Wydarzenia


Ekipa forum
Lochy
AutorWiadomość
Lochy [odnośnik]13.05.18 22:30

Lochy

Lochy są istnym labiryntem niskich i wąskich korytarzy prowadzących do pomieszczeń, które jeszcze do niedawna służyły pracownikom Ministerstwa Magii, jako sale przeniesionego Departamentu Tajemnic. To, co się tu odbywało i znajdowało przez te kilka miesięcy nawet dla samej kadry nauczycielskiej i dyrektora było zagadką, a po wyniesieniu się z Hogwartu Niewymownych nie pozostało zupełnie nic. Żadne czary odtwarzające zdarzenia, które miały tam miejsce nie były w stanie ujawnić magicznych eksperymentów dokonywanych przez badaczy. Opuszczając to miejsce pozostawili po sobie jedynie dudniącą ciszę i przerażającą pustkę, której towarzyszyło... coś wyjątkowego; coś czego nie można było odczuć w innych częściach zamku.


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.03.19 19:12, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Lochy Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Lochy [odnośnik]19.07.18 21:38
2 lipca

Węże opuściły gadzie gniazdo, wypełzły z ciemnych zakamarków, by wreszcie wygrzać się w gorącu. Ich syki zapoczątkowały niezwykłą tyradę, ogniste bestie pogrążyły w zniszczeniu pomieszczenia, szatańska pożoga zniszczyła Ministerstwo Magii. Nie musiał o tym czytać w gazetach ani słuchać relacji naocznych świadków, którzy widzieli — rzekomo — jak gmach ministerstwa sypie się od wewnątrz, wali, burzy, budując jednocześnie wszystkim obecnym pracownikom wieczną kryptę, w której pozostaną jako duchy, dusze, które nie zaznały spokoju i odeszły przedwcześnie. Pamiętał to dobrze. Potrafił przywołać twarze przerażonych pracowników Departamentu Transportu, nim pochwycili świstokliki i wraz z ministrem przenieśli się do Azkabanu. Instynktownie chwycił się za kark, jakby tajemnicza siła pogłaskała go po nim delikatnym piórkiem, które rozdrażniło jego zmysły. Palcami natknął się na świeże blizny, miały delikatną, gładką fakturę, podobnie jak te, które częściowo pozostały mu na rękach. Nie niosły ze sobą żadnej przestrogi, nie sprawiły, że obawiał się czarnej magii bardziej. Przypominały mu o drobnych błędach, które zostały przez nieuwagę popełnione. Błędach, które już nigdy miały się nie powtórzyć.
Patrząc na zgliszcza pozostałe po Ministerstwie Magii, widział wysokie ściany i masywne wrota, które prowadziły do sali braterstwa, korytarz rozbłyskujący co chwilę zielonkawym światłem — o dziwo, nie pięknej avady, a kominków, przez które czarodzieje przedostawali się do gmachu. Przede wszystkim widział jednak ciemne, surowe korytarze Departamentu Tajemnic, wyłożone śliskim jak porcelana i czarnym jak węgiel kamieniem. Bezkresne korytarze, które prowadziły do sal skrywających tajemnice niedostępne zwykłym — i niezwykłym — czarodziejom; widział salę śmierci, w której nie zabawił zbyt wiele czasu, a do której zdążył przywyknąć. Wielka komnata z kamiennym łukiem uległa zniszczeniu, podobnie jak większość sal Departamentu Tajemnic.
— Chodźmy — powiedział w końcu; nie ma na co czekać. Stojąc przed gruzami budynku, do którego zniszczenia sam doprowadził przed kilkoma dniami nie wywołał w sobie wyrzutów sumienia, nie czuł się inaczej. Jedynie tracił czas, wyczekując zgody ze stron służb bezpieczeństwa, które miały asekurować go i innych niewymownych w zabezpieczaniu bezcennych efektów wielu lat pracy niewymownych. Został wstrzymany — jakby z zasady, nic przecież się nie działo. Budynek od wielu dni się nie palił, gruzy od kilku już nie przemieszczały, wiele z nich zostało całkowicie uporządkowanych, niektóre ocalałe artefakty, zostały już dawno wyniesione. Został jego departament, który znajdował się najniżej ze wszystkich, nadszedł czas na to, by odzyskali zabezpieczone i ocalałe raporty z tajnych archiwów.
Działali pod osłoną nocy. Longbottom niechętnie przystał na warunki niewymownych, na wszystkie fanaberie dotyczące bezpieczeństwa, w tym zachowania tajemnic strzeżonych przez wszechwiedzących naukowców. Dzięki późnej porze mogli uniknąć tłumów ludzi, którzy schodzili się by oddać cześć ofiarom zamachu — tak to nazywali, zamachem i zbrodnią na czarodziejskiej społeczności. Składali kwiaty, wyrzucali wiązki świateł w kierunku nieba, podkreślając smutek i żałobę noszoną w sercu. Teraz, przeszło po północy, byli tu tylko pracownicy ministerstwa powołani do uprzątnięcia zniszczeń i zabezpieczenia terenu i oni, niewymowni. Zszedł kamienną ścieżką w dół, nie bacząc dłużej na powstrzymującego go czarodzieja. Chciał to mieć za sobą — czuł się źle, fatalnie. Dusiło go w płucach, dławiło go w gardle, jakby ktoś wsadził mu pierś w imadło i stopniowo zaciskał. Uzdrowicielskie czary Cassandry wyrwały go ze szponów śmierci, a jednak coś doskwierało mu wyraźnie. Głos miał coraz bardziej chrapliwy, nieprzyjemny, było mu zimno. Przede wszystkim, nieustannie czuł zimno — wiedział, że wszystko szło nie tak.
Szybko udało mu się dotrzeć na sam dół, uprzątnięte zgliszcza nie odsłoniły zbyt wiele — z szatańskiej pożogi niewiele miało szansę się uratować. Nie słuchał komentarzy i pogłosek, którymi wymieniali się czarodzieje w pobliżu, skupiał się na odszukaniu wszystkiego, co pamiętał. Dotarłszy najgłębiej jak się dało, przystanął przy kilku pracownikach, którzy za pomocą magii, kruszyli kamień i usuwali powstały z tego działania kurz, pył, który przez krótką chwilę przebywania tu i tak osiadł na czarnej szacie Mulcibera. Dopiero gdy udało im się usunąć ostatnie elementy zawalonego sufitu, zszedł niżej, jako pierwszy, a zaraz po nim ruszyli następni, przedzierając się przez powstałe pod ziemią wąskie korytarze — te niczym jednak nie przypominały poprzednich; pięknych, monumentalnych, godnych czarodziejskiego świata. Musieli się przeciskać pomiędzy szczelinami, a długi, cienki płaszcz jedynie Mulciberowi w tym przeszkadzał. Zdjął go w najlepszym momencie i zszedł niżej, po chwili wyciągając przed siebie różdżkę, na jej końcu zabłysnęło światło. Lumos rozjaśniło mu drogę, wskazało w przerażających ciemnościach ścieżkę. O dziwo, tu, pod powierzchnią ziemi, w jeszcze przysypanych pozostałościach po Departajemcie Tajemnic, kamiennym grobowcu, nie czuł się samotnie — był otoczony przez nich wszystkich; był w miejscu naznaczonym przez śmierć. Przez chwilę zdawało mu się, że do jego uszu docierały głosy. Im głębiej się zapuszczał, tym silniej — wpierw sądził, że to złudzenie, lecz w końcu zdał sobie sprawę, że to wszystko to szczera prawda, żaden omam. Gdzieś tu, bardzo blisko, musiała tkwić pod gruzami kotara kamiennego łuku, za którą czyhała śmierć. Gdy to zrozumiał, kroki stawiał ostrożniej, uważnie spoglądając pod nogi, świecąc pod nie blaskiem różdżki, wypatrując zmian w otoczeniu, wsłuchując się w głosy z zaświatów, lecz przede wszystkim, wyczuwając magię wrót, których przejście sprawi, że zniknie, odejdzie już na zawsze i nikt nawet nie domyśli się, co zaszło.
Zatrzymał się w miejscu i rozejrzał dookoła. Dobiegło go pytanie Flemeth, czy coś znalazł. Tak, odpowiedział i spojrzał w tamtą stronę. Jego zachrypnięty, słaby głos niósł się wyżej, w kierunku źródła światła, które kroczyło w inną stronę. Nie chciał czekać, ani na Morrison, ani na żadnego innego niewymownego. Zamierzał to zrobić sam. Zgromadzić moc, zebrać kamienne monumenty — nie po to by je wszystkie wynieść, a odtworzyć i wydostać się z czeluści piekła, jakie sam stworzył. Krok po kroku, powoli, przechodząc z kamienia na kamień przeszedł dalej, uważając na głowę, chyląc ją nisko, pod zapadniętym sufitem. Prawą dłonią dotknął kamienia, w którym poczuł lekkie drgania, poczuł też moc, która przepływała częściowo przez najbliższe otoczenie. Nie mógł iść dalej, to było nie tylko niebezpieczne, ale kompletnie bezmyślne. Niewidoczna gołym okiem kotara gdzieś tu tkwiła.
Wyciągnął przed siebie różdżkę i szeptem rozpoczął sekwencję słów i inkantacji, które nie zostały nigdzie udostępnione. Gromadził magię, kumulował moc, w jednym punkcie, pozostając czujnym — to miejsce aż kipiało grozą, pachniało śmiercią, która nawet teraz, gnieździła się w jego zmierzwionych włosach, wilgotnym karku, spływała wraz z kroplami potu wzdłuż kręgosłupa. Musiał ją ściągnąć w jedno miejsce — rozprzestrzeniona i rozwarstwiona mogła siać zniszczenie. Nie wiedział, czy jest w stanie ukorzenić się tutaj, czy będzie tętnić pod uporządkowanymi zgliszczami, czy będzie się toczyć przez glebę, jak trucizna i zaleje od spodu cały Londyn. Musieli to wszystko odzyskać — dla siebie, dla nauki, nie dla ministerstwa, a tym bardziej dobra mieszkańców Londynu. W tej ziemi drzemała zbyt potężna i wielka moc, by pozostawić ją samą sobie. Obrócił się, ściągając to wszystko w jeden kąt. Samemu nie uda mu się tego zamknąć i zabezpieczyć. Pchając magię w jedną stronie, znajdzie swe ujście i umknie gdzie indziej.
— Tu jest łuk — zakomunikował zbliżającej się Flemeth. — Tu jest fragment prawego filaru, ale nie widzę drugiego. Bez niego absorpcja będzie niemożliwa — a magia przeleje im się, jak wino pomiędzy różdżkami. Zrobił jeszcze krok — ostrożnie — przed siebie i obrócił kawałek kamienia oznaczonego starożytnym runicznym pismem, dawno już zatartym i głęboko wyrytym. Z tej pozycji szybko dostrzegł drugi. Był nieco głębiej — trudniej będzie go wydostać rękami. Tym jednak zajęła się czarownica, po chwili ustawiając go w wystarczającej odległości od pierwszego. Głaz drżał, żarzył się błękitną poświatą, jak szlachetny kamień, a wyryte w skale runy rozmyły się na moment. Słysząc jej szept, ciche słowa, inkantacje, uczynił to samo, kierując różdżkę przed siebie. Energia przeszyła go na wskroś — czuł jak włosy na rękach stają mu dęba, jak jego ciało wstrząsa zimny dreszcz, zasycha mu w ustach go od mówienia, a niewidzialna stopa uciska jego pierś. Czuł, że słabnie, że siły go opuszczają, coś zaciska się na jego gardle, umysł wypełniają niechciane myśli, niechciane wspomnienia, zimne dreszcze — nie był w Azkabanie, a jednak mury zdawały się tak samo zimne, otoczenie tak samo przytłaczające, ponure i niosące beznadzieję i bezsens. Nie przerwał jednak, powtarzał dalej. Kamienie zaiskrzyły, a w końcu szepty ucichły. Między nich spadła złowroga, dudniąca cisza. Nie było już głosów, szeptów duchów i bliskich z zaświatów.
Oddychał ciężko i patrzył przez chwilę przed siebie, prócz ciemności nie widział jednak nic. Światło z jej różdżki rozmyło mrok, dwa głazy leżały jak wcześniej. Zakaszlał gwałtownie, a gdy zaczął nie mógł już przestać. Niewidzialny sztylet rozcinał mu krtań, przez chwilę brakowało mu tchu. Było już po wszystkim. Przynajmniej to mieli już za sobą.
Zabezpieczywszy fragmenty kamiennego łuku z dawnej Sali Śmierci zabrał je na górę, na powierzchnię. Musiał je przenieść do nowego miejsca, do Hogwartu, w którego tajemnych lochach utworzono tymczasowy Departament Tajemnic. Nowe miejsce wydawało się równie stosowne — powiększona magią komnata, zabezpieczona przed wszystkimi nieupoważnionymi osobami pogrążona była w półmroku. Ciemność przełamywało kilka świec, których płomienie miały chłodny odcień, te zaś zmieniały barwę, gdy ktoś krążył po korytarzu po drugiej stronie grubej ściany. Ułożył na środku dwa elementy łuku, machnął różdżką, rozstawił je we właściwej odległości od siebie. Stanął po środku, próbując złapać oddech, krople potu spłynęły mu po skroni. Zbyt szybko tracił siły, a wciąż miał tak wiele do zrobienia — i na niczym nie mógł się skupić. Nie podejrzewał nawet, że doczekał się zwykłej choroby, paskudnego zapalenia płuc. Wsparł się dłońmi o kolana, pochylony do przody i wpatrywał w przestrzeń, którą niedługo stworzy nowy łuk — odtworzony przez niewymownych w sposób doskonały, za pomocą skryptów wpisanych w zabrane z miejsca pożaru elementów. Gdy odpoczął, zabrał się do dzieła. Skierował różdżkę przed siebie i rozpoczął proces, który potrwa wiele godzin, a może nawet dni, zanim uda się doprowadzić do jego końca, nim uda im się na powrót stworzyć zasłonę, a później zbadać, czy to, co jest za nią jest takie samo jak przedtem, czy może to coś zupełnie innego.

|zt



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Lochy 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Lochy [odnośnik]01.12.18 12:32
3 i 4 września

Departament Tajemnic, który prawdopodobnie był jednym z najstarszych czarodziejskich miejsc w Londynie, a wokół którego później zbudowano Ministerstwo Magii znajdował się pod gruzami, nie wszystkie jego tajemnice udało się ponownie zgromadzić niewymownym, ale wiedzieli, że to, co pozostało w zgliszczach budowli, przetrwało — chronione bardzo potężną magią, niedostępne dla tych, którzy nie zostali przeznaczeni do oglądania skrywanych przed całym światem sekretów. Jeśli przepowiednie przetrwały, wciąż były poza zasięgiem postronnych, jeśli archiwa nie spłonęły — wciąż czarodzieje nie byli w stanie ich odczytać. Każdego dnia niewymowni wracali na miejsce, by szukać dalej. Teraz, departament wciąż mieścił się w ciemnych, wilgotnych piwnicach Hogwartu. Wejścia do niego strzegł portret Ollivandera, który wpuszczał tylko tych, którzy okazali swe różdżki, którzy mieli prawo się tam znajdować. Prowadziły do niego gęste, kręte schody. Za każdym razem gdy je pokonywał czuł, jak temperatura szybko spada. Tam na dole było chłodno, jak w kostnicy, ale jemu ten chłód nie przeszkadzał. Pomimo towarzyszących mu świec i pochodni, ognia, który złowieszczo trząsł się na rozchwianych knotach czuł się dobrze. Drzwi do Sali Śmierci znajdowały się na samym końcu. Otwierał je, jak zawsze, powoli, oglądając się za siebie. Pomieszczenie było większe niż można przypuszczać. Magicznie powiększone — ciemne, ze zduszonym powietrzem. Kamienny łuk został odbudowany, choć wymagało to od niewymownych wiele pracy i wysiłku. Odwzorowany ze wspomnień monument wydawał się być wierną kopią tego, co niegdyś stało w Ministerstwa Magii. A jednak był nieco inny. Nieco odmieniony, choć mało kto był w stanie znaleźć różnice. W zimnym, chropowatym kamieniu wyryto znacznie więcej run niż niegdyś. Znaki miały chronić czarodziejski artefakt, który dawniej stanowił przejście do świata umarłych. Do tej pory nie udało im się odwrócić wrót — przywołać stamtąd osób, które opuściły ziemski padół, ale teraz — wierzyli, że to może być możliwe. Składając fragment po fragmencie czarodziejski łuk, zaklinali go, zabezpieczali urokami, tworzyli wtyki i wgięcia, które zostaną wykorzystane w późniejszym czasie. Okazała budowla stała już przed nimi — ukończona, przygotowana do ostatniego etapu procesu. Pozostało im tylko stworzyć na nowo zasłonę i otworzyć drzwi.
Miał na sobie długą, czarną pelerynę, obszytą bordową lamówką. Jej kaptur był narzucony na głowę, również częściowo na twarz, tak jak większości niewymownych. Nigdy nie skupiali się na sobie, nie patrzyli rozmówcom w oczy, nie odczytywali własnej mimiki i nie próbowali dowiedzieć się z samych siebie czegoś więcej. Byli tu, aby poszerzać swoją wiedzę i zgłębiać tajemnice, które pod okropną groźbą nakazano im strzec za wszelką cenę. Kiedy patrzył na kamienny łuk, miał wrażenie, jakby był pozostałością po czymś starożytnym. Wyglądał jakby się sypał, a przecież został dopiero co odtworzony ze wszystkich znalezionych przez nich w lipcu elementów. Skruszony. Zdewastowany. A wciąż tak monumentalny, piękny i wyjątkowy. Stanęli wokół niego, koncentrując magię. Ich różdżki były skierowane wewnątrz okręgu, którego centrum stanowił niezwykły łuk. Znali zasady, wiedzieli, jak otworzyć przejście, tu i teraz. Byli niewymownymi, strażnikami tajemnic, badaczami, myślicielami. Wielu z nich zginęło podczas pożaru w ministerstwie, została ich ledwie garstka. W Sali Śmierci – czwórka. Flemeth miała zamknięte oczy, wokół rozpaliły się świece, błyskały błękitnym ogniem. Kolor światła zmienił się wszędzie. Na ścianach owalnego pomieszczenia tańczyły niebieskie płomienie. Zrobiło się jeszcze zimniej i ciemniej, słabe światło ledwie docierało do nich, kiedy zaczęli szeptać mroczne inkantacje. Skierowane ku centrowi łuku różdżki rozżarzyły się słabo, z ich krańca wydobyły się cienkie, wątłe wiązki, które skierowały do łuku i w jednej chwili zespoliły ze sobą w samym środku. Magia zaczęła tkać srebrzyste nici. Jakby niewidzialna igła przemykała pomiędzy wiązkami mocy wydobywanymi z różdżek niewymownych i szyła nową kotarę, za którą powstaną drzwi donie tak obcego im świata. Teraz już wszyscy mieli zamknięte oczy, ale mimo to widzieli wszystko bardzo wyraźnie. Jak błękitne światło wypływa z ich dłoni, różdżek i zespaja się ze sobą w bardzo powolnym procesie. Srebrzysta poświata zaczynała być widoczna, kiedy połowa wosku w otaczających ich świecach zdążyła już się stopić i zalać kamienną podłogę. Ochrypłe głosy wciąż szeptały inkantacje. Na skroni Ramseya pojawiły się pierwsze krople potu. Nie wiedział, ile minęło czasu, jak długo trwał w tym transie, ale nie mógł go przerwać. Czuł zimno, lodowatą magię, która przepływała przez jego lewe przedramię, jakby krew w jego żyłach zaczynała zamarzać. Zmęczone twarze oświetlały słabe, błękitne błyski, które zaczynały odbijać się w falującej, niczym niespokojne morze płachcie, która tworzyła się pomiędzy kolumnami antycznego łuku. Ich szepty zagłuszyły inne. Głosy zza światów. Głosy umarłych, którzy zgromadzili się przy dawno zamkniętym przejściu, nawołując do przybycia do siebie. Ale nie słuchali ich. Ramsey też ich nie słuchał, choć słyszał doskonale. Zwodnicze zawodzenie miało ich wciągnąć w pułapkę, jak każdego, kto nieprzygotowany i nieproszony wtargnąłby do Sali Śmierci. Wrota zachęcały do przejścia, a silna wola nie wystarczyła do tego, by im się oprzeć. Głosy nasilały się. I pewnie, gdyby otworzył teraz oczy ujrzałby, jak zza kotary wystają całkiem realne i prawdziwe ludzkie, a może już nieludzkie dłonie. Ręce ghuli, umarłych, duchów i wszystkich innych istot, które odeszły z tego świata. Ujrzałby ich twarze, usilnie próbujące przedrzeć kotarę, którą dopiero tworzyli. Im bardziej próbowali dostać się do ich świata, tym więcej energii ich to kosztowało. Nie porozumiewali się między sobą, ale wiedzieli, co muszą zrobić — musieli dokończyć ten proces, doprowadzić go do finału i zamknąć tak, by nie dopuścić do niekontrolowanych i być może tragicznych w skutkach przejść dusz pomiędzy światami.
Słabł z każdą chwilą, kolory odpływały mu z twarzy, pot spływał po skroniach i gromadził się na czole osłoniętym ciemnym kapturem szaty niewymownego. W swojej głowie rozpoznał głos Vasyla, głos Grahama, a także głosy Cornelii, Alisy, Mii, głos swojej matki, której nigdy nie poznał, a jednak wiedział, że nią była, Ollivanderów, Potterów, Avery’ego. Ludzi, którzy zginęli w Ministerstwie Magii. Wiedzieli, że to on stał za ich śmiercią. Głosy tych wszystkich ludzi huczały mu w głowie, jakby chciały go zamęczyć. Przychodziły z żalami, tęsknotą, gniewem, nienawiścią. Ale nie przestawał szeptać, ani tkać magicznego przejścia, które odbierało mu energię. Dźwięki zniekształcały się, a dotychczas dobrze rozumiane słowa przeobrażały się w głuche szepty, których nie potrafił wyodrębnić w postaci słów. Jego różdżka nawet nie zadrgała, chociaż zaciskał ją palcami lewej dłoni tak mocno, że praktycznie stracił czucie w całej swojej ręce. Próbował oczyścić umysł, tak, aby jedyne co szumiało mu teraz w głowie to sekwencja słów i inkantacji odpowiedzialnych za stworzenie czegoś tak magicznego i niezwykłego. Zebrał się wiatr, a wszystkie świece zgasły. Niewymowni przestali szeptać, otworzyli oczy, ale nie opuścili swoich różdżek. W ciemności niebieskością połyskiwała magiczna zasłona prowadząca do krainy zmarłych. Na moment uchyliła się jakby, to stamtąd gnał zimny, przeszywający wiatr, pozbawiony zapachu, smaku, ani czegokolwiek znajomego. Towarzyszyła mu jedynie dziwna pustka, tak jakby po drugiej stronie nie było zupełnie nic. I nic też nie dostrzegli, kiedy falowała. Pustkę, zionącą z otchłani przerażającą biel, która ich oślepiała. Biel, która szarzała i zamieniała się w czerń. Gasła powoli, kiedy wszystko się uspokajało, aż zniknęło wszystko.
Cisza. Ciemność. Nicość.
Świece znów zapłonęły swoim blaskiem, ogień miał już jednak swój naturalny kolor. Emanował przyjemnym ciepłem, które na ich skostniałych skórach było wyraźnie wyczuwalne. Świece stopiły się prawie do końca. Resztki knotów, na których tańczyły płomienie słabo balansowały w bezkształtnej masie rozlanego wosku. A łuk stał przed nimi. Opuścili różdżki, patrząc na niego w milczeniu. Było w nim coś niezwykłego. Wystarczyło jedno spojrzenie, by w głowie rozległy się szepty z drugiej strony. Szepty, zaproszenia, nawoływania. Wśród nich słychać było głosy bliskich, tak jakby stali za ścianą i tylko czekali aż otworzy się drzwi. I każdy kto patrzył na łuk czuł niewysłowioną potrzebę, aby ruszyć w jego stronę i przejść przez wrota. Ale stamtąd nie było powrotu. Dlatego niepowołani nigdy nie powinni znaleźć się w tym miejscu. Stał twardo na ziemi, niewrażliwy, nieczuły na zaproszenia i magię, która wzywała go w drugą stronę. Nie zamierzał odchodzić. Nie teraz. Miał jeszcze zbyt wiele do zrobienia.
Minęło wiele godzin, odkąd pojawił się w Departamencie Tajemnic. Umęczony i słaby opuścił go, a na korytarzach Hogwartu zapanował gwar i motłoch. Zupełnie jakby czas się zatrzymał, a wczoraj było dziś. Ale wszystko było jakby inne.

| zt



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Lochy 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Lochy
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach