
Polana Świetlików

Na iskrzącej Polanie Świetlików nie rozstawiono żadnych straganów. Polana pośrodku sosnowego lasu serwowała wszystkim przybyłym na obchody Brón Trogain magiczny spektakl prezentowany przez samą Matkę Naturę. Świetliki unosiły się nad głowami, lekko rozjaśniając ciemność otaczającego wszystkich lasu. Światła było jednak niewiele, wszystkich otaczał nieco niepokojący półmrok, który rozjaśniły nieco lewitujące świece w miejscu, w którym miała przemawiać nowa namiestnicza Londynu, rozpoczynając Festiwal Miłości. Na polanie postawione były wysokie na dwa metry snopki słomy, w które wetknięte zostały kwiaty tworzące wielobarwne, intensywnie pachnące warkocze. Wokół unosił się zapach słodyczy i świeżości, ale także popiołu i pszczelnego wosku. Dzieci i nieletni byli zawracani i przepędzani w kierunku straganów, gdzie mogły zająć się niespotykanymi pamiątkami. Z otwartymi ramionami przyjmowano jednak wszystkich dorosłych bez względu na płeć i pozycję społeczną. Każdy czarodziej, który się tu zatrzymał, by wziąć udział w rytualnym obrzędzie Brón Trogain i wielkiej uczcie otrzymał od młodych dziewcząt, które spacerowały z wiklinowymi koszami, pachnące źdźbło owsa lub żyta. Wszystkie czarownice były młode — wciąż mogły być uczennicami czarodziejskich szkół — wszystkie były urodziwe, miały długie, rozpuszczone włosy, a ich głowy zdobiły bogate korony z kwiatów i zbóż. Białe, przewiewne, lniane sukienki do ziemi falowały przy każdym kroku na wpół prześwitując, stopy zdobiły delikatne, skórzane trzewiki. Ich cichy śpiew sprawiał, że rozmowy i szepty ludzi milkły, wszyscy odwracali ku nim głowy jakby roztaczały atmosferę pełną miłości, radości i upragnionego spokoju. Przemykały w tłumie lekko niczym duchy, prześlizgując się między czarodziejami i czarownicami, uśmiechając się do nich pogodnie. Nie wdawały się w rozmowy, śpiewając starą, ludową pieśń w staroangielskim języku, kokietując spojrzeniami samotnych, witając radośnie pary, nie odważywszy się zajętych obdarzyć dłuższym spojrzeniem.
Festiwal Miłości, obchody Brón Trogain, rozpocznie post Deirdre Mericourt. Postaci mogą się do niego odnieść i gromadzić. Rutuał poświęcenia reema wraz z wielką ucztą zacznie się wraz z postem Mistrza Gry.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
William poszedł dość późno spać, gdyż wiedział, że szesnastego maja ma wolne od pracy, nie musi iść do Ministerstwa Magii, a może beztrosko poleniuchować w łóżku i pospać do samego południa. Rzadko kiedy zdarzał się taki dzień, a ostatnimi czasy William pracował bez wytchnienia, mimo że był tylko stażystą. Całe Ministerstwo Magii było postawione na nogi, a Departament Kontroli Magicznej pękał w szwach od nadchodzących zgłoszeń. Od piętnastu dni nie miał wolnego, gdyż w Wielkiej Brytanii zapanowały anomalie, które dały się we znaki podczas spotkania z Sophią. Jego głównym zadaniem było chronologiczne segregowanie zgłoszeń oraz przekazywanie ich odpowiednim ludziom. Dwa dni temu towarzyszył swojemu szefowi w delegacji u Premiera Wielkiej Brytanii. Na rozmowę nie został wpuszczony, gdyż nie miał takich kompetencji. Przez dwie godziny czekał na zakończenie rozmowy szefa z premierem.
Cały wieczór spędził w swoim mieszkaniu na Ulicy Pokątnej, czytając książkę Newton Skamandera. Mężczyzna zdecydowanie się zaczytał, gdyż położył się do łóżka spać około godziny trzeciej. Tak późna pora była rzadkością. Śniły mu się przyjemne rzeczy, a w jednej z nich była Sophia. Cieszył się, że dziewczyna wróciła do Anglii i będzie mógł z nią teraz więcej się spotykać. Nagle sen przybrał inny scenariusz. Był na polanie, pod gołym niebem. Nie miał na sobie żadnych ubrań. Można zadać pytanie, gdzie podziała się jego elegancki frak, albo błękitna koszula? Obok jego ciała leżała, no właśnie, co to może być? Przetarł oczy i zobaczył błękitne strzępki jego koszuli. Pytanie, czemu był nagi zostało wyjaśnione, ale co stało się z jego koszulą. Leżąc na ziemi, odczuwał nadzwyczaj realistyczne uczucia. Gorące promienie Słońca sprawiały, że na rozgrzanym kaloryferze mężczyzny pojawiły się krople potu, które zaczęły spływać, gdy William zaczął się podnosić. Czuł miękką trawę i wbijającą się w rękę szyszkę, kiedy leżał na plecach. Próbował się obudzić, by przegnać dziwny sen, jednakże nie mógł tego zrobić. Przez chwilę miał wrażenie, że nabył dziwne umiejętności i może myśleć podczas spania. A może... na twarzy mężczyzny malowało się przerażenie. Przecież nie jest wilkołakiem i nigdy nie miał problemów z lunatykowaniem. Uszczypnął się kilka razy, następnie uderzył się w twarz. Gdy wstał na nogi, zobaczył obok siebie również jakąś różdżkę. Nie jakąś, tylko własną. Jak się znalazł na takiej polanie? Jego myśli zostały przerwane przez odgłos łamiącej się gałęzi. Niemal odruchowo chwycił strzępki ubrań, którymi zakrył swojego członka, a w drugą rękę wziął różdżkę. Musiało to na prawdę komicznie wyglądać, golas stojący w pozycji bojowej z wyciągniętą różdżką. Przecież jaki mugol z samego rana przechodziłby przez takie miejsce. Z pewnością Will nie chciałby, że jego znajomy go teraz zobaczył.

Tak sobie wyjechaliśmy oboje w pole, apotem w las. Stępem, kłusem i galopem pokonywaliśmy utarte ścieżki, przewalone konary przeskakiwaliśmy zapuszczając się odważnie w głąb Waltham Forest. Byliśmy w dobrej formie. Po raz pierwszy od dawna odnosiłam wrażenie, że możemy dziś wszystko! Że jesteśmy gotowi wyjść na przeciw wyzwaniu czającemu się za każdym zakrętem! Stawić czoła każdemu golasowi czekającego na nas na każdej jednej łące!
Chwila.
Co.
Pociągnęłam za wodze jak jakiś amator wiedząc, że to nie tak się konia zatrzymuje. Mój partner szarpną w zdezorientowaniu i niezadowoleniu łbem. Jakoś mi to jednak umknęło. To znaczy to nie tak, że łatwo umykało mi rozdrażnienie półtonowego zwierzęcia ale nie to miałam w głowie. Zdecydowanie nie to. Nie wiem co właściwie w niej miałam. To znaczy - miałam jedno wielkie nic, a potem....Ten...No...
- Dobry Boże... - nerwowo nakazałam się zwierzęciu obrócić bokiem tak bym mogła swobodniej uciec wzrokiem - Co pan wyrabia! Czy pan za przeproszeniem nie ma wstydu?! - dodaję z oburzeniem, czując jak twarz mam czerwoną od wstydu i właściwie nic do głowy mi nie przychodzi. Boże Drogi, czemu muszę być pozbawiana swej niewinności nie w tej kolejności co trzeba?! Widziałam już w swoim życiu dwa i pół nagiego męskiego torsu, z nawiązką, a w życiu nie trzymałam w romantyczny sposób żadnego pana za rękę, o randce czy całowaniu nawet nie wspomnę. Co jest nie tak z moim życiem!?
- Wie pan, że niedaleko ukrywają się czasem kryminaliści. Lepiej niech pan uważa - nie wiem czy go ostrzegam, czy grożę. Słyszę jednak po swojej zgryzocie, że uskuteczniam bardziej to drugie. Nie lubię myśleć o tym, że być może czeka mnie staropanieństwo. Dla takich kobiet jak ja jest jeszcze szansa. Musi być.
- Czy też już pana okradli...? - stoję w miejscu czując jak wzburzenie i emocje opadają i myślę o tej poszarpanej szmacie co między nogami. Staram się oddychać głęboko. Jeszcze nie wiem, że człowiek ten to mój przyjaciel ze szkolnej ławy którego wygnało niegdyś do Ameryki.
Usłyszał galop konia, dlatego zakrył strzępkami ubrań co tylko mógł. Gdy zobaczył dziewczynę, lekko zaczerwienił się ze wstydu. Co ona sobie pomyśli? Może jest mugolem i nie ma pojęcia o anomaliach? Zakrył również swoją różdżkę, bo tak kazali mu w Ministerstwie Magii. Nie mógł wydać świata magicznego przed mugolem. - Co ja wyprawiam... - zaczął, ale ze wstydu nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by się wytłumaczyć. - Obudziłem się dzisiaj tutaj rano... Niestety, nie wiem, gdzie się dokładnie znajduję i co się stało z moimi ubraniami. - próbował się tłumaczyć, jak tylko potrafił. Oczywiście doskonale wiedział, że anomalię przeniosły go właśnie tutaj. Spojrzał na twarz dziewczyny, która była mu bardzo znajoma. Kilka chwil wystarczyło, by Will rozpoznał w niej Sally, dawną przyjaciółkę z Hufflepuff. - Zmieniła się. - powiedział cicho pod nosem. - Czy my się znamy? Wyglądasz znajomo. - wolał się upewnić. Włosy Sally wydłużyły się przez te kilka lat. Cała dziewczyna, jakby wypiękniała. Kolejne pytanie brzmiało: czemu po tylu latach spotkali się akurat teraz, w takiej niezręcznej sytuacji.

Wciągnęłam w płuca powietrze i powoli je wypuściłam próbując oddalić to co przeszkadzało - uprzedzenia. Zwłaszcza po tym, jak mi opisał sposób w jaki się tu zjawił. Brzmiało trochę, jak to co zdarzyło mi się tamtej nocy - z niewyjaśnionych przyczyn znalazłam się wiele mil od swojego domu. Nie tak bardzo już nie wyjaśnionych. Teraz to nazywano anomalią. Nie mogłam tego tak więc zignorować. Tym bardziej, że głos który do mnie docierał wcale nie wydawał się mi obcy. Z sekundy na sekundę okazywał się nawet czymś więcej niż przypadkowo zasłyszanym na Pokątnej.
Poczułam jak ściągałam brwi ku sobie. Na czole pojawiła mi się podłużna zmarszczka głębokiej konsternacji. Czy my się znamy. Spojrzałam na jego twarz. To znaczy - wstępnie taki był plan, ostatecznie mimo iż na niego patrzyłam to widziałam jedynie połyskującą w słońcu muskulaturę i skąpe, wyjątkowo skąpe, odzienie. Zrobiło mi się ciepło na twarzy. Wzrok momentalnie przeniosłam tym razem w górę, ku niebu.
- Boże drogi... - na wołałam Stwórcę po raz drugi by jednak się mną w tym momencie zainteresował bo sprawa jest pilna - Proszę dalej się nie ruszać, dobrze? - zaanonsowałam i uniosłam jedną rękę do góry, układając dłoń tak jakbym chciała przybić ze piątkę z nieboskłonem. Potem tak usytuowaną dłoń zaczęłam powoli obniżać, patrząc jednym okiem ponad linię poziomo ułożonych palców. W ten sposób, ostatecznie głowa golasa wystawała nieco ponad ułożony poziomo mały palec palec, a jego stópki klasowały się pod kciukiem.
- Rety, Willy...?! - Aż się niebezpiecznie wychyliłam w siodle tak, że bym z niego wypadła. Utrzymałam jednak równowagę, koń pode mną się poruszył niespokojnie. Wymogłam na nim jednak jeszcze nieco cierpliwości - Co ty tu robisz!? To znaczy, nie tyle co tutaj konkretnie bo to przed chwilą mi powiedziałeś ale, no...kiedy wróciłeś z Ameryki? Nikt ci nie wspominał o tym jak to bardzo głupi pomysł? W Anglii jest teraz bardzo niebezpiecznie Willy. - nie wiem czemu, lecz w tym absurdzie jakoś poczułam konieczność ostrzeżenia go chociaż to było bezcelowe. Już przecież w tej Anglii, Londynie się znajdował - Anomalia musiała cie tak urządzić Willy. Słyszałeś już o nich? - Patrze na niego ze współczuciem, nie wiedząc czy zdaje sobie sprawę z tego co się wyrabia. A potem sobie przypominam, że może i zastosowałam zmyślną cenzurę to jednak biedaczek wciąż stoi obnażony - Czekaj chwilkę... - Zeszłam z konia, wodze zsuwając za wzniesienie przedniego łęku. Wiedziałam, że koń nie ucieknie, a nie chciałam ryzykować że się zsuną i się ta moja wielka gapa o nie potknie. Gdy znalazłam się na ziemi wydarłam prostokątny kawałek kwiecistego materiału sukienki. Wskazałam na niego różdżką i wypowiedziałam
- Engiorgio - chcąc powiększyć niewielki skrawek do gabarytów całkiem sporego kocyka. Uśmiechałam się przy tym niepewnie myśląc sobie, że jak mi żadna anomalia ręki nie urwie to potem taką płachtę materiału podam Willemu. Oczywiście będąc odwróconą plecami!
'Anomalie - CZ' :

Sytuacja nie była sprzyjająca dla Williama. Chłopak z minuty na minutę robił się coraz bardziej czerwony ze wstydu. Tym bardziej, że dziewczyna okazała się jego znajomą, a raczej przyjaciółką z Hufflepuff. Jej krew była mugolska, więc nie odpowiadała niektórym czarodziejom, którzy uważali się za lepszych, gdyż mają przodków magicznych. A przecież czarodziej to osoba, która ma zdolności magiczne, niezależnie od czystości krwi. Tak uważał William, dlatego w Hogwarcie uparcie próbował bronić czarodziejów mugolskiej krwi, w szczególności płci żeńskiej. Tak nawiązała się przyjaźń z Sally Moore. Choć dziewczyna wypiękniała, to miał nadzieję, że jej osobowość się nie zmieniła, jak również relacje z Williamem. Kopę lat się nie widzieli, gdyż każde poszło swoimi drogami.
- Tak to ja Sally. - powiedział zakłopotany, lekko uśmiechając się do dziewczyny, jeszcze bardziej się czerwieniąc. Uczucie wstydu osiągnęło chyba apogeum.
- W Ameryce? Chciałem podążyć śladami Sophii, jednakże sytuacja mi na to nie pozwoliła. Koniec końców zostałem w Wielkiej Brytanii i rozpocząłem staż w Ministerstwie Magii. - opowiedział pokrótce. Chciał opowiedzieć dziewczynie więcej, ale czuł się niezręcznie, stojąc praktycznie nago przed dziewczyną. W takiej sytuacji ciężko było mu myśleć o czymś innym, a co dopiero rozmawiać. Całe szczęście Sally pomogła i wyczarowała kocyk, którym William mógł się okryć i zasłonić swoje ciało. Teraz zdecydowanie mógł porozmawiać z dziewczyną. Czuł się pewniej i swobodniej.
- Tak słyszałem o anomaliach i nie pierwszy raz mam z nimi styczność. Mam nadzieję, że niedługo się skończą i wyjaśni się, skąd się wzięły. - powiedział do dziewczyny, zakrywając się płachtą. W tym momencie ucieszył się, że napotkaną osobą była Sally. Ostatnio miał szczęście do spotykania znajomych z Hogwartu w niespodziewanych miejscach.
- A ty Sally, jak potoczyło się twoje życie po ukończeniu Hogwartu? Chyba wtedy ostatni raz się widzieliśmy. - spytał się dziewczyny. Czasami zastanawiał się, czym w życiu zajęli się jego znajomi z Hufflepuff. Z Sophią zdążył już pogadać i dowiedzieć się o jej życiu. A czy Sally podążyła za swoimi marzeniami?

- Och, a więc ostatecznie nigdzie nie wyjechałeś...? - ostatnie dwa lata Hogwartu zdawały się być dla mnie jedna wielką szarą, bezkształtną breją. Choć krzątałam się wśród ludzi to wszystkie ich glosy zdawały się nie być wstanie przebić przez grubą, szklaną kopułę którą się wówczas otoczyłam. Mało wówczas słuchałam tego co dzieje się wokół, jeszcze mniej do mnie docierało chociaż inni mogli tego nawet nie zauważyć. Po szkole odcięłam się od świata magii i wszystkich ludzi z nim związanych. Nie zdawałam sobie sprawy z tego jak życie tych których znałam wyglądało. Echa wspomnień lub zasłyszanych strzępek informacji szeptały mi o rzekomym wyjeździe Williama do którego najwyraźniej ostatecznie chyba nie doszło. Ale to nie było na to miejsce - O, rety, wybacz...zapomniałam. To znaczy...ełeełee...czekaj, daj mi chwilkę - wróciłam do rzeczywistości zawstydzona swoim zachowaniem. Tak rzucam pytaniami, a on przecież biedny poszkodowany! Ale raz-dwa udało mi się temu prowizorycznie zaradzić
- Już...? Bezpiecznie...? w sensie, no...mogę już patrzeć na ciebie nie, no wiesz... - nagiego? Dokończyłam w myślach burcząc się na samą myśl, kiedy tak stałam do niego plecami mając w świadomości rzeczy i inne takie. Kiedy największy kryzys został zażegnany i w końcu mogłam na niego spojrzeć to tak go przepatrzyłam od dołu go góry stwierdzając żartobliwie - Twarzowo ci w kwiatowy wzór - bo jakoś nic innego nie przychodziło mi do głowy. Uśmiechnęłam się. Szalony dzień - Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, lecz jesteśmy w Waltham Forest. Niedaleko...tak właściwie to całkiem daleko jest klinika dla zwierząt, a tam i kominek którym mógłbyś wrócić bezpiecznie do domu -poinformowałam go nawet nie myśląc o tym, czy chciałby się teleportować bo to przecież obecnie było bardzo niebezpieczne.
- Ach, jak się potoczyło...całkiem przyziemnie - zaczęłam, kiedy już tak zaczęliśmy dreptać polną ścieżka. Konia za lejce prowadziłam po swojej lewej, tak by Willego mieć po prawej - Wróciłam do siebie, na tą moją mugolską wieś. Tata sobie nie radził bez mamy w domu - nie była to prawda. Ja sobie po prostu nie radziłam, lecz o tym nie mówiłam - W Londynie jestem od dwóch lat. Do niedawna pracowałam jako stajenna. Wiem, jak to brzmi, lecz lubiłam tą pracę - to nie była raczej praca dla kobiety. Brudna, ciężka i raczej mało kto by się na coś podobnego decydował gdyby nie musiał - Trochę się to wszystko pozmieniało od momentu w którym, wiesz, te represje dotyczące mugoli. Znasz szczegóły tego całego przesłuchania w Ministerstwie? Dotyczącego tego rozsyłania listów przez Ministerstwo zawiadamiających o przesłuchaniu? - zapytałam go podnosząc na niego swoje oczy. Był stażystą. Ciekawiło mnie jak wiele wiedział i czy w ogóle.
Trzeba było zapomnieć o tej niezbyt przyjemnej anomalii. Z drugiej strony, gdyby nie to nieoczekiwane wydarzenie, William prawdopodobnie nie spotkałby swojej przyjaciółki z Hogwartu i teraz była szansa na odbudowanie tej relacji. - Niestety, Sally. Śmierć mego ojca pokrzyżowała moje plany. Mam jednak nadzieję, że kiedyś, może w niedalekiej przyszłości uda mi się ziścić te marzenie. Może nie Stany Zjednoczone, ale Francja lub Włochy. Kto wie. - powiedział, a na myśl o ojcu uśmiech z twarzy mu momentalnie zniknął. William źle przeżył śmierć taty, którego uważał za wzór do naśladowania, mimo że pracował w Urzędzie Łączności z Mugolami.
Po Hogwarcie kontakt z Sally zanikł. Tak jakby dziewczyna zaszyła się pod ziemie. Powróciła do swoich rodzinnych stron i nie można jej za to winić. W tych czasach można ufać tylko wąskiemu gronie osób i z pewnością do tego grona trzeba zaliczyć rodzinę. - To niemożliwe, aż tak daleko mnie przeniosło... Mówisz o klinice Julii Prewett? - spytał ze zdziwieniem. Ostatnio los płatał mu figle. Dwie przyjaciółki z Hogwartu spotkał w niespodziewanych okolicznościach, a do Julii zaniósł swoją papugę, która została ranna podczas jednej z burz. - Widzę, że masz zamiłowanie do koni. - odparł i popatrzył na wierzchowca, który spokojnie stąpał obok dziewczyny. - Do niedawna? To czym się teraz zajmujesz Sally? - spytał i spojrzał dziewczynie w oczy. W zasadzie chciał spytać, czemu zrezygnowała z pracy w stajni, ale być może byłoby to zbyt osobiste pytanie.
Sally byłą kolejną osobą, która zadawała niewygodne pytania związane z jego pracą. Czarodzieje mugolskiej krwi zawsze patrzyli się na niego krzywo, gdy tylko wspomniał o pracy w Departamencie Kontroli Magicznej. A przecież on pracował w Urzędzie Łączności z Mugolami. Często widywał Premiera Wielkiej Brytanii, a nawet miał przyjemność rozmawiać z Winstonem Churchillem. - Cóż Sally... Wiem niewiele więcej od Ciebie. Niegdyś Policja Antymugolska bezkarnie terroryzował czarodziei krwi mugolskiej. Nie każdemu to się podobało, uwierz mi. Jednak wielu bało się przeciwstawić swojemu szefowi, gdyż nie wiadomo, do czego by doszło. Mogę Ci powiedzieć, że członkowie dawnej Policji Antymugolskiej wciąż pracują w tym departamencie i nie jest bezpiecznie. W Departamencie Kontroli Magicznej utrzymuje się dziwne napięcie. Mam nadzieję, że nowy Minister Magii nie dopuści się takich samych decyzji, co jego poprzedniczka. - powiedział trochę zażenowanym głosem. Może faktycznie zmiana pracy dobrze by mu zrobiła. Niestety, nie mógłby spytać ojca, co o tym myśli.

- Och - tylko tyle z siebie wydałam, gdy wspomniał o śmierci ojca. Wbiłam spojrzenie w trawę mając w głowie pustkę - Na pewno ci się uda - trochę się rozchmurzyłam i patrząc na niego byłam tego pewna. Zazdrościłam mu w sumie trochę tej rezolutności, odwagi by w ogóle myśleć o wyjechaniu poza granicę własnego kraju. Ja sama zaś niechętnie wyjechałam poza własną wioskę. Właściwie gdyby mnie ojciec nie wypchnął silą to dalej bym w niej tkwiłam. Wyjechać za granicę...? Sama myśl o tym była dla mnie samej nieosiągalna. Podziwiałam więc ambicje i odwagę innych.
- Tak, dokładnie o tej klinice - uśmiechnęłam się szerzej. Potem wyprostowałam mocniej i zadarłam lekko brodę ku górze - Jestem osobistą asystentką Pani Julii - to jedno mi niezaprzeczalnie wyszło w przeciągu...no nie wiem, tego całego roku? Nie mogłam się więc nie pochwalić! Ale właśnie, jeśli chodzi o pracę...Spojrzałam na Willa uważniej, nawet będąc nieco zmartwioną. Dobrze wiedziałam, jaki jest jego stosunek do mugoli i tego się bałam biorąc pod uwagę to gdzie pracował, to co inni mogą mu zrobić gdy się będzie z tym wychylał. Jego nieświadomość potęgowała to uczucie.
- Widzisz Willy, trochę się mylisz - wiem więcej - niestety - Ja...ja dostałam właśnie taki list od Ministerstwa w kwietniu - uśmiechnęłam się, lecz nie z wesołości lecz nerwowości, która mnie ogarnęła na samo wspomnienie - Mówili, że to przesłuchanie, formalność, ja się denerwowałam, lecz w sumie specjalnie nie bałam bo niczego złego nie zrobiłam. Przestrzegam tych kodeksów i tak dalej. Zresztą gdyby wlaśnie coś było nie tak to by raczej nie mogła pracować u Carrow. Co prawda była to ta ich publiczna stadnina, nie ta rodowa, no ale no - wątpię by mnie nie prześwietlili. Byłam więc względnie spokojna, a potem... - słowotok. Mój głos wyraźnie już stawał się poddenerwowany co się udzielało również mojemu zwierzakowi, który strzygł pobudzony uszami i podrywał łeb by zrozumieć dlaczego mnie tak ponosi. Żadnego zagrożenia jednak nie mógł wypatrzeć bo przecież nie było ono widzialne. Wezbrałam powietrza w płuca i spojrzałam Willowi w oczy - ...oni mnie na tym spotkaniu porwali, Willy. Mnie i innych którzy dostali te listy, wszyscy byli mugolakami. Tak po prostu zabrali różdżki, złapali, czymś nas otumanili i wywieźli do jakiegoś strasznego miejsca, zamknęli w klatkach jak dzikie zwierzęta. O tym nie przeczytasz w gazetach, a to miało miejsce. W Ministerstwie i Ministerstwo też za tym stoi. Może wyolbrzymiam, może to tylko przez Tuft ale nie wierzę, że to się tak po prostu tam skończyło. Obiecaj więc Willy, że będziesz uważał - był stażystą, nie o wszystkim musiał wiedzieć, lecz ja chciałam by był świadomy, że być tam nie obcuje z ludźmi, a potworami.
Drżała najpierw skulona pod krzaczkiem, ciągle wierząc, że ludzie urządzili sobie dziwną zabawę, która dla niej nie była ani trochę przyjemna. Było jej zimno, miała już mokre futerko, a dookoła słyszała coraz więcej nieznanych jej szeptów, skrzypień i trzasków. Wszystko było obce, zimne, straszne. I nikogo, kto mógłby dać jej trochę ciepła. Umazana w rozmiękłej ziemi już nie przypominała uroczej, burej i szalenie puchatej kulki, która była jeszcze tego poranka. teraz była ledwie synonimem rozpaczy, cichego pisku i nieszczęścia.
Zjeżyła bure, mokre futerko w tym samym momencie, gdy usłyszała niskie warczenie i dostrzegła parę żółtych, czających się obok ślepi. Małe serduszko załomotało gwałtownie i zerwała się do przerażonego biegu. Pies. dziki pies, który nie szykował jej niczego dobrego. Biegła na oślep, słysząc za sobą zbliżające nieszczęście, biegła, chociaż oddech palił ją a łapki coraz bardziej bolały. I tuż tuż, gdy oślinione szczęki miały rozszarpać jej drobne, nie tak puchate ciałko - dostrzegła przed sobą ruch. Dwoje człowieków. Miauknęła przeraźliwie wbiegając tuz pod kobiece nogi, chowając się, próbując umknąć przed śmiercią w ostatniej nadziei na ratunek
- Miaaaaaaauuuuuuuuu - piszczała, dygocząc, nie mając już sił uciekać gdziekolwiek dalej. Legła na ziemi, czekając już tylko na koniec.

Z tych ponurych myśli wyrwało mnie już drugie tego dnia dziwne zawirowanie. Wszystko zaczęło się od tego, że mój koń się wyraźnie zaniepokoił. Nie miał w zwyczaju wpadać od razu w popłoch, lecz widząc jak strzyże uszami wiedziała, że to mogło się zdarzyć. Gestem i głosem więc spróbowałam go udobruchać, gdy nagle w tym samym momencie coś burego wystrzeliło w moim kierunku. W pierwszej chwili pomyślałam że to szczur przez wzgląd na te niewielkie gabaryty! Było to jednak kocie! Ścigane przez psa! Napastnik jednak niepewnie zastygł w krzakach widząc towarzyszące mi
- Ale macie dziś szczecie - zażartowała, mając na myśli i Willa, i kocie. Zabrałam całą trójkę do lecznicy panny Prewett.
|zt 2x
Trzynaście sprawunków pana Higgs pojawiło się na długiej liście zakupowej Rii. Jak zawsze rudowłosa starała się zebrać wszelkie żądania od schorowanych lub zwyczajnie starych osób mieszkających w sąsiedztwie, żeby pojawić się na Pokątnej i zakupić wszystko, czego potrzebowali - było to jedną z form pomocy, jakiej nigdy nie odmówiłaby potrzebującym czarodziejom bądź mugolom. Dlatego z samego rana, jak tylko odbyła wszelkie codzienne rytuały, wyruszyła do centrum Londynu. Podróż opiewała w różne przygody - począwszy od spóźnionego Błędnego Rycerza, skończywszy na aż kilku ludziach niebezpiecznie wdzierających się na jezdnię tuż przed rozpędzonym autobusem; Weasley z trudem trzymała się barierek, omal nie lądując piegowatą twarzą w siedzenia przed sobą. To nie był dobry dzień - cały świat próbował poinformować o tym czarownicę, ale ona pozostała głucha na wszystkie znaki na niebie oraz ziemi. Niezłomnie brnęła do przodu z zamiarem spełnienia próśb sąsiadów, przy okazji również przyczyniając się do zapełnienia rodzinnych zapasów eliksirów.
Wychodząc wprost na ulicę Pokątną poprawiła rąbek brązowej, prostej sukienki i z uśmiechem zmieszała się w przerzedzający tłum czarodziejów. Czasy stawały się coraz bardziej niespokojne i nawet wiecznie pogodna Rhiannon dostrzegała niuanse oraz całkiem spore dowody na to, że działo się po prostu źle. Świat gnał w niebezpiecznym, wyjątkowo mrocznym kierunku - wszyscy mogli zaobserwować niepokojące zmiany zachodzące w społeczeństwie, które zastraszone unikało miejsc publicznych. Na pewno większość z przebywających tutaj osób tak jak i Ria przyszło tu w konkretnym celu, nie zaś z powodów towarzyskich. Czasem nie dało się odnowić różdżki lub kupić kociołek w innym miejscu niż magiczna, londyńska uliczka.
Coraz mniej magów błąkało się między sklepami, co paradoksalnie wzbudzało w Harpii coraz większy niepokój. Rozglądała się uważnie po mijanych twarzach, ale te w przeważającej liczbie pozostały anonimowe, całkowicie nieznane. Weszła pod kilka szyldów, starannie skreślając kolejne pozycje z rolki pergaminu; upewniwszy się, że wszystkie zakupione produkty spoczęły w jej torbie, a lista została skrócona do minimum, Weasley z nieskrywanym entuzjazmem skierowała swoje kroki do sklepu miotlarskiego.
Z pół godziny przechadzała się między jednym modelem a drugim, aż wreszcie pozwolono jej dosiąść jeden z egzemplarzy. Z wypiekami na piegowatej twarzy przymierzała się do solennej obietnicy, że jak tylko zdoła zaoszczędzić odpowiednią ilość galeonów to wróci po ten rodzaj nowiuteńkiej miotły, ale wtedy coś poszło zdecydowanie nie tak. Trzonek zaczął niebezpiecznie wibrować i nim rudowłosa czarownica zdołała zorientować się w sytuacji, wystrzeliła przez otwarte drzwi wprost na Pokątną. Szarpnięcia, jakie czuła powodowały mdłości, a serce przyspieszyło rytm bicia. - Spokój! - krzyknęła do drewna, na którym siedziała; niestety bez powodzenia. Kobieta zrobiła kilka korkociągów w powietrzu, a potem zaczęła lecieć hen daleko, na obrzeża Londynu. Nieważne jak mocno starała się powściągnąć szaloną miotłę, ta nie słuchała jej ani o jotę. Co więcej, dalej wyczyniała nieskoordynowane manewry - aż przeorała Rhiannon przez powierzchnię jeziora. Aż wreszcie rudowłosa spoczęła na jednym z drzew, uderzając o nie z dużą mocą. Krzyknęła z bólu, jaki zaserwowało Harpii spotkanie z grubym pniem wierzby. Potargane włosy zajęły się koroną z liści, a środek transportu utknął między gałęziami. Zwisała więc głową w dół, trzymając się trzonka jedną, zgiętą nogą. Prezentowała się jak tysiące nieszczęść, ale na szczęście nikt jej nie widział, prawda?
- Halo? Jest tu ktoś? - zakrzyknęła, poniekąd mając nadzieję, że jednak ktoś pomoże jej w wydostaniu się ze szponów rozłożystego drzewa. Wierzgnęła drugą nogą, robiąc parę prób do ponownego pochwycenia miotły, ale bezskutecznie. Nie przestawała jednak, będąc zawziętą - jeszcze wróci na miotłę i nauczy ją dobrego wychowania, ot co.

Ostatnio zauważyła, że te niewielkie, świecące robaczki niesamowicie interesowały jej podopiecznych. Szczególnie młode hipogryfy wykazywały chęć do pogoni za latającymi światełkami - co zapewniało im niezbędną dawkę ruchu i jednocześnie stymulowało chęć nauki latania. Niestety w Salisbury nie widziała zbyt wielu świetlików. Nie znała się akurat na tych robaczkach, nie wiedziała, dlaczego w niektórych miejscach - chociażby na tej polanie - pojawiały się ich tysiące, a gdzie indziej nie było ich wcale. Postanowiła jednak, że spróbuje nałapać a potem przenieść kilkanaście świetlików na tereny rezerwatu. Liczyła, że się tam rozmnożą i za parę lat będzie ich tyle, ile można było oglądać tutaj.
Było co prawda jeszcze trochę za wcześnie - robaczki wciąż pochowane były w trawie, niebo zasnuwało się ledwie szarawą barwą, ale Lunara już stawiła się na miejscu, uzbrojona w kilka specjalnie przygotowanych słoików. Zaczęła je wypakowywać z torby, aby później łatwiej jej było przystąpić do polowania. I była całkowicie zaabsorbowana swoim zajęciem - bardzo prędko jednak jej uwaga została całkowicie rozproszona. Jeden trzask dało się zignorować. Nawet dwa nie stanowiły większego problemu. Ale cała kakofonia, połączona jeszcze z krzykiem, która przetoczyła się przez las, musiała wypłoszyć chyba wszystkie zwierzęta w promieniu kilkunastu mil - echo tych hałasów, rozbrzmiewające ponad drzewami, skłoniło chmarę małych ptaszków do poderwania się do lotu i panicznej ucieczki, lis buszujący w trawie zamarł nagle, po czym czmychnął do swojej nory nieopodal, nawet przemykające pomiędzy gęstwiną niewielkie nornice skoczyły do ucieczki. Cisza, która zapadła, była wręcz nienaturalna. Lunara postanowiła wtedy wstać z kucek - przez kilka chwil sama próbowała rozejrzeć się za źródłem tego harmidru. Początkowo myślała, że była to może sprawka jakiegoś większego zwierzęcia, chociaż krzyk, jaki towarzyszył trzaskowi gałęzi, był raczej ludzki. W tej samej chwili do głowy Greyback wślizgnęła się myśl, że być może oto ktoś wybrał się do lasku na polowanie - choć była to myśl zupełnie pozbawiona sensu, jako że na tego typu aktywności znajdowały się zdecydowanie zbyt blisko miasta, więc zwierzyna była tu raczej raczej licha. Szybko więc odepchnęła od siebie tę myśl.
- Gdzie jesteś? - odezwała się, decydując jednak odnaleźć kobietę, która najwyraźniej potrzebowała pomocy. Spróbowała podąży w kierunku źródła tych wszystkich hałasów, ale ciężko było je jednoznacznie określić - a leśne echo tym bardziej jej w tym nie pomagało. Próbowała rozglądać się za jakimiś zniszczeniami poczynionymi wśród leżących na ziemi konarów drzewa i ściółki, nigdzie jednak nie widziała śladów po szamotaninie, która mogła narobić aż tyle hałasu i trzasków. - Odezwij się jeszcze raz!

Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!



Wreszcie spróbowała sięgnąć po różdżkę do kieszeni sukienki, co nie było prostym zadaniem. Wykręcała się na wszelkie możliwe sposoby w celu pochwycenia magicznego przedmiotu, ale… nie było go tam. Ria otworzyła szeroko oczy, czując napływającą do żył panikę. Odgięła się do tyłu, chcąc przepatrzeć ziemię pod sobą i wtedy dostrzegła kawałek podłużnego drewna. To musiał być czerwony dąb, z włóknem z serca smoka, na pewno. - Różdżko, chodź tu! - wyrzuciła z siebie wtedy, próbując przy tym machać rękoma. Biedna, zapomniała, że nie posiadała wcale umiejętności magii bezróżdżkowej - nawoływania były całkowicie bez sensu.
Już miała się poddać. Całkowicie jak nie Weasley. Miała zamiar zwisać tak do końca świata i jeden dzień dłużej, ale wtedy rudowłosa usłyszała czyjś głos. Była nadzieja, wybawienie! Słuchała uważnie, aczkolwiek dotąd nie zdołała zauważyć żadnej sylwetki. Znajomej lub nie. - Halo, jestem tutaj! - wykrzyknęła, nie bardzo wiedząc co mogła nieznajomej powiedzieć. Że utknęła przy dwa tysiące osiemset czterdziestym drzewem po lewej od wejścia do lasu? Rhiannon nie miała najmniejszego pojęcia gdzie się znajdowała i jak umiejscowić swoje nieciekawe położenie. - Wiszę na e… - dodała donośnie, urywając niepewnie. Co to było w ogóle za drzewo? - Na buku? - dokończyła w formie pytania. Nie wiedziała, tak sądziła, ale za nic w świecie Harpia nie potrafiła ocenić jak bardzo się pomyliła lub nie. Świat do góry nogami wyglądał niecodziennie, tak samo jak liście oraz inne cechy charakterystyczne danej rośliny. Co więcej, kobiecie zaczęło kręcić się w głowie od nadmiaru bodźców oraz długiego zwisania łepetyną w dół. Rii pozostało mieć nadzieję, że nieznajomy osobnik zamiast okraść ją z różdżki to w swej dobroci pomoże rudzielcowi dostać się na ziemię. Zasłużyła na to po kąpieli w lodowatym jeziorze i najedzeniu się wstydu. Tak, nieradząca sobie z miotłą Harpia z Holyhead to w istocie wstyd.
