Wydarzenia


Ekipa forum
Gabinet magomedyka w Borrowash
AutorWiadomość
Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]23.11.22 19:51

Gabinet magomedyka w Borrowash

W jednej z węższych uliczek Borrowash znajduje się wejście do gabinetu magomedyka znanego wśród ludności magicznej, jak i niemagicznej, i prowadzą do niego nieco odrapane, zielone drzwi. Po ich otwarciu ukaże się najpierw mały przedsionek, a zaraz za nim główna izba, w której urzęduje Thaddaeus Moore. W izbie znajduje się leżanka przykryta zawsze czystym prześcieradłem, stół z dwoma krzesłami i dwie szafki zamykane na kluczyk - główny skarbiec, choć skromny, eliksirów leczniczych, roślinnych wyciągów i papierowych torebeczek z ususzonymi mieszankami ziołowymi. Za izbą znajduje się jeszcze małe zaplecze z łóżkiem polowym, na którym przyjmuje pacjentów wymagających dłuższej hospitalizacji, a obok niego wszystko, czego potrzeba w kąciku sanitarnym - czyste bandaże, pieluchy, ręczniki, alkohol do przemywania rąk i woda.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gabinet magomedyka w Borrowash Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]23.11.22 19:53
20 czerwca
Matylda była starszą kobietą, czarownicą, i niemową od urodzenia, w dodatku słuchu nie miała już najlepszego, a nikogo do opieki nad nią nie było - to przez kilka tygodni wizyt udało się Tedowi ustalić, z uśmiechem za każdym razem witając ją w progach własnego gabinetu. Od jakiegoś czasu gorzej się miały jej płuca i oskrzela, nieprzerwanie chrząkała, wydychane powietrze świszczało, jakby gdzieś uchodziło przez maleńką dziurkę, a czasem zdarzało jej się kasłać krwią zmieszaną z czarną, przedziwną plwociną. Teraz Ted siedział na przeciwko niej za biurkiem, uparcie myśląc, co jeszcze powinien jej poradzić. Do tej pory nic nie pomagało w sposób, jaki uznałby za wystarczająco efektywny, a pomysły mu się powoli kończyły. Kobieta rozglądała się żywo po gabinecie, na nieco dłuższą chwilę zawieszając wzrok na delikatnie ruchomym dyplomie magomedycznym.
- Matyldo? - powiedział głośniej, zaraz odchrząkując, bo okazało się, że siedzieli w tej ciszy dłużej niż kilka sekund. Matylda go nie usłyszała, więc powiedział głośniej, wciąż jednak chcąc brzmieć tak, jak powinien brzmieć lekarz przemawiający do pacjenta - ze zrozumieniem i chęcią niesienia pomocy. - MATYLDO? - kobieta w końcu zwróciła na niego swój wzrok i uśmiechnęła się dobrotliwie. - DAM CI ZIOŁA, KTÓRE BĘDZIESZ MUSIAŁA WDYCHAĆ - pokazał jej gestem dłoni, jakby naganiał sobie parę znad kubka, w którym już dawno przestygła słaba herbata. - O TAK. DWA. RAZY. DZIENNIE. DWA. - z tej samej dłoni zniknęły trzy palce i zostawiły dwa, które wyraźnie pokazywały V. Gest wiktorii. Zwycięstwa życia nad śmiercią, jeśli idąc już tym tropem. - TUTAJ. GORĄCĄ WODĄ - pokazał jej niewidzialny czajnik, którym wlał wodę do żeliwnej miski stojącej na parapecie, a potem nachylił się nad nią i tym samym gestem, co wcześniej, znów nagonił niewidzialną parę. - PARĘ TRZEBA WDYCHAĆ, ROZUMIESZ? - Matylda pokiwała głową i powtórzyła gest w dokładnie taki sam sposób, a potem pokazała dwa palce. - RANO. I. WIECZOREM. - najpierw pokazał kobiecie gest mrugających pięści, a potem poduszki pod głową. Wcale nie czuł się błazeństwo pokazując jej to wszystko, w gabinecie byli sami, czym miałby się martwić?
Obrócił się za siebie i wyciągnął z szafki jedną z małych mieszanek opakowanych w papier, podpisanych czytelnie i opatrzonych brązowym, jutowym sznurkiem. Podsunął go kobiecie, a ta kiwaniem głowy i szerokim uśmiechem warg poruszających się w słowach niemowy, podziękowała i schowała pakunek do płóciennej torby, strudzonej życiem tak samo jak jej właścicielka. Pomógł jej wstać i odprowadził ją do drzwi, wizytę uznając za zakończoną.
- Widzimy się za miesiąc, Matyldo. Jeśli znów odezwie się krwisty kaszel, przyjdź wcześniej - im bliżej był, tym lepiej słyszała, nie musiał więc znów dobitnie powtarzać każde słowo. Uścisnął jej kruchą, bladą dłoń i pozwolił jej ruszyć w kierunku swojego domu.
Tak tak dłuższą chwilę, ramieniem oparty o murowaną ścianę obok drzwi do gabinetu, które zamknęły się z jękiem zmęczenia. Spojrzał na nie - będzie musiał wystrugać sobie nowe. Tylko deski kupi. Ale to nie teraz, nie teraz...
Rumor słyszany na ulicy i męskie głosy nawołujące przez siebie - w jego stronę. Dwóch mężczyzn, dobrze mu z resztą znanych, ciągnęło pod ramiona jakiegoś młodzika, tak mu się zdawało. Nim zdążył przyjrzeć się bliżej człowiekowi, otworzył im drzwi szeroko, by mogli wnieść go do środka.
- Biedaczek nam z nieba na tartak spadł. No żeśmy myśleli, że to latająca krowa, Ted! - zawołał Tobias, najszerszy, najsilniejszy. - Naprawdę!
- Wierzę wam. Połóżcie go na leżance.
I dopiero, kiedy to zrobili, włosy rozlały się na boki, odkrywając posiekaną drobnymi ranami twarz. Zdołał tylko przełknął ślinę, jakąś gorzką gulę, o której musiał zapomnieć na długie, długie lata, a o której przypomniał sobie właśnie teraz. Widząc twarz rodzonego brata.
Billy, to ty?
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]23.11.22 22:27
Nie powinien był wsiadać na miotłę.
Wiedział, że coś było z nim nie tak. Zorientował się już wtedy, kiedy stojąc naprzeciw szmalcownika nie potrafił wykrzesać z siebie wystarczająco dużo magii, by obronić się, zaatakować; żeby rzucić najprostsze z zaklęć, takie, które normalnie przychodziły mu bez większych trudności. Być może wiedział nawet wcześniej; ostatnie tygodnie wydawały mu się zasnute mgłą, okryte przejrzystą zasłoną oddzielającą go od świata, która opadła na niego w ruinach starego Azkabanu, i której w żaden sposób nie potrafił z siebie strząsnąć. Początkowo nie potrafił logicznie wyjaśnić tego, dlaczego jedzenie zaczęło w jego ustach smakować jak popiół, ani jak to było możliwe, że kiedy Amelia przybiegała radośnie do domu z naręczem zerwanych w ogrodzie, późnowiosennych kwiatów (zobacz tato, jak ładnie pachną!), nie czuł kompletnie niczego. Winą za otaczające go coraz szczelniej otumanienie obarczał cienie, które końcem maja zaatakowały jego i Tonksa, ale czarna blizna na szyi zbladła i znikła, a on nadal nie był w stanie się otrząsnąć; magia przestała słuchać go niemal zupełnie, wszystko leciało mu z rąk. List od Lucindy dał mu część odpowiedzi, odkąd go otrzymał wiedział, że powinien zwrócić się do Steffena – ale do tej pory odkładał to w czasie, usprawiedliwiając się obowiązkami, pracą (w szeregach Sów była nowa grupa do wyszkolenia, dostał kilka odpowiedzialniejszych rozkazów), w rzeczywistości doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zwyczajnie unikał przyznania się do słabości. Chociaż minął już przeszło tydzień, odkąd zaczął słabiej słyszeć, mając wrażenie, że każdy dźwięk docierał do niego zza grubej szyby, to nie powiedział o tym nikomu – prośby o powtórzenie pytań argumentując wymówkami (uderzył się w głowę, dzwoniło mu w uszach; któryś z Płazów przyłożył mu tłuczkiem w trakcie towarzyskiego meczu w Oazie, bywał tam w końcu niemal codziennie). Poza tym – przecież to nie było tak, że nie mógł pracować; może reagował nieco wolniej, ale na miotle wciąż niewielu mogło mu dorównać. Latanie było dla niego oczywistością, było jak oddychanie; nie musiał o tym myśleć, wystarczyło, że pozwolił swojemu ciału działać – a przynajmniej tak było do dzisiaj.
Nie był pewien, co właściwie poszło nie tak. Nie pamiętał samego upadku, w jego pamięci (poszatkowanej, chaotycznej, odbijającej tysiąc niewyraźnych obrazów jednocześnie jak strzaskane szkło) moment spadania zasnuty był mgłą gęstszą od tej zasłaniającej pole widzenia. Pamiętał, że uciekał – potrafił przywołać stłumiony dźwięk świszczących wokół zaklęć, oraz to, jak przemknął pomiędzy drzewami, wylatując na otwarty teren; pamiętał, że leciał pod słońce – i że gdy spojrzał w jego kierunku, wzrok zawiódł go zupełnie, wybuchając festiwalem kolorów pod powiekami, które – wirując dookoła niego jak zaczarowane fajerwerki – sprawiły, że stracił kontrolę nad miotłą. Później był już tylko chaos, czyjeś krzyki, ktoś dźwignął go z ziemi; chyba próbował im się wyrwać, uznając, że byli to szmalcownicy – ale jego ciało było ciężkie, ołowiane; nie był w stanie samodzielnie unieść rąk, żeby zwinąć je w pięści, powieki ktoś przyszył mu do skóry, próbował poderwać je w górę – ale nie mógł, wszystko było nie tak, przestrzeń przestała mieć sens. Światło słoneczne go raziło, przedzierając się nawet do zamkniętych oczu, a później zniknęło – i znów upadł, pod sobą mając coś miękkiego, znajomego. Świeżo wyprane prześcieradło? Czy to możliwe, że był w domu?
Nie; otworzył oczy, tym razem zwyciężając z grawitacją opadających powiek, przypominając sobie – o rozkazach, które miał zanieść, o paczce przytwierdzonej do miotły. Gdzie była jego miotła? Przesunął palcami po gładkiej fakturze bieli, spoglądając przez sekundę w szary, obcy sufit. – Moja m-m-miotła – wymamrotał, rozglądając się nieprzytomnie. Musiał uderzyć się w głowę, bo na skroni czuł coś lepkiego, poza tym – obraz nadal wirował. Nad nim nachylał się mężczyzna, jego rysy – choć zamazane, niewyraźne – wydały mu się znajome, ale to było niemożliwe, musiał majaczyć. Wiedział co prawda, że Teddy żył, czy może – uparcie w to wierzył (żaden z wysłanych do brata listów, choć niewielu, nie wrócił do niego z powrotem, ktoś musiał je więc otrzymywać), założył jednak, że ukrywał się gdzieś za granicą; nie mogło go więc być… Właściwie – gdzie? – Gdzie ja jestem? – zapytał, obracając się w prawo i w lewo, jakby spodziewał się znaleźć tam odpowiedź na swoje pytanie. Nie dostrzegł jej – ale gwałtowny ruch wywołał za to falę zawrotów głowy, a tuż za nimi podążyły mdłości.
Psidwacza mać.
Poderwał się w górę, opierając ciężar ciała na dłoniach, przesuwając się, żeby usiąść na łóżku. – Potrzebuję swojejmiotły, miał zamiar powiedzieć, ale nie zdążył – pochylił się do przodu, wymiotując na podłogę.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]24.11.22 18:56
Nie wyrzucił żadnego listu, który od niego dostał. Wszystkie związał sznurkiem i położył na dole małej szafki przy łóżku, kiedy się przeprowadził. Były dla niego o tyle cenne, że sowa Billy’ego zawsze go znajdowała, gdziekolwiek akurat ułożyło się jego życie - czekała na niego na parapecie domu Hectora, kiedy dochodził u niego do siebie, przystawała na dole, na beczce blisko gabinetu, a gdy już się zaaklimatyzował, zaglądała wyżej, doskonale wiedząc, że tam znajdzie nadawcę i dostanie kawałek surowego mięsa jako przekąskę na podróż powrotną. Nigdy nie wróciła z listem zwrotnym. Nigdy. Próbował napisać choć i jeden raz, siadał przy biurku zdeterminowany, ale tylko marnował papier, kreśląc atramentem grube kreski przesłaniające kolejne słowa, które brzmiały błaho, głupio. Porzucił więc chęć odkrycia się nawet przez rodziną. Wygodnie było mu w tej anonimowości, w którą obrósł, która stała się jego drugą skórą, wygodną i ciepłą. Ale los nie lubił, gdy wszystkimi siłami zacierało się jego ścieżki, więc postanowił siłą zmusić do spotkania dwóch braci, którzy niegdyś razem kradli jabłka z ogromnego sadu O’sullivanów (tych samych, których syn nie zdawał kilka razy do następnej klasy), a potem rzucali się sobie do gardeł po śmierci matki.
Teraz, w przeciwieństwie do ich ostatniego spotkania, Ted doskonale wiedział, co robić - zbadać, postawić diagnozę, a jeśli trzeba również i wdrożyć leczenie. Zmienił się. Postarzał od tamtego momentu. Te kilka lat część neuronowych ścieżek w jego głowie wyprostowało, a część na powrót poskręcało w dramacie oszukiwania samego siebie.
- Billy! - syknął, widząc, jak brat niemal wyskakuje z pozycji leżącej do siedzącej, by za chwilę zwymiotować. Nie blokował mu przed tym drogi, chociaż to już siódmy raz w tym tygodniu. Niezborność ruchów, wymioty. Upadek. Podejrzewał wstrząśnienie mózgu. - Na gacie Godryka, masz leżeć! Leż, bo cię przywiążę do tego łóżka!
- O panie, on prawdę gada! - odezwał się drugi z mężczyzn, młodszy, ale wcale nie odstępujący Tobiasowi postury; razem z Tedem zareagowali od razu i gdy starszy Moore zdradził oznaki fizycznego zmęczenia w nieustannej próbie odnalezienia swojej miotły, razem znów go położyli na łóżku - Jak ja kiedyś...
- Lucas, miotła. Widzieliście ją?
- Ano, Ted, ale ona w drzazgi chyba poleciała...
- Drzazgi gadasz, Luke, cała była! I jeszcze coś miała przyczepione!
Ted skrzywił się, przytrzymując Billy’ego za ramię, żeby temu znów nie przyszło na myśl podnieść się nagle choćby i do siadu.
- Przynieście ją, proszę, będę wdzięczny - skinął im głową i zwrócił wzrok w stronę brata, pozwalając, by mężczyźni pozostawili ich samych z jękiem zamykających się za nimi drzwi. Pokazał mu przed nosem palec wskazujący. Na nadgarstku odmierzał czas zegarek, który dostał od ojca na siedemnaste urodziny. Nie zapomniał o ich. O nikim. - Billy, skup się. Ile widzisz palców?
Być może nie było tego po nim widać, ale... martwił się o niego. Jak on mógł spaść z miotły? Przecież to niemożliwe. Nie William Moore, nie ten William Moore, którego tak dobrze znał; albo którego kiedyś dobrze znał. Po głowie zaczęły rozpędzać się kolejne myśli, ponure wizje - ktoś go gonił? Ktoś go zaatakował? Skąd uciekał? Patrzył na niego badawczo, wzrokiem medyka, który próbuje ocenić jak rozległe były jego obrażenia, ale w gruncie rzeczy w jego oczach była jakaś tęsknota za tym, co utracił, co wypuścił z rąk kosztem dobrodziejstw życia w samotności, którego tak pragnął. Dłonią dotknął skroni, z której sączyła się krew i zaklął szpetnie na siebie, że dopiero teraz ją dostrzegł. Sięgnął po świeży materiał, od razu przykładając go do rany. Nadawała się do szycia. Nie chciał na razie używać magii, bo ta przy wstępnym urazie mózgu mogła narobić więcej szkód niż pożytku.
- Masz siłę opowiedzieć, co się stało? Ktoś ci zagraża?
Musiał to wiedzieć, bo w takim przypadku zagrożeni mogli być już oboje.
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]24.11.22 23:46
Jeżeli było coś, w czym William zdecydowanie nigdy nie był dobry, to było to chorowanie. Nieistotne – czy dochodził do siebie po zdobywanych na treningach kontuzjach, czy przeżywał piętnasty epizod magicznego kataru, z trudem powstrzymując gorączkowe dreszcze rozpalonego ciała, za każdym razem miał ochotę wyskoczyć z własnej skóry. Fizyczna, ogarniająca mięśnie i zmysły słabość, kojarzyła mu się z klatką, z najgorszym możliwym rodzajem kary; otumaniony i zmęczony bólem, czuł się bezsilny, i ta bezsilność sprawiała, że wychodziły z niego najgorsze cechy charakteru. Pozbawiony kontroli nad tym, na czym w życiu polegał najbardziej, stawał się opryskliwy, drażliwy; coś w samym fakcie chorowania sprawiało, że znów wracał myślami do przeklętej klasy nauczycielki angielskiej literatury – i bezskutecznie szukał w pamięci wersów wyuczonego na pamięć wierszyka, jąkając się na każdej najdrobniejszej sylabie, w uszach mając wypełniony drwiną śmiech przedrzeźniających go dzieciaków. Teraz znów był w tym pokoju – przesiąkniętym zapachem mokrej kredy i stęchlizny, i – o, ironio – znów był tam Teddy; ten sam Teddy, który bronił go, kiedy wyśmiewali jego jąkanie, nazywając go głupim Billym.
Billy, tak go nazwał. To naprawdę był on.
Spazmy wstrząsające jego ciałem zmazały wspomnienia z powierzchni pamięci, pozostawiając po sobie jedynie kwaśny smak wymiocin. Wspaniale, jeszcze tego mu brakowało; zacisnął powieki, w tym samym momencie obejmując dłońmi krawędzie leżanki, w myślach odliczając od dziesięciu w dół. Niewiele to pomogło, pokój nadal wirował, w dziwnym, urywanym tańcu. Wciągnął do płuc powietrze. – Sp-p-próbuj – wymamrotał, nie mając zamiaru pozwolić przywiązać się do niczego – a już na pewno nie do łóżka. Otworzył ostrożnie powieki, dłońmi niezgrabnie macając skórzaną, lotniczą kurtkę, żeby wreszcie odnaleźć znajomy, charakterystyczny kształt różdżki. – P-p-przepraszam – zajmę się tym – zapowiedział, końcem jarzębinowego drewna celując w brązowawą breję na podłodze. – Chłoszczyść – wyrzucił z siebie mętnie; część lepkiej substancji zniknęła, reszta pozostała jednak na swoim miejscu – jak fizyczne potwierdzenie jego stanu. Zaklęcie należało do banalnych, powinien być w stanie rzucić je z zamkniętymi oczami i zawiązanymi ustami.
Nie – nie, p-p-poczekajcie – zaprotestował, kiedy kilka par rąk uchwyciło go za ramiona, żeby położyć go z powrotem na łóżku. Nie chciał leżeć, nie mógł; miał rozkazy do dostarczenia, poza tym… – Teddy? – wyrwało mu się. To było idiotyczne, Teda nie mogło tu być. Ukrywał się – gdzieś za granicą, a przynajmniej tak sobie wmówił, bo tylko taką wersję wydarzeń byłby w stanie mu wybaczyć. Jeśli dbał o swoje bezpieczeństwo, odcięcie się od niego miało sens, w końcu – przez kilka miesięcy był poszukiwanym zbiegiem, niebezpiecznym członkiem Zakonu Feniksa – i nawet gdy świat uznał go za martwego, nazwisko Moore nie przysparzało popularności. To było niemożliwe, żeby jego brat znajdował się tutaj – w Derbyshire, w oku cyklonu, w samym środku najsilniej zakrojonych działań wojennych. – To nap-p-prawdę ty? – zapytał jednak, zanim zdążyłby się powstrzymać. Słowa wypadły z jego ust same, nieproszone, niechciane. Sięgnął dłonią twarzy, przecierając oczy, jakby w ten sposób mógł zetrzeć również przykrywającą je mgłę. Nic z tego – mlecznobiała warstewka nadal spoczywała na jego źrenicach, uniemożliwiając mu wysnucie sensu z tego wszystkiego, potwierdzenie bądź zaprzeczenie jego przypuszczeń. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, w jakiś sposób czując, że dłoń przyciskająca jego ramię do miękkiej leżanki była jedynym realnym elementem jego otoczenia.
Drzwi skrzypnęły przeraźliwie, dlaczego nikt ich nie naprawił? Zamrugał powiekami, dostrzegając przed sobą wyciągniętą dłoń. Sterczący w górę palec rozdwoił się przed jego oczami, po czym ponownie scalił się w jedno – a za chwilę na jego miejscu pojawiły się trzy, stojąc równo w rzędzie. – Zabierz to – burknął, unosząc dłoń, żeby odepchnąć od siebie wyciągnięty palec. Co Teddy chciał osiągnąć? Ośmieszyć go? Wiedział – w jakiś niewyjaśniony, magomedyczny sposób – że wzrok płatał mu figle? Skrzywił się, gwałtowny ruch ramienia pociągnął za sobą nawracające mdłości. Jęknął przeciągle, ale tym razem nie spróbował poderwać się w górę. – Moja m-m-miotła, Teddy. Gdzie ona jest? – powtórzył jak mantrę, w jakiś sposób zapominając już o mężczyznach, którzy opuścili pokój. Gdzie on się w ogóle znajdował? Nie otrzymał odpowiedzi, nie chciał mu powiedzieć? Odchylił głowę do tyłu, opierając ją o zagłówek. – Ja… Nie – zaprzeczył, wzdrygając się, gdy rany na skroni dotknęło coś miękkiego. – Nic mi nie jest. Nic mi… n-n-nam nie grozi. – Oddalił się wystarczająco, by szmalcownicy nie podążyli jego tropem. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Przesunął głowę na poduszce, koncentrując wzrok na twarzy brata. Miał halucynacje, czy naprawdę tam siedział? Wciąż jeszcze nie zadecydował. – Co ty tu robisz? – zapytał, jakby to nie on spadł właśnie z nieba – prawie na jego podwórko. Musiał jednak wiedzieć, co miał na myśli. – Myślałem, że uciekłeś – dodał, to byłoby rozsądne; ale jeżeli nie zwiał – jeśli wciąż był w kraju, jeśli pomagał tutaj, w Derbyshire – to dlaczego przez tyle czasu się do nich nie odezwał?
Dlaczego, Teddy?

| tu rzuciłem połowicznie udane chłoszczyść...




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]26.11.22 22:47
To było dla niego niepojęte. Czuł się aż głupio, kiedy myślał sobie, że Billy spadł z miotły. Pamiętał doskonale moment, kiedy Penny przybiegła do niego z dodatkiem sportowym z Proroka Codziennego, z wypiekami na twarzy czytając o nowych, zdolnych nabytkach Jastrzębi z Falmouth, o ich wynikach i nadziejach, jakie w nich pokładali. Wśród nich był Billy i Ted nie wiedział, że mógł poczuć się tak bardzo z niego dumny - wyrwał jej z rąk gazetę, pędząc wzrokiem po czytanych zdaniach, po doskonale znanym imieniu i nazwisku, które sam przecież nosił. William Moore. Mój brat, Penny, dostał się do Jastrzębi z Falmouth. Mój brat!
- Żebyś wiedział, że spróbuję - przedrzeźniał go prawie, choć wiedział, że groźby były puste, niepodparte niczym sensownym. Przywiązywanie Lucasa było o tyle łatwe, że chłop był prawie nieprzytomny, a siły po spotkaniu z belą drewna było w nim tyle, co w umierającym pod sosną borsuku, zresztą pomógł mu wtedy Tobias. Teraz Billy prędzej odgryzłby mu ramię, zanim Teddy zdołałby choć krok zrobić w jego kierunku z pasami. A miał je. Na gorsze przypadki. Na razie użył ich raz. Wcale nie chciał zwiększać owej liczby. - Billy! - krzyknął tym razem, widząc, jak używa czarów. I to zaklęcie, choć proste i standardowe, okazało się wyzwaniem. To też był dla niego sygnał i to nie do końca dobry, choć na to potrzebował obserwacji dłuższej niż kilka minut. - To ja i ja mówię ci, żebyś leżał jak placek na tym łóżku, na litość samego Munga! Spadłeś z miotły, rozumiesz? Z MIOTŁY. TY. Daj mi się zbadać i pozwól sobie, cholera jasna, pomóc! - warczał w nerwach, ale w tych nerwach głównie brzmiała głęboka troska o brata, o jego zdrowie, o życie. Przypominał ojca, kiedy ten próbował nauczyć ich czegoś, a oni bez przerwy nie słuchali, bo w młodości więcej było ciekawszych zajęć niż słuchanie starego pryka o tym, jak buduje się dom. Takie rzeczy jednak doceniało się zdecydowanie zbyt późno. Skrzywił się zdenerwowany, kiedy Billy odtrącił jego palec, ale w gruncie rzeczy dostał to, co chciał. Ta chwila wystarczyła, żeby spostrzegł nienaturalnie wyglądającą gałkę oczną, zasnutą delikatną osnową, która wyraźnie matowiła źrenicę, przesłaniała ją. W dodatku próbował skupić się na przestrzeni wokół palca, a nie na samej opuszce. Tracił wzrok. Więc to było powodem upadku z wysokości? - Od kiedy masz problemy z widzeniem? - odjął na chwilę materiał od jego głowy, żeby napełnić bliską miskę wodą z dzbanka. Tam wymoczył ręcznik, złożył go i z powrotem położył na skroni bratu. - Trzymaj to tutaj - polecił i zaraz spojrzał na niego, zaalarmowany świstem, który usłyszał. Wpatrywał się tak w niego przez chwilę, nie odzywając się, słuchając. I usłyszał ten sam świst ponownie. Płuca. - Przyniosą ją, nie martw się. To dobre chłopaki. Odsłonię ci teraz klatkę piersiową - poinformował lojalnie i zaraz bez krztyny głębszych wstępów świsnął różdżką, by magia w pośpiechu rozcięła koszulę. Dłonią dotknął torsu, badając żebra. Pierwsza para, druga, trzecia. Nierówność pod skórą. - Wiem, że boli, zaciśnij zęby, jeszcze chwila. - palcami sprawdził, czy złamanie się przemieściło, czy kość naruszyła mięśniówkę, ale nie czuł zgrubienia, nie było wylewu wewnętrznego, który mógł zagrażać życiu Billy’ego. Jeszcze nie pozwalał sobie na oddech ulgi. Czwarta, piąta, szósta, siódma para. Mostek sprawny, nienaruszony. - Jeszcze chwila, Billy, chwila. - palce sprawdziły, czy żebra rzekome nie wyłamały się z całej struktury. Ostania pary naruszona, ale znów - żebro nie przebiło płuca, naciskało na nie jedynie, co musiało powodować dyskomfort w czasie oddychania. Uchwycił prawą ręką różdżkę, a lewą zaznaczył palcami zgrubienie na prawym żebrze trzeciej pary, celując w nie zaklęcie - Fractura Texta - poczuł, jak magia wypływa z jego ciała, a zgrubienie pod jego palcami zaczyna ustępować. Miał już przejść do drugiego z naruszonych żeber, ale usłyszał to słowo. Uciekłeś. Na chwilę zastygł jak woskowa rzeźba. Krzyk Penny. Przeraźliwy ból wykręcanego upadkiem kolana. Błysk zaklęcia. Tłum pędzących ulicą ludzi. - Bo uciekłem - przełknął ślinę, przywołując na twarz tę samą determinację, którą czuł usiłując za wszelką cenę dotrzeć do Vale’a. Uciekłem. - Fractura Texta - wypowiedział, gdy palce odnalazły dwunastą parę żeber, to lewe z pary. Pęknięte, ale nie przesunięte. Ciało Billy’ego odpowiedziało na zaklęcie w sposób, jakiego oczekiwał - obrzęk uciekał spod opuszek jak ręką odjął. Mógł na pewno swobodniej oddychać. - Czujesz gdzieś jeszcze ból? Brzuch? Plecy? Nogi?
Bał się o niego. Jak on cholernie się o niego teraz bał.
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]03.12.22 15:15
Spadł z miotły.
Słowa wypowiedziane przez Teda, rozbrzmiewające głośno w zamazanej przestrzeni obcego pomieszczenia, uderzyły w niego jak odbity niespodziewanie tłuczek, sprawiając, że przez sekundę poczuł się tak, jakby znów gruchnął ciałem o twardą, wyschniętą ziemię. Przymknął powieki, kołysząc się niemrawo na boki z palcami zaciśniętymi kurczowo na krawędzi łóżka, podczas gdy kolejne fale słabości przelewały się przez niego, wywołując wstrząsające mięśniami dreszcze. Dopiero teraz dopuścił do siebie ból promieniujący od klatki piersiowej, cierpienie musiało przebić wreszcie kruchy mur zbudowany z adrenaliny; wiedział, że jego brat miał rację – że siedząc tylko pogarszał sprawę – ale nie potrafił odsunąć od siebie naglącego przekonania, że nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Jakaś część jego umysłu, uparta, niezdolna do przyznania się do porażki, kurczowo trzymała się absurdalnego pomysłu, że jak tylko dostanie z powrotem miotłę, poleci dalej – spóźniony, ale być może nie aż tak, że dostarczy wiadomość do kryjówki Hipogryfów.
Zdania padające z ust Teddy’ego powinny wywołać u niego ulgę i wdzięczność, zamiast tego – poczuł jak zalewa go krew. – Nie wiesz, o czym g-g-gadasz – burknął; dalszą część wypowiedzi stłumiło przeciągłe jęknięcie, gdy zmiana pozycji zmusiła go do spięcia mięśni brzucha, a te – znów odpowiedziały bólem. Wstrzymał oddech, zaciskając zęby i mrugając szybko, żeby pozbyć się przeklętych łez, które napłynęły mu do oczu, jeszcze bardziej rozmazując pole widzenia. Odtrącenie dłoni brata kosztowało go więcej wysiłku niż powinno, pozwolił więc by jego ręka opadła na chłodne prześcieradło. Rozluźnił palce do tej pory zaciśnięte na różdżce, starając się za wszelką cenę nie wpaść w panikę, gdy pytanie o problemy ze wzrokiem na dłuższą chwilę zawisło nad nim niczym bezlitosny wyrok. – Nie mam p-p-problemów ze widzeniem – skłamał po ciągnącej się w nieskończoność pauzie, w jego głosie nie było jednak ani krztyny pewności. Nie wiedział zresztą, kogo próbował przekonać: Teda, czy siebie? Częściowa utrata słuchu sama w sobie była już wystarczającym ciosem, do tej pory udawało mu się jednak jakoś z nią funkcjonować (sytuacje, w których znajdował się z kimś sam na sam były proste, wystarczyło, by przechylił lekko głowę, zwracając się uchem ku rozmówcy, a otaczająca go warstwa dźwiękoszczelnej wełny nieco się przerzedzała; gorzej było, kiedy otaczało go więcej osób, wtedy ich głosy nakładały się na siebie, sprawiając, że gubił się zupełnie) – ale wzrok? Zacisnął dłonie w pięści, bezwiednie, nie wiedząc nawet, że to robi; musiał się uspokoić. – Co? – wyrwało mu się, co miał trzymać? Obrócił głowę nieco w bok, dopiero wtedy dostrzegając szmatkę, sięgnął po nią odruchowo – głównie dlatego, że nie miał już sił się sprzeciwiać.
Kiwnął głową, przyniosą ją. A więc może przynajmniej uda mu się odzyskać przesyłkę – może nie wpadła jeszcze w ręce szmalcowników; może nie wszystko było stracone. – To ważne, Teddy – powiedział z naciskiem, zupełnie jakby jego brat go zbagatelizował – mimo że wcale tego nie zrobił. – Jeśli znajdzie ją k-k-ktoś inny, wielu ludzi znajdzie się w niebezpieczeństwie. – Nie wiedział, co znajdowało się tym razem w zapieczętowanych kopertach, z przezorności – na ogół nie miał o tym pojęcia, ale to tylko zwiększało jego niepokój. Co, jeśli były tam nazwiska, informacje o położeniu kryjówek? Przyszłych planach?
Odchylił głowę do tyłu, zgodnie ze słowami Teddy’ego zaciskając zęby, próbując nie krzyknąć, gdy jego palce przycisnęły wrażliwe miejsce w okolicy żeber. Nie przyglądał się jego pracy, nie rozpoznał wypowiedzianej inkantacji, ale wiedział, że coś zrobił – bo ból zamienił się w dziwne, nieznośne, odrętwiałe swędzenie – a później zbladł, pozostawiając po sobie jedynie odległe echo. Wciągnął powietrze do płuc, po czym wypuścił je powoli. – Dzięki – wykrztusił, unosząc głowę wyżej, próbując oprzeć się na łokciach – jeszcze nieświadomy fali wspomnień, jaką wywołał własnymi słowami.
Zmarszczył brwi, co to znaczyło: bo uciekłem? Spróbował się rozejrzeć, ale rozmyte kontury wciąż nie dawały mu odpowiedzi na pytanie, gdzie właściwie się znajdował. Rysy brata też były zamazane, napuchnięte, jakby stał za zaparowaną szybą – i zorientował się, że w tamtym momencie niczego tak nie żałował jak tego, że nie mógł mu się przyjrzeć. Ile lat minęło, odkąd widzieli się po raz ostatni – odkąd wymierzył cios prosto w jego szczękę? Nie zasłużył na to wtedy, dzisiaj zdawał sobie z tego sprawę; nie był przecież zły na niego, był zły na świat i na własną bezsilność; nie kierowała nim nienawiść, a żal po śmierci matki. Później niejednokrotnie chciał przeprosić, ale Teddy zamilkł – zapadł się pod ziemię, i jedynie od Penny udawało mu się czasami wyciągnąć, że żył i jak się miał. Potem ona również zniknęła, podejrzewał, że się ukrywała – przestał zresztą do niej pisać, wiedząc, że listy podpisane jego imieniem mogły ściągnąć na nią zgubę. – D-dlaczego się nie odzywałeś? – zapytał, ignorując pytanie o ból. Ledwie je zresztą zarejestrował, mimo że tępe, paskudne rwanie rzeczywiście szarpało jego kolanem – tym samym, które stłukł miesiące temu, uginając się pod ciężarem martwego ciała żony przyjaciela. – Dokąd uciekłeś? – I dlaczego z dala od nich wszystkich?




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]04.12.22 0:02
Atmosfera w gabinecie nie była napięta, była zwyczajnie ciężka. Wisiała nad nimi jak przysięga wieczysta, a oni byli o krok od jej zerwania. Teddy czuł się winny samemu sobie i chociaż bardzo chciał znaleźć w tej chwili jeden klarowny powód, dla którego pozbył się wszystkich kontaktów z rodziną, nie mógł się żadnego doszukać. Żaden nie wydawał mu się być tym, którego szukał, który mógł położyć przed bratem, przyznać się i na tej podstawie prosić o rozgrzeszenie. Myślał, że chodziło o samotność,  o ambicje wypełniane przez siebie, bez pomocy innych, ale z drugiej strony... były czasy, kiedy cierpiał siedząc samemu w domu, bez Penny, myśląc o tym, co robił teraz Billy, jak czuł się tata, jak miewało się młodsze rodzeństwo; były czasy, kiedy samotne przerwy spędzane w Mungu ciągnęły się niemiłosiernie, a wzrok ludzi znających jego nazwisko było jak ostry szpikulec wciskany w skroń. Może to ze strachu? Tylko strachu przed czym? Może z bólu? Może to jakaś jątrząca się rana, której nie mógł zlokalizować, a która wciąż i wciąż otwierała się na nowo. Ile razy przecież siedział przed naprawionym przez sąsiada odbiornikiem radiowym, żeby wysłuchać nowego raportu zmarłych, modląc się do nie wiadomo kogo, żeby nie usłyszał tam swojego nazwiska.
- Billy - westchnął, już nie tylko z irytacji, ile z bezradności. Jak niby miał go przekonać? - Pokazuję ci jednego palca, a ty szukasz trzech kolejnych. Uważasz, że to jest normalne? Że tak patrzy zdrowy czarodziej? Dzieci już łatwiej przekonać, żeby po pokrzywach nie chodziły - burknął ostatnie zdanie, nie patrząc na niego, skupiając się na czynnościach medycznych, które podejmował.
To, co działo się właśnie między nimi, przypominało mu ich spotkanie w barze, kied uciekł z pogrzebu matki i schronił się w lokalu, licząc, że może uda mu się upić do nieprzytomności. Pamiętał to rosnące przerażenie i panikę, kiedy Billy wszedł spokojnie, możliwe, że z podobnymi oczekiwaniami wobec tego wieczoru; pamiętał jak nagle wstał ze stołka, kiedy wyraz twarzy brata nabrał odcieni najgorliwszej złości i ruszył w jego stronę z pięściami. A potem braterska bitwa, wydawało się - bardziej zagorzała niż w młodości, kiedy kłócili się o każdą głupotę. Teddy nigdy nie był skory do walk, pięści zawsze zaciskał zbyt lekko, nie trafiały tam, gdzie było trzeba. Może i w szkole stawiał się chłopakom atakującym jego rodzeństwo, ale żadnej z tych potyczek nie udało mu się wygrać. Stawał w szranki jak manekin postawiony przed przeciwnikiem. Teraz - ilekroć patrzył w lustro na zgrubiały mostek, nie czuł żalu do Billa. Tylko do siebie. Że wtedy zachował się jak tchórz, któremu nie dane już było naprawienie błędu. Bo matki już nikt mu nie zwróci.
- Sam siebie chyba próbujesz przekonać - zmarszczył brwi, nie siląc się już na słowne bitwy. Obaj byli uparci jak osły jak ojciec. Ale oboje też wiedzieli, kiedy dać za wygraną, bo walka okazywała się bezsensowna. - Przyniosą, obiecuję. Daj im chwilę. Tartak jest kawałek stąd.
Tego był akurat absolutnie pewny. Biegał tam przynajmniej kilka razy w tygodniu, kiedy któryś z pracujących tam mężczyzn zrobił sobie coś przy obróbce albo cięciu drewna. Oni też często pomagali jemu, kilka wolnych desek zwyczajnie oddając mu w podzięce. Dziś chodziło o miotłę, przysługa miała inny charakter, ale wciąż - był pewien, że niedługo znajdzie się w gabinecie. Podwinął rękawy koszuli, które zdążyły się obsunąć i spojrzał na różdżkę trzymaną w dłoni. To nie było drewno olchy, choć rdzeń był ten sam. Ale to nie była jego różdżka. Nie skupiaj się na tym. Spojrzał na kostkę lewej nogi, potem dla porównania na prawą. Obrzęk był już widoczny. Magia znów rozcięła materiał (wciąż nie różnili się za bardzo wzrostem i wagą, już wiedział, które mu odda) i pokazała, że obrzęk nie dotyczył tylko kostki, a rozlał się na całą łydkę, czerwienią zalewając też kolano. Rany nie było.
- Masz czucie w lewej nodze? Poruszaj palcami - miał nadzieję, że zobaczy zaraz ruch; że nerwy nie są uszkodzone. Wziął głęboki wdech. Nie chciał odpowiadać, więc rosła w nim złość. Bo ktoś znów przekręcił regulator głośności w jego głowie; bo wspomnienia zaatakowały go ze zdwojoną siłą jak wściekłe psy spuszczone z łańcuchów. Bo krzyk Penny znów zadrżał mu w uszach. Bo fantomowy ból kolana znów się odezwał.
- Przestań - szepnął do niego. Do siebie? Dłonie zaczęły drżeć. Teddy, przestań. Uspokój się. To już minęło, tego już nie ma. Dlaczego on wszystko chciał wiedzieć? Przyłożył przegub dłoni do nosa. Panika. Powinien pójść z tym do Hectora, to nie pierwszy raz, kiedy to czuł. Po latach uczucie narastało, pęczniało w nim. A teraz zaczęło wyć, wyrywać się, ostrzegać, że jeśli nie wyleczy tych obrażeń w tej chwili, Billy zginie. Uspokój się. Uciekłeś. Jak tchórz. - Czy w tej chwili nie mógłbyś pomyśleć o sobie? - warknął z wyrzutem, a kiedy głos na końcowych nutach się złamał, odchrząknął. - Możesz ruszać lewą nogą czy to niemożliwe?



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]04.12.22 0:52
Nie chciał go słuchać. Nieistotne, jak rozsądnie brzmiałyby jego słowa, i ile byłoby w nich prawdy – przyznanie na głos, że po tysiącach pokonanych na miotle mil ostatecznie zdezorientowało go rażące słońce, oznaczało, że do niczego się już nie nadawał. A jednak: nic innego nie potrafił sobie przypomnieć; gdy sięgał pamięcią wstecz, starając się odtworzyć z niedalekiej przeszłości własny upadek, to ten moment wypływał na powierzchnię świadomości jako ostatni – zaklęcia świszczące w powietrzu, przebłysk światła pomiędzy drzewami, żółto-biała, jaskrawa plama na niebie – a później już tylko lot, powietrze uderzające w policzki, ciało wirujące bezwładnie, świat kręcący się dookoła. I zalewająca wszystko czerń, ciemny atrament rozlewający się pod powiekami, upstrzony czerwonymi plamkami obejmującego całe ciało bólu.
Zakasłał sucho, wydając z siebie dźwięk bezsilności przemieszanej z pozbawionym wesołości śmiechem. To nie tak miało wyglądać, nie w ten sposób chciał się mu pokazać. Dlaczego mężczyźni, którzy go znaleźli, zanieśli go akurat do Teddy’ego? Czy to było przeznaczenie, czy okrutny żart przewrotnego losu? – Nie p-p-pouczaj mnie – burknął, nie był dzieckiem. – Niech ci będzie, wszystko w tym cholernym p-p-pokoju jest rozmazane. Zadowolony? – zapytał, odwracając głowę w bok i płacąc za ten manewr falą kolejnych zawrotów. Przymknął powieki, czekając, aż pokój przestanie wirować wokół niego. Nienawidził czuć się taki bezsilny. – Dopadło mnie w locie, nie jestem idiotą. – Nie wybrałby się w podróż, gdyby wiedział, że zawiedzie najważniejszy z jego zmysłów, choć właściwie: czy nie mógł się tego domyślić? – To chyba… Złapałem klątwę jakiś czas temu, p-p-podejrzewam, że to przez nią – wyrzucił z siebie wreszcie. Lucinda w liście nie wspominała o stopniowym upośledzeniu słyszenia ani widzenia, ale nie było innego wyjaśnienia; pozostałe objawy się zgadzały, od dawna nie czuł już smaku – nie potrafił też wychwycić ziołowej woni, która zazwyczaj unosiła się w gabinetach uzdrowicieli. Bo tam właśnie się znalazł – prawda?
Merlinie – jak mógł do tego dopuścić? Skinął głową w odpowiedzi na słowa Teddy’ego, nie pozostawało mu nic innego, jak zaufać bratu – i modlić się, by miotła wraz z pakunkiem znajdowała się wciąż na swoim miejscu. Instynkt podpowiadał mu, żeby wstał, wziął się do działania; bezczynność i bezruch od zawsze kojarzyły mu się z uwięzieniem, nie znosił biernego czekania – a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tylko to mógł robić. Nie tylko ze względu na połamane żebra czy pulsujący ból promieniujący od lewego kolana, ale też dlatego, że nad nim nachylał się Ted – jego młodszy brat; brat, którego nie widział od lat, o którego życie bał się za każdym razem, kiedy otwierał długie listy zaginionych i poległych, drukowane regularnie w Proroku Codziennym. Chociaż jakaś jego część miała ochotę dźwignąć się z lnianego prześcieradła i jeszcze raz złamać mu nos, wiedział, że nie wybaczyłby sobie, gdyby tak po prostu stąd wyszedł.
Oparł się mocniej dłońmi o leżankę, znów wstrzymując oddech – ale tym razem obezwładniający ból na wysokości klatki piersiowej nie powstrzymał go przed dźwignięciem się do pozycji siedzącej. – Tak… tak sądzę – odpowiedział, zgodnie z poleceniem Teddy’ego próbując poruszyć palcami u stóp. Z prawą nie miał problemu, lewa zaprotestowała, ale zdecydowanie ją czuł – bardziej chyba niż by chciał. Echo dawnego bólu przywołało wspomnienie Azkabanu, to na to kolano upadł, kiedy bezwładne ciało Pomony okazało się za ciężkie; zamrugał szybko, odpychając od siebie przeszłość. To nie był dobry moment na babranie się we wspomnieniach, nawet jeśli znajdująca się naprzeciwko sylwetka brata przywoływała ich dziesiątki. To w ogóle nie był dobry moment – Hipogryfy czekały na jego wiadomość, czuł się tak, jakby znów miał zemdleć, a docierające do niego dźwięki znów zaczynały przekształcać się w pozbawione sensu dzwonienie, pulsując w skroniach zapowiedzią nadchodzącej migreny. Pochylił się do przodu, przyciskając nadgarstki do boków głowy. – Co: przestań? – powtórzył po nim, prostując się, przez chwilę mając nadzieję, że miał po prostu przestać poruszać palcami – ale nie, nie chodziło o to, Teddy zwyczajnie odpychał od siebie jego pytania – tak samo jak robił to z listami, miesiąc po miesiącu, rok po roku. – Co: p-p-przestań, Teddy? Nie oczekujesz chyba, że będę tu leżał, kiwał g-g-głową i udawał, że ostatnie lata nie miały miejsca? – Ramiona zaczęły mu drżeć, nadal czuł się słaby; nie potrafił jednak powstrzymać rozpalających się za mostkiem emocji. Nie był w stanie też się zdecydować – czy bardziej chciał go przytulić, czy przywalić mu w sam środek tej psidwakosyńskiej, zatroskanej twarzy. – Nie masz zamiaru p-po-powiedzieć nic? Naprawdę? – Zapomniał o nodze, zapomniał nawet o miotle, i o tym, dlaczego w ogóle się tu znalazł; pokręcił głową, świat zafalował – czarne mroczki zaczęły tańczyć na krawędziach pola (nie)widzenia, ale na nie również nie zwrócił uwagi. – Nie, właśnie nie mogę myśleć o sobie! – krzyknął. Nie chciał podnosić głosu, nie powinien; jeśli Ted się ukrywał, to mógł ściągnąć tym na niego zagrożenie – Wiesz, jak to jest? M-m-myśleć też o innych? – rzucił. To nie było sprawiedliwe, był tego świadomy – ale słowa uciekły mu z ust zanim zdążyłby je zatrzymać.
Prychnął, zaciskając dłonie w pięści. – Tak, mogę ruszać p-p-pieprzoną nogą – odpowiedział, nie spróbował jednak po raz drugi, zwalczając niemądrą chęć wyrwania różdżki z dłoni brata; zmuszenia go, żeby przestał chować się za maską uzdrowiciela.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]04.12.22 13:36
Do ich spotkania kiedyś musiało dojść. Nie wiedział, w jakich okolicznościach to spotkanie byłoby do przełknięcia, a potem do przetrawienia w spokoju. Nie znalazł odpowiedzi, chociaż wieczory zajmowane były długimi rozmyślaniami na ten temat. Ostatecznie doszedł do wniosku, że zwyczajnie nie chciał do tego doprowadzić. Wydawało mu się, że jeśli wyprowadzi się gdzieś daleko od Devon i jeszcze dalej od Londynu, w jakąś małą mieścinę, to stanie się niewidzialny. Ale Teddy nigdy jeszcze nie był tak daleko od prawdy. W dodatku czuł się na straconej pozycji - w rzeczywistości na niej był, to on przecież nie odzywał się mimo listów, które regularnie mała sówka przynosiła na jego parapet; to on nie szukał Billa, kiedy na murach, ścianach i drzwiach zamkniętych lokali zaczęły powiewać listy gończe z jego twarzą. To była jego wina. Nie tłumaczyły go nawet próby wychwycenia informacji o jego życiu od wspólnych przyjaciół.
- Świetnie - odparł, kiwając głową z aprobatą. W wywiadzie traktował go jak swojego pacjenta, ale w głębi serca tak bardzo się bał o jego życie i zdrowie, że najchętniej wyrwałby to z niego siłą, gdyby tylko mógł. Te proste kilka słów otworzyło kilka możliwych rozwiązań. Skoro doznał tego w locie, licząc, że to prawda, może krótka terapia kroplami z jasnotą i świetlikiem by pomogła. Eliksir natychmiastowej jasności też mógłby zadziałać. Kiedy usłyszał jednak, że to klątwa, lista możliwości natychmiast się skróciła. Zdarzały się przypadki, że do Munga wołali klątwołamacza, bo objawy nie odpuszczały, nieważne, ile eliksirów i ile magii wlali w pacjenta. Nie wspominał tych przypadków dobrze. - Długo to już trwa?
Pytał i pytał, jakby w ten sposób mógł nadrobić tygodnie, miesiące i lata ciszy. Ciało pędziło w tym samo, niepowstrzymane, spuszczone z łańcuchów własnych ograniczeń. Bo w końcu tu był - obiekt zmartwień, lęków i obaw leżał przed nim, kłócąc się jak zawsze, jak w latach młodości, kiedy najbardziej trywialne rzeczy okazywały się posiadać ogromną wartość. Wszystko w nim upierało się, żeby traktować go przedmiotowo, tak, jak każdego pacjenta, nie wkładać w proces leczenia ani grama emocji, bo to się skończy źle; lekarska bezstronność, przysięga, jaką składał przed pacjentami, władzami szpitala i przed samym sobą, to wszystko runie w przepaść, a próby odzyskania równowagi zakończą się fiaskiem. I faktycznie - jego obawy zaczęły się spełniać. Głowa przestała myśleć tylko o porządku nerwów w zakresie stawu kolanowego, przestała mapować mięśnie, ścięgna i kości, a zamiast nich pojawiły się wizje, z których świadomie rezygnował - Londyn w ogniu, uciekający mugole, cierpienie Penny tuż przed jej nagłą śmiercią z rąk czarodzieja, którego twarzy nie był nawet w stanie zobaczyć. Oddech stał się płytki, wypuszczany i wciągany ustami, bo wydawało mu się, że w jego gabinecie, który o określonych porach wietrzył, nagle zrobiło się duszno. Spojrzał pod stopy, jakby chciał upewnić się, czy to wciąż podłoga, czy jednak parapet mieszkania przy Piccadilly Circus.
- A jakiej odpowiedzi niby oczekujesz?! - wydarł się tak, że musieli go słyszeć nie tylko w miasteczku, ale pewnie i w tartaku. Na chwilę się zatrzymał, chcąc wziąć oddech, może uspokoić, ale głowa na to nie pozwalała. Zamiatany pod ubieraną w neutralne barwy rzeczywistość strach nagle znalazł ujście, w jednej sekundzie przemieniając się w złość, w butę, w żal. - To moja wina, Billy! MOJA. Tego chciałeś? Chciałeś, żebym powiedział, jak bardzo żałuję, że się wtedy nie odzywałem? Sądzisz, że to się na mnie nie odbiło? Powinienem NIE ŻYĆ! - miał do siebie żal. Ten ciężar przygniatał go za każdym cholernym razem i powodował, że twarz bladła, oczy stawały się ciemne, policzki zapadnięte. - A zamiast mnie nie żyje Penny, która, kurwa, ODDAŁA ZA MNIE ŻYCIE! To chciałeś wiedzieć? Że jestem żywy, ale jednocześnie martwy, że życie, które mi podarowała, jest ciężarem nie tylko dla mnie, ale i dla innych, mi podobnych? Tobie się chyba wydaje, że ja nie widziałem tych wszystkich pieprzonych plakatów, na których jakiś urzędas z dokładnymi szczegółami wymalował twarz MOJEGO BRATA?! - głos ochrypł, ale on krzyczał dalej, nie licząc się z jakąkolwiek kontrolą, chociaż głowa błagała o spokój. Zewnętrzny i wewnętrzny. - Sądzisz, że miałem was w głębokim poważaniu? Że nie pytałem o ciebie, o Aidana, o kogokolwiek innego? Że nie próbowałem zacierać za sobą śladów, żeby nikt nie skojarzył cię ze mną albo mnie z tobą?! - Parys Vale, stworzony przez Hectora i używany w ostateczności, jeśli ktoś zaczynał deptać mu po piętach, był świetnym wyjściem awaryjnym. Nie umiał kłamać i nie sądził, że kiedykolwiek się nauczy. Ukrywanie szło mu za to całkiem nieźle. - Chcesz wiedzieć, czemu nie uciekłem za granicę, choćby do Szkocji, żeby się schować, co powinienem był zrobić? Dlatego że jednak żyję, mam dług do spłacenia i tu się, kurwa, jeszcze na coś przydam. - głos odmówił na koniec posłuszeństwa, załamując się w chrypie. - Przepraszam.
Nie miał siły, słowa wypływały z niego same, zupełnie odpychał lekcje, że nie powinien tak mówić, że to zupełnie pozbawione taktu i wychowania. Nie miał siły do tego, co się stało. Chciał zapomnieć, a kolejne pytania, zadawane w bólu i stresowej sytuacji, wyrywały z niego to, co najgorsze. Uścisnął mostek nosa palcami, chcąc wziąć się w garść. Kręciło mu się w głowie.
Spotkali się w najmniej sprzyjających okolicznościach.
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]04.12.22 22:27
Trzy tygodnie – odpowiedział głucho, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, zawieszając rozbiegane spojrzenie na prostokątnym, brązowym kształcie, który musiał być czymś w rodzaju szafki. Sięgnął dłonią karku, w nerwowym geście drapiąc skórę na szyi, opuszkami palców dotykając nierównej, ukrytej pomiędzy włosami blizny. Wiedział, że sam to na siebie ściągnął – że zwlekał zbyt długo ze zwróceniem się o pomoc, ale czas leciał tak szybko – a on ciągle miał coś do zrobienia; nowe rozkazy nie przestawały przychodzić, poza tym – przez cały czas pomagał w naprawianiu zniszczeń w Oazie, gdzie ludzie nadal dochodzili do siebie po niedoszłej tragedii. Zajęcie się sobą oznaczałoby, że komuś musiałby odmówić pomocy – a tego robić nie potrafił, odkładał więc wizytę u Steffena o kolejny i kolejny dzień, przekonując siebie, że przecież nic się nie stanie; że mógł poczekać jeszcze trochę, że problemy, z którymi borykali się inni były pilniejsze od pozbawionej smaku owsianki czy zażenowania wywołanego koniecznością proszenia o kilkukrotne powtórzenie zadanego pytania. – Wcześniej… nie b-b-było tak źle – dodał po chwili, tonem, w którym wyraźnie pobrzmiewało usprawiedliwienie. Zawahał się na moment; uniósł wzrok, próbując zogniskować go na twarzy brata, ale detale uparcie mu uciekały; pole widzenia to wyostrzało się, to zupełnie tę ostrość traciło. Od tej karuzeli zaczęło kręcić mu się w głowie, przymknął więc powieki, przyciskając do nich opuszki palców i starając się ignorować ból promieniujący od strzaskanego po raz drugi kolana – a także odsunąć od siebie obawy o to, czy jeszcze kiedykolwiek miało być w pełni sprawne. – Da się coś z tym zrobić? Na chwilę chociaż? – zapytał. Przełknął ślinę. – Muszę… d-d-dotrzeć jakoś do ludzi, którzy na mnie czekają, to – to bardzo ważne – wyjaśnił, mając wrażenie, że powtarza się jak nakręcona pozytywka. Irytowało go, że nie mógł mówić wprost, owijanie w bawełnę przy Teddym wydawało mu się niewłaściwe, dziwne – ale skoro sam zdecydował trzymać się z boku, to im mniej wiedział, tym był bezpieczniejszy – bez względu na to, jak absurdalnie by to nie brzmiało.
To nie tak powinno wyglądać.
Konieczność wykonywania uników go zirytowała, a te czynione przez Teda – zalały falą wstrzymywanej przez lata frustracji. Na niego, na siebie; nie mógł znieść tego chłodnego opanowania, profesjonalnego podejścia; tego, że kiedy zadawał pytania o jego stan, rozmawiał z nim jak z obcym człowiekiem. Kiedy ta maska wreszcie popękała, kruszejąc pod naciskiem podniesionego głosu, prawie się ucieszył – choć krzyk zastępujący wcześniejszy, spokojny głos, początkowo go zaskoczył. Zamrugał szybko, otwierając oczy i przenosząc je na Teddy’ego, już nie przejmując się tym, że nie był w stanie wyczytać niczego z rozmytych konturów twarzy; emocje przelewające się między głoskami mówiły same za siebie. – P-p-powinieneś… co? – wyrwało mu się, co on opowiadał? Powinien nie żyć? Odchylił się instynktownie, dezorientacja musiała wymalować się jasno w jego oczach, nawet zmatowionych okowami klątwy. Wcale przecież tego nie chciał; nie oczekiwał przyznawania się do winy, nikogo nią zresztą nie obarczał – pragnął jedynie wiedzieć dlaczego, a jeszcze bardziej: że jego brat już nie zniknie. Że na kolejne spotkanie nie będzie musiał czekać ośmiu długich lat, że dowie się, czy wszystko było w porządku; że będzie mógł zaprosić go na pierwsze urodziny swojego dziecka, i opowiedzieć o kobiecie, która całkowicie odmieniła jego świat.
Wszystko to rozpierzchło się jednak pod naporem kolejnych słów, kolejnych wyznań; wieść o śmierci Penny, mimo że nie do końca niespodziewana (przecież wiedziałeś, Billy, musiałeś się domyślać – kiedy kolejny twój list pozostał bez odpowiedzi), kazała mu na dłuższą chwilę zamilknąć. Wypuścił powietrze z płuc, przez parę długich sekund siłując się z uciskiem zgniatającym mostek, z kanciastą bryłą rozpychającą się w klatce piersiowej; niewidzialna ręka ścisnęła go za gardło, oczy zawilgotniały, tym razem – nie z bólu, a przynajmniej nie przez ten fizyczny. Penny, roześmiana, roztrzepana Penny. – Ja… p-p-przepraszam – wymamrotał, gubiąc gdzieś słowa o plakatach, bo ręce nagle mu zdrętwiały, bo cały poczuł się otępiały – prawie tak samo jak wtedy, kiedy dostał list z suchą informacją o śmierci Camille. – Przykro mi – wydusił. Nie z uprzejmości, głos przesiąknięty był szczerością; nie wiedział tak do końca, co było pomiędzy Penny a Teddym – ale z całą pewnością nie była to obojętność.
Milczał jeszcze przez chwilę, pozwalając wzburzonym słowom wybrzmieć, zapominając na chwilę o bólu, o nawracających zawrotach głowy. Chciał być na niego zły, chciał wygarnąć mu te wszystkie lata, ale jednocześnie – im dłużej go słuchał, tym bardziej pomiędzy tymi idiotycznymi zdaniami odnajdywał siebie. Bo czy nie zrobił tego samego? Wtedy – po śmierci mamy, i później, gdy anomalie zmusiły go do wyjazdu z kraju? Odepchnął od siebie przyjaciół, odciął się od rodziny, wierząc, że tak będzie lepiej – ale nie było, dzisiaj wiedział to już doskonale. – P-p-psidwacza mać, Teddy – mogłeś się po prostu odezwać – wyrzucił z siebie w końcu, na wydechu. Przeprosiny przerwały tamę obojętności, wyciągnął rękę, żeby chwycić go za przedramię – niezbyt mocno, palce nie chciały się zacisnąć, rzeczywistość nadal falowała po upadku. – Ucieczka niczego nie rozwiązuje – nie sp-p-prawia, że jest prościej, ani nikogo nie chroni. Wierz mi, próbowałem – przyznał, nie było sensu tego ukrywać. Przez podobne myślenie stracił kilka lat z życia córki; lat, których już nigdy nie miał odzyskać. Prawie stracił też przyjaciół – Zakon, Hannah. Hannah. – Nie wierzę, że to była w jakikolwiek sp-p-posób twoja wina, ale jeśli chciałeś pomagać – p-po-potrzebowaliśmy uzdrowicieli, Teddy. Cały czas potrzebujemy. Nie musiałeś robić tego sam. – Tutaj, w Derbyshire. To wszystko zaczęło się nagle składać w całość, oczywiście, że był właśnie tu – gdzie ludzie ucierpieli najbardziej, w samym środku wojennej zawieruchy.
Westchnął przeciągle, unosząc wolną rękę, żeby przetrzeć twarz, odgarnąć luźne kosmyki włosów. – Jak się trzymasz? – wyrzucił z siebie, zadając – wreszcie – pytanie, które cisnęło mu się na usta, odkąd w nachylającym się nad nim mężczyźnie rozpoznał swojego brata.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]11.12.22 22:10
Stan Billy’ego nie określiłby jako ciężki, choć wszystko do tego zmierzało. Najgorsze było to, że Ted nie bardzo był w stanie coś z tym zrobić. Jeśli to faktycznie była klątwa, a wszystko na to wskazywało przez słowa brata, to mógł tylko zniwelować poziom obrażeń i dolegliwości, w jakiś sposób je zmniejszyć. Ale co potem? Kompletnie nie znał się na klątwach, one mogły powodować śmierć po jakimś czasie? Bezradność szukała odpowiedzi. Jakichkolwiek.
- To sporo czasu - bardziej powiedział to do siebie, uparcie myśląc nad tym, ile mogło się w czym czasie stać. Jakie zmiany zaszły w jego ciele? Ile z nich można cofnąć, a które pozostaną już niewyleczone, niezregenerowane? Przełknął gorzką ślinę, która znów smakowała tamtymi chwilami. - Na chwilę, tak. Dam ci krople ze świetlikiem i jasnotą, aktywowana magicznie mieszanka może dać ci czasową lepszą zdolność widzenia, ale... one zazwyczaj działają na choroby przewlekłe, nie na klątwy. Wiem o nich zbyt mało, by z całą pewnością powiedzieć ci, że to lek. Jakaś kuracja na twój powrót do domu, bezpieczny, owszem, ale czas działania można okroić do minut, nie godzin. Tak myślę.
Był bezradny wobec dziedziny, na której się nie znał, a którą zaledwie widział - chorzy w Mungu stawali się odporni na wszelką magię i eliksiry, co w tamtym czasie wydawało mu się przerażające bardziej niż sama czarna magia i jej konsekwencje. Jakim sposobem jakieś odręczne szlaczki mogły zablokować dostęp magii, tej najczystszej, chcącej chronić? Wzbierał się w nim lęk, mieszał się z gorzkimi emocjami i falą gorąca, która zalewała go od samego początku ich kłótni, a która natychmiast prysnęła, kiedy tylko Ted zakończył myśl tak ciężkim „przepraszam”. Może to to słowo tak wiele ważyło w jego głowie, zajmowało tyle miejsca, spychając pozostałe sprawy na bok, pozwalając skupić się jedynie na bieżących problemach - zalecz rany, nastaw kość, rzuć poradą magomedyczną, przepisz lecznicze mieszanki, zapytaj co boli, jednocześnie ignorując ból w sobie.
Zmęczyło go to. Zmęczyło go zdejmowanie z siebie bagażu, który od dawna nosił - sam proces wciągania go na ramiona każdego ranka i zdejmowania tuż przed snem wcale nie bolał. Teraz było o wiele gorzej, bo postawił ten przepakowany plecak przed Billy’m, niemym gestem pozwalając, by na chwilę go odciążył. Powinien być wdzięczny, a czuł tylko gorycz. Wyprostował się w końcu i podszedł znów do leżanki, by do końca zająć się nogą. W końcu to był teraz jego cel - wyleczyć brata tak, jak tylko mógł najlepiej, podarować mu sprawność, której potrzebował.
- Próbowałem się odzywać - zawsze to: próbowałem. Zawsze: nie wychodziło. Billy miał rację, teraz Ted to wiedział, ale wtedy to wydawało się jedynym rozwiązaniem. Instynktownym, najlepszym. - Uciekłeś? Kiedy? - spojrzał na niego na chwilę, kiedy dłonią znów próbował znaleźć miejsce złamania kości. Zlokalizował je prędko. - Zaboli, zagryź zęby. Feniterio - charakterystyczny dźwięk zamykającego się we właściwym miejscu kośćca rozbrzmiał krótko wśród ścian gabinetu. Chrupnięcie jednak musiało ponieść się po nerwach całego ciała. Spojrzał na Billy’ego w nieco sadystycznym geście, w gruncie rzeczy szukał wskazówek - jeśli poczuł to wystarczająco mocno, to znaczy, że nie naruszył unerwienia podczas upadku. - I jeszcze raz, dasz radę. Fractura Texta - tym razem ból musiał być dłuższy, kiedy kościec zaczynał łączyć się w jedno. - Potrzebowaliśmy? Ach...
To wszystko nagle zaczynało łączyć się w całość. Zakon Feniksa, nagroda za jego głowę, ludzie, którzy potrzebowali jego pomocy. Poczuł się, jakby ktoś w głowie zaczął przewijać długie kolejki fotografii i siłą wyciągać z czarnego, połyskującego filmu poszczególne z nich. Moment przerażenia, kiedy zobaczył twarz Billa wyrysowaną na magicznym pergaminie, oczekiwanie i pęczniejące w piersi serce, gdy oczekiwał na informacje o życiu członków rodziny. Wziął głęboki wdech.
- Nie wiedziałem, jak do was dotrzeć. Chciałem, ale... zresztą. Episkey maxima - krwiak na ich oczach, oblewający nogę, cofnął się, ale pozostawił po sobie czerwone plamy, jakby pozostałości po siniakach. - Nie chciałem też zostawiać Derby. Ostatnimi czasy nie dzieje się tu dobrze, więc chcę być na miejscu. - odchrząknął i cofnął się do szafki, w której trzymał wszystkie leki i torebeczki z ziołami. Wyjął spomiędzy niewielu buteleczek jedną fiolkę i wrócił z nią do Billy’ego, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł Tobias. Z miotłą w dłoni. Ted aż podskoczył w miejscu.
- Miałeś pukać, na brodę Merlina - sapnął w pośpiechu.
- Mam miotłę! - zawołał zupełnie obojętny na uwagę uzdrowiciela. Wręczył ją Billy’emu bez ceregieli. - Masz, bo to twoja, co? Trochę się chyba porysowała, ale cała jest! Dobra robota, co? Solidna.
- Dzięki. Stokrotne dzięki, Tobias.
Mężczyzna uniósł dłoń w geście pożegnania i wyszedł, zamykając za sobą jęczące drzwi. Powinien je naoliwić. Odetchnął.
- Nie wiem, czy to mądre, Billy - odezwał się, marszcząc brwi. Chciał ją odzyskać i zapewne gdzieś się na niej udać. Co mógł zrobić? - Mogę ci jakoś pomóc?
Gdzieś z tyłu głowy brzmiało mu cały czas jego pytanie, na które nie odpowiedział. Celowo? Być może.
Jak się trzymasz, Teddy?

| eee, to ma chyba niewielkie znaczenie, ale episkey maxima połowicznie udane
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]21.12.22 0:04
Wzruszył jednym ramieniem, przez chwilę jeszcze z premedytacją nie patrząc Teddy’emu w oczy. Bo oczywiście – miał rację; to było sporo czasu, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przez ostatni tydzień wiedział już, co dokładnie się z nim działo – ale wolał zdusić w sobie palący w gardło wstyd, niż przyznać się teraz do błędu. Już i tak na myśl, że to właśnie młodszy brat przyłapał go na nieodpowiedzialności, szyję i policzki zaczął zalewać mu gorąc. A może to był tylko efekt upadku, zawrotów głowy, wciąż dokuczających mdłości – nie wiedział, pewien tylko tego, że czuł się parszywie. – Dzięki. D-d-dam sobie radę – odpowiedział, bezwiednie pocierając kącik zasnutego jasną warstewką oka, nie wspominając, że mieszkał w Irlandii – i że kilkadziesiąt minut może nie wystarczyć, żeby dolecieć w Góry Derryveagh na miotle. Poza tym – i tak nie usłyszał go zbyt dobrze, przez poupychaną w uszach, fantomową watę, przedarły się zaledwie skrawki długiego, wypowiedzianego przez brata zdania. Coś o świetlikach i jasności? Nie chciał dopytywać, szczególnie, że wybuch Teddy’ego i gorzkie słowa, które z siebie wyrzucił, sprawiły, że na długi moment zapomniał zupełnie o kroplach do oczu.
Prychnął ze zniecierpliwieniem, niemal natychmiast tego żałując, bo wrażliwe jeszcze żebra zaprotestowały boleśnie; skrzywił się. – Co to znaczy: próbowałem? – zapytał, opierając się mocniej na dłoniach, gdy brat do niego podszedł – odruchowo szykując się na kolejną falę bólu. Na szczęście: tylko tego fizycznego, wnętrzności zalewała mu przede wszystkim złość, mieszająca się z goryczą, żalem (nadal nie przetrawił wieści o śmierci Penny, odsunął je jednak od siebie – zamknął szczelnie za grubą barierą w umyśle, miał zajrzeć tam później – wieczorem, gdy ucichnie gwar dnia i chaos innych myśli) – i studzącą to wszystko ulgą. Radością. Z tego, że widział go całego i zdrowego; że żył, i że najwyraźniej miał się dobrze, nawet jeśli przez moment niczego nie pragnął tak bardzo, jak zamachnąć się i z całej siły przyłożyć mu w ten durny łeb. – Bo jestem p-p-prawie pewien, że twoja sowa znalazłaby nas bez problemu – dodał uparcie. Z ust wyrwało mu się syknięcie, kiedy ostrożne palce Teddy’ego natrafiły na bolesne miejsce na nodze. Nie twój interes, cisnęło mu się na usta. – Po wybuchu anomalii. Zab-b-brałem Amelię i tatę do – zaczął, reszta zdania utonęła w zduszonym krzyku, który wyrwał się spomiędzy zaciśniętych zębów, gdy złamane fragmenty kości wskoczyły na swoje miejsce. Zamknął oczy, pod powiekami wybuchły mu białe plamy fajerwerków. Wypuścił ze świstem powietrze, czując, że na czole zbiera mu się zimny pot. – Do Francji – dokończył. Nic więcej powiedzieć nie zdążył, bo kolejna fala bólu zmusiła go do skupienia się wyłącznie na własnym oddychaniu. Przez myśl mu przeszło, że może Ted odgrywa się na nim specjalnie – ale odtrącił ją tak szybko, jak szybko się pojawiła.
Pochylił się lekko do przodu, brzegiem rękawa ocierając twarz i milcząc – czekając, aż jego oddech się wyrówna, a Teddy złoży do kupy wszystkie fakty. Nie doprecyzował, że chodziło mu o Zakon Feniksa, musiał przecież wiedzieć – sam wspomniał o plakatach, rząd Malfoya wymalował jego przewiny czarno na białym. – Chciałeś? – wyrwało mu się ze zdziwieniem. Zamrugał, spoglądając na brata nieco trzeźwiej, już nie wzdrygając się, kiedy kolejne zaklęcie rozlało się wzdłuż jego nogi; czymkolwiek było, bardziej swędziało niż sprawiało, że wszystkie zakończenia nerwowe płonęły żywym ogniem. – Wiem. Lord Longbottom nie zost-t-tawił Derby samego, zwłaszcza po tym co stało się w Stafford – powiedział. Nie miał wątpliwości, że Greengrassowie robili wszystko, żeby wspomóc ludzi w tych okolicach, zresztą – nie tylko oni; to nie był pierwszy raz, kiedy odwiedzał rozsiane po hrabstwie kryjówki Hipogryfów. – Nie p-p-przyleciałem tu turystycznie, poza tym – urwał; nie usłyszał skrzypnięcia drzwi, otumaniony słuch skutecznie je wygłuszył, na krawędzi pola widzenia dostrzegł jednak ruch – i jak przez mgłę zauważył wchodzącą do pomieszczenia sylwetkę. Zmrużył instynktownie oczy. Niewiele to pomogło, ale z kontekstu rozmowy wywnioskował, że wrócił jeden z mężczyzn, którzy go tu przynieśli. Którzy go uratowali.
Wyciągnął dłonie, z ulgą zaciskając je na miotle, wyczuwając pod palcami znajome nierówności drewna; nie sprawdzał jednak, czy była nienaruszona, zamiast tego przesunął ręce dalej, w miejsce, gdzie szorstkim sznurem przywiązany był pakunek. Opuszkiem palca przemknął po obwiązanych szarym papierem kopertach, policzył je w myślach – były wszystkie. – Dziękuję – wyrzucił z siebie, wlewając w to słowo o wiele więcej, niż mogło pomieścić – wdzięczny nie tylko za przyniesienie miotły, ale przede wszystkim: za nieprzejście obojętnie obok leżącego na ziemi nieznajomego. Zaśmiał się, czując, jak schodzi z niego część paskudnego napięcia. – A robota p-p-pierwszorzędna, to prawda. Odkąd zamknął się sklep Wrightów na Pokątnej, już takich nie robią – dodał, wyciągając rękę, żeby też uścisnąć dłoń mężczyźnie – chyba miał na imię Tobias.
Kiedy wyszedł, odłożył miotłę na bok, samemu obracając się na leżance – tak, że teraz siedział na niej bokiem, z nogami opuszczonymi na posadzkę. Przycisnął do niej stopy ostrożnie, sprawdzając, testując. – Tak – odpowiedział bratu; nie umknęło mu, że zignorował jego pytanie. – Możesz mi p-p-powiedzieć, czy mój brat jest bezpieczny, i czy u niego wszystko w porządku. Nie na umyśle – zastrzegł – bo tu już sp-p-prawa jest przegrana, ale w ogóle. – Podniósł spojrzenie, starając się skoncentrować je na twarzy Teda, ale nie był w stanie; krawędzie nadal były rozmazane, rozmyte. – A oprócz tego m-m-muszę jakoś dostać się na obrzeża Borrowash – dodał, orientując się, że wciąż nie wiedział – gdzie właściwie był? – Swoją drogą – wtrącił; nie mógł się powstrzymać – ominął cię mój ślub – oznajmił. Kącik ust drgnął mu w górę odruchowo.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]26.12.22 1:13
To uczucie było znajome. To jakby cofnąć się znów do czasów dzieciństwa, gdzie każdy dzieciak lepiej wiedział, czy sobie poradzi czy nie - radził sobie zawsze. Nieważnym było, czy wpadł do wody i właśnie to był moment, gdy uczył się pływać - poradził sobie, chociaż wszyscy już zdejmowali ubrania, żeby go ratować; czy może wspinał się na najwyższą z jabłonek, bo wiadomym było, że na niej rosły najlepsze jabłka - poradził sobie, chociaż skończył z obdartą skórą na nogach, rękach i szyi. Teraz siedział przed nim mały Billy, którego lot na miotle nie poszedł tak, jak sobie to wyobrażał, ale poradził sobie, bo żył i siedział przed Teddy’m, chociaż w stanie wskazującym ewidentnie na to, że sobie nie poradził. I siedział też obok mały Teddy, który w drodze z Londynu do Borrowash boleśnie wywrócił się kilka razy, ale ostatecznie - poradził sobie. Obaj sobie poradzili.
Poradzili też sobie, nawet doskonale, z oszukiwaniem samych siebie.
- Próbowałem znaczy próbowałem, Billy, nie drąż - nie zamierzał się z tego tłumaczyć, objaśniać, że ręce trzęsły mu się za każdym razem, gdy chwytał za pióro, zdradzać, ile miał podejść do każdego listu. Postanowił pozostawić to za zasłoną milczenia. Może kiedyś zdecyduje się przeprosić znów za to, że nic nie napisał, ale na pewno nie teraz. Westchnął, odejmując w końcu okrwawioną już szmatkę od skroni Billy’ego. Rana przestała krwawić, ale czerwony ślad pozostał i wystarczył delikatny ruch, żeby znów się otworzyła. Sięgnął po gazę leżącą w koszyku na parapecie, ale na chwilę zawahał się. Tata. Jego wyraz twarzy się zmienił, złagodniał, jednocześnie rozluźniając spięte mięśnie w grymasie skrywanego przygnębienia. - Co u niego? Jak jego zdrowie? - o niego nie pytał wcale, bezwolnie pozwalając, by myśli o ojcu gnieździły się wygodnie gdzieś z tyłu głowy, rozkładały się tam wygodnie, drapiąc pazurami o czaszkę za każdym razem, gdy o nim pomyślał. - Purus - szepnął i cieniutka warstewka magii otoczyła ranę, oczyszczając ją bezboleśnie. - Curatio vulnera - błękitnawa wiązka nie wydobyła się jednak z różdżki. Był zmęczony? Może. Od rana przyjmował pacjentów. Wziął głęboki wdech i użył tego zaklęcia raz jeszcze. Penny, proszę - Curatio vulnera - kojące uczucie musiało rozlać się po czaszce Billa, gasząc pieczenie ściągającej się na powrót skóry. Ostatecznie zdecydował się na przyklejenie plastrem gazy do miejsca rozcięcia, tak na wszelki wypadek, gdyby znów coś się stało albo tkanki pod wpływem niesprzyjających warunków postanowiły się rozejść. - Czyli te bajki o lordzie Longbottomie to jednak nie bajki... - pokiwał z uznaniem głową. Odznaczał się wobec niego pewną niewiarą. Nie widział go nigdzie, a jednak co rusz ktoś opowiadał, co dobrego zrobił albo czyimi rękami się posłużył, żeby to dobro czynić. I zdarzały się też zupełnie odwrotne opowieści - uznające lorda Longbottoma za zdrajcę, za szpiega Sami-Wiecie-Kogo, który pod przykrywką dawanej ludziom pomocy szuka wrażliwych punktów hrabstw, by tam zaatakować. Nie stawiał opinii, raczej słuchał, porównując wszystkie zasłyszane teorie między sobą, szukając w nich fałszu, ale też i ludzkiej szczerości. - Domyślam się, że do Derby nie lata się na wycieczki z przyjemnością. Dobrze, że cię przynajmniej nie śledzili, bo musiałbym zmieniać mieszkanie... i gabinet... właściwie musiałbym już teraz zacząć uciekać - był świadom, że stał na pierwszej linii frontu, jeśli chodziło o Borrowash, i nie krył strachu o siebie. Ktoś nazwałby go głupim, inny - odważnym.
Gdy Tobias przyszedł, wykorzystał okazję, by obmyć ręce w misce z wodą i wytrzeć je o ręcznik wiszący z boku biurka. Przyglądał się ich wymianie zdań, zwłaszcza Billy’emu, który nawet z takiej odległości mrużył oczy i próbował zogniskować źrenice na wielkiej sylwetce pracownika tartaku. Pochwycił mocniej buteleczkę i już miał aktywować ją magicznie, kiedy Billy zaczął mówić. Może... ale czy chciał tego? Był na to gotowy? Westchnął znów. - Ślub? Na gacie Merlina. Mam nadzieję, że nie mówiłeś jej o mnie... - tej Amelii. Będzie musiał zapamiętać jej imię. Chociaż tyle mógł dać ze swojej strony. - A jak już mówiłeś, to może nie najgorzej... - wymruczał na koniec, spojrzenie przenosząc na pakunek, który trzymał. Obrzeża Borrowash. Znał to miasteczko doskonale, jak własną kieszeń. Wiedział, których domów unikać, a za którymi mógł się schować, gdyby los postanowił postawić go przed testem jego własnych umiejętności ucieczki przed zagrożeniem. Wziął głęboki wdech i ruszył w stronę leżanki, dłoń wyciągając po pakunek. - Zostań tutaj, zaniosę to. Tylko powiedz mi do kogo i jakie macie ustalone hasło. W tym stanie wciąż masz mniejsze szanse ujść z życiem z zagrażającej ci sytuacji niż ja, w dodatku nie znasz tutejszych, a ja owszem. Poza tym twoja pusta główka jeszcze cię wprowadzi w krzaki i znowu będę musiał cię leczyć. Oszczędźmy sobie tego. - chciał pomóc. Nie był pewny swoich motywacji, ale na pewno łączyły się bezpośrednio z poczuciem odpowiedzialności wobec Billy’ego. Tak jak wtedy, w szkole. - Zostań tu na noc, nabierz sił, rano będzie ci lżej. Martwy nie przydasz się nikomu.
Przemykał między pytaniami o siebie niczym mysz uciekająca przed polującym na nią jastrzębiem. Niesamowite.
Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 25 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Gabinet magomedyka w Borrowash [odnośnik]27.12.22 1:45
Chciał drążyć. Minęło osiem lat, odkąd widział Teda po raz ostatni – osiem lat, odkąd, pochłonięty żalem i rozpaczą, zamachnął się na niego z całej siły, licząc, że przyniesie mu to chociaż chwilową ulgę – i teraz, kiedy przewrotny los sprowadził go do jego mieszkania, nie potrafił powstrzymać cisnących się na usta pytań. Chciał wiedzieć: co robił przez ten czas, kim się stał; dlaczego nie zwrócił się do niego, kiedy Bezksiężycowa Noc prawie odebrała mu życie; jaka siła powstrzymała go przed skreśleniem odpowiedzi na dziesiątki listów, wreszcie: co zrobił nie tak. Bo przecież musiało chodzić o niego – to on odpychał od siebie ludzi, może już nie teraz, nie dziś – Hannah pokazała mu, że można było inaczej – ale gdzieś po drodze musiał popełnić błąd na tyle niewybaczalny, że jego własny brat odciął się od niego tak skutecznie, jak odcinało się wystającą nitkę z wystrzępionego rękawa ulubionego swetra. Otworzył usta, kolejne pytanie zatańczyło na wargach, ale ostatecznie się poddał; wzruszył ramionami, w geście jednoznacznie mówiącym: niech ci będzie, i obrócił głowę w bok, pozwalając bratu na odciągnięcie od skroni chłodnego okładu. – W p-p-porządku – powiedział, zamiast na sobie skupiając się na ojcu. – Jest bezpieczny, mama Hannah mu p-po-pomaga. Pisał do mnie niedawno, ma się dobrze – odparł. To ty trzymasz ich wszystkich razem, napisał mu ojciec; czy naprawdę? Spoglądając w stronę Teda, bezskutecznie starając się skupić wzrok na uparcie rozmazanych rysach twarzy, nie był wcale tego taki pewien.
Nie zauważył popełnionego przez brata błędu, czując jedynie rozlewającą się wzdłuż skroni ulgę; sięgnął do niej dłonią odruchowo, opuszkami palców delikatnie dotykając wrażliwych tkanek. Zakończenia nerwowe odpowiedziały bólem, ale słabszym, znośnym; mniej kręciło mu się też w głowie, chyba mógłby wstać. – Bajki? – powtórzył za Tedem, w głos wkradło się oburzenie. I niedowierzanie; bajki? Podniósł się do pozycji siedzącej, odtrącając dłoń brata, samemu palcami dociskając plaster do skóry. Nagła zmiana poziomów wywołała kolejną falę mdłości, przestrzeń zawirowała wokół niego – ale zignorował to, jedynie mocniej zaciskając palce na szorstkim prześcieradle. – Nie widziałeś, co on p-po-potrafi, czego dokonał – on… Jest naszą jedyną nadzieją – wyrzucił z siebie, przypominając sobie Oazę: Harolda Longbottoma upadającego na kolana, dokonującego niemożliwego – cofającego czas, poświęcającego siebie, byle uratować ich, Zakon, i ludzi, których przysięgali chronić. Już wcześniej zawdzięczali mu wiele, ale teraz – teraz zawdzięczali mu też życie. I o wiele, wiele więcej.
Prychnął cicho, z jakiegoś powodu czując jedynie wzmagającą się irytację. – W tym akurat jesteś dobry – skomentował gorzko. W uciekaniu. Odwrócił spojrzenie, tłumiąc zalewające wnętrzności wyrzuty sumienia. Ted miał rację – niewiele brakowało, by nieświadomie ściągnął na niego kłopoty. Ale czy w tej chwili naprawdę przejmował się tylko tym?
Przybycie Tobiasa z jego miotłą stanowiło chwilowy ratunek; wystarczyło zaciśnięcie palców na rączce miotły, przesunięcie opuszkami po znajomej teksturze, by odzyskać część pewności siebie, poczucia kontroli. Nic się nie stało – szmalcownicy go nie dopadli, wciąż mógł wykonać zadanie; przyleci spóźniony, ale nikogo nie zawiedzie. A wieczorem – wieczorem wróci do domu, do Hannah. Uśmiechnął się, na samą myśl czując rozlewające się za mostkiem ciepło. – Oczywiście, że m-m-mówiłem, Teddy, nie wstydzę się własnej rodziny – odparował, z premedytacją pozwalając sobie na przytyk. Hannah wiedziała – o tym, że nie mieli ze sobą kontaktu; że pokłócili się tuż przed zniknięciem młodszego brata, i że związane z tym wyrzuty sumienia zjadały go żywcem do dzisiaj.
Podniósł się z leżanki, przez moment dosyć chwiejnie balansując na nogach – ale z każdą chwilą lepiej wyczuwając równowagę. Oddychanie nadal bolało, uszkodzone kolano wydawało się nie do końca stabilne, ale był niemal pewien, że dałby radę wsiąść na miotłę – w końcu: w powietrzu od zawsze czuł się lepiej niż na ziemi. – Co? – wyrwało mu się, gdy Ted poprosił go o pakunek. Nie przekazał mu go – cofając dłoń, posyłając mu zdezorientowane spojrzenie – które po chwili przekształciło się w irytację, frustrację, a potem – stłumiony gniew. – Oszalałeś? – zapytał, całkiem poważnie. Palce zaciśnięte na pergaminie zadrżały, starał się jednak nie pokazać, jak bardzo dotknęły go te słowa. Pobłażające, protekcjonalne; zupełnie, jakby znowu mieli po kilka lat, a Teddy znalazł go za mugolską szkołą – po tym, jak starsze dzieciaki wywróciły go prosto w błoto, wyśmiewając się z jego jąkania. Głupi Billy; minęło tyle czasu, a on nadal potrafił przywołać z pamięci drwiącą intonację dziecięcych przytyków. – Nawet g-g-gdybyśbył jednym z nas, chciał powiedzieć; zawahał się. Pokręcił głową. – To nie jest zabawa, Teddy, nie mogę tego zrobić. To wbrew zasadom – powiedział stanowczo. Był łącznikiem magicznego podziemia – przysięgał na własne życie, że nie zdradzi nikomu położenia kryjówek, haseł, nazwisk; nawet jeżeli ufałby Tedowi bezgranicznie, nie mógłby wysłać go prosto do siedziby Hipogryfów. – Dam sobie radę, daj mi tylko te k-k-krople – poprosił; dłonią sięgnął do skórzanej torby, z której wyciągnął niewielką, brązową sakiewkę. Rzucił ją na leżankę, monety zabrzęczały cicho. – Tyle mam przy sobie, jeśli nie wystarczy – resztę ci doślę – obiecał. Zdawał sobie sprawę, że lekarstwa były drogie.
Zacisnął palce na miotle, po czym zrobił kilka chwiejnych, niepewnych kroków w stronę drzwi; z każdym jednym czuł się jednak lepiej. Odwrócił się, starając się – nie do końca skutecznie – skupić wzrok na bracie. – Chcę ci ufać, Ted – powiedział, z trudem przełykając ślinę. Naprawdę chciał – ale nie mógł udawać, że nie dzieliło ich osiem lat odmiennych doświadczeń; że tak naprawdę nie wiedział – kim stał się jego młodszy brat. Jeżeli miał swoje życie, ostatnim czego pragnął, było wywracanie go do góry nogami. – Zastanów się, czy ty t-t-też tego chcesz. W razie czego – wiesz, jak do mnie dotrzeć – podkreślił. Nie musiał podawać mu adresu, wystarczyłby list; tylko tyle – a może aż tyle.

| zostawiam na leżance sakiewkę z 20 PM - zgodnie z ekwipunkiem, tyle noszę przy sobie




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Gabinet magomedyka w Borrowash
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach