostu brzydko. Ale wbrew własnym, ekstrawaganckim fanaberiom posłusznie snuł się między alejkami śmierdzącego degradacją Londynu, w nikłej próbie dostosowania się do nowej rzeczywistości. Nie czuł jeszcze, by był w domu, ale dostrzegał codzienną satysfakcję na ustach walczącej o świetność matki, i to w zupełności mu wystarczało. Szybko nauczył się języka, bo nie był taki wcale różny od norweskiego; prędko porzucił też rodzime nazwisko, choć dalej widniało ono w dokumentach. W ślad za nią gotów był kłaniać się nowej potędze; w ślad za nią chodził też na kolacyjki z dostojnym towarzystwem, gdzie w akcie nadmiernej kurtuazji zmuszony był całować kobiece dłonie. Rozumiał cały ten teatr, choć szczerze nie kwapił się jeszcze do ożenku. Na brak towarzystwa w sypialnianej alkowie nie mógł narzekać; chłód w Przeklętej Warowni zastępowało ciepło ciał wijących się w pościeli, pozbawionych przyrzeczeń i obietnic. Takie układy śmiało uznawał za najkorzystniejsze i wyjątkowo nie baczył na jej zdanie. Lojalny był jej jednak w pracy, gdzie solidarnie służyli Śmierci. Czarna kostucha wisiała nad truposzami wojny, a oni doprowadzali jej dzieło do końca. Mogiły i fetor jaśniały ich pomyślnością, więc nikczemnie zacierał ręce na widok cmentarnego chaosu. Wizyta tutaj, w brudnej karczmie kuzyna, była oderwaniem od morderczej rzeczywistości, choć tutaj też znaleźć można było trochę starej i świeżej krwi. Piwnice Mantykory cuchnęły odorem mugolskich agonii; sala główna skąpana była w cieniu milczenia i lichego światełka. Na górze można było wynająć pokoik na godziny, jeśli któreś dziewuszysko zgodziło się sprzedać własną skórę; gdzieś na zapleczu ktoś najpewniej nie wykonywał swoich obowiązków. Wyjątkowo lubił to miejsce.
Nokturn ginął w wieczornej ulewie, zaraz nadejść miały jeszcze pioruny; szyld bujał się niepokojąco, zza okien wyzierała tylko ponura aura karczmy. Wstąpił do środka, niepewnie rozejrzał się po kątach; zaraz już dzierżył w ręce różdżkę i osuszał inkantacją doszczętnie zmoczone skrawki materiału. Nie zdążył porządnie mrugnąć, a w pobliżu kręciła się już jakaś pracownica. Zaczepnie splotła dłoń z jego przedramieniem, majestatycznie poprowadziła go do któregoś stolika. Blat kleił się od piwska albo niewytartych rzygowin; za moment brudną szmatą ścierała po chwili te ostatki, ale nie odważył się bezwstydnie oprzeć łokci. Włosy nadal miał wilgotne, a oczy ― z natury ― zgoła podkrążone. Młoda kobieta nęciła wzrok odkrytym dekoltem i zalotnym spojrzeniem. Widziała w nim zapewne zwykłego, ulicznego chłystka; przenikliwe zerknięcie powinno zasugerować jednak co innego.
― Pół litra wódki ― zapowiedział od razu, sucho i z obcobrzmiącym akcentem, zanim jeszcze spytała o zamówienie. ― I powiedz Drew, że tu jestem ― dodał po chwili, gdy ta przyjęła poprzedni rozkaz twierdzącym kiwnięciem głowy. W dłużącym się oczekiwaniu odpalił papierosa. W naprzeciwległym kącie lokalu facet bez jedynek przysypiał na krześle; w innym handlowano właśnie bułgarskim, odurzającym umysł, suszem. Za kontuarem barman leniwie czyścił kufle po piwie, a z kibli docierał jakiś dźwięk. Coś jakby łamanie kości, albo sadystyczne miażdżenie czaszki.
Igor Karkaroff

Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
grafa inn rönum sínum
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
OPCM : 5
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


-Podobno jakiś chłystek pytał o mnie- zerknąłem na kuzyna poważnym spojrzeniem. Śmiało można było stwierdzić, że nawet poirytowanym. Rzecz jasna tylko się zgrywałem, bowiem opadając, tuż obok niego, na wysokie, drewniane krzesło, zarzuciłem ramię na jego bark i wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu. -W końcu. Już myślałem, że Suffolk oczarowało cię na tyle, że zrezygnujesz z nokturnowskich przyjemności- cóż, każdy na jego miejscu by to zrobił. W hrabstwie nie brakowało znacznie lepszych miejsc do zabaw, a w szczególności dobrej ognistej i chętnych kobiet, obok których obudziłby się następnego dnia. -Co cię tu sprowadza? Stęskniłeś się za wujem? A może masz dość matczynej piersi?- zaśmiałem się pod nosem i zerknąłem na polerującego szkło barmana. Machnąłem dłonią, aby polał mi to co zwykle, lecz nim to nastało postawił tuż przed nami całą butelkę przezroczystego płynu, który kojarzył mi się tylko i wyłącznie ze wschodnimi ziemiami. Nie przepadałem za wódką, ale skoro Igor miał na nią chęć, to mogłem mu towarzyszyć.
-Długo kazałeś na siebie czekać- rzuciłem bez krzty przekąsu w głosie. Irina uświadomiła mnie jak zawiłe sprawy miały miejsce w ich domowym ognisku, dlatego nie oceniałem go naprędce. Był jeszcze młody, być może wiedziony wizją wielkiej przyszłości czuł żal do matki, choć na dobrą sprawę nie byłem przekonany, czy znał całą prawdę. -Rad jestem, że jesteś przy niej. Potrzebowała tego- kontynuowałem mając w pamięci tęsknotę Iriny, która rzecz jasna nigdy nie została wyznana otwarcie. Trzymała ją w sobie, starała się zachować kamienną twarz, ale zbyt dobrze ją znałem – lub zbyt dobrze znałem ludzi.
-Liczę, że dom wpadł w twoje gusta?- spytałem, bo wypadało, aczkolwiek nieszczególnie przykładałem do tego wagę. Zmienić nokturnowskie kąty na podobną siedzibę to było coś wielkiego i miałem nadzieję, iż nie zacznie się boczyć, że jego sypialnia ma kilka metrów za mało. Z resztą nie należał do tego typu ludzi, a przynajmniej takiego go zapamiętałem. Może i nie mieliśmy wielu okazji do spotkań, ale zawsze zdawał się bardziej przypominać matkę. Stonowany, chłodny, pewny siebie, z tym charakterystycznym, ironicznym uśmieszkiem na gębie – jakim cudem on nie miał na nazwisko Macnair? -Wiesz, że mam wobec ciebie wielkie plany?- mogłem powiedzieć to po kilku głębszych, ale jaki był w tym sens? Chciałem, aby na poważnie wziął moje słowa, a nie o poranku zastanawiał się, czy przypadkiem za dużo nie wypiłem. Rodowe drzewo mojej rodziny było usłane kolcami, parszywym grzybem, jakiego należało się pozbyć i nikt inny jak Irina mogła mi w tym pomóc. Zależało jej na tym samym. Na szacunku. Szacunku, który utraciliśmy błądząc niczym dzieci we mgle. Niczym pijani młokosi zachłyśnięci bogactwem, jakiego na dobrą sprawę nie mieliśmy.
| opętanie
-Długo kazałeś na siebie czekać- rzuciłem bez krzty przekąsu w głosie. Irina uświadomiła mnie jak zawiłe sprawy miały miejsce w ich domowym ognisku, dlatego nie oceniałem go naprędce. Był jeszcze młody, być może wiedziony wizją wielkiej przyszłości czuł żal do matki, choć na dobrą sprawę nie byłem przekonany, czy znał całą prawdę. -Rad jestem, że jesteś przy niej. Potrzebowała tego- kontynuowałem mając w pamięci tęsknotę Iriny, która rzecz jasna nigdy nie została wyznana otwarcie. Trzymała ją w sobie, starała się zachować kamienną twarz, ale zbyt dobrze ją znałem – lub zbyt dobrze znałem ludzi.
-Liczę, że dom wpadł w twoje gusta?- spytałem, bo wypadało, aczkolwiek nieszczególnie przykładałem do tego wagę. Zmienić nokturnowskie kąty na podobną siedzibę to było coś wielkiego i miałem nadzieję, iż nie zacznie się boczyć, że jego sypialnia ma kilka metrów za mało. Z resztą nie należał do tego typu ludzi, a przynajmniej takiego go zapamiętałem. Może i nie mieliśmy wielu okazji do spotkań, ale zawsze zdawał się bardziej przypominać matkę. Stonowany, chłodny, pewny siebie, z tym charakterystycznym, ironicznym uśmieszkiem na gębie – jakim cudem on nie miał na nazwisko Macnair? -Wiesz, że mam wobec ciebie wielkie plany?- mogłem powiedzieć to po kilku głębszych, ale jaki był w tym sens? Chciałem, aby na poważnie wziął moje słowa, a nie o poranku zastanawiał się, czy przypadkiem za dużo nie wypiłem. Rodowe drzewo mojej rodziny było usłane kolcami, parszywym grzybem, jakiego należało się pozbyć i nikt inny jak Irina mogła mi w tym pomóc. Zależało jej na tym samym. Na szacunku. Szacunku, który utraciliśmy błądząc niczym dzieci we mgle. Niczym pijani młokosi zachłyśnięci bogactwem, jakiego na dobrą sprawę nie mieliśmy.
| opętanie
![]() ![]() | ![]() ![]() |
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 05.08.23 23:03, w całości zmieniany 2 razy
Drew Macnair

Zawód : Poszukiwacz i przemytnik artefaktów, fascynat nakładania klątw , właściciel Karczmy "Pod Mantykorą"
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 5 +1
CZARNA MAGIA : 51 +4
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy


The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Brudny blat stoliczka kleił się nieznośnie, a gdzieś nieopodal komuś pękały kości; nokturnowski obrazek zasługiwał jeszcze na godną scenę rubasznej uciechy i kłótni uzależnionych od hazardu padalców. Specyficzne to było miejsce, zarazem wyjątkowo urokliwa okolica, ale dotychczasowe życie nie przyzwyczaiło go przecież do żadnych luksusów. Przez dwa lata siedział w zgliszczu norweskiej dziczy, pośród sięgającego po kolana śniegu, w leciwym, drewnianym domku, z którego prędko umykało ciepło domowego ogniska. W kryzysowej chwili jego łowieckiego niedoświadczenia bywało, że kiszki grały marsza, a zewsząd łypały nań wyłącznie paskudne korzonki, cudem wyzierające się spośród ostrych grani skalistego gruntu. Psychika płatała figle, gdy za jedyne towarzystwo służyła przeklinająca paskudnie papuga i jej zdziadziały właściciel, a pół roku skapane było w niemalże nieustannym mroku, pozbawionym promieni optymistycznego słońca. Wieści o żałosnej śmierci ojca wywiodły go stamtąd, a rychła ucieczka z Bułgarii pierwotnie zaprowadziła go tutaj. Ciasna klitka w patologicznej dzielnicy odstraszała nędzą, a wyłażące z każdego rogu robale irytująco dogorywały pod startymi zelówkami jego pantofli; dopiero wielki awans kuzyna na namiestnika i zebrane w ogół oszczędności zapędziły ich między gotyckie mury warowni w Suffolk, gdzie miał okazję zaznać co nieco dogodności. Zdawałoby się, że porzucenie drakońskich warunków powitał z niemą ulgą, ale w duszy majaczył wciąż nienormalny sentyment. Do oglądania i częściowego choćby uczestniczenia w tutejszej patologii, bo lubował się w obijaniu cudzych mord, spijaniu wódki i wygrywaniu w pokera. Na kurtuazyjnych salonach nie miał sposobności doświadczyć podobnych ekscesów, więc dobrze było, raz na jakiś czas, poszlajać się tu i ówdzie, czasem bez celu, niekiedy w próbie zjednoczenia z okolicznym półświatkiem. Każdy kontakt mógł kiedyś okazać się intratny, a on, choć całkiem jeszcze nieangielski, uważał się już raczej za Macnaira. Ci zwykli sięgać wysoko, żądać wiele i umyślnie przeć naprzód. Chciał im obojgu, kuzynowi i matce, w całym tym przedsięwzięciu aktywnie wtórować.
― Nie śmiałbym nawet ― odparł z egzaltowaną powagą, choć z twarzy wyzierało nieskrywane rozbawienie. Dobrej zabawy można było, w istocie, zaznać wszędzie, ale wyłącznie tutaj i w londyńskim porcie, przybierała ona barwy bezwstydnych rozrywek. Do miejscowych burdeli nie odważyłby się jednak wstąpić, a i wszechobecne tu złodziejstwo bywało nad wyraz irytujące, ale taka to już była osobliwość. Tych ludzi, tego smrodu i powszechnego zepsucia. Wielu wykolejonych skurwysynów wypluwały bliskie karczmie uliczki, nie w jego gestii leżało jednak ocenianie towarzystwa. Zwłaszcza że posłużyć mogli za nienajgorszych kompanów.
― Jedno nie wyklucza drugiego. Synek potrzebuje też czasem męskiej ręki w wychowaniu ― odpowiedział w zgodzie z ich farsową konwencją, na twarzy dzierżąc cwaniacki uśmieszek. Butelka schłodzonej wódki wyrosła mu przed oczyma, łapki powędrowały więc od razu ku smukłej szyjce i dwóm, pustym jeszcze kieliszeczkom, domagającym się uzupełnienia. Po czystej nie bolała głowa i żołądek nie wywracał się do góry nogami, więc machinalnie wybrał także w imieniu krewniaka. Ten zdawał się jednak nie wybrzydzać ― i dobrze, bo jego brytyjska wątroba czasami przynajmniej odpocząć powinna od kolorowych dziwactw.
― Wiem ― skwitował lakonicznie temat matki, bo kwestie jej potrzeb nigdy nie były mu do końca znane. Kochała go, z pewnością, choć nie w typowej manierze czułej troskliwości; wierzyła w niego, z pewnością, choć chyba niedostatecznie; wreszcie, dawała upragnioną wolność, a przy tym zagarniała jej część dla siebie. Zupełnie jakby dalej był buńczucznym nastolatkiem, którym należało sterować. Drew znał też taką prawdę?
― Ta niewielka przestrzeń bywa przytłaczająca. Rzadko tam bywam, z obawy, że zamknę się w sobie ― zironizował, bo oczywistym było, że nowy kąt jest bezsprzecznie lepszy od każdego rodzaju klitki, w której miał okazję dotychczas pomieszkiwać. W duchu był przecież dość skromny, ani myślał narzekać więc na zaznawane wygody. Zaraz już solidarnie wychylał malucha przyniesionego paskudztwa, gotów słuchać uważnie o wujowskich zamiarach. Co skrywały meandry jego umysłu?
― Nie śmiałbym nawet ― odparł z egzaltowaną powagą, choć z twarzy wyzierało nieskrywane rozbawienie. Dobrej zabawy można było, w istocie, zaznać wszędzie, ale wyłącznie tutaj i w londyńskim porcie, przybierała ona barwy bezwstydnych rozrywek. Do miejscowych burdeli nie odważyłby się jednak wstąpić, a i wszechobecne tu złodziejstwo bywało nad wyraz irytujące, ale taka to już była osobliwość. Tych ludzi, tego smrodu i powszechnego zepsucia. Wielu wykolejonych skurwysynów wypluwały bliskie karczmie uliczki, nie w jego gestii leżało jednak ocenianie towarzystwa. Zwłaszcza że posłużyć mogli za nienajgorszych kompanów.
― Jedno nie wyklucza drugiego. Synek potrzebuje też czasem męskiej ręki w wychowaniu ― odpowiedział w zgodzie z ich farsową konwencją, na twarzy dzierżąc cwaniacki uśmieszek. Butelka schłodzonej wódki wyrosła mu przed oczyma, łapki powędrowały więc od razu ku smukłej szyjce i dwóm, pustym jeszcze kieliszeczkom, domagającym się uzupełnienia. Po czystej nie bolała głowa i żołądek nie wywracał się do góry nogami, więc machinalnie wybrał także w imieniu krewniaka. Ten zdawał się jednak nie wybrzydzać ― i dobrze, bo jego brytyjska wątroba czasami przynajmniej odpocząć powinna od kolorowych dziwactw.
― Wiem ― skwitował lakonicznie temat matki, bo kwestie jej potrzeb nigdy nie były mu do końca znane. Kochała go, z pewnością, choć nie w typowej manierze czułej troskliwości; wierzyła w niego, z pewnością, choć chyba niedostatecznie; wreszcie, dawała upragnioną wolność, a przy tym zagarniała jej część dla siebie. Zupełnie jakby dalej był buńczucznym nastolatkiem, którym należało sterować. Drew znał też taką prawdę?
― Ta niewielka przestrzeń bywa przytłaczająca. Rzadko tam bywam, z obawy, że zamknę się w sobie ― zironizował, bo oczywistym było, że nowy kąt jest bezsprzecznie lepszy od każdego rodzaju klitki, w której miał okazję dotychczas pomieszkiwać. W duchu był przecież dość skromny, ani myślał narzekać więc na zaznawane wygody. Zaraz już solidarnie wychylał malucha przyniesionego paskudztwa, gotów słuchać uważnie o wujowskich zamiarach. Co skrywały meandry jego umysłu?
Igor Karkaroff

Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
grafa inn rönum sínum
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
OPCM : 5
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


Nokturnowski obrazek był jedyny w swoim rodzaju. Wielu wstydziło się tego pochodzenia, unikało tematu jak ognia i starało się za wszelką cenę zażegnać stare dzieje zamykając je w niedbale przygotowanym pudle, które wylądować miało w piwnicy tudzież na stryszku. Z pogardą w oczach mierzyli kolejnych rzezimieszków. W dłoni zaciskali różdżkę powtarzając podstawowe zaklęcia obronne tudzież nieco bardziej zaawansowane z kategorii bojowych, które miały poharatać i tak już zniszczone od używek lica. Mrocze zakamarki przywodziły na myśl znacznie więcej negatywów niż pozytywów, lecz osobiście nie byłem równie krytyczny. Po pierwsze niezwykle ceniłem sobie dostęp do wszystkiego co zakazane – niemal w każdej ślepej uliczce można było nabyć plugawe składniki, bazy pod klątwy czy nawet nielegalne trunki. Po drugie nie trzeba było tworzyć siatek połączeń dla czarodziejów zainteresowanych nabyciem przeklętego przedmiotu, bowiem ci zdawali doskonale wiedzieć gdzie szukać. Po trzecie można było wynająć kąt za rozsądne pieniądze i nie martwić się o nadchodzącą zimę. Oczywiście miało to przełożenie na warunki, lecz czy miały one większe znaczenie, kiedy sam fakt posiadania dachu nad głową był luksusem? Zaznałem biedy, więc potrafiłem docenić najbardziej trywialne wygody, a takimi bezsprzecznie były łóżko i sucha, choć cuchnąca wszechobecną wilgocią, pościel.
Wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu i pokiwałem głową. Przeczuwałem, że lubował się w mordobiciu, pijaństwie i bezwstydnych zabawach. Nokturn miał to do siebie, że nikt nie oceniał głośno zachowania, unikał wtrącania się – chyba, że pierwsze skrzypce grała chęć przeciągnięcia jakiegoś jegomościa przez bar – a rano zwykle niewiele pamiętał. Ściany rzadko miały tu uszy, co dawało pole do popisu w kwestii rozmów o interesach. Jednym problemem był fakt, że chwila nieuwagi ściągała ci kurwę na kolana, która nie zachęcała wyglądem, ani zapachem. Niektórym się to podobało, nieustannie korzystali z usług powodując, że dostęp do kilku pokoi na piętrze był w środku nocy praktycznie niemożliwy, więc pozostawało im oddawać się rozkoszom na oczach reszty, ale i z tym zdawali się nie mieć większego problemu. Panienki klęczące pod brudnymi stolikami nie były rzadkim widokiem i choć początkowo mnie to irytowało, to ostatecznie odpuściłem tę walkę z wiatrakami zrzucając to na karb uroku tej dzielnicy. -Tylko pilnuj kieszeni i kolan- rzuciłem z kpiącym uśmiechem. Złodziejstwo było na porządku dziennym. Słyszałem o przypadkach morderstw dla kilku cholernych kuntów, za które nawet nie szło się porządnie spruć jednego wieczora. Czy był w tym głębszy sens? Zapewne nie, ale nieszczególnie mnie to obchodziło. Lokalni wiedzieli kim jestem, wielu nawet miało pojęcie gdzie konkretnie mieszkam, a zatem nie wchodzili mi w drogę. Niepisane prawo Nokturnu mówiło, że swoi byli nietykalni. Gówno prawda. Przypadkowi przechodnie byli po prostu łatwiejszym i statystycznie majętniejszym celem.
-Raczej nie znam się na wychowywaniu- zaśmiałem się pod nosem, choć nie był to żart. Kierując się własnymi zasadami uważałem je za słuszne, wręcz niepodważalne, lecz czy były one dobre dla innych? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi. Mogłem mu coś zasugerować, być może wskazać drogę, lecz musiał sam uczyć się na własnych błędach, ważyć odpowiedzialność podjętych decyzji. Tylko tak stworzy indywidualną hierarchię wartości, która wytyczy mu w życiu nie tylko cele, ale nada im głębszy sens. -Chyba, że będziesz denerwować matkę, to sprawdzimy twardość twojej twarzy- zachowałem stosowną powagę, ale nie dało się w tych słowach nie wyczuć ironii.
Zerknąłem na butelkę, a potem z powrotem na Igora. Niczym gospodarz z krwi i kości uzupełnił kieliszki, po czym przysunął do mnie jeden z nich. Ująłem go w dłoń, obróciłem w palcach. Nie odważyłem się powąchać. Z pewnością nie była to wódka, która kojarzyła mu się z rodzinnymi stronami – tam znacznie bardziej przykładano się do jej warzenia. Znali receptury, traktowali niczym tradycje, zaś na angielskich ziemiach nie zyskała ona równie wielkiej popularności.
Zaśmiałem się na wieść o niewielkiej przestrzeni i zmierzyłem go nieco litościwym spojrzeniem. -To dobrze. Tutaj na pewno nie będziesz mieć czasu ani miejsca, aby zamknąć się w sobie- rzuciłem otwarcie, po czym uniosłem szkło w geście toastu. -Wykaż się. Mantykora jest mordownią, ale wymaga wiele pracy i zaangażowania. Liczę, że potroisz zyski- nie pozostawiłem przestrzeni do domysłów. Chciałem, aby wyszedł spod piersi matki i dźwignął na własnych barkach odpowiedzialność za karczmę. Dobry start w przyszłość, nieoceniona nauka i cenna wiedza mogły mu się przydać, kiedy będziemy planować znacznie większy i intratny biznes. Każdy od czegoś zaczynał, ale nie każdy dostał taki prezent na tacy.
Wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu i pokiwałem głową. Przeczuwałem, że lubował się w mordobiciu, pijaństwie i bezwstydnych zabawach. Nokturn miał to do siebie, że nikt nie oceniał głośno zachowania, unikał wtrącania się – chyba, że pierwsze skrzypce grała chęć przeciągnięcia jakiegoś jegomościa przez bar – a rano zwykle niewiele pamiętał. Ściany rzadko miały tu uszy, co dawało pole do popisu w kwestii rozmów o interesach. Jednym problemem był fakt, że chwila nieuwagi ściągała ci kurwę na kolana, która nie zachęcała wyglądem, ani zapachem. Niektórym się to podobało, nieustannie korzystali z usług powodując, że dostęp do kilku pokoi na piętrze był w środku nocy praktycznie niemożliwy, więc pozostawało im oddawać się rozkoszom na oczach reszty, ale i z tym zdawali się nie mieć większego problemu. Panienki klęczące pod brudnymi stolikami nie były rzadkim widokiem i choć początkowo mnie to irytowało, to ostatecznie odpuściłem tę walkę z wiatrakami zrzucając to na karb uroku tej dzielnicy. -Tylko pilnuj kieszeni i kolan- rzuciłem z kpiącym uśmiechem. Złodziejstwo było na porządku dziennym. Słyszałem o przypadkach morderstw dla kilku cholernych kuntów, za które nawet nie szło się porządnie spruć jednego wieczora. Czy był w tym głębszy sens? Zapewne nie, ale nieszczególnie mnie to obchodziło. Lokalni wiedzieli kim jestem, wielu nawet miało pojęcie gdzie konkretnie mieszkam, a zatem nie wchodzili mi w drogę. Niepisane prawo Nokturnu mówiło, że swoi byli nietykalni. Gówno prawda. Przypadkowi przechodnie byli po prostu łatwiejszym i statystycznie majętniejszym celem.
-Raczej nie znam się na wychowywaniu- zaśmiałem się pod nosem, choć nie był to żart. Kierując się własnymi zasadami uważałem je za słuszne, wręcz niepodważalne, lecz czy były one dobre dla innych? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi. Mogłem mu coś zasugerować, być może wskazać drogę, lecz musiał sam uczyć się na własnych błędach, ważyć odpowiedzialność podjętych decyzji. Tylko tak stworzy indywidualną hierarchię wartości, która wytyczy mu w życiu nie tylko cele, ale nada im głębszy sens. -Chyba, że będziesz denerwować matkę, to sprawdzimy twardość twojej twarzy- zachowałem stosowną powagę, ale nie dało się w tych słowach nie wyczuć ironii.
Zerknąłem na butelkę, a potem z powrotem na Igora. Niczym gospodarz z krwi i kości uzupełnił kieliszki, po czym przysunął do mnie jeden z nich. Ująłem go w dłoń, obróciłem w palcach. Nie odważyłem się powąchać. Z pewnością nie była to wódka, która kojarzyła mu się z rodzinnymi stronami – tam znacznie bardziej przykładano się do jej warzenia. Znali receptury, traktowali niczym tradycje, zaś na angielskich ziemiach nie zyskała ona równie wielkiej popularności.
Zaśmiałem się na wieść o niewielkiej przestrzeni i zmierzyłem go nieco litościwym spojrzeniem. -To dobrze. Tutaj na pewno nie będziesz mieć czasu ani miejsca, aby zamknąć się w sobie- rzuciłem otwarcie, po czym uniosłem szkło w geście toastu. -Wykaż się. Mantykora jest mordownią, ale wymaga wiele pracy i zaangażowania. Liczę, że potroisz zyski- nie pozostawiłem przestrzeni do domysłów. Chciałem, aby wyszedł spod piersi matki i dźwignął na własnych barkach odpowiedzialność za karczmę. Dobry start w przyszłość, nieoceniona nauka i cenna wiedza mogły mu się przydać, kiedy będziemy planować znacznie większy i intratny biznes. Każdy od czegoś zaczynał, ale nie każdy dostał taki prezent na tacy.
![]() ![]() | ![]() ![]() |
Drew Macnair

Zawód : Poszukiwacz i przemytnik artefaktów, fascynat nakładania klątw , właściciel Karczmy "Pod Mantykorą"
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 5 +1
CZARNA MAGIA : 51 +4
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy


Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
Sala główna
Szybka odpowiedź