Wydarzenia


Ekipa forum
Głębia lasu
AutorWiadomość
Głębia lasu [odnośnik]04.10.16 17:25
First topic message reminder :

Głębia lasu

W południowej części Szkocji znajduje się osnuty dziwną aurą las - wydaje się, że aż pulsuje on magią. Mieszkający w pobliżu czarodzieje doskonale wiedzą, że na zarośnięty niebosiężnymi drzewami teren nałożona jest niezliczona ilość zaklęć ochronnych, nikt nie ma jednak pojęcia, z jakiego powodu. Pewne jest jedno: zaklęcia są zbyt silne, by je złamać i tak stare, że wyłącznie legendy opowiadają o ich źródle.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Głębia lasu - Page 19 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Głębia lasu [odnośnik]28.06.19 23:48
Obserwował swojego rozmówcę uważnie, starając się jak najtrafniej ocenić, co kryło się za nieodgadnionym spojrzeniem i spokojnym tonem głosu. Nie wydawał się wrogo nastawiony, ale jednocześnie twardo utrzymywał swoją pozycję, nie pozwalając, by ktokolwiek poza nim wydawał polecenia jego pracownikom; był bezpośredni, ale ostrożny. Dobrze; jeżeli miał – przy odrobinie szczęścia – stanąć po ich stronie, potrzebowali pewności, że był człowiekiem godnym zaufania, który nie potknie się przypadkowo, ciągnąc za sobą w przepaść wszystkich tych, których usiłowali ochronić, organizując azyl na oczyszczonych z anomalii terenach. Krótka rozmowa nie mogła być w tej sytuacji całkowitym gwarantem, póki co Havisham wypadał jednak w jego oczach jako ktoś, kto zdecydowanie miał głowę solidnie osadzoną na karku i nie godził się, by inni dyktowali mu warunki; trudno było nie szanować takiej postawy.
Nie przerywał mu, kiedy mówił, czekając również, aż swoją wypowiedź – krótką, rzeczową – zakończy Ben; cieszył się, że zabrał go ze sobą, i to nie tylko ze względu na jego niepodważalne umiejętności magiczne, a właśnie tę prostolinijność, która często przemawiała wyraźniej, niż wyszukane zwroty. Zresztą – on również nie miał zamiaru ubierać wyjaśnień w okrągłe słówka, zauważając, że nazywanie rzeczy po imieniu zdawało się znacznie bardziej przypadać jego rozmówcy do gustu. – Przeszło – przytaknął, kiwając głową i również obdarzając Havishama spokojnym, ale pewnym siebie spojrzeniem. Dopuszczał do siebie myśl, że mężczyzna mógł nie podzielać jego zdania, decyzja została już jednak podjęta – i jedynym, co mógł zrobić, było stanie przy niej i przedstawienie tych samych argumentów, które przez kilka dni rozważał w przestrzeni własnego umysłu. – Musi sobie pan jednak zdawać sprawę, panie Havisham, że to, co dzisiaj było jedynie pańskim problemem, za tydzień mogło stać się utrapieniem pięciu okolicznych wiosek. Ben ma rację: zaraza, która toczyła pański las, rozprzestrzeniała się z każdą minutą zwłoki, wpływając zarówno na same drzewa, jak i żyjące wśród nich zwierzęta: zaledwie przez tych kilka chwil, które spędziliśmy przy źródle anomalii, zdążyliśmy przeżyć niebezpiecznie bliskie spotkanie ze stadem rozdrażnionych niestabilną magią testrali. Zagrożone były więc nie tylko pańskie interesy, ale i dobro magicznych stworzeń, które – z uwagi na moją profesję – są mi szczególnie drogie; nie tylko czarodziejska flora, ale też życie każdego czarodzieja i mugola, który przez przypadek zabłądziłby między toczone chorobą rośliny. – Zamilkł na sekundę, dając sobie chwilę na zaczerpnięcie oddechu i odchylając się nieznacznie w fotelu. – Mam nadzieję, że wybaczy mi pan zbytnią szczerość, panie Havisham, ale prawda jest taka, że odkąd dowiedziałem się o istnieniu tej anomalii – a odpowiadając na pańskie niezadane pytanie, usłyszałem od niej od kogoś, kto wolałby pozostać anonimowy – nie tylko nie chciałem jej zignorować, ale nie mogłem i nie miałem zamiaru tego zrobić. Czy nie byłoby obłudą z mojej strony przyjście do pana z prośbą o pomoc, a jednocześnie zaoferowanie w zamian czegoś, co i tak zrobiłbym bez względu na uzyskaną odpowiedź? Czy głupocie nie równałoby się marnowanie czasu na negocjacje i handel przysługami, podczas gdy zaraza przenosiłaby się dalej i dalej, wyrządzając coraz więcej szkód? – zapytał, choć pytania były tak naprawdę retoryczne; znał na nie odpowiedź – i liczył na to, że znał ją również jego rozmówca, oraz że była w stanie usatysfakcjonować go na tyle, by nie zwrócił uwagi na to, iż ocierał się o bezczelność.
Pozostawił go na moment z tym, co już powiedział, biorąc do ręki odstawioną przez czarodzieja karafkę i również nalewając sobie wody do szklanki. Upił łyk – była chłodna, czysta i przyjemna. Nachylił się nieznacznie do przodu, ostrożnie odstawiając naczynie na blat. – Tak, jak już mówiłem, panie Havisham, potrzebujemy pańskiej pomocy – nie chcę jednak, by decyzję o jej udzieleniu lub nie, podejmował pan postawiony pod ścianą. Mogę się mylić, ale osobiście uważam, że sojusznik, który owym sojusznikiem stał się z konieczności lub w akcie desperacji, nie jest godzien zaufania – podobnie zresztą, jak taki, który wykorzystuje cudze nieszczęście, żeby przekonać go do współpracy. Zaufanie z kolei, biorąc pod uwagę naturę przysługi, o którą chcemy poprosić, jest dla nas kluczowe – ciągnął, raz jeszcze zerkając w stronę Bena. Nie był pewien, czy mógł mówić w imieniu ich obu, miał jednak nadzieję, że obejmowali w tej kwestii jednolity front; jeżeli nie, straciliby z pewnością wiele w oczach siedzącego naprzeciwko nich mężczyzny.
Wziął głębszy oddech; spojrzenie czarodzieja było chłodne, nie miał jednak zamiaru sztucznie osładzać swoich słów. Jeżeli odmówiłby im pomocy po przedstawieniu sytuacji, obojętny na to, co mieli w zamiarze osiągnąć, to i tak przekonywanie go nie miałoby sensu; jeżeli miał powierzyć los prześladowanych ludzi w czyjeś ręce, to musiały być to ręce o czystych i jednoznacznych intencjach. Skinął głową w kierunku gospodarza. – Przechodząc do sedna: istnieje grupa ludzi, którzy pilnie potrzebują schronienia. Mugolaków, czarodziejów w jakiś sposób związanych z rządem Harolda Longbottoma, lub po prostu takich, którzy mieli pecha podpaść obecnej władzy. W tamtym tygodniu zostali nagle i niesprawiedliwie pozbawieni dachów nad głową, a co znacznie gorsze – grożą im poważne represje, podparte głównie tym, że urodzili się z nieodpowiednim statusem krwi. Potrzebują – potrzebujemy – miejsca, w którym moglibyśmy zorganizować dla nich bezpieczny azyl. Miejsca na tyle nieoczywistego, że nikomu nie przyszłoby do głowy ich tam szukać – spojrzał Havishamowi prosto w oczy – na przykład powstałej przez przypadek polany w środku lasu, która do niedawna była siedliskiem paskudnej anomalii – dokończył, po raz kolejny sięgając po szklankę – ale przez cały czas uważnie śledząc wyraz twarzy siedzącego po drugiej stronie biurka mężczyzny.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]01.07.19 20:24
Havisham nie spuszczał oczu z tego, kto zabierał głos, a wyglądał przy tym podobnie do kota, który z żywym zainteresowaniem obserwował pozostającego daleko poza jego zasięgiem wróbla. Zwłaszcza, kiedy mężczyźni mówili o charakterze anomalii, która zaatakowała jego lasy. Przechylił delikatnie głowę, a na jego ustach zatańczył cień uśmiechu, kiedy Ben niezwykle żywym i optymistycznym akcentem zakończył swoje przemówienie. Wysłuchał też w milczeniu kontynuacji słów Percivala, odzywając się dopiero wtedy, gdy ten zamilknął na moment w celu zaczerpnięcia oddechu.
- Owszem, jestem wam za to wdzięczny. Zapewne nie tylko ja, ale również i wspomniani okoliczni mieszkańcy. Pytaniem pozostaje jednak to, do czego ta wdzięczność może mnie zobowiązać - Edmure oderwał wzrok od odchylającego się w fotelu Percivala, wpatrując się na moment w szalejącą za oknem zawieruchę. Palce mężczyzny zatańczyły na powierzchni szklanki, obracając ją powoli w jednym kierunku, jakby zamyślenie gospodarza wykraczało poza jego umysł i potrzebowało zewnętrznego ujścia w postaci ruchu. Szybko jednak został położony temu kres - gdy Percival ponownie się odezwał ręka zaprzestała swojego tiku, a szare oczy zamiast na niepogodzie skupiły całą swoją uwagę na Blake'u. Nie odezwał się nawet wtedy, gdy po śmiałych słowach Percivala nastała chwila przerwy, gdy smokolog sięgnął po karafkę aby się obsłużyć. Havisham uniósł jedynie szklankę wody do ust i napił się z niej - przy odstawianiu naczynia na miejsce dał jednak rozmówcom znak głową, aby kontynuowali. Gdzieś pomiędzy jedną a drugą częścią wyłuszczania przez Percivala charakteru ich prośby rozległo się pytanie do drzwi, którym Havisham zajął się kiwnięciem głową na jednego z dwóch czarodziejów wciąż stojących za wysłannikami Zakonu. Nie poświęcał jakiejkolwiek uwagi swojemu pracownikowi, gdy ten wrócił do pomieszczenia wraz z młodym Arturem, którego czerwone policzki i zmierzwione ciemne włosy niewątpliwie świadczyły o tym, że dopiero co wrócił po wyprawie na łasce niesprzyjających warunków atmosferycznych. Kiedy w pomieszczeniu ostatecznie zapadła cisza, Edmure znów spojrzał za okno i odchylił się do tyłu na swoim fotelu, splatając razem palce dłoni i nabierając powietrza do płuc, które następnie bardzo, bardzo powoli wypuścił wraz z wydechem przez nos. Między jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka sugerująca, że bardzo intensywnie rozważa to, co padło w czterech ścianach gabinetu. Kiedy w końcu się poruszył, nie zaszczycił spojrzeniem któregokolwiek z siedzących przed nim mężczyzn.
- Arturze - tak samo opanowanym głosem jak wcześniej wywołał młodzieńca, który bez chociażby chwili zwłoki podszedł do biurka, stając przy krótszej jego krawędzi. Chłopak obrzucił niepewnym spojrzeniem całą trójkę zasiadającą przy blacie, po czym w końcu się odezwał.
- W zachodnim kwadrancie jest spory obszar, który wygląda tak, jakby został wysadzony. Sprawdziliśmy okalające to miejsce lasy i nie widać ani śladu zarazy - chłopak powiedział prędko, a kiedy Havisham skinął mu głową Artur powrócił do pozostałej dwójki pracowników. Badawcze spojrzenie czarodzieja przesunęło się wpierw po twarzy Benjamina, następnie zaś Percivala.
- Wygląda na to, że wasza historia zostaje potwierdzona - powiedział półgłosem, nadal w widocznym zamyśleniu - i widzę, że zdajecie sobie sprawę z tego, że prosicie o wiele. Cenię sobie szczerość, znam wasze nazwiska i twarze, zdecydowaliście się mi pomóc, jednak to za mało - temperatura głosu mężczyzny zdawała się spadać, a całkiem przyjazny ton zmienił się w bardziej oschły i faktograficzny. - Przychodzicie tu i prosicie o pomoc, o to abym wyświadczając wam przysługę opowiedział się za stroną, która woli pozostać anonimowa. Ja nie mam takiego przywileju - spojrzenie Havishama krążyło między siedzącymi przed nim mężczyznami, a jego rysy twarzy pozostawały równie poważne, co wzrok. Mężczyzna wstał i zaplatając ręce za plecami podszedł do okna, oczy zatapiając w rozpościerającym się za nim widokiem. - Słyszałem, co stało się parę dni temu. Tajemniczy pożar magazynu przy brzegu Tamizy, płonący statek w dzielnicy portowej Londynu - statek, na którym było zbyt wiele ofiar, by odróżnić jedno ciało od drugiego. Wiem w co próbujecie mnie wciągnąć - szare tęczówki znów opadły na sylwetki Percivala i Benjamina. - Nie jestem bez serca. Ale prosicie mnie o położenie na szali wszystkiego co posiadam i co jest mi drogie, włącznie z życiem mojej rodziny i moich ludzi, działając przeciw woli bardzo niebezpiecznych ludzi, którzy takie poczynania uważają za zdradę. Wie pan o czym mówię, panie Blake - nacisk położony na nazwisko Notta był zbyt wymowny, aby go przeoczyć. Havisham nie dał im jednak odpowiedzi, ani nie wyprosił ich za drzwi. Stał tylko i przechylając lekko głowę uniósł jedną brew w niemym pytaniu: mylę się?


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Głębia lasu - Page 19 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Głębia lasu [odnośnik]02.07.19 20:21
Im więcej mijało czasu, im więcej padało słów, i im więcej poważnych spojrzeń wymieniał z obserwującym go rozmówcą, tym bardziej się denerwował; być może była to kwestia opuszczającej jego żyły adrenaliny, niepobudzanej już przez wyzwania płynące ze starcia z morderczą anomalią – a może zwyczajnie docierał do niego w pełni ciężar sytuacji oraz to, jak wiele zależało od jej finalnego rozwiązania. Wbrew pozorom – i wbrew temu, w co starał się wierzyć – nie emanował niewzruszoną pewnością siebie, a młodość spędzona na lawirowaniu między słowami w sabatowych konwersacjach, nie przygotowała go w żaden sposób do próby namówienia uczciwego, ale trzymającego się z dala od konfliktu czarodzieja, by zaryzykował wszystkim w imię ich sprawy. Nie był przyzwyczajony do składania próśb – arystokratyczne wychowanie nauczyło go jedynie wysuwania żądań, przez długie lata wpajając mu złudne przekonanie, że wszystko to, czego chciał, zwyczajnie mu się należało. Tym razem nie miał jednak zamiaru wyciągać z arsenału argumentów gróźb czy szantażu; chciał postępować lepiej, musiał to robić; bo czy wymuszając cokolwiek na Havishamie nie zniżyłby się do poziomu tych, których dopiero co zdradził, popadając jednocześnie w lepkie i śmierdzące odmęty hipokryzji?
Bił się z myślami, gdy do pomieszczenia wrócił zdyszany młodzieniec, na moment odciągając jego uwagę od siedzącego za biurkiem gospodarza. Przeniósł spojrzenie na chłopca, młodego mężczyznę o imieniu Artur, wysłuchując z zainteresowaniem jego słów. Wiedział co prawda, co mniej więcej usłyszy, ale i tak odetchnął z ulgą, gdy ten ostatecznie potwierdził zniknięcie wszelkich śladów zarazy. Przez moment, krótki i ulotny, miał nadzieję, że to wystarczy; że Havisham przystanie teraz na ich prośbę, jakkolwiek śmiała i potężna by nie była – ale wtedy uderzył w niego płynący z męskiego głosu chłód. Wyprostował się, na nowo skupiając uwagę w całości na starszym czarodzieju, przywołując wszystkie pokłady silnej woli i empatii, by powstrzymać się przed utratą cierpliwości. Do pewnego stopnia był w stanie go zrozumieć – wiedział, co oznaczało rzucenie na szalę wszystkiego, co uważało się za drogie, każdego, kogo uważało się za drogiego; więcej – wiedział, jak smakowała utrata, i jak czuł się ktoś, kto na skutek własnych decyzji zostawał z niczym. Z jednej strony było to coś, czego nie życzyłby nawet wrogowi, z drugiej – właśnie te doświadczenia dawały mu śmiałość, by prosić o to samo, bo dzięki nim nie przychodził do Havishama jako gołosłowny polityk, rzucający idealistycznymi frazesami, a jako ktoś, kto znał i rozumiał wagę własnych słów.
Kiedy Havisham zamilkł, pozwalając, by jego własne nazwisko zawisło na moment w dzielącej ich przestrzeni, nie odpowiedział mu od razu, opuszczając spojrzenie na trzymaną w dłoni szklankę i przez kilka chwil zwyczajnie się w nią wpatrując. Zaśmiał się – cicho, prawie bezgłośnie, unosząc wzrok na swojego rozmówcę. – Uważa pan, że jestem anonimowy, panie Havisham? – zapytał, unosząc wyżej brwi. – Wszyscy, którzy w ostatnim czasie mieli okazję przeczytać Proroka, wiedzą, kim jestem, i komu zdecydowałem się udzielić swojego poparcia. Znają moją twarz i moje imię, wiedzą, jak nazywa się moja żona, i że spodziewa się naszego dziecka. Obaj zresztą – zerknął przelotnie na Bena – przedstawiliśmy się panu z imienia i nazwiska, a zaraz po tym daliśmy panu otwarcie do zrozumienia, że staramy się pomóc przeciwnikom władzy. Nie chowamy się, podjęliśmy świadome ryzyko, decydując się do pana dzisiaj przyjść – ale mam nadzieję, że zrozumiałe jest, że nie chcemy bez potrzeby narażać dobra osób, które nam zaufały. – Nie mógł powiedzieć mu o Zakonie; polecenie Alexandra było jednoznaczne, zresztą – sam Percival nie ufał jeszcze Havishamowi na tyle, by zdradzać więcej ponad to, co dyktowała absolutna konieczność. Mógł szafować własnym życiem, cudzym – nie miał zamiaru, zwłaszcza, że siedzący naprzeciwko czarodziej i tak zdawał się wiedzieć niebezpiecznie dużo. – Wiem, o czym pan mówi, panie Havisham – przytaknął, powtarzając jego słowa, ale już bez kładzenia nacisku na nazwisko. – I dokładnie ta wiedza jest jednym z powodów, dla którego pojawiłem się dzisiaj przed pańskimi drzwiami. Zapewniam pana, że rozumiem, w jakiej sytuacji znajduje się człowiek, który w jednej chwili utracił pracę, wsparcie bliskich i dach nad głową, i który zmuszony jest prosić o pomoc i schronienie. Ludzie, którym staram się pomóc, znajdują się dokładnie w takim położeniu – a jedyna różnica między mną a nimi polega na tym, że mieli mniej szczęścia i przyjaciół gotowych nadstawić dla nich karku. – Tym razem za wszelką cenę starał się nie spojrzeć w stronę siedzącego obok niego Wrighta, ale w jednej chwili wydało mu się, za zaczął odczuwać jego obecność niemal namacalnie; motyw, który właśnie przedstawił, należał do tych, o których wcześniej nie mówił, i o których początkowo mówić nie planował, ale kończyły mu się argumenty – podobnie jak kończyło się opanowanie; nie był pewien, czy powinien był winić za to własną wyobraźnię, ale wydawało mu się, że głos mu zadrżał, a między sylaby wkradło się przejęcie. Odetchnął głębiej, upijając łyk wody i obserwując przystającego przy oknie Havishama, w międzyczasie próbując opanować własne, grożące przejęciem kontroli emocje. – Rozumiem pańskie obawy – odezwał się, zdając sobie sprawę, że sporo ryzykował tym stwierdzeniem; ludzie na ogół nie lubili, gdy wmawiało się im zrozumienie ich własnych rozterek – ale tym razem Percival uważał, że naprawdę był w stanie wczuć się w położenie mężczyzny. – Ale myli się pan, sądząc, że zdoła uniknąć angażowania się w ten konflikt. Może pan nie być zainteresowany wojną, ale wojna z całą pewnością prędzej czy później zainteresuje się panem, panie Havisham. Nie wszyscy ci, którzy zginęli na wspomnianym przez pana statku czy w magazynie byli bojownikami o wolność. Niebezpieczni ludzie, o których pan mówi, kiedyś się u pana zjawią: może będą chcieli pańskich lasów, może pieniędzy, może jeszcze czegoś innego. Może pan być wtedy sam, albo mieć za plecami więcej niż paru przyjaciół, mających u pana dług wdzięczności. – Zawahał się. – Jeżeli słyszał pan o ostatnich wydarzeniach, wie pan na pewno również, że nie pozostawały bez odzewu – dodał, choć sam nie miał stuprocentowej pewności, że zasłyszane pogłoski były dziełem Zakonu Feniksa; nie był na tyle wtajemniczony w działania organizacji. Ale może nie miało to znaczenia, bo liczył się głównie fakt, że istnieli ludzie, którzy walczyli o sprawiedliwość – bez względu na to, pod czyją banderą.
Zamilkł na moment, zastanawiając się nad kolejną wypowiedzią. Przerwał ciszę dopiero po paru sekundach, wcześniej odstawiając na blat opróżnioną do połowy szklankę z wodą i prostując się – trochę jakby miał za moment zamiar wstać i wyjść, ale ostatecznie nie ruszył się z miejsca. – To nie jest decyzja, którą podejmiemy za pana, panie Havisham. Wbrew temu, co pan powiedział, wdzięczność nie zobowiązuje pana do niczego: trawiącą pańskie lasy anomalię uleczyliśmy bez proszenia o zapłatę, nie wywołamy jej też na nowo, jeśli odeśle nas pan z kwitkiem. Choć skłamałbym mówiąc, że nie liczyłem na to, że ta przysługa przechyli szalę na naszą stronę, to udzielilibyśmy jej panu, nawet jeżeli nie zaproponowałby pan nic w zamian. Głównie dlatego, że z tego, co słyszeliśmy, jest pan dobrym człowiekiem. – Nie było sensu udawać, że było inaczej. – Jeżeli jednak pańska pomoc ma swoją cenę, proszę ją nazwać. – Skinął głową w stronę mężczyzny. Miał nadzieję, że jeśli zdecyduje się czegokolwiek zażądać, nie będzie to nic, czego będą musieli mu odmówić.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]04.07.19 15:13
Chociaż Havisham niezwykle dobrze panował zarówno nad swoją posturą jak i ekspresją, tak gdy w Percivalu odezwała się lekka zapalczywość w oczach mężczyzny pojawił się ożywiony blask, a kącik ust zagrgał w cieniu uśmiechu - zupełnie jakby zobaczył na sklepowej wystawie coś, co przypadło mu do gustu. Nie na tyle, by to wyrazić w jakiś bardziej oczywisty sposób, lecz uznanie było dostatecznie wyraźne. Mężczyzna uniósł odrobinę wyżej podbródek i przymrużył oczy, bacznie śledząc zmiany w posturze zarówno Percivala, jak i Benjamina w czasie, gdy Blake dalej elaborował. Nie przerywał mu, zupełnie niczym widz w teatrze oglądający sztukę. Dobrą sztukę. Na płynące z ust byłego arystokraty słowa wrażenie jednak się rozmyło: czarodziej drgnął i opuścił głowę, znów w zamyśleniu ściągając ku sobie brwi. wrócił na swoje miejsce za biurkiem, ponownie palce wyciągając ku swojej szklance. Nie napił się jednak, uważnie słuchając, lecz wzrokiem studiując powierzchnię wody drgającą pod wpływem ruchów naczynia. Na ostatnie zdanie, które padło z ust Percivala zamrugał jednak gwałtownie i spojrzał znów na swoich rozmówców, a jego rysy kryły mieszaninę zdumienia i obrzydzenia.
- Dobra wola nie jest towarem na sprzedaż - mężczyzna potrząsnął głową, opadając na oparcie swojego fotela. Jego wyraz twarzy złagodniał, a nerwowy ruch palców ustał. Mężczyzna milczał jednak jeszcze przez chwilę, obrzucając ciepłym spojrzeniem ludzi stojących za plecami siedzącej naprzeciwko niego dwójki. Zaraz jednak ponownie skierował wzrok na Blake'a i Wrighta, a w jego zwłoce nie było czuć zawahania. bardziej rozwagę i odpowiedni dobór słów. - Obecnie rzadko przychodzi mi spotykać ludzi, którym nie zależy na korzystnym interesie, a jedynie bezinteresownym dobru ogółu - powiedział w końcu, a w jego głosie kryła się subtelnie zawoalowana nuta podziwu. - Już od jakiegoś czasu spodziewam się, że prędzej czy później do moich drzwi zapukają ludzie zdecydowanie mniej uczciwi - oznajmił, nawet jeśli przerażała go ta wizja, nie pozwalając sobie tego okazać. Westchnął wtedy jednak i wstał, a na jego ustach pojawił się niewielki, uprzejmy uśmiech. - W czasach jak te przyjaciele są szczególnie potrzebni, czyż nie? - zapytał, jednak nie dość, że zabrzmiało to jak pytanie retoryczne, to jeszcze nie zostało skierowane do jakiejkolwiek konkretnej osoby. Bardzie posłane w eter, zwyczajnie do wiadomości wszystkich obecnych. Podszedł do Percivala i popatrzył się na chwilę na niego, jakby upewniając się co do czegoś, czego jednak nie zdecydował się nazwać na głos. - Będę potrzebował zdecydowanie więcej szczegółów dotyczących zorganizowania tego zakwaterowania w moim lesie, panowie - powiedział jednak w końcu, wyciągając ku Percivalowi dłoń.

| jeżeli nie wyrazicie dalszej chęci rozgrywki z lustrem, zt


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Głębia lasu - Page 19 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Głębia lasu [odnośnik]05.07.19 8:58
Benjaminowi nie przeszkadzała rola biernego obserwatora, mogącego wpływać na bieg poważnej rozmowy wyłącznie podświadomie, budząc respekt – lub niechęć – swą wciśniętą w wygodny fotel posturą. Świadomość własnych ograniczeń przyszła z wiekiem, łaskawie oszczędzając mu kolejnych przykrych doświadczeń, gdy zbyt finezyjny język sprowadzał na niego poważne kłopoty. W domu rodzinnym nie uczono go ogłady ani salonowych gierek, a prostolinijnej szczerości, jasnej i niekiedy wręcz druzgocząco rzeczowej sygnalizacji swych myśli i potrzeb. W sytuacji, w której się znaleźli, chętnie przedstawiłby swój punkt widzenia, porównując rozważającego przemowę Percivala czarodzieja do zapadającego w zbyt wczesny, zimowy sen gumochłona: na galopujące gargulce, tu nie było się nad czym zastanawiać. Havisham zdawał sobie przecież sprawę z ilości cierpienia, zalewającego przez ostatnie tygodnie magiczny i mugolski świat, a jeśli opinie o tym mężczyźnie były prawdziwe, powinien bardziej się tym przejąć, witając jego i Blake’a z szeroko otwartymi ramionami, sercem i bramami odgradzającymi włości od reszty świata.
Powstrzymał burknięcie zniecierpliwienia, powstrzymując również inne odruchy. Może palnięcie jegomościa przez siwiutką głowę nieco otworzyłoby mu umysł? Wright zaplótł ramiona na piersi, rezygnując z przytrzymywania różdżki skrytej w kieszeni – wydawało się, że rozmowa skręca w odpowiednią stronę, nie musiał więc obawiać się Lamino wbitego w plecy: największe zagrożenie czyhało przecież za biurkiem w postaci odmownej odpowiedzi czarodzieja. Oczekiwał jej nadejścia z lekkim podenerwowaniem, malejącym na szczęście wraz z kolejnymi słowami padającymi z ust Percivala. Zerknął na niego z ukosa, z uznaniem, nieco się rozpogadzając. Widział też, że twarz Havishama nieco łagodnieje, a napięta atmosfera rozluźnia się. Nie do końca, ale nic dziwnego.
- No to klawo – podsumował negocjacje spokojnie, odkładając na tace filiżankę, jak najdelikatniej tylko potrafił. Wolał nie naruszać kruchego porozumienia, które nawiązali z właścicielem ziemskim. – Jakby pan potrzebował jakiejś pomocy przy tartaku czy drewnie, proszę pisać – zaoferował swe wsparcie, mając nadzieję, że to jeszcze bardziej przekona siwowłosego czarodzieja do zaufania im. On sam po takiej przemowie Percivala wskoczyłby za nim w ogień Szatańskiej Pożogi, ale podejrzewał, że nie jest przesadnie obiektywny. Pozwolił więc dokonać Blake’owi niezbędnych pożegnań, sam też uścisnął dłoń czarodzieja i potrząsnął nią mocno. – Cieszy mnie, że na tym pokręconym świecie są jeszcze dobrzy ludzie – powiedział szczerze, prosto z serca, a zmęczoną twarz na moment rozświetlił uśmiech. Emanujący spod szarości cery jeszcze kilkanaście minut później, gdy opuścili posiadłość Havishama. Szli obok siebie, Jaimie mógł więc – niby przypadkiem – zacisnąć zmarznięta dłoń wokół nadgarstka przyjaciela, mocno, wspierająco i z dumą, na moment czując jego uspokajający się puls. – Świetnie sobie poradziłeś. Zapomniałem, że masz gadane – powiedział cicho, spoglądając na niego z ukosa: z zadowoleniem, widocznym nawet pomimo zaniepokojenia rysującym się na horyzoncie pobytem w Azkabanie. Czuł się jednak pewniej, widząc, jak dobrze radzi sobie Percy; jak potrafi dotrzeć do odpowiednich ludzi i jak doskonale włada zaklęciami. Świadomość tego, że nawet jeśli zdarzy się najgorsze, pozostawi po sobie kogoś wartościowego, kto pomoże tym, którym on już nie zdoła, była dla Benjamina kojąca. Odchrząknął, nie chcąc, by Percy zauważył w jego oczach tą miękkość, poluźnił więc uścisk palców i klepnął bruneta po plecach, wyprzedzając go nieco na leśnej ścieżce. – Oby tak dalej– wychrypiał tylko przez ramię, pewien, że wtedy, na polanie podczas Festiwalu Lata obydwoje podjęli najlepszą możliwą decyzję.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Głębia lasu - Page 19 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Głębia lasu [odnośnik]06.07.19 11:31
W przeciwieństwie do Bena, wtrącającego od czasu do czasu emanujące pewnością uwagi, Percival całkowicie rozumiał rozterki targające siedzącym naprzeciwko niego mężczyzną. Prosili o wiele – o odrzucenie bezpiecznego poczucia stabilności, nawet jeśli złudnego; o podjęcie ryzyka, które mogło odbić się nie tylko na samym czarodzieju, ale i tych, za których czuł się odpowiedzialny; o zawierzenie dwóm nieznajomym, którzy pojawili się w jego progach nieproszeni, na własnych warunkach, odbierając mu komfortowe poczucie kontroli nad sytuacją. Havisham, obdarzony dobrym sercem czy też nie, miał pełne prawo do bezceremonialnego wyrzucenia ich za drzwi, i w normalnych okolicznościach Blake właśnie takiego finału by się spodziewał, ale okoliczności, w jakich się spotykali, znajdowały się bardzo daleko od normalnych. Trwała wojna: już całkiem realnie i namacalnie, już nie majacząc gdzieś na horyzoncie i grożąc przybyciem; była tutaj, otoczyła ich szczelnie ciasnym uściskiem cuchnących śmiercią ramion, a chociaż za ścianą gęstego lasu można było jeszcze czasami udawać, że ich rzeczywistość wcale nie płonęła na ich oczach, to oni nie mogli już pozwolić sobie na tę błogą naiwność. Havisham też nie – i chyba zaczynał zdawać sobie z tego sprawę, a przynajmniej tak wydawało się obserwującemu go Percivalowi, który na jego uwagę na temat dobrej woli tylko kiwnął głową. Zgadzając się z tym stwierdzeniem jedynie częściowo; osobiście uważał, że żyli w czasach, w których można było kupić dosłownie wszystko – a to, jak wiele, zależało jedynie od charakteru i kręgosłupa moralnego czarodzieja. Ten, z którym przyszło im dzisiaj rozmawiać, zdawał się jednak na szczęście posiadać obie te rzeczy w stanie nienaruszonym. – Nie tak do końca bezinteresownym – odpowiedział mu, uśmiechając się nieznacznie: bez wesołości, ale i bez kpiny, raczej ze słabo wyczuwalnym smutkiem. – Ostatecznie wszyscy będziemy musieli żyć w takim świecie, jakim go stworzymy. – Albo prawie wszyscy, ci, którzy dożyją końca walk i obudzą się pewnego dnia w rzeczywistości nieskażonej już przez brutalne i pozbawione sensu konflikty; on sam nie brał już pod uwagę, że będzie jedną z tych osób, ale miał nadzieję, że będzie wśród nich jego syn lub córka, nawet jeśli nie będą zdawać sobie sprawy, że kiedykolwiek istniał.
Nie odpowiedział na pytanie, które po chwili zawisło w powietrzu, w jakiś sposób wyczuwając, że nie było skierowane do niego; odezwał się dopiero parę sekund później, podnosząc się z fotela, gdy Edmure do niego podszedł. Trochę jeszcze nie dowierzał, ogarnięty wrażeniem, że wątpliwości mężczyzny, w jednej chwili silne i potężne, stopniały odrobinę zbyt szybko – ale może po prostu sam wreszcie zrozumiał powagę sytuacji i słuszność prośby, którą złożyli na jego barkach. Wyciągnął dłoń, ściskając rękę Havishama: pewnie, mocno, cementując tym samym zalążek porozumienia, który z trudem udało im się wypracować. – Oczywiście, panie Havisham. Skontaktuję się z panem w ciągu kilku dni i wspólnie ustalimy szczegóły – odpowiedział, kiwając głową. Nie miał zamiaru wykluczać gospodarza z całego procesu, chodziło w końcu o jego podwórko. – Dziękuję. To naprawdę wiele znaczy – dodał jeszcze. Znaczyło – dla pozbawionych schronienia ludzi, ale i dla niego samego, starającego się za wszelką cenę naprawić przynajmniej część poczynionych błędów, wciąż ścielących się za nim niczym cuchnący, niemożliwy do zignorowania śmietnik.
Zdający się nieco oddalić, kiedy chwilę później szedł ramię w ramię z Benjaminem, w myślach wciąż odtwarzając szczegóły stoczonej przed momentem batalii. – To nie była tylko moja zasługa – odpowiedział na rzuconą w jego kierunku pochwałę, nie do końca wiedząc, jak ją przyjąć; to nie było fałszywe pochlebstwo rodem z salonów, na które miałby z góry przygotowane podziękowania, opinia i akceptacja przyjaciela naprawdę były dla niego istotne: to u niego zaciągnął potężny kredyt zaufania, i to z jego zdaniem liczył się najbardziej. Uśmiechnął się, zerkając na niego z ukosa, zalany nagłym ciepłem płynącym od zaciśniętych na jego nadgarstku palców. – Ale to dopiero początek – dodał po chwili, ożywiając się nieco. – Trzeba przecież jeszcze wszystko zorganizować, myślisz, że możemy zacząć od razu? Może zahaczymy jeszcze raz o tę polanę? Moglibyśmy przyjrzeć jej się dokładniej i pomyśleć, jak ją zabezpieczyć – zaczął mówić szybciej, pozbywając się wreszcie towarzyszącego mu u Havishama zdenerwowania, ciesząc się z tego rzadkiego ostatnio poczucia, że coś mu się udało – i nie chcąc jeszcze wycofać się z powrotem w ramiona bezczynności. Działanie smakowało właściwie, a takie, w które mógł się zanurzyć u boku Bena – tysiąc razy lepiej.

| zt x3, dziękuję panowie :pwease:




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]10.11.19 17:10
| 8 stycznia?

Zimne, styczniowe powietrze szczypało go w skórę na dłoniach i twarzy, gdy – opierając się o bieloną ścianę niskiego budynku i ćmiąc mugolskiego papierosa – czekał na przybycie Hannah. Wiedział, że w umówionym miejscu pojawił się nieco za wcześnie, samotne minuty wcale mu się jednak nie dłużyły, a panująca dookoła cisza i bliskość ściany lasu, czerniejącego po drugiej stronie wąskiej ulicy, pomagała w uporządkowaniu rozsypanych chaotycznie myśli. Wydawało mu się, że minęły całe miesiące, odkąd był tutaj po raz ostatni – jeszcze przed ustaniem szarpiących Wielką Brytanią anomalii, przed przeklętą walką na Pokątnej, i przed powracającym do niego w koszmarach uwięzieniem w Tower – ale niezmieniona w żaden sposób okolica sprawiała wrażenie, jakby od tamtego czasu upłynęło zaledwie kilka dni: drzewa i budynki nadal pozostawały schowane pod grubą warstwą śniegu, na spadzistym dachu wciąż skrzypiał obracający się dookoła wiatrowskaz z metalowym kogutem, a kraciasta zasłona w oknie maleńkiej gospody z poddaszem, oferującej piwo, wolne pokoje i domowe śniadania, od czasu do czasu poruszała się lekko, gdy kierujący przybytkiem właściciel wyglądał ukradkiem na zewnątrz. Teraz również; Percival uniósł dłoń w geście pozdrowienia, kiedy za częściowo pokrytą szronem szybą błysnęło pojedyncze oko, zaledwie po sekundzie znikające z powrotem za kolorową tkaniną.
Westchnął bezgłośnie, wypuszczając z ust mieszankę papierosowego dymu i przekształconego w parę powietrza, a spojrzenie przenosząc z nieruchomego znów okna na las. Zależało mu na powodzeniu tego zadania. Nie tylko z powodów najbardziej oczywistych; wciąż miał w pamięci długą i trudną rozmowę, którą odbył z Edmurem Havishamem, gdy po raz ostatni miał okazję odwiedzić Szkocję, i doskonale zdawał sobie sprawę z wewnętrznej walki, jaką musiał wtedy stoczyć mężczyzna, ważąc na szali bezpieczeństwo własnej rodziny oraz los grupy kompletnie obcych mu ludzi. Ludzi zagubionych, pozbawionych dachu nad głową i środków do życia, zmuszonych do ukrywania się przed tym samym rządem, który powinien był ich chronić. Percival również ich nie znał – nigdy nie spotkał żadnego ze wspomnianych przez Alexandra uciekinierów – ale nie zmieniało to faktu, że coś w tej historii brzmiało dla niego bardziej znajomo, niż byłby skory przyznać, przywołując wspomnienie tych paskudnych, cuchnących niepewnością tygodni tuż po politycznym szczycie, na którym wszystko, co do tamtej pory uważał w swoim życiu za stałe, rozpłynęło się w nicości. Nie wyobrażał sobie, co by się z nim stało, gdyby Benjamin nie wyciągnął do niego ręki – tak samo, jak nie chciał się zastanawiać, w jak trudnym położeniu znaleźliby się szukający schronienia w Oazie ludzie, gdyby Havisham zdecydował się im odmówić – zarówno tamtego dnia w grudniu, jak i dzisiaj.
Kiedy w jego polu widzenia pojawiła się Hannah, odrzucił niedopałek na ziemię, butem wgniatając go w wydeptany śnieg; oderwał plecy od bielonych cegieł i ruszył w jej kierunku, chcąc spotkać się z nią w połowie drogi, przez moment prawie spodziewając się, że jej twarz na jego widok znów wykrzywi się w grymasie, a sama czarownica zacznie obsypywać go oskarżeniami. Odrzucił od siebie te myśli. – Hannah. Dotarłaś bez żadnych problemów? – zapytał, kiedy już znaleźli się wystarczająco blisko; skinął jej głową na powitanie, uśmiechając się też nieco niezręcznie i ostrożnie – jakby była tykającą bombą, mogącą w każdej chwili wybuchnąć. – Mamy do przejścia parę kilometrów – wskazał w stronę ciemniejących na wschodzie drzew, których ośnieżone wierzchołki poruszały się lekko, skrząc się w słabym słońcu – możemy pójść piechotą, albo wypożyczyć parę koni od właściciela gospody – dodał, tym razem zerkając za siebie, w stronę przycupniętego przy ulicy budynku. Posłał Hannah pytające spojrzenie, czekając na jej decyzję.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]12.11.19 15:38
Biel otaczała wszystko wkoło, jak gruba pierzyna z gęsiego puchu rzucona niedbale na Wielką Brytanię. Przyglądała jej się, jakby była dawno niewidzianym okazem — dawno przecież podobnej zimy nie było. Ani białej, ani tak spokojnej. To zadziwiające zjawisko stało się pewnego rodzaju anomalią, która pojawiła się po długich miesiącach szaleńczych burz, zaskakujących magicznych zdarzeń i pogodowych zawirowań. Normalność była niczym anomalia; normalność, której dawno nie doświadczyli. Z powodu niskiej temperatury nie zdecydowała się skorzystać ze swojego ulubionego środka transportu, zamiast tego przybyła na miejsce Błędnym Rycerzem, zdając sobie sprawę, że będzie nieco spóźniona. Ostatni klienci w sklepie postanowili przedłużyć — bardziej oględziny niż zakupy, opuścili w końcu sklep z obietnicą na ustach, że wrócą za kilka dni, kiedy będą mieć przy sobie odpowiednią ilość monet. Wiedziała, że nie wrócą, a przynajmniej niezbyt szybko. Nie winiła ich, nie była rozdrażniona tym, jak wiele czasu zabrali jej. Chłopiec, który oglądał swoją wymarzoną miotłę, chociaż nie było w niej nic wyjątkowego, była raczej pospolita i wcale nie droga, uśmiechał się tak, że jego widok mógł wynagrodzić jej wszystko. W jego szklistym spojrzeniu były dziecięce marzenia, pragnienia, potrzeby, a jednocześnie dziwna mądrość i zrozumienie — rodziców nie było stać na to, by sprawić mu prezent. Dostrzegała w nich potencjalnych potrzebujących, ludzi, którzy być może w przyszłości zjawią się w oazie. Nie powodziło im się najlepiej, a dziwne elementy strojów wydawały jej się nietypowe jak na czarodziejów. Musieli żyć wśród mugoli. Zdawało się, że nie pasowali ani tu, ani tu, jedną nogą będąc w każdym ze światów. Kiedy myślała o tym, że ten mały i rezolutny chłopiec może lata moment potrzebować dachu nad głową i pomocy takich ludzi jak ona, wiedziała, że musi się mieć na baczności i każdą wolną chwilę poświęcić na tworzenie oazy. Potrzebowali środków, ale też materiałów, z których zbudują nie tylko tymczasowe baraki, ale może i najprawdziwsze domy, dla rodzin takich jak ta — i tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że może przyjdzie im porzucić swój niewielki dobytej i zacząć wszystko od nowa, w zupełnie nieznanym, lecz bezpiecznym miejscu.
Denerwowała się — całą drogę, podświadomie skubiąc skórki przy paznokciach. Jej wełniane rękawiczki miały ucięte palce. Nawet nie czuła, jak jeden z opuszków zabarwił się kroplą szkarłatu, kiedy zadarła się dość krótkim, spiłowanym na migdałek paznokciem. Wpatrywała się w okno i mknący za nim krajobraz, póki nie dotarła na miejsce. Nie wiedziała, jak będzie przebiegać jej spotkanie z Percivalem — ostatnie wyglądało koszmarnie i doprowadziło do kłótni z bratem. Tamta sytuacja odbijała jej się tygodniami, trudno jej było się z tym uporać, przełknąć maminy gulasz podczas świąt. Cała ta sytuacja docierała do niej powoli. Czas pozwolił na ulokowanie pewnych wniosków w określonych lukach, które pozwoliły jej stworzyć pewną całość, która niosła ze sobą odpowiedzi na dawne, prawie zapomniane już pytania i wątpliwości. Rozumiała, tak sądziła, ale to wcale nie sprawiało, że czuła się lepiej. Pojmowała też rolę byłego arystokraty w Zakonie i chciała ja zaakceptować, ale i to nie sprawiało, że stawić tu było się łatwiej.
Kiedy więc wysiadła z autobusu i go dostrzegła, poczuła wiele emocji na raz, od strachu po złość, od frustracji po zrozumienie. Musiała mieć w pamięci słowa Brendana, mądre i kształcące. Nie musiała mu ufać bezwarunkowo, nie musiała ślepo za nim podążać, tak jak pewnie chciałby Ben. Ale musiała zaakceptować go jako sojusznika i kogoś, kto — chciał lub musiał — im pomagać. Odgarnęła warkocz z ramienia, nie spuszczając z niego wzroku i schowała dłonie do kieszeni ciepłego, długiego płaszcza.
— Bez— odparła krótko, zawieszając spojrzenie na jego twarzy, jakby w jej krótkiej i treściwej odpowiedzi miało brzmieć coś jeszcze, czego nie zwerbalizowała. Kilka kilometrów nie było dla niej problemem, pomimo długiej i grubej spódnicy, pod która miała wysokie skórzane buty. Szybko się jednak ściemniało, a ona nie czuła się w jego towarzystwie najbezpieczniej. Oderwała od niego wzrok, by w końcu spojrzeć na las i niepewnie odpowiedzieć: — Nie potrafię... jeździć konno.— Jej głos był cichy; unikała tez jego wzroku, jakby ta odpowiedź wydawała się niezręczna. Jak ona mogła czegoś nie umieć — zaskoczył ją i to już na wstępie. — Ale możemy spróbować. Najwyżej będziesz mnie wyciągał z tego śniegu— mruknęła z niezadowoleniem od razu odwracając się w kierunku drzwi do gospody. Wskazała na nie palcem. — Tu? — Nawet jeśli nie potrafiła jeździć konno, na takim stworzeniu mogła mieć większą przewagę w razie trudności; zawsze to czterokopytne stworzenie, szybsze od człowieka.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Głębia lasu - Page 19 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Głębia lasu [odnośnik]17.11.19 22:52
Chciałby móc powiedzieć, że perspektywa spędzenia kilku godzin w towarzystwie Hannah nie wywoływała u niego zdenerwowania – że przez ostatnie tygodnie oswoił się z myślą o trudnym, pełnym wybojów początku ich relacji, godząc się z faktem, że nie miało być łatwo – ale ledwie napotkał spojrzeniem parę piwnych oczu, a oddzielającą ich przestrzeń przecięły pierwsze słowa, zrozumiał, że wszystkie te nadzieje były jedynie naiwnymi życzeniami. Emocje, pulsujące niemrawo gdzieś za ścianą mostka, były dziwne, niezrozumiałe – i nie miały nic wspólnego z chłodną nieufnością, której obecności mógłby się spodziewać. To nie było przecież tak, że po raz pierwszy zdarzało mu się współpracować z kimś, kto nie darzył go sympatią: wewnętrzne konflikty stanowiły raczej nieuniknioną część każdego zamkniętego środowiska, i to dzielone przez smokologów nie było w tej kwestii wyjątkiem. Zagryzanie zębów i odstawianie na bok spraw prywatnych na ogół nie sprawiało mu więc problemu, zwłaszcza, gdy na horyzoncie majaczyło ważne zadanie do wykonania – bez względu na to, czy był to ranny, wałęsający się po okolicy smok, czy grupa wrogów władzy potrzebująca dachu nad głową. Teraz też nie tracił zresztą z oczu celu wyprawy, wiedział, po co tutaj przybyli – ale wcale nie ułatwiało mu to zachowania wobec towarzyszącej mu czarownicy neutralnej postawy. Być może chodziło o fakt, że Hannah najzwyczajniej w świecie nie była mu obca; mogli się nie znać, mogli nie mieć na koncie ani jednej przyzwoitej rozmowy, ale patrząc na nią, nie był w stanie nie zauważać oczywistych podobieństw do jej brata: włosów w intensywnym odcieniu brązu, trudnej do uchwycenia śmiałości w spojrzeniu, rysów twarzy – znacznie delikatniejszych, ale wciąż charakterystycznych. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby policzyć, ile razy jej imię przewijało się w snutych przez Bena opowieściach, wiedział za to, jak istotną rolę pełniła w jego życiu, a przełożenie było w tej sytuacji jednocześnie wyjątkowo skomplikowane, jak i śmiesznie proste: to, co było ważne dla Benjamina, było też ważne dla Percivala. Nawet jeśli nie zdawało, i prawdopodobnie nigdy nie miało zdać sobie z tego sprawy.
Skinął głową, przyjmując do wiadomości jej odpowiedź, i również podążając wzrokiem w stronę lasu. Nie zauważył towarzyszącej jej niezręczności, czy może – nie zarejestrował jej jego umysł, nie znajdując dla jej obecności żadnego sensownego wytłumaczenia, bo ani przez moment nie uważał, by brak umiejętności jazdy konnej stanowił powód do wstydu. Właściwie to sam poczuł się odrobinę głupio ze świadomością, że nie wziął pod uwagę tej ewentualności – on i jego rodzeństwo odebrało lekcje jeździectwa w ramach podstawowego wychowania, arystokraci lubili brać udział w wyścigach na grzbietach wierzchowców – ale zanim słowa przeprosin zdążyłyby ukształtować się na jego ustach, Hannah powiedziała coś, co wywołało u niego zaskoczenie. – Jesteś pewna? – zapytał, odrywając spojrzenie od czerniejących przed nimi drzew i zatrzymując je na kobiecej twarzy. Nie miał nic przeciwko pieszej wędrówce – lubił je odkąd pamiętał – a gdyby wiedział, że jego towarzyszka nie czuje się najlepiej na końskim grzbiecie, nawet by tego nie proponował. – Tak, gospodarz trzyma kilka wierzchowców w stajni za głównym budynkiem. Rozmawiałem z nim ostatnim razem. Chcesz zagrzać się w środku? – zapytał, bez zawahania biorąc na siebie kwestię wypożyczenia koni i uregulowania opłaty.
Przekazane im przez właściciela wierzchowce (mężczyznę w średnim wieku, który spoglądał na Percivala mocno podejrzliwie, znacznie życzliwsze spojrzenia posyłając w stronę Hannah) okazały się parą kasztanowatych klaczy o spokojnym usposobieniu, które podobno dawały się prowadzić bez większych protestów, co nieco uspokoiło Percivala, choć nie starło doszczętnie wszystkich wątpliwości. – Wiesz, wciąż możemy zmienić zdanie i pójść piechotą – zauważył niby mimochodem, na razie pozostawiając własną klacz i podprowadzając drugą bliżej czarownicy. Zerknął na nią przez ramię, prawie odruchowo sprawdzając umocowanie siodła i poprawiając skórzane paski, na koniec mocno zaciskając dłoń na uprzęży. – Chodź, pomogę ci – zaoferował, odwracając się i wyciągając w jej stronę rękę, w twarzy szukając oznak niepewności lub chęci odwrotu. Nie chciał, żeby robiła cokolwiek wbrew sobie, jednak coś mu podpowiadało, że jeżeli los obdarzył ją choćby połową uporu jej brata, to prędzej umarłaby ze strachu, niż się wycofała. – Włóż lewą stopę w strzemię. Możesz się mnie przytrzymać, żeby łatwiej złapać równowagę – poinstruował, wskazując głową na metalowy uchwyt. – Jak już poczujesz się pewnie, złap za krawędź siodła i podciągnij się do góry, przekładając nogę na drugą stronę – mówił dalej, cały czas przy tym uważnie obserwując jej działania – i pilnując, by koń niespodziewanie się nie szarpnął. W razie gdyby tego potrzebowała, miał zamiar ją podsadzić. – Byłaś już tam kiedyś? – zapytał nagle, ani na moment nie pozwalając sobie na rozproszenie uwagi, ale poruszając kwestię, która chodziła mu po głowie od czasu ostatniej rozmowy z Alexandrem – a może nawet wcześniej, odkąd Ben wrócił z Azkabanu. – Mam na myśli Oazę – doprecyzował. Oaza wciąż była miejscem owianym dla niego tajemnicą, ale im więcej o niej słyszał, tym bardziej był nią zafascynowany.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]29.11.19 6:13
Huragan w głowie.
Miała w głowie huragan myśli, z którym nie potrafiła oddzielić tych istotnych od nieważnych z punktu widzenia dzisiejszego spotkania. Nie przestawała bawić się palcami nawet z dłońmi skrytymi w kieszeniach płaszcza, skubiąc nerwowo skórki, wbijając paznokcie w palce i wnętrze dłoni. Nie zdołała okiełznać burzy, która rozszalała się na dobre. Nie odrywając spojrzenia od Blake'a, przestawała z nogi na nogę, a jej klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie we wdechach i wydechach, które pod ciężarem szalika sprawiały jej upiorny problem, jakby spleciony był z ołowiu, a nie miękkiej wełny. Wmawiała sobie, że powinien kierować nią chłodny profesjonalizm, a nie rozgorączkowanie. Powinna zachować spokój i powagę, a nie miotać się pomiędzy chęcią wygarnięcia mu wszystkiego, a przemilczeniem całego spotkania. Patrząc na niego widziała w nim wszystko, o czym opowiadał jej Jamie. W jego łagodnym i niewygodnie przyjaznym spojrzeniu przemknęły jej te wszystkie lata, które mieli za sobą, walki z własnymi słabościami, wzajemnymi kłamstwami, aż w końcu pogodzeniem się z trudną i brutalną rzeczywistością. Obwiniała go o to, co zrobił z jej bratem. Zdegenerował go. Zepsuł. Zniszczył. Sprowadził na złą drogę. A jednak ton głosu Bena, kiedy o nim wspominał nie dawał jej spokoju, męczył ją, drażnił, dusił. Nie zamierzała prosić, by zdjął łapska z jej szyi i trzymał je z daleka. Nie zamierzała prosić o nic. Wytrzyma — powtarzała sobie. Da radę. Przyświecał im wspólny cel, mieli misję do wykonania i zamierzała podejść do tego tak, jak do każdego spotkania biznesowego, a jednak nie mogła wyzbyć się świadomości, że jego obecność była jej nie na rękę. Oswojenie się z sytuacją, której nie potrafiła emocjonalnie podoła przychodziło jej z trudem. Ale musiała to zrobić. Nie było innego wyjścia.
— Tak. Jestem pewna — odpowiedziała zdecydowanie. Bo jak nie teraz to kiedy? Im dłużej stała i patrzyła na niego, im dłużej zastanawiała się, czego przypadkiem nie powiedzieć, tym trudniej było trzymać język za zębami. Nie chciała. Wiedziała, że kiedy już zacznie, nie skończy nigdy, zagadując go na śmierć, wyrzucając najbardziej abstrakcyjne argumenty tylko po to, by zrzucić z siebie ciężar goryczy. Nawet jeśli nie mogło to w żaden sposób wpłynąć na dzisiejszy wieczór, na ich współpracę i efekt końcowy, wpłynie na Jamiego. Na nią. — Miejmy to już za sobą.— Wiedziała, jak niegrzecznie to zabrzmiało, ale nie zreflektowała się. Spojrzała na niego tylko kontrolnie, by sprawdzić jego reakcję, pewna, że i on nie miał najmniejszej ochoty spędzać z nią wieczoru. Ale nie nosił w sobie żadnych oznak wrogości, czy niechęci, utrudniając jej tak egoistyczną plątaninę myśli. — Po prostu nie przeciągajmy tego, jestem gotowa do drogi, jeśli ty też.— Był troskliwy, ale dopuszczała do siebie wizji szczerych intencji. Nie chciała tego, wzbraniała się jak tylko potrafiła, nie zmniejszając swojego mniej lub bardziej potrzebnego oporu.
Nie odzywała się podczas rozmowy arystokraty z właścicielem. Niewiele jemu samemu poświęciła uwagi, znacznie uważniej obserwując Percivala, słuchając jego tonu głosu, sposobu akcentowania wyrazów — mówił inaczej niż oni. Nie mogła tego nie zauważyć. Miał czysty, ładnie brzmiący akcent; była też niemalże pewna, że dobór słów jakich używał nigdy nie był przypadkowy, jakby mógł w ten sposób przekonać każdego do swoich racji. Czy Ben tez temu uległ? Czy charyzma Percivala pociągnęła go za sobą, ujęła, tak jakby mogła ująć i ją, gdyby nie wiedziała kim był i co robił wcześniej? Taksowała go wzrokiem bez przerwy, ale nie czuła się zagrożona w jego towarzystwie, jakby podświadomość sugerowała, że może mu ufać, a mimo to stroszyła kolce. Przynajmniej póki nie ujrzała wierzchowców przyprowadzonych przez mężczyznę. Jej blokada opadła, wraz z zasłoną zawzięcia i upartości. Łagodnym spojrzeniem objęła kasztanową klacz, zatrzymując na moment wzrok na jej oczach. Wyciągnęła ku niej rękę nim się zbliżyła, by po odczytaniu względnej aprobaty — czy raczej braków oznak niechęci — pogłaskała ją po łabędzie szyi. Była piękna. Doskonała. Jej sierść, gruba z pewnością z powodu zimy, zdawała się pozostawać miękka jak aksamit. Gwałtownie obróciła głowę ku Percivalowi, kiedy zaoferował pomoc. Miała zamiar zaprotestować, dla zasady. — Dam radę — wiedział, że tak, tylko z jakim skutkiem. Nie wycofała się jednak i nie odrzuciła jednak jego propozycji, dając mu ostatecznie dostęp do siodła i wskazania kolejności. Wykazywał się dobrą wolą, psia mać. Zaczęło ją to dręczyć coraz bardziej. Postępując zgodnie ze wskazówkami, zadarła spódnicę i podciągnęła się na siodło, choć materiał i tak zaplątał jej się między nogami.
— Mógłbyś?— przełamała to, po chwili męczenia się z samodzielnym wyciągnięciem materiału spomiędzy puślisk a siodła. Usadowiła się wygodnie, przytrzymując siodła, drugą nogę wsunęła w strzemię. — Tak— przyznała, spoglądając na niego z góry. — Tylko raz — poprawiła się. — Kiedy wracali z Azkabanu, znaleźli się właśnie tam. To wyjątkowe miejsce. Bije od niego dobra magia, pozytywna energia. Pan Longbottom, czy raczej sir Longbottom zrobił coś niezwykłego. Ale minie sporo czasu nim to miejsce stanie się tym, czym powinno. A prawdziwym domem może nie być nigdy.— Zawahała się na moment. — Jamie ci mówił przez co przeszedł tam?


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Głębia lasu - Page 19 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Głębia lasu [odnośnik]21.12.19 13:47
Pozostawał całkowicie nieświadomy burzy szalejącej tuż obok niego, chaosu ukrytego za parą utkwionych w jego twarzy oczu. Owszem – widział nerwowe gesty, dostrzegał też dziwną determinację, z jaką buty Hannah ugniatały świeżo opadły śnieg, i był w stanie wychwycić z jej głosu niepotrzebną stanowczość – nie sprzeczali się przecież, nie tym razem – ale ani przez moment nie zbliżył się do odgadnięcia prawdziwego powodu jej zachowania, jego źródła upatrując w tej samej niechęci, którą bez skrępowania wylała z siebie podczas ich ostatniego spotkania w Sennen. Niechęci uzasadnionej; chociaż wtedy również zareagował zbyt emocjonalnie, najpierw zaskoczony niespodziewaną wizytą, a zaraz potem wytrącony z równowagi gwałtowną falą oskarżeń, bez najmniejszego trudu przelewającą się przez opuszczone nisko bariery ochronne, to dzisiaj wydawało mu się, że rozumiał: Hannah go nie znała, nie łączyło ich nic – nawet najwątlejsza, nieśmiała nić porozumienia – nie miała więc żadnego powodu, by traktować go inaczej, niż potraktowałaby każdego innego arystokratę, Rycerza Walpurgii, jednego z tych, którzy nieomal nie pozbawili jej i Bena życia. Podejrzewał, że na jej miejscu zachowałby się podobnie, a może jeszcze gorzej – może posypałyby się zaklęcia – dlatego teraz, stojąc naprzeciwko niej i czekając na ostateczne potwierdzenie, nie miał jej zupełnie niczego za złe. Ani tamtych słów, ani tych padających teraz, jasno dających mu do zrozumienia, że nie miała najmniejszej ochoty na jego towarzystwo.
Dotykających go bardziej, niż chciał sam przed sobą przyznać; wyprostował się odruchowo, na moment zaciskając mocniej szczękę, zupełnie jakby Hannah zamiast odpowiedzi sprezentowała mu policzek, ale jego postawa nie nabrała wrogości; kiwnął głową. – W porządku. Ruszajmy w takim razie – odpowiedział spokojnie, odwracając się ku gospodzie, byle tylko uciec na moment przed tym oceniającym spojrzeniem, które czuł na sobie również później, rozmawiając z gospodarzem. Udawał, że wcale tego nie zauważał, własne myśli uparcie kierując na właściwe tory, planując trasę, starając się przygotować na spotkanie z Havishamem – ale i tak nie potrafił nie zastanawiać się nad tym, co właściwie myślała o nim towarzysząca mu kobieta, ani kogo widziała, przyglądając mu się z ukosa. Trudno było mu zignorować też kontrast w jej mimice, gdy jej uwaga przeniosła się na klacz, niemal natychmiast łagodząc rysy jej twarzy, sprawiając, że nieco bardziej przypominała dziewczynę, która tamtego dnia przekraczała próg domu w Kornwalii – jeszcze zanim zorientowała się, kto otworzył jej drzwi.
Był idiotą, jeśli kiedykolwiek sądził, że miał szansę otrzymać od niej czystą kartę.
Obserwował ją przez chwilę, upewniając się, że udało jej się stabilnie usiąść w siodle, początkowo nie zwracając uwagi na przyciśnięty skórzanym paskiem materiał spódnicy – zauważając problem dopiero, gdy do jego uszu dotarło pytanie Hannah. – Jasne. Zaczekaj, nie szarp – polecił jej, czekając, aż wypuści tkaninę spomiędzy palców, i dopiero wtedy odciągając ostrożnie puślisko, żeby uwolnić przyciśnięte nim ubranie. Materiał wysunął się, uwolniony z pułapki. – Teraz. W porządku? – upewnił się, spoglądając w górę – na myśli bardziej mając ogólne samopoczucie niż stan kobiecej odzieży.
Słuchał jej przez moment w milczeniu, starając się zwizualizować sobie wyłaniający się z jej słów obraz Oazy – ale wyobraźnia go zawodziła; kiedy myślał o Azkabanie, wciąż widział przedstawianą na rysunkach surową wyspę, gołe skały chłostane okrutnymi, lodowatymi falami, przerażające sylwetki dementorów, snujące się korytarzami; ciężko było mu uwierzyć, że na takich fundamentach mogło powstać coś dobrego – a jednocześnie z jakiegoś powodu chciał, by tak właśnie było. – A czym powinno być? – zapytał, spoglądając na nią z zainteresowaniem. – Co próbujecie tam stworzyć? Dom? – powtórzył za nią. – Czy tymczasowe schronienie, żeby przeczekać najgorsze? – Czy Zakon Feniksa miał nadzieję na to, że wojna była tylko stanem przejściowym, po którym wszystko wróci do normy? Czy miała ją Hannah?
Nie odpowiedział jej od razu, oddalając się na chwilę, by sprawnie dosiąść własnego wierzchowca, i razem z nim wrócić do czarownicy. – W tę stronę. Momentami gałęzie będą rosły nisko – ostrzegł ją, zerkając jednocześnie w jej kierunku i sprawdzając, jak sobie radziła, przez cały czas trzymając się blisko – żeby w razie czego zdążyć zareagować. – Rozmawialiśmy trochę – odezwał się, wracając do zawieszonego w przestrzeni pytania, myślami sięgając ranka po powrocie Jaimiego z Azkabanu. Pamiętał go dokładnie, jak ledwo trzymał się na nogach, drżącymi ramionami opierając się o umywalkę – z intensywnie czerwonym śladem wypalonym na szyi, i z głosem zachrypniętym od emocji i zmęczenia. – Wiem, że straciliście jednego z was. Że zginął ktoś, kto wam przewodził. – Że Ben przyłożył do tego rękę, wiedziony okrutną koniecznością. – Jaimie nie mówił wiele więcej, a ja nie naciskałem. – Szanował jego przestrzeń, dając mu czas na przetrawienie wszystkiego samodzielnie; słuchając, kiedy chciał mówić, ale nie zmuszając go do mówienia, jeśli sam nie zdecydował się, żeby to zrobić. Zawsze wydawało mu się, że tak było lepiej, pytanie Hannah wzbudziło w nim jednak wątpliwości. Czy wiedziała o czymś, czego nie wiedział on? Spojrzał w jej kierunku, pilnując drogi jedynie kątem oka. – Powinienem? – zapytał, tknięty nagłą myślą, pozwalając, by pojedyncze słowo zawisło w mroźnym powietrzu.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]27.12.19 23:59
Oczekiwała — ataku. A jak nie tego, to przebłysku gniewu, frustracji, złości — zła lśniącego w jego oczach, brzmiącego w słowach, dostrzegalnych w najprostszych gestach. Wciąż czekała, naiwnie, bezmyślnie, drżąc przed myślą, że może to wcale nie nastąpić. Swoim spokojem, zrozumieniem, chęcią pomocy odbierał jej ostatni oręż, jaki mogła dzierżyć w dłoniach. Denerwowała się, nie wiedząc, gdzie tkwiła granica rozsądku, a gdzie bezmyślności. Chciała być czujna. Buzowały w niej emocje tamtego dnia, kiedy poznała jego nazwisko, tego wieczoru, kiedy Jamie wyznał jej całą prawdę o nim, o nich. Nie mogła sobie pozwolić na zapomnienie, nie chciała, by omamił ją dobrym wychowaniem, nienagannymi manierami, bystrym spojrzeniem, czy swoim czarującym uśmiechem. Miała być przygotowana na wszystko. Jak harpia, czyhała na jego potknięcie, którym wytknie mu, bratu i całemu światu, że nie jest osobą, której powinni ufać.
Ale to wszystko nie nadchodziło jakoś. Na horyzoncie nawet nie migotała nadzieja na znalezienie środków zaradczych na dręczące ją wątpliwości. Znosił jej spojrzenia, zbyt prędko wypowiedziane i wcale nieprzemyślane wcześniej słowa, gesty sugerujące, że jest wrogiem, choć po tych wszystkich rozmowach jakie przeprowadził musiała przestać go tak traktować. I przestała. Targała nią niepewność, targała rozpacz, kiedy myślała o tym, co wiązało go z jej bratem; fałszywa, wynaturzona miłość, złudzenie, które mogło Bena zabrać tam, skąd nie zdoła go nigdy uratować. I wydawało jej się to straszniejsze od Rycerzy Walpurgii, których mogli spotkać na swej drodze, bo sięgało najbardziej fundamentalnych, głębokich i wrażliwych punktów. Miejsc, które prędzej złamały by Jamiego niż wywołały motywację do działania. I patrząc Percivalowi w oczy widziała to — czarną i ponurą przyszłość tych dwoje. I chciała winić go za to. Chciała mieć kogo winić za wszystko.
Dłonie przez chwilę zaciskała nerwowo na przednim łęku, spoglądając z góry na niego, kiedy delikatnie wyciągał materiał spomiędzy skórzanych pasków, a właściwej części siodła. Zacisnęła usta i westchnęła cicho; czując dziwne ukłucie wstydu i poczucia winy nieznanego pochodzenia.
W porządku?
— Ehm. No... tak... — wydukała w końcu, odwracając wzrok w drugą stronę, jakby i tam zmagała się z jakimś arcytrudnym problemem fizycznej natury. Pochyliła się nad szyją konia, by poprawić sobie strzemię, zerkając w jego kierunku dopiero, kiedy sam wsiadł na konia. Nie miała pojęcia, jak powinna go poprowadzić, chociaż same zwierzęta nie były jej obce. Starając się ukradkiem czerpać wiedzę z tego z obserwacji, zacisnęła palce na wodzach i po kilku niezgrabnych próbach poruszenia się w siodle koń ruszył.
— Nie wiem — odparła od razu, swobodniej, szczerze, patrząc już przed siebie. — Powinno być tymczasowe, powinno stać się krótkotrwałym azylem dla tych, którzy potrzebują tego w tej chwili, bo przecież robimy wszystko, aby sytuacja uległa zmianie, ale... chyba naprawdę nikt w to nie wierzy.— Spochmurniała, a ramiona opadły jej lekko, kręgosłup zgarbił się, przez co nogi w strzemionach automatycznie powędrowały do przodu. — Tworzymy więc nowy dom dla tych ludzi. Może nawet dla siebie, na wypadek, gdyby wszystko miał trafić szlag. — Plan zakładał stworzenie czegoś na kształt miasta, w którym wszyscy ci, którzy musieli porzucić wszystko co mieli odnajdą swoje miejsce. Do tego nie wystarczyło kilka desek i gwoździ, ani koców i trochę żywności. Takie środowiska tworzyli ludzie, oni też byli im potrzebni, aby mogli przestać oglądać się z przestrachem przez ramię.
Starała się trzymać blisko niego, zresztą nie było to szczególnie trudno — klacz zdawała się trzymać drugiej, idąc sama naprzód, torem wyznaczonym przez Percivala. Wystarczyło, ze trzymała się w siodle, nie musząc nic robić. Mimo to spoglądała na niego. Na ułożenie jego rąk i nóg, starając się naśladować to, co robił. Zależało jej na tym, by wypaść przy nim jak najlepiej, zupełnie tak, jakby miał ją pod tym kątem oceniać. Zupełnie tak, jakby się tym przejmowała. Milczała chwilę, nie będąc pewna, czy powinna się tą wiedzą z nim dzielić, skoro nie zrobił tego jej brat. Z jakiegoś powodu. Ale nie przez brak zaufania. Benem kierowało coś innego. A Percival... Percival powinien wiedzieć, jak wielkie straty ponosili w tej wojnie.
— Hereward Bartius. Był gwardzistą. Nauczycielem w Hogwarcie. Został tam, w Azkabanie. Zostawił żonę, która spodziewa się dziecka. Nigdy go nie pozna— ale nie tylko jego stracili tamtej nocy. — I panią Bagshot. Bathildę Bagshot. To ona trzymała to wszystko. Była wielką czarownicą. Dla niektórych z nas — legendą. I nią pozostanie już zawsze. — Nie znała jej tak dobrze, jak gwardziści, jak Ci, którzy byli w Zakonie od początku, ale zdołała otrzymać szansę poznania jej i była wdzięczna, że nie straciła tak wspaniałej możliwości. — Dlaczego?— spytała nagle; wyrwało jej się. — Dlaczego to zrobiłeś?— Zmieniłeś stronę, tak po prostu?
Czy powinien?
Obejrzała się na niego, ale złapawszy jego spojrzenie straciła na moment pewność siebie. Powinien? Ona znała szczegóły dzięki raportom przedstawionym na spotkaniach. Suchym, rzeczowym, konkretnym raportom. Ale pomiędzy tym wszystkim tak wiele było cierpienia i bólu, poświęcenia i wątpliwości. Nie była świadoma, że jej ręce zaciągnęły się gwałtownie do tyłu, szarpiąc wodze, tym samym koński pysk, a uda i łydki zacisnęły się na brzuchu, drażniąc boki i popędzając w tempie. Klaczka zerwała się nagle zirytowana tym mało delikatnym gestem i wypruła do przodu, w krzaki. W przypływie paniki i jednocześnie ambitnej próby poradzenia sobie z niespodziewanym problemem szarpnęła wodze do tyłu gwałtownie, nieświadomie mocniej zaciskając się w siodle, tracąc równowagę, a przede wszystkim, panowanie nad zwierzęciem wściekłym od chaotycznego prowadzenia.
— Szlag – krzyknęła, walcząc z żywiołem, ale jej wysiłki tylko pogarszały sytuację.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Głębia lasu - Page 19 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Głębia lasu [odnośnik]28.12.19 21:31
przepraszamniewiemcotojest

Gdyby spotkali się jakiś czas temu – kilka miesięcy, rok, wtedy, gdy wciąż jeszcze miał wszystko, łącznie z przekonaniem o własnej wyższości i nietykalności – być może doczekałaby się tego, czego od niego oczekiwała: złości, oburzenia, słów przykrych i nieprawdziwych, które w przeszłości rzucał na oślep i bez przemyślenia, niezdolny do milczącego przyjęcia jakiejkolwiek krytyki, nawet tej najbardziej zasłużonej. Trzymająca go w ryzach pokora, która teraz pomagała mu w trzymaniu języka za zębami, sprawiając, że najpierw starał się zrozumieć, a dopiero później wydać osąd, ani nie pojawiła się znikąd, ani nie była efektem starannego arystokratycznego wychowania; pozostawiły ją po sobie ostatnie wydarzenia, wpoiła brutalna rzeczywistość, niejednokrotnie przeciągając go po wypełnionym druzgotkami bagnie, gdy raz po raz uświadamiał sobie, że był zdany wyłącznie na siebie: bez rodziny solidarnie stojącej za jego plecami, bez skrytki pełnej galeonów, mogących w razie potrzeby wkupić go w odpowiednie łaski, bez przekonania, że nawet jeżeli się potknie, to czyjaś silniejsza ręka podniesie go sprawnie do góry i postawi z powrotem na nogi. Była w tym wszystkim jakaś wolność, której zawsze pragnął, w młodości głupio buntując się przeciwko narzucanym zasadom – ale był też strach wywołany niezależnością i odpowiedzialnością, nagle dziwnie obciążającą jego barki i sprawiającą, że jeżeli chciał przetrwać, musiał się pochylić; dumny i wyprostowany błyskawicznie złamałby się w pół.
Co nie oznaczało, że było mu łatwo; pilnowanie się w towarzystwie Hannah przypominało stąpanie po cienkim lodzie, a chociaż sam nie potrafił do końca określić, dlaczego właściwie tak bardzo zależało mu na jej opinii, to nie ulegało wątpliwości, że tak właśnie było. Nie do poziomu, w którym uciekałby się do kłamstwa, w jego słowach i gestach nie było fałszu – ale przebijała się przez nie pewna ostrożność, widoczna zapewne, gdy z uwagą pomagał jej wydostać spódnicę spomiędzy skórzanych pasków, oraz gdy jej odpowiadał, o sekundę za długo zastanawiając się nad właściwym doborem wyrazów.
Nie popędzał klaczy zanadto, dając Hannah okazję, żeby poczuła się w siodle pewniej – ale i tak od czasu do czasu zerkając kontrolnie, żeby sprawdzić, jak sobie radziła. – Może nie ma w tym niczego złego – odezwał się po chwili namysłu, wyraźnie ważąc słowa. – W traktowaniu Oazy jak czegoś na stałe. To znaczy – jasne, może za miesiąc wojna się skończy i wszyscy ci ludzie będą mogli się stamtąd wynieść i wrócić do domów. – Chyba żadne z nich w to nie wierzyło. – Ale jeśli nie, to nie ma nic gorszego niż tkwienie w wiecznym zawieszeniu. Pomiędzy, ani tu, ani tam. Możesz mi wierzyć – rozwinął poprzednią myśl, pozornie wciąż mówiąc o tworzonym na zgliszczach Azkabanu schronieniu, ale myślami sięgając znacznie dalej. – Postaraj się trochę wyprostować, będzie ci łatwiej utrzymać równowagę – wtrącił pomiędzy zdaniami, nie pouczająco – bardziej przekazując przydatną wskazówkę.
Nie przerywał milczenia, które między nimi zapadło, przez dłuższą chwilę skupiając się wyłącznie na drodze – starając się wybrać tę najwygodniejszą, pozbawioną pułapek w postaci rosnących zbyt blisko siebie pni czy nisko zawieszonych gałęzi, zauważając w międzyczasie, że nie było to aż takie trudne; właściciel gospody nie kłamał: konie naprawdę zdawały się znać okoliczne lasy, poruszając się po nierównym terenie zgrabnie i swobodnie. Słysząc głos Hannah, odwrócił jednak spojrzenie od ścieżki, bezwiednie mocniej zaciskając palce na wodzach; znał nazwisko, które wypowiedziała, Hereward Bartius był swego czasu jego celem – elementem misji, w której poniósł porażkę, pozbawiony pomocy najpierw Nicholasa, a później Samaela. Bathildę Bagshot z kolei znali wszyscy – jeśli nie z kart historii, to z okładek szkolnych podręczników. – Przykro mi – wypowiedział po zdającej się ciągnąć w nieskończoność ciszy, dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdając sobie sprawę, jak opacznie mogłyby zostać zinterpretowane. – Że was to spotkało – uściślił; nie czuł żalu na myśl o śmierci samej w sobie, nie, gdy dotykała osób, których nigdy nawet nie spotkał – i nieszczerym byłoby twierdzenie, że było inaczej – ale żałował, że ludzie, na których mu zależało, musieli doświadczyć tej utraty. Że zbyt szybko i zbyt niesprawiedliwie żegnali przyjaciół, przewodników, tych, w których pokładali nadzieję.
Nie spodziewał się, że odpowiedzią na jego pytanie będzie inne – krótkie i tylko pozornie proste, teoretycznie otwarte na tysiąc różnych interpretacji – ale przecież wiedział, że nie mogła pytać o nic innego; zamrugał, zaskoczony, zaraz po tym odwracając wzrok, wyjątkowo nie żeby uciec, a żeby zebrać myśli – i ta chwila nieuwagi wystarczyła, by nie zauważył ostrzeżenia, dłoni za mocno zaciśniętych na wodzach, gwałtownego szarpnięcia, spięcia mięśni; usłyszał co prawda nerwowe prychnięcie, jednak kiedy spojrzał ponownie na Hannah, ta wyrwała się już do przodu, chaotycznymi wyskokami gnając prosto w zarośla, prawdopodobnie nieświadoma, że jej nerwowe próby opanowania sytuacji tylko ją pogarszały. – Cholera – mruknął pod nosem, poganiając własną klacz, też ruszającą do przodu odrobinę niespokojnie, zdenerwowaną zamieszaniem; wciąż na końskim grzbiecie, zbliżył się do czarownicy na tyle, na ile był w stanie, unikając przypadkowego zderzenia z wierzgającym wierzchowcem, własne wodze przekładając do lewej ręki, a prawą sięgając po te, które bez litości ciągnęła ku sobie Hannah. – Puść, Hannah. Nie szarp – powiedział, nie tyle prosząc – bo na dyskusje nie było miejsca – co wydając polecenie, jednocześnie starając się skłonić poirytowaną klacz, żeby się zatrzymała. W jego głosie pobrzmiewało lekkie napięcie, choć nie strach – nie było to nic, z czym nie byli w stanie sobie poradzić. – No już, spokojnie – dodał łagodniej, nie kierując jednak tych słów do kobiety, a do klaczy; dopiero, kiedy był pewien, że nie spróbuje zrzucić swojego jeźdźca, podniósł spojrzenie na Hannah. – Nic ci się nie stało? – zapytał, wzrokiem przemykając po jej twarzy i ramionach; wydawało mu się, że przebiegła przez ostre zarośla. – Trzymaj. – Wyciągnął w jej stronę wodze, nie ruszając jednak jeszcze z miejsca; dając im obojgu – i koniom – chwilę na odzyskanie równowagi.
A przeklęte pytanie wciąż wisiało irytująco w powietrzu.
Wypuścił powoli powietrze z płuc, wycofując się – wcześniej wychylił się z siodła, starając się pomóc czarownicy w odzyskaniu kontroli nad klaczą. – Odpowiedź na twoje pytanie – odezwał się, przerywając dzwoniącą w uszach ciszę, wypełnioną jedynie cichnącymi stopniowo oddechami, podejmując urwany temat, jakby nic w międzyczasie się nie stało – jest rozciągnięta na co najmniej dwadzieścia ostatnich lat. – Odwrócił spojrzenie, zawieszając je gdzieś na krawędzi własnego siodła; mówił ciszej – i mniej pewnie, niż kiedy rozmawiał z karczmarzem czy udzielał jeździeckich instrukcji. – Najprościej byłoby chyba powiedzieć, że zrobiłem to, o co poprosił mnie Ben – ale to tylko ułamek prawdy. – Był ciekaw, czy Jaimie jej o tym mówił; o okolicznościach, w jakich postanowił przejść na ich stronę; prawdopodobnie nie. – Wiesz, to nie jest tak, że nagle zmieniłem zdanie. – Ośmielił się na nią spojrzeć; uniósł wzrok, spodziewając się dostrzec w jej twarzy tę samą odrazę, z jaką patrzyła na niego w Sennen. – Poniekąd od zawsze – albo od bardzo dawna wiedziałem, że prawdziwy świat jest inny od tego, w którym dorastałem. – Fałszywego; kryształowej konstrukcji zbudowanej na fundamentach z kłamstw i uprzedzeń, sięgających tak głęboko, że już mało kto był w stanie wskazać ich początek. – Nie jestem ignorantem; w czasie podróży spotykałem różnych ludzi, potomków starych, czarodziejskich rodów, półkrwi, albo takich, którzy byli pierwszymi czarodziejami w swoich rodzinach – dobrych ludzi, zdolnych, wartościowych, których później nazywałem przyjaciółmi. Twój brat był – zawahał się; czasami wciąż trudno było mu uwierzyć, że Ben znów stał się nieodłączną częścią jego życia – jest jednym z nich. – Znów odwrócił spojrzenie, tym razem zawieszając je gdzieś przed sobą, w nieokreślonym bliżej punkcie między drzewami. – Problem polegał na tym, że przyznanie tego wszystkiego oznaczałoby dla mnie utratę własnej rodziny, a jeśli było coś w co wierzyłem bezgranicznie, to to, że bez nich byłem nikim. I nie jestem z tego dumny, ale bałem się – bycia nikim. – Nie był pewien, czy kiedykolwiek wcześniej przyznał to na głos – nie był pewien, czy do tej pory w ogóle zdawał sobie z tego sprawę – ale kiedy jego własne słowa wybrzmiały w mroźnym powietrzu, wydały mu się dziwnie oczywiste. – Nie poparłem publicznie Harolda Longbottoma dlatego, że nagle dotarło do mnie, że ma rację – po prostu miałem dość pozwalania, żeby kierował mną strach. Co, niestety, w żaden sposób nie usprawiedliwia tego, co zrobiłem wcześniej. – Uniósł wyżej dłonie, w których wciąż dzierżył wodze; nie patrzył już na Hannah – chyba nie miał odwagi – zamiast tego wskazując podbródkiem na niknącą między drzewami ścieżkę. – Ruszajmy dalej, inaczej nie zdążymy przed zmrokiem – powiedział – chociaż przykryte warstwą jasnych chmur słońce nie sprawiało wrażenia, jakby miało lada moment schować się za horyzontem.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Głębia lasu [odnośnik]01.01.20 21:05
Kiedyś była łatwowierna. Każdy bez trudu mógł ją oszukać, wystarczyło odpowiednie podejście. Nie było powodów, do tego, aby nie ufać, by czuć zagrożenie, by się czegokolwiek obawiać. Młodsza i mniejsza stawiała się starszym i silniejszym, ale życie nie było Hogwartem, a jej relacje z ludźmi już od dawna wykraczały ponad utarczki z czarodziejami popychającymi innych na schodach, czy poniżających słabszych na szkolnym korytarzu. Chciała być taka jak dawniej. Ufać bezgranicznie, wierzyć w dobre intencje, nie doszukiwać się w tym wszystkich czegoś więcej. Było to jednak trudne — a w wydawaniu osądów względem niego, wiedząc, co czynił i kim był jeszcze nie tak dawno temu, nie było tej trudności. Wszystko przychodziło łatwo. Przekreślanie go, stawianie pod kreską przez zbrodnie, których się dopuścił, lub których nie próbował nawet powstrzymać. Już wiedziała, skąd brała się wiara jej brata w tego człowieka, a jednocześnie wciąż nie potrafiła zrozumieć, skąd brała się wśród innych ludzi, których uznawała za mądrych i zdolnych. Czy zdołał ich omamić, a ona jedna wiedziała w nim to czym był? Czy ona jedna błąkała się po omacku szukając sposobu na rozpalenie odrobiny światła, które rozjaśni jej drogę. Niepewność, co do jego oceny — nie przedwczesnej, nie pozbawionej racjonalnych argumentów — pojawiała się coraz silniej. Bała się pomyłki. Choć już może nie dlatego, że mogła kogoś skrzywdzić.
Powtarzała sobie, że zasłużył na to wszystko. Na takie traktowanie, na chłód, na nieufność i dystans. Przez to, w jakiej rodzinie się wychował, komu zdecydował się pokłonić, czyim bratem był i co postanowił czynić, znając konsekwencje. Kurczowo trzymała się tej myśli, pomimo całej jego prezencji, szczerego spojrzenia, ostrożnego podejścia. Już nie ufała tak łatwo, a urazy nigdy nie potrafiła zapomnieć. Hołdowała ją długo w sobie, uparcie pielęgnowała, jak zatruty kwiat, który nawet po latach zdolny był zranić. I ją samą i innych, jeśli taka była konieczność, jeśli tego wymagała ochrona. Doświadczenie nauczyło ją, że zaufanie, którym obdarza się zbyt łatwo najczęściej zostaje zdeptane.
Było w nim coś, co nie dawało jej spokoju. Nie próbował jej do siebie przekonać, nie był nadmiernie żywiołowy, nie stękał nad swoim losem i tym, w jaki sposób jest przez nią traktowany, jakby godził się z tym, z czym przyszło mu się mierzyć. Był względem niej ostrożny, zdystansowany, ale sama nie pragnęła niczego więcej. Nie chciała reagować zbyt gwałtownie, tak, jak czyniła zazwyczaj, za to chciała być mądrzejsza, uważniejsza i skuteczniejsza w swej ocenie. Obserwowała go więc na każdym kroku, śledząc jego poczynania, licząc, że dostrzeże niuanse, które pozwolą jej wydać ostateczną opinię. Jeśli nie dziś, to w najbliższej przyszłości. Ale czy była na to szansa?
— Co?— spytała, nieco zbita z tropu, odrywając od niego wzrok, kierując go znów gdzieś przed siebie, na smukłą, łabędzią szyję klaczy, na której siedziała i wyżej, na drogę pomiędzy szpiczastymi uszami. — Może nie — zreflektowała się, przypominając w mig, o czym rozmawiali, a na co on odpowiedział jej jakby z opóźnieniem i ją wybijając z tego rytmu. — Chciałabym po prostu wierzyć, że mogłoby tak być; że oaza będzie tylko czymś przejściowym, ale ludzie, którzy tam trafią mogą już nie mieć niczego więcej. Nie mieć nikogo więcej. Wtedy chcąc nie chcąc stanie się ich nowym domem, na stałe. Dlatego musimy zrobić wszystko, by stworzyć tam warunki, które pozwolą im na to. Musimy być przygotowani na wszystko. A ja nie wiem jak to będzie.— Było wciąż zbyt wcześnie, by o tym mówić. Kraina, która była pozostałością po Azkabanie wydawała się być wciąż całkiem opustoszała. Kręcili się tam zakonnicy, ale nie powstało tam jeszcze nic, co mogłoby im wskazać odpowiedni kierunek, dać im pogląd na to, czym stanie się to miejsce, w którym biała magia była tak doskonale wyczuwalna. Miną dni, tygodnie, a może nawet miesiące, nim pojawią się tam szkielety pierwszych domów, a w końcu może i miejsc, do których wszyscy mogliby uczęszczać, by spędzić ze sobą czas. Oczami wyobraźni bez trudu była w stanie ujrzeć nowe miasto, które powstało na zgliszczach czegoś potwornego. Piękne, ciepłe i bezpieczne. Ale ta wizja jednocześnie ją przerażała — bo musieli uciekać przed czymś, co nigdy nie powinno mieć miejsca.
Zerknęła na niego ukradkiem, po chwili prostując zgarbione plecy — tak, by wyglądało to jak naturalniej, nie jak korekta po radzie, którą jej ofiarował. Jazda na koniu wydawała jej się nieszczególnie trudna, ale nie dostrzegała żadnej szczególnej filozofii w siedzeniu okrakiem na koniu i trzymaniu wodzy w dłoniach. A mimo to zdawała sobie sprawę, że o kontroli konia nie wiedziała kompletnie nic — niósł ją prosto, prawdopodobnie tak, jak sam chciał, a nie jak chciała ona. Przez pewien czas słyszała tylko szum drzew, ciche rżenie jednego, to drugiego konia, kroki stawiane przez nie na ścieżce, którą prowadził ich Percival. Aż jego głos znów wypełnił przestrzeń miedzy nimi. Zdawała się nie dostrzegać niezręczności pauz, które istniały pomiędzy ich wypowiedziami. Spojrzała na niego, szukając w jego twarzy przejawów szczerości. Przygryzła policzek, nie dostrzegając w niej niczego, co mogłoby temu przeczyć i pokiwała głową.
To, co stało się chwilę później zdawało się trwać ułamki sekund w perspektywie prowadzonej rozmowy. Podskakiwała w siodle, zaciskając się na klaczy, myśląc tylko o tym, aby nie spaść z jej grzbietu. Jakby to była miotła, po prostu miotła — nie miała jednak nad nią żadnej kontroli, a im silniej próbowała ją uzyskać szarpnięciami, tym bardziej rwała do przodu. Gnała przed siebie, ścieżką, coraz mocniej od niej odchodząc w chaszcze, krzaki, zarośla. Gałęzie były coraz bliżej, aż w końcu jedna z nich smagnęła ją po twarzy w gonitwie, rozcinając skórę lekko. Nie poczuła ani szczypnięcia, w ferworze walki z żywa istotą próbując zapanować nad żywiołem, który zbudził się pod nią. Puściła wodze, choć polecenie dotarło do niej, jakby z opóźnieniem; uchwyciła się łęku, wbiła paznokcie w siodło, sztywniejąc cała, nieco pochylona do przodu, by nie dać się porwać w tył. Na moment zamknęła oczy, ale otwarła je prędko, wiedząc, że nie widząc nic wpadnie w panikę. Oddychała ciężko, głośno, przenosząc ciężar samej siebie na ręce, oparte o łęk.
— Nie — wydyszała w końcu. Koń uspokajał się. Nie wiedziała, czy to kwestia umiejętności, czy było w nim coś takiego, że klacz instynktownie go posłuchała, przestając się szarpać i rwać do przodu. Czy jego dar, działał także na ludzi? Jej rozkołatane serce wciąż waliło jak w śmiertelnej agonii. Ręce jej lekko zadrżały, kiedy chwytała wodze po raz kolejny, ale chwyciła je pewnie, unosząc też głowę w górę. — Dziękuję — szepnęła, nieśmiało spoglądając w jego stronę po krótkiej chwili. By był pewien, że słowa kierowała do niego, nie w pustą przestrzeń. Jeszcze dziwniejsza była odpowiedź na jej pytanie, rozbrzmiała właśnie teraz i w tej chwili.
Była przekonana, że to wszystko stało się nagle. Musiało. Nie widziała innego powodu, dla którego musiał brać udział w zbrodni przeciwko ministerstwu. Ale nie przerwała mu, wysłuchując jego słów do końca i nie spuszczając przy tym z niego spojrzenia — jednocześnie uspokajał się jej oddech, a serce wracało do miarowego bicia. Dziwnie czuła się z myślą, że go rozumie — że jego słowa do niej trafiały, a to, co czuł wcale nie było tak odległe i wyszukane jak sądziła. Wydawało się całkiem ludzkie, normalne, przystępne. Również dla niej. Boi dla niej rodzina była wszystkim; bo i ona wierzyła, że wszystko co robi, robi po to, by sprostać ich oczekiwaniom, by im dorównać, być taka jak oni. Czy on nie czynił więc tego samego, tam, po drugiej stronie barykady? Westchnęła cicho, przygryzając policzek od środka, nie wiedząc, jak odnieść się do jego wyznania. Tego przecież oczekiwała. DOmagała się. Prawdy, wyjaśnienia, zwierzeń. A kiedy to wszystko nastąpiło nic nie chciało jej rozejść przez gardło.
— Trudno mi było uwierzyć, że można tak z dnia na dzień zmienić stronę. Wczoraj pozwolić na to, by setki ludzi zginęły w zamachu z rąk ludzi, których wspieram, a dziś stanąć przeciw nim, tak po prostu — wyznała więc, powoli nakłaniając konia, by ruszył za klaczą Percivala. Nie patrzyła już na niego, a przed siebie. Z oddali zaczął wyłaniać się zarys budynku. Czy to był tartak, do którego zmierzali?
— Nikt nie jest całkiem dobry lub całkiem zły. W każdym z nas jest jakaś cząstka jednego i drugiego, od nas tylko zależy, która zaważy na podejmowanych decyzjach. Nie sądzę, by obchodziło cię co myślę — wtedy w Sennen nie obchodziło; nie uczynił przecież nic, by wyjaśnić sytuację. — Ale jeśli to, co mówisz to prawda, to czeka cię cholernie dużo pracy, żeby pomóc nam naprawić to, co popsuli twoi dawni przyjaciele; żeby pomóc nam ich powstrzymać. Mam nadzieję, że ci się uda — mruknęła w końcu, poprawiając się w siodle i przecierając ramieniem zadarty policzek.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Głębia lasu - Page 19 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Głębia lasu [odnośnik]03.01.20 18:00
Słuchał jej słów uważnie, wbrew pozorom – i wbrew drzwiom zatrzaśniętym w akcie urażonej złości w trakcie ich ostatniego spotkania – biorąc je sobie do serca. Mimo całej tej niechęci, mimo tego, że do tej pory traktowała go głównie z wrogością, i mimo tego, że miała wszelkie powody, żeby to robić, chciał ją poznać – dowiedzieć się, co myślała o wojnie, w której środek wszyscy zostali wepchnięci, czym się zajmowała, i jakie miała plany. Nie z czystej ciekawości; nigdy nie był wścibski, nie odnajdywał rozrywki w wymienianiu salonowych plotek, ani nie wtrącał się w cudze życie bez wyraźnego zaproszenia, ale Hannah nie była przypadkową, anonimową twarzą w szeregach Zakonu Feniksa; była siostrą jego najlepszego przyjaciela, człowieka, którego kochał, odkąd tylko był w stanie sięgnąć pamięcią, i z którym aktualnie dzielił nieco więcej niż dach nad głową. A chociaż nie potrafiłby w prosty sposób wytłumaczyć, dlaczego właściwie było to dla niego takie istotne – to mimowolnie, w miarę jak przybliżali się do ukrytego wśród ośnieżonych drzew celu, zapamiętywał coraz więcej szczegółów na jej temat, odnotowując je w pamięci i tam je zachowując; drobiazgów, przypadkowych spostrzeżeń w większości pozbawionych kontekstu, powoli zaczynających się jednak układać w niepełną, ale spójną całość. – Nikt nie wie – odpowiedział, zerkając w jej kierunku. Trudno było mu uwierzyć w to, jak wiele miała w sobie empatii, i to skierowanej ku obcym, ku ludziom, których nigdy nie poznała. Zastanawiał się, czy była to kwestia charakteru czy wychowania, wartości wpajanych od dziecka, wzorców, których on sam nigdy nie otrzymał; potrafił się troszczyć, owszem, był w stanie się też poświęcić – ale w jego przypadku te uczucia były z reguły zarezerwowane dla osób mu bliskich, rodziny, przyjaciół, tych, którzy istnieli w jego życiu i pełnili w nim istotną rolę. Robienie czegoś tak po prostu, by innym czarodziejom żyło się łatwiej, albo żeby w ogóle mieli na to szansę, było dla niego zupełną nowością, i poniekąd czuł się w tym wszystkim jak dziecko, stawiające pierwsze niepewne i chwiejne kroki; mając nadzieję, że nie było już dla niego za późno. – Tak naprawdę chyba nikt z nas nie był na to przygotowany. Mało kto planuje przyszłość z myślą, że będzie musiał dzielić czas między pracę, próby obalenia morderczego rządu i mozolne odbudowywanie tego, co zniszczył. Wątpię, czy istnieje podręcznik, który powiedziałby nam, jak dokładnie powinniśmy postąpić i czego się spodziewać. – Do pewnego stopnia wszyscy poruszali się na oślep; robiąc to, co podpowiadał im instynkt i licząc na przetrwanie następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Na uratowanie kogoś jeszcze. Na okazję do wyprowadzenia ataku, który nie pochłonie więcej ofiar niż przyniesie korzyści. – Wydaje mi się, że jedynym, co możemy zrobić, to dać z siebie wszystko i mieć nadzieję, że to wystarczy. – W jego uszach brzmiało to okropnie, a już na pewno nie wystarczająco, ale widział już chyba zbyt wiele, by wciąż być w stanie odnaleźć w sobie butę. Zadanie, które przed nimi stało, sprawiało wrażenie niemożliwie trudnego – ale czy takie samo nie wydawało mu się pochwycenie smoka, zanim jeszcze nauczył się, jak to robić?
Nie przeszkadzały mu przedłużające się chwile niezręcznego milczenia, zapadające między nimi nagle i nie do końca naturalnie; wyjątkowo nie próbował na siłę wypełniać ich słowami, odnajdując cichy spokój w rytmie poruszającego się płynnie, końskiego grzbietu, i w chłodzie wdzierającego się pod szalik, mroźnego powietrza. Otwarte przestrzenie zawsze sprawiały, że czuł się dobrze, studząc emocje i łagodząc nerwy, a także pozwalając mu widzieć wszystko jaśniej; otoczenie drzew natomiast od jakiegoś czasu kojarzyło mu się z domem – choć myśląc o nim, nie cofał się już wspomnieniami do szarozielonych lasów Sherwood, pozwalając im błądzić po tych bliższych, porastających kornwalijskie wybrzeże. Być może dlatego był w stanie zdobyć się na niecodzienną szczerość – a może zawdzięczał to zaskoczeniu, trzymającemu się go jeszcze na kilka minut po opanowaniu kryzysowej sytuacji i uspokojeniu oddechu; tak własnego, jak i przestraszonej klaczy, wbiegającej w panice w zarośla. Lub uldze, że dosiadającej ją Hannah nic się nie stało; kiwnął głową, słysząc padające z jej ust zaprzeczenie, a później raz jeszcze – z sekundowym opóźnieniem – gdy mu podziękowała. – Wybacz, powinienem zareagować szybciej – odezwał się, przekonany, że nieprzyjemnej sytuacji dało się uniknąć. A później mówił dalej, otwarcie, gdzieś po drodze dochodząc do wniosku, że przecież prawda nie mogła być gorsza od jej wyobrażeń. Był jej zresztą wdzięczny: że w ogóle chciała go wysłuchać, że pozwalała mu przedstawić rzeczywistość ze swojej perspektywy; nie każdy na jej miejscu by się na to zdobył, a ona na dobrą sprawę wcale nie musiała tego robić. Nie obwiniałby jej, gdyby zwyczajnie go skreśliła.
A jednak – obawiał się jej odpowiedzi, czekając na nią w drżącym od napięcia milczeniu, i oddychając swobodniej dopiero, kiedy nadeszła. – Nie wiedziałem – odezwał się, gdy na chwilę zamilkła ze spojrzeniem utkwionym między drzewami; spojrzał tam również, dostrzegając już fragmenty budynku, który odwiedził kilka tygodni wcześniej. – Wtedy, w czerwcu, kiedy spłonęło ministerstwo. Nie było mnie tam, nie wiedziałem o szatańskiej pożodze. Moim zadaniem było zaburzenie działania sieci Fiuu, ale zrobiłem to sądząc, że spowalniam pościg – nie ewakuację. – Wciąż pamiętał moment, w którym – lecząc rany po misji, katastrofalnej zarówno w przebiegu, jak i w skutkach – dowiedział się, że Ministerstwo Magii spłonęło do gołej ziemi; jeszcze wyraźniej w jego pamięci odcisnęły się niekończące się listy nazwisk wydrukowane w Proroku Codziennym, to wtedy też po raz pierwszy wypowiedział na głos myśl o zdradzie, o odejściu z szeregów Czarnego Pana, rozmawiając z przyjaciółką w ogrodach w Nottinghamshire. – Nie usprawiedliwiam się – dodał po chwili, pozwalając sobie w końcu na zerknięcie w stronę Hannah. – Moje sumienie nie jest czyste. Zrobiłem wiele złych rzeczy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że były właśnie takie – złe. Ale nigdy świadomie nie odebrałem nikomu życia i jakaś część mnie chciałaby wierzyć, że gdybym tamtej nocy wiedział, co planują Śmierciożercy, nie wykonałbym rozkazu. – Nie mógł być tego pewien, w tamtym okresie – ciemnym, malującym się w jego pamięci w barwach lepkich i paskudnych – niejednokrotnie zaskakiwał sam siebie, przekraczając kolejne granice tego, do czego we własnym mniemaniu był zdolny. Miał nadzieję, że te czasy już minęły – ale co do tego też miewał czasami wątpliwości.
Zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami. – Oczywiście, że obchodzi mnie to, co myślisz – powiedział, pozwalając sobie na uśmiech: nieznacznie podciągnięcie kącika ust. – Wiem, że czasami słabo to okazuję – dosyć opornie idzie mi, na przykład, przyjmowanie przykrej prawdy na swój temat – ale nawet jeśli zdarza mi się nie słuchać, to nie znaczy, że nie słyszę. – Urwał na chwilę; drzewa wokół nich przerzedziły się, wyprowadzając ich na pas otwartego terenu, na końcu którego stał sporych rozmiarów budynek. – I – wiem, Hannah. Nie planuję się wycofywać. A nawet gdybym planował, to twoi przyjaciele zabezpieczyli się na tę okoliczność. – Powiedział to bez żalu, bez ukrytej urazy; rozumiał, dlaczego wymagano od niego złożenia przysięgi – i nie żałował, że to zrobił. – Dziękuję – odpowiedział jeszcze na ostatnie wypowiedziane przez nią zdanie, po czym nakazał klaczy zatrzymanie się, sygnalizując Hannah, by zrobiła to samo. – To tutaj – wyjaśnił, choć z pewnością zdążyła się już tego domyślić; oparł mocniej jedną stopę na strzemieniu, żeby drugą nogę sprawnie przełożyć przez siodło, lądując na świeżym śniegu. – Pomogę ci – zaoferował, odwracając się w stronę drugiej z klaczy i obchodząc ją dookoła. Wyciągnął ręce w kierunku czarownicy, chcąc zapewnić jej dodatkową asekurację – jeśli by jej potrzebowała. – Havisham się nas spodziewa – powiedział jeszcze; nauczony doświadczeniem, tym razem postanowił uprzedzić właściciela tartaku o swoich zamiarach, dzień wcześniej wysyłając do niego list. – Wyjaśniłem mu też pokrótce sprawę, ale kompletnie nie znam się na drewnie, więc nie wie, czego dokładnie od niego potrzebujemy – dodał, odrobinę się tłumacząc; chociaż poprzednim razem to on nakłonił mężczyznę do współpracy i udzielenia wsparcia Zakonowi Feniksa, dzisiaj był tylko przewodnikiem. Pierwsze skrzypce miała grać Hannah, a słuchając, z jakim przejęciem mówiła wcześniej o budowie Oazy, nie miał wątpliwości, że jej obecność tutaj była słuszną decyzją.




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 19 z 25 Previous  1 ... 11 ... 18, 19, 20 ... 25  Next

Głębia lasu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach