Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ruiny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ruiny
Azkaban za sprawą nagromadzonej białej magii obrócił się w ruinę. Wielki wybuch odsłonił najniższe warstwy przerażającego więzienia, otwierając dostęp do niekiedy przedziwnych prastarych ruin. Wiadomym jest, że Azkaban wzniósł jeden z wielkich rodów, nie jest jednak jasne, na czym właściwie, ani też w jaki sposób. Kamienie układają się w niezwykłe wzory i są pokryte mało zrozumiałymi, symbolicznymi żłobieniami sprawiającymi wrażenie pierwotnych. Niektórzy spekulują, że są tworami dementorów, którzy z wyspy uczynili wcześniej swoje królestwo. Od wilgotnej ziemi wznosi się para, wypuszczona w powietrze ciepłem nagromadzonej silnej białej magii.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.03.18 23:23, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12, 69, 77
'k100' : 12, 69, 77
Sama zastanawiała się, jak ogarnąć to jak najlepiej. Tak, żeby złapać szpiczaki możliwie szybko, zanim narobią szkód, i zadbać o to, by je zbadać i zabrać gdzieś, gdzie będą mogły w spokoju żyć. Była jednak osobą dość twardo stąpającą po ziemi i starała się zawczasu załatać słabsze punkty planu.
Sprawa na pewno byłaby prostsza, gdyby tu gdzieś rosły świeże stokrotki, ale o tej porze roku raczej nie znajdą ich nawet w Zakazanym Lesie, gdyby tam poszły. Pierwsze stokrotki raczej pojawią się w marcu, tak jej się wydawało. Pozwoliła, by to Sue wydała dyspozycje znalezionej naprędce zielarce. Oby kobieta zdołała jakoś pomóc, może jako osoba znająca się na roślinach wiedziała, jak szybko pozyskać stokrotki które miałyby szansę przywabić te mniej ufne szpiczaki.
- To dobry pomysł – zgodziła się. – Jeśli rzeczywiście jest tak jak mówisz, że to miejsce tak działa, to mamy dużą szansę je znaleźć. Ja czuję tę dziwną, dobrą magię, a że zwierzęta są bardziej podatne na pewne zjawiska, mają swój instynkt, to gdzie czułyby się bezpieczniej, jak nie przy miejscu tak namacalnie pulsującym czymś dobrym?
Widząc, że pierwsze zaklęcie Sue nie wyszło, postanowiła jej pomóc, w końcu była całkiem niezła w transmutacji.
- Acus! – rzuciła szybko, mając nadzieję, że uda jej się stworzyć dokładnie to, czego chciała Susanne, której udało się powiększyć i podwoić lupę, ale... nie stała się ona siatką. A siatka naprawdę się przyda, jeśli chodzi o chwytanie szybko umykających stworzonek, mogły w nią je złapać łatwiej niż w dłonie. Marie naprawdę nie chciała używać magii wobec samych szpiczaków, nie chciała straszyć ich zaklęciami (nawet gdyby jakimś cudem udało jej się któregoś trafić). – Acus – rzuciła drugi raz, próbując zmienić i drugą lupę w siatkę.
Ruszyły wzdłuż strumienia, uważnie się rozglądając. Marie zaglądała pod napotkane kamienie, we wszelkie szczeliny, gdzie mogły powciskać się te bądź co bądź nieduże stworzenia. Starała się też cicho chodzić, by nie wystraszyć ich tupaniem. Musiały czuć się jak najbardziej bezpieczne i spokojne, bo wystraszone stałyby się podejrzliwe i schowałyby się tak, że mogłyby ich szukać godzinami i musiałyby podnieść każdy kamień w tym miejscu.
Dobra znajomość zwyczajów różnych zwierząt, w tym szpiczaków, okazała się pomocna. A i Susanne miała rację, mówiąc, że szpiczaki mogły ciągnąć ku źródłu, szukając tu bezpieczeństwa, ale i pożywienia. Starszym osobnikom ludzkie jedzenie mogło wydać się zbyt podejrzane i dlatego musiały zataczać szersze kręgi, by odszukać absolutnie wszystkie.
- Nawet jeśli nie złapiemy ich na stokrotki, i tak przyda się coś do nakarmienia ich... Patrz, tu jest jeden – ucieszyła się, znajdując szpiczaka schowanego między kilka większych kamieni. Ostrożnie go schwytała dłońmi odzianymi w rękawice i włożyła do wciąż niesionego pudła, w którym były pozostałe znalezione przez nią. Zaraz zauważyła też kolejnego, zaledwie kilkanaście metrów dalej. Kilkoma szybkimi, choć cichymi susami dotarła do niego, i jego łapiąc, starając się to czynić w taki sposób, by zwierzęcia nie zestresować. Ważne było, by zapewnić im spokój i uniknąć wpędzenia je w poczucie zagrożenia. Spokojne szpiczaki łatwiej pozwolą się sobą zająć.
- Co z nimi później zrobimy, jak już je zbadamy i upewnimy się, czy potrzebują leczenia, czy nie? – zapytała nagle. Sue znała to miejsce lepiej, może będzie wiedziała, czy dla szpiczaków będzie tu miejsce, czy może powinny zabrać je poza Oazę i znaleźć im inny dom, bądź wypuścić gdzieś w środowisku naturalnym właściwym dla tego gatunku, gdy pogoda na to pozwoli, bo takie mrozy i duża ilość śniegu, jakie zalegały w lasach i na łąkach, mogły być zgubne dla puszczonych samopas stworzeń, które do tej pory żyły w przydomowym ogródku. Marie tak by w każdym razie zrobiła, poczekała na cieplejsze dni i wypuściła szpiczaki w jakimś odległym od dużych mugolskich miast lesie, gdzie miałyby pod dostatkiem pożywienia.
| jako, że zastępuję Julię, mam takie same staty jak ona. transmutacja 20; próbuję rzucić Acus x2, ST 55
Sprawa na pewno byłaby prostsza, gdyby tu gdzieś rosły świeże stokrotki, ale o tej porze roku raczej nie znajdą ich nawet w Zakazanym Lesie, gdyby tam poszły. Pierwsze stokrotki raczej pojawią się w marcu, tak jej się wydawało. Pozwoliła, by to Sue wydała dyspozycje znalezionej naprędce zielarce. Oby kobieta zdołała jakoś pomóc, może jako osoba znająca się na roślinach wiedziała, jak szybko pozyskać stokrotki które miałyby szansę przywabić te mniej ufne szpiczaki.
- To dobry pomysł – zgodziła się. – Jeśli rzeczywiście jest tak jak mówisz, że to miejsce tak działa, to mamy dużą szansę je znaleźć. Ja czuję tę dziwną, dobrą magię, a że zwierzęta są bardziej podatne na pewne zjawiska, mają swój instynkt, to gdzie czułyby się bezpieczniej, jak nie przy miejscu tak namacalnie pulsującym czymś dobrym?
Widząc, że pierwsze zaklęcie Sue nie wyszło, postanowiła jej pomóc, w końcu była całkiem niezła w transmutacji.
- Acus! – rzuciła szybko, mając nadzieję, że uda jej się stworzyć dokładnie to, czego chciała Susanne, której udało się powiększyć i podwoić lupę, ale... nie stała się ona siatką. A siatka naprawdę się przyda, jeśli chodzi o chwytanie szybko umykających stworzonek, mogły w nią je złapać łatwiej niż w dłonie. Marie naprawdę nie chciała używać magii wobec samych szpiczaków, nie chciała straszyć ich zaklęciami (nawet gdyby jakimś cudem udało jej się któregoś trafić). – Acus – rzuciła drugi raz, próbując zmienić i drugą lupę w siatkę.
Ruszyły wzdłuż strumienia, uważnie się rozglądając. Marie zaglądała pod napotkane kamienie, we wszelkie szczeliny, gdzie mogły powciskać się te bądź co bądź nieduże stworzenia. Starała się też cicho chodzić, by nie wystraszyć ich tupaniem. Musiały czuć się jak najbardziej bezpieczne i spokojne, bo wystraszone stałyby się podejrzliwe i schowałyby się tak, że mogłyby ich szukać godzinami i musiałyby podnieść każdy kamień w tym miejscu.
Dobra znajomość zwyczajów różnych zwierząt, w tym szpiczaków, okazała się pomocna. A i Susanne miała rację, mówiąc, że szpiczaki mogły ciągnąć ku źródłu, szukając tu bezpieczeństwa, ale i pożywienia. Starszym osobnikom ludzkie jedzenie mogło wydać się zbyt podejrzane i dlatego musiały zataczać szersze kręgi, by odszukać absolutnie wszystkie.
- Nawet jeśli nie złapiemy ich na stokrotki, i tak przyda się coś do nakarmienia ich... Patrz, tu jest jeden – ucieszyła się, znajdując szpiczaka schowanego między kilka większych kamieni. Ostrożnie go schwytała dłońmi odzianymi w rękawice i włożyła do wciąż niesionego pudła, w którym były pozostałe znalezione przez nią. Zaraz zauważyła też kolejnego, zaledwie kilkanaście metrów dalej. Kilkoma szybkimi, choć cichymi susami dotarła do niego, i jego łapiąc, starając się to czynić w taki sposób, by zwierzęcia nie zestresować. Ważne było, by zapewnić im spokój i uniknąć wpędzenia je w poczucie zagrożenia. Spokojne szpiczaki łatwiej pozwolą się sobą zająć.
- Co z nimi później zrobimy, jak już je zbadamy i upewnimy się, czy potrzebują leczenia, czy nie? – zapytała nagle. Sue znała to miejsce lepiej, może będzie wiedziała, czy dla szpiczaków będzie tu miejsce, czy może powinny zabrać je poza Oazę i znaleźć im inny dom, bądź wypuścić gdzieś w środowisku naturalnym właściwym dla tego gatunku, gdy pogoda na to pozwoli, bo takie mrozy i duża ilość śniegu, jakie zalegały w lasach i na łąkach, mogły być zgubne dla puszczonych samopas stworzeń, które do tej pory żyły w przydomowym ogródku. Marie tak by w każdym razie zrobiła, poczekała na cieplejsze dni i wypuściła szpiczaki w jakimś odległym od dużych mugolskich miast lesie, gdzie miałyby pod dostatkiem pożywienia.
| jako, że zastępuję Julię, mam takie same staty jak ona. transmutacja 20; próbuję rzucić Acus x2, ST 55
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64, 74
'k100' : 64, 74
Dobrze, że Susanne trafiła na Marie - choć sama radziła sobie coraz lepiej w ogarnianiu rzeczywistości, wciąż potrafiła niebezpiecznie od niej odpływać i niejako śnić na jawie. Otwarty umysł bywał pomocny, zwłaszcza gdy pojawiała się potrzeba nieszablonowych rozwiązań albo zwrócenia uwagi na szczegóły, które łatwo było zbagatelizować, czy nawet pominąć, aczkolwiek abstrakcyjne myślenie w nadmiarze mogło zatrzymać wszystko w miejscu. Lovegood mimowolnie zwróciła uwagę na to, że powinna częściej pracować z Marie.
- Prawda? - zapytała wesoło, naprawdę spodziewając się znaleźć szpiczaki przy źródle wody. Wypatrywała też śladów w nietkniętym śniegu. Nie mogły odejść zbyt daleko, w tej porze roku przede wszystkim powinny zimować - ta sytuacja musiała być nowa także dla nich. To także była wskazówka.
- Och, wspaniale! Dzięki! - zareagowała na zaklęcia, rzucane przez towarzyszkę. Nie miała pojęcia, dlaczego jej nie wyszło, Sue była przecież bardzo dobra w transmutacji i poświęcała jej mnóstwo czasu - nie roztkliwiała się jednak nad tą porażką, świadoma, że mają bardzo ważną pracę do wykonania. Chwyciła jedną z siatek i obejrzała ją, po czym kiwnęła głową z uśmiechem, zadowolona z efektów. - Idealnie, teraz będzie o wiele prościej.
Zastanowiła się chwilę, jeszcze nie wybiegając w przyszłość, zbyt skupiona na poszukiwaniach. Była świadoma, że stworzonka muszą jeść, ale oddalała to w czasie. - Najlepiej larwy, ale coś wymyślimy - odpowiedziała, przeczesując okolicę wzrokiem. Ucieszyła się na widok kolejnego uciekiniera. - Przejdę na drugą stronę strumienia - zaproponowała cicho, od razu wcielając plan w życie i rozglądając się na przeciwległym brzegu oraz w jego okolicach.
Szła ostrożnie, wypatrując śladów oraz nasłuchując cichego tuptania w śniegu - trzy szpiczaki udało jej się znaleźć w norach, wyciągnęła je delikatnie, pamiętając o rękawiczkach, i umieściła w drewnianej skrzynce, gładząc delikatnie. Biedactwa, to nie była ich pora.
- Stworzymy im zagrodę. Nie chciałabym oddzielać ich od pani Atwood, złamie jej to serce, poza tym sama wiesz, że ich igły i one same potrafią być przydatne - wzruszyła ramionami. - Trzeba wymyślić coś, żeby nie czyniły zbyt wiele szkód. Na pewno nie możemy pozwolić im biegać po śniegu, powinny teraz zimować - powiedziała zmartwiona. - Mogą nie przeżyć mrozu, nie wiem jakim cudem wytrwały do teraz - westchnęła. Były naprawdę odporne.
Miały już piętnaście szpiczaków - trzy kolejne udało się złapać kawałek dalej przy strumieniu, w miejscu, które z niewyjaśnionych przyczyn wyglądało na cieplejsze - magia Oazy była zaskakująca, być może dała schronienie biednym istotom, czując, czego potrzebowały. Śnieg w tym miejscu stopniał, woda płynęła wolniej i była letnia, nie lodowata. - Ciekawe - Sue mruknęła pod nosem, goniąc szpiczaka z siatką. Gdy wszystkie trzy dołączyły do pudełek, spojrzała na Marie. - Jest ich już prawie dwadzieścia. Napójmy wszystkie wodą i wracajmy, tutaj ich nie przebadamy - zaproponowała. Nachodziły się tego dnia sporo, ale ostatecznie dotarły do właścicielki - okazało się, że jeden ze szpiczaków był u niej; jeden z mieszkańców Oazy znalazł go w swoim domu, gdy próbował skryć się pod deską.
- Czy to wszystkie, pani Atwood? - zapytała kobietę, z rozczuleniem obserwując staruszkę, wymieniającą każdego z podopiecznych po imieniu i licząc je na palcach. Po chwili dostały odpowiedź twierdzącą - świetnie! Sue prawie podskoczyła z radości. - Musimy je zbadać, zadbamy też o miejsce do życia, na ten moment trzeba będzie odgrodzić je od zimy, by w ogóle ją przeżyły - wyjaśniła. Dostrzegła też zielarkę, która zmierzała w ich stronę. Usłyszała od niej, że znalazła parę ususzonych stokrotek - mogło wystarczyć, by przekonać do siebie szpiczaki. Bądź co bądź, były przyzwyczajone do towarzystwa swojej właścicielki, musiała wiedzieć, jak je karmić. Podziękowała zielarce, prosząc ją jeszcze o parę leczniczych ziół, po czym razem z Marie zabrała wszystkie stworzenia do najbliższego pomieszczenia, nadającego się do badań. Sprawdziły szpiczaki skrupulatnie, nie odkrywając żadnych chorób, jedynie niegroźne insekty - lek prędko został podany, ale wyglądało na to, że źródlana, magiczna woda poradziła sobie świetnie.
- Teraz musimy tylko zrobić im zagrodę. Może spróbujemy rzucić Caelum? - zaproponowała, mając nadzieję, że ktoś bardziej obeznany z obroną przed czarną magią pomoże im z utrzymaniem zaklęcia na stałe.
- Prawda? - zapytała wesoło, naprawdę spodziewając się znaleźć szpiczaki przy źródle wody. Wypatrywała też śladów w nietkniętym śniegu. Nie mogły odejść zbyt daleko, w tej porze roku przede wszystkim powinny zimować - ta sytuacja musiała być nowa także dla nich. To także była wskazówka.
- Och, wspaniale! Dzięki! - zareagowała na zaklęcia, rzucane przez towarzyszkę. Nie miała pojęcia, dlaczego jej nie wyszło, Sue była przecież bardzo dobra w transmutacji i poświęcała jej mnóstwo czasu - nie roztkliwiała się jednak nad tą porażką, świadoma, że mają bardzo ważną pracę do wykonania. Chwyciła jedną z siatek i obejrzała ją, po czym kiwnęła głową z uśmiechem, zadowolona z efektów. - Idealnie, teraz będzie o wiele prościej.
Zastanowiła się chwilę, jeszcze nie wybiegając w przyszłość, zbyt skupiona na poszukiwaniach. Była świadoma, że stworzonka muszą jeść, ale oddalała to w czasie. - Najlepiej larwy, ale coś wymyślimy - odpowiedziała, przeczesując okolicę wzrokiem. Ucieszyła się na widok kolejnego uciekiniera. - Przejdę na drugą stronę strumienia - zaproponowała cicho, od razu wcielając plan w życie i rozglądając się na przeciwległym brzegu oraz w jego okolicach.
Szła ostrożnie, wypatrując śladów oraz nasłuchując cichego tuptania w śniegu - trzy szpiczaki udało jej się znaleźć w norach, wyciągnęła je delikatnie, pamiętając o rękawiczkach, i umieściła w drewnianej skrzynce, gładząc delikatnie. Biedactwa, to nie była ich pora.
- Stworzymy im zagrodę. Nie chciałabym oddzielać ich od pani Atwood, złamie jej to serce, poza tym sama wiesz, że ich igły i one same potrafią być przydatne - wzruszyła ramionami. - Trzeba wymyślić coś, żeby nie czyniły zbyt wiele szkód. Na pewno nie możemy pozwolić im biegać po śniegu, powinny teraz zimować - powiedziała zmartwiona. - Mogą nie przeżyć mrozu, nie wiem jakim cudem wytrwały do teraz - westchnęła. Były naprawdę odporne.
Miały już piętnaście szpiczaków - trzy kolejne udało się złapać kawałek dalej przy strumieniu, w miejscu, które z niewyjaśnionych przyczyn wyglądało na cieplejsze - magia Oazy była zaskakująca, być może dała schronienie biednym istotom, czując, czego potrzebowały. Śnieg w tym miejscu stopniał, woda płynęła wolniej i była letnia, nie lodowata. - Ciekawe - Sue mruknęła pod nosem, goniąc szpiczaka z siatką. Gdy wszystkie trzy dołączyły do pudełek, spojrzała na Marie. - Jest ich już prawie dwadzieścia. Napójmy wszystkie wodą i wracajmy, tutaj ich nie przebadamy - zaproponowała. Nachodziły się tego dnia sporo, ale ostatecznie dotarły do właścicielki - okazało się, że jeden ze szpiczaków był u niej; jeden z mieszkańców Oazy znalazł go w swoim domu, gdy próbował skryć się pod deską.
- Czy to wszystkie, pani Atwood? - zapytała kobietę, z rozczuleniem obserwując staruszkę, wymieniającą każdego z podopiecznych po imieniu i licząc je na palcach. Po chwili dostały odpowiedź twierdzącą - świetnie! Sue prawie podskoczyła z radości. - Musimy je zbadać, zadbamy też o miejsce do życia, na ten moment trzeba będzie odgrodzić je od zimy, by w ogóle ją przeżyły - wyjaśniła. Dostrzegła też zielarkę, która zmierzała w ich stronę. Usłyszała od niej, że znalazła parę ususzonych stokrotek - mogło wystarczyć, by przekonać do siebie szpiczaki. Bądź co bądź, były przyzwyczajone do towarzystwa swojej właścicielki, musiała wiedzieć, jak je karmić. Podziękowała zielarce, prosząc ją jeszcze o parę leczniczych ziół, po czym razem z Marie zabrała wszystkie stworzenia do najbliższego pomieszczenia, nadającego się do badań. Sprawdziły szpiczaki skrupulatnie, nie odkrywając żadnych chorób, jedynie niegroźne insekty - lek prędko został podany, ale wyglądało na to, że źródlana, magiczna woda poradziła sobie świetnie.
- Teraz musimy tylko zrobić im zagrodę. Może spróbujemy rzucić Caelum? - zaproponowała, mając nadzieję, że ktoś bardziej obeznany z obroną przed czarną magią pomoże im z utrzymaniem zaklęcia na stałe.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I will be your warrior
I will be your lamb
OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Udało jej się poprawić zaklęcie Susanne i stworzyć dwie siatki, w które mogły łapać szpiczaki dużo sprawniej, bo wystarczyło je nakryć od góry, a potem ostrożnie wyciągnąć i włożyć do pudełka. I rzeczywiście przy źródle zaczęły znajdować szpiczaki, bo pudełka stopniowo zapełniały się kolejnymi stworzeniami. Może trudniej byłoby im je znaleźć, gdyby było ciepło, a tak to z powodu chłodu szpiczaki szukały kryjówek. Normalnie o tej porze zimowałyby podobnie jak zwykłe jeże, choć niewykluczone, że pani Atwood zapewniała im jakieś warunki chroniące przed zimnem i mrozem, a także dokarmiała je regularnie, dlatego nie zasnęły.
I ona doceniała współpracę z Sue i jej pomysłowość, a także niezwykłą empatię i rękę do zwierząt. Niewielu było ludzi, którzy obeszliby się z potencjalnymi szkodnikami równie łagodnie i delikatnie, więc dobrze się stało, że szpiczaki wysypały się akurat przy nich.
- Później będziemy mogły przynieść im jakieś larwy i rośliny spoza Oazy, i będziemy mogły je dokarmiać, ważne jest tylko, żeby znaleźć im coś na teraz, nie wiadomo kiedy ostatnio jadły – powiedziała, łapiąc w siatkę jeszcze jednego szpiczaka i wkładając go do pudełka. – Jeśli uważasz, że możemy zapewnić im miejsce tutaj, to pewnie, możemy spróbować. Ich igły rzeczywiście mogą się przydać dla alchemików, a pani Atwood będzie szczęśliwsza, mając je przy sobie.
Przynajmniej na jakiś czas mogły spróbować, na pewno do końca zimy. Jeśli szpiczaki okażą się problematyczne i będą uciekać z zagrody i niszczyć zapasy, to wiosną zawsze będzie można wypuścić je w lesie, Zakazanym bądź innym położonym z dala od dużych skupisk mugoli. Ale może uda im się to ogarnąć tak, by zwierzęta miały swoje spokojne miejsce tutaj.
Po pewnym czasie wyłapały wszystkie szpiczaki. W każdym razie taką ich liczbę, o jakiej mówiła pani Atwood. Miała nadzieję, że to naprawdę wszystkie i że żadne stworzenie nie zostało pominięte.
- Zgoda – skinęła głową, pomagając Susanne w pojeniu szpiczaków wodą ze źródła, która nie była lodowata, tylko przyjemnie letnia, a dla jej zmarzniętych dłoni wydawała się wręcz ciepła. Stworzenia na szczęście nie opierały się, a pozwoliły się napoić. Może w jakiś sposób wyczuwały dobrą magię i nie widziały w tym wszystkim podstępu.
Wróciły do pani Atwood, gdzie, jak się okazało, był jeszcze jeden szpiczak. Staruszka policzyła swoich podopiecznych i potwierdziła, że to wszystkie. Zabrały je więc do najbliższego nadającego się do tego celu pomieszczenia, żeby dokładnie je obejrzeć. Podzieliły się po połowie, ale i Marie na szczęście nie wykryła u żadnego ze zwierząt poważnej choroby. Niektóre były osłabione lub miały na sobie insekty, z których można było je uleczyć sposobami znanymi każdemu, kto był biegły w opiece nad magicznymi stworzeniami.
- Myślę, że będzie dobrze i niedługo wrócą do sił, osłabienie może być efektem przebywania na zimnie w czasie, kiedy powinny zimować. Ale jak będą regularnie karmione i chronione od mrozu, to powinno być z nimi lepiej – zgodziła się. – Proponowałabym zrobić coś w rodzaju dużej piaskownicy, z wkopanymi w ziemię deskami, które uniemożliwią szpiczakom podkop i ucieczkę z zagrody. Może poprosimy jakichś mężczyzn z Oazy, żeby dla nas zrobili coś takiego? Problem dna możemy rozwiązać, jeśli zrobimy to w miejscu, gdzie stosunkowo płytko pod powierzchnią jest lita skała, a boki można zabezpieczyć wkopaniem czegoś dostatecznie mocnego, by nie mogły tego przegryźć.
Po zbadaniu szpiczaków zamierzała kogoś takiego poszukać. Sama nie miała dość sił, by wykonać coś takiego, ale może któryś z mężczyzn okaże się skory do pomocy. Jakieś materiały budowlane na pewno tu były. I jak pomyślała, tak zrobiła. Po wyjściu z pomieszczenia i zostawieniu szpiczaków pod troskliwą opieką Sue poszła poszukać ludzi, którym opisała pokrótce pomysł na zagrodę, z której szpiczaki nie wykopałyby się pod spodem, a mogłyby w niej bezpiecznie trwać na czas zimy. Z ich pomocą udało się też wytypować takie miejsce, położone na uboczu, gdzie dość płytko pod ziemią były skały, więc byłoby trochę miejsca, w którym szpiczaki mogłyby spokojnie ryć, ale nie powinny robić głębokich podkopów i uciekać.
- Też nie jestem dobra w obronie, ale może po prostu ktoś regularnie odnawiałby zaklęcia, żeby mieć pewność, że szpiczaki będą bezpieczne przed mrozem. Jeśli tak się nie będzie dało, to trzeba będzie pomyśleć nad tymczasowym zadaszeniem do końca mrozów – zerknęła w stronę miejsca, gdzie zaczęto już wkopywać w ziemię długie deski stanowiące boki zagrody. Zielarka w tym czasie przyniosła im jeszcze trochę ziół do nakarmienia szpiczaków. – Caelum – spróbowała rzucić zaklęcie, by odizolować ten obszar od warunków atmosferycznych. – Jeśli mi nie wyjdzie, to popraw.
| staty jak Julia, więc opcm 8, st zaklęcia 45
I ona doceniała współpracę z Sue i jej pomysłowość, a także niezwykłą empatię i rękę do zwierząt. Niewielu było ludzi, którzy obeszliby się z potencjalnymi szkodnikami równie łagodnie i delikatnie, więc dobrze się stało, że szpiczaki wysypały się akurat przy nich.
- Później będziemy mogły przynieść im jakieś larwy i rośliny spoza Oazy, i będziemy mogły je dokarmiać, ważne jest tylko, żeby znaleźć im coś na teraz, nie wiadomo kiedy ostatnio jadły – powiedziała, łapiąc w siatkę jeszcze jednego szpiczaka i wkładając go do pudełka. – Jeśli uważasz, że możemy zapewnić im miejsce tutaj, to pewnie, możemy spróbować. Ich igły rzeczywiście mogą się przydać dla alchemików, a pani Atwood będzie szczęśliwsza, mając je przy sobie.
Przynajmniej na jakiś czas mogły spróbować, na pewno do końca zimy. Jeśli szpiczaki okażą się problematyczne i będą uciekać z zagrody i niszczyć zapasy, to wiosną zawsze będzie można wypuścić je w lesie, Zakazanym bądź innym położonym z dala od dużych skupisk mugoli. Ale może uda im się to ogarnąć tak, by zwierzęta miały swoje spokojne miejsce tutaj.
Po pewnym czasie wyłapały wszystkie szpiczaki. W każdym razie taką ich liczbę, o jakiej mówiła pani Atwood. Miała nadzieję, że to naprawdę wszystkie i że żadne stworzenie nie zostało pominięte.
- Zgoda – skinęła głową, pomagając Susanne w pojeniu szpiczaków wodą ze źródła, która nie była lodowata, tylko przyjemnie letnia, a dla jej zmarzniętych dłoni wydawała się wręcz ciepła. Stworzenia na szczęście nie opierały się, a pozwoliły się napoić. Może w jakiś sposób wyczuwały dobrą magię i nie widziały w tym wszystkim podstępu.
Wróciły do pani Atwood, gdzie, jak się okazało, był jeszcze jeden szpiczak. Staruszka policzyła swoich podopiecznych i potwierdziła, że to wszystkie. Zabrały je więc do najbliższego nadającego się do tego celu pomieszczenia, żeby dokładnie je obejrzeć. Podzieliły się po połowie, ale i Marie na szczęście nie wykryła u żadnego ze zwierząt poważnej choroby. Niektóre były osłabione lub miały na sobie insekty, z których można było je uleczyć sposobami znanymi każdemu, kto był biegły w opiece nad magicznymi stworzeniami.
- Myślę, że będzie dobrze i niedługo wrócą do sił, osłabienie może być efektem przebywania na zimnie w czasie, kiedy powinny zimować. Ale jak będą regularnie karmione i chronione od mrozu, to powinno być z nimi lepiej – zgodziła się. – Proponowałabym zrobić coś w rodzaju dużej piaskownicy, z wkopanymi w ziemię deskami, które uniemożliwią szpiczakom podkop i ucieczkę z zagrody. Może poprosimy jakichś mężczyzn z Oazy, żeby dla nas zrobili coś takiego? Problem dna możemy rozwiązać, jeśli zrobimy to w miejscu, gdzie stosunkowo płytko pod powierzchnią jest lita skała, a boki można zabezpieczyć wkopaniem czegoś dostatecznie mocnego, by nie mogły tego przegryźć.
Po zbadaniu szpiczaków zamierzała kogoś takiego poszukać. Sama nie miała dość sił, by wykonać coś takiego, ale może któryś z mężczyzn okaże się skory do pomocy. Jakieś materiały budowlane na pewno tu były. I jak pomyślała, tak zrobiła. Po wyjściu z pomieszczenia i zostawieniu szpiczaków pod troskliwą opieką Sue poszła poszukać ludzi, którym opisała pokrótce pomysł na zagrodę, z której szpiczaki nie wykopałyby się pod spodem, a mogłyby w niej bezpiecznie trwać na czas zimy. Z ich pomocą udało się też wytypować takie miejsce, położone na uboczu, gdzie dość płytko pod ziemią były skały, więc byłoby trochę miejsca, w którym szpiczaki mogłyby spokojnie ryć, ale nie powinny robić głębokich podkopów i uciekać.
- Też nie jestem dobra w obronie, ale może po prostu ktoś regularnie odnawiałby zaklęcia, żeby mieć pewność, że szpiczaki będą bezpieczne przed mrozem. Jeśli tak się nie będzie dało, to trzeba będzie pomyśleć nad tymczasowym zadaszeniem do końca mrozów – zerknęła w stronę miejsca, gdzie zaczęto już wkopywać w ziemię długie deski stanowiące boki zagrody. Zielarka w tym czasie przyniosła im jeszcze trochę ziół do nakarmienia szpiczaków. – Caelum – spróbowała rzucić zaklęcie, by odizolować ten obszar od warunków atmosferycznych. – Jeśli mi nie wyjdzie, to popraw.
| staty jak Julia, więc opcm 8, st zaklęcia 45
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Mogły też zapytać właścicielkę szpiczaków, jak najlepiej zapewnić im dobre warunki do życia, choć zamierzała poinstruować ją na przyszłość, że należy pozwolić stworzeniom zapaść w sen zimowy, jeśli jest to możliwe. Skoro pani Atwood udało się przetrzymać szpiczaki do teraz, należało poznać jej zdanie oraz sposoby, mogące okazać się naprawdę przydatne.
- To prawda - przyznała krótko Marie. - Poprosimy kogoś o pomoc z pożywieniem, a same zajmiemy się organizacją zakątka dla szpiczaków - zadecydowała szybko. Miała nadzieję, że nie trzeba będzie ich wypuszczać i przywykną do nowego otoczenia oraz ludzi, którym nie będą szkodzić. Najważniejszym było zagwarantowanie im dobrego miejsca do funkcjonowania - jeśli będą szczęśliwe, nie powinny stanowić problemu.
Susanne powoli zaczynała odczuwać zmęczenie, ale nie poddawała mu się jeszcze - poszukiwania trwały dosyć sporo, zafundowały też dziewczętom solidny spacer, musiały trochę krążyć, w dodatku uważnie sprawdzać każdą kryjówkę, co wcale nie było proste, a zadania nie kończyły się na tym - sprawdzanie, leczenie, karmienie, rozdzielanie zadań i w tym wszystkim, kreatywne myślenie, by stworzonka mogły pozostać w Oazie - miały za sobą naprawdę pracowity dzień; Lovegood, idąc do pani Atwood rano, nawet nie zakładała, że tak może się to wszystko skończyć - była nastawiona na przygotowywanie posiłku, ciepłej herbaty i pogawędki ze staruszką, którą trzeba było podnieść na duchu po utracie domu. Teraz rozmawiała z nią o szpiczakach.
- Pani Atwood, zabezpieczała pani w jakiś sposób zagrodę? - zapytała, słuchając uważnie kobiety. Nie były to co prawda najbardziej skuteczne patenty, ale parę z nich okazało się przydatnych i z czystym sumieniem mogły je zastosować. Wysłała dwóch ochotników do zorganizowania wszystkich potrzebnych rzeczy, po czym wróciła do rozmowy z Marie.
- Świetny pomysł! - przyznała, po dokładnym opisie wyobrażając sobie konstrukcję - oczyma wyobraźni widziała nawet coś podobnego, gdyż nieprzekraczalne dno konstrukcji było bardzo istotną częścią projektu. Zerknęła na zorganizowane pożywienie oraz panią Atwood. - Znajdziesz kogoś do budowy? Pomogę pani Atwood zająć się szpiczakami i udzielę paru wskazówek - zaproponowała. Plan został wprowadzony w życie, a Marie świetnie poradziła sobie z szukaniem rąk do pomocy - musiała być naprawdę przekonująca. Materiałów budowlanych nie brakowało i choć zaczynało się już ściemniać, mężczyźni pracowali dzielnie nad budową zapory. Sue dołączyła do nich, gdy wykonała swoje zadanie - staruszka została ze swoimi pupilami.
- Zadaszenie byłoby chyba lepszym pomysłem - odparła, gdy zaklęcie nie wyszło, a wizja odnawiania go co chwilę ostudziła entuzjazm. Gdyby ktoś zapomniał, szpiczakom mogłaby stać się krzywda, lepiej nie ryzykować. Grzecznie poprosiła pracujących o dodanie zabudowy. - Łatwiej będzie ją ogrzewać - wyjaśniła, po czym zabrała się do pomocy. Nie była w stanie budować, ale ułatwiać pracę transmutacją - już tak. Dzięki temu wszystko nabrało tempa i mogli podziwiać swoje dzieło - zmęczeni, ale szczęśliwi.
| zt
- To prawda - przyznała krótko Marie. - Poprosimy kogoś o pomoc z pożywieniem, a same zajmiemy się organizacją zakątka dla szpiczaków - zadecydowała szybko. Miała nadzieję, że nie trzeba będzie ich wypuszczać i przywykną do nowego otoczenia oraz ludzi, którym nie będą szkodzić. Najważniejszym było zagwarantowanie im dobrego miejsca do funkcjonowania - jeśli będą szczęśliwe, nie powinny stanowić problemu.
Susanne powoli zaczynała odczuwać zmęczenie, ale nie poddawała mu się jeszcze - poszukiwania trwały dosyć sporo, zafundowały też dziewczętom solidny spacer, musiały trochę krążyć, w dodatku uważnie sprawdzać każdą kryjówkę, co wcale nie było proste, a zadania nie kończyły się na tym - sprawdzanie, leczenie, karmienie, rozdzielanie zadań i w tym wszystkim, kreatywne myślenie, by stworzonka mogły pozostać w Oazie - miały za sobą naprawdę pracowity dzień; Lovegood, idąc do pani Atwood rano, nawet nie zakładała, że tak może się to wszystko skończyć - była nastawiona na przygotowywanie posiłku, ciepłej herbaty i pogawędki ze staruszką, którą trzeba było podnieść na duchu po utracie domu. Teraz rozmawiała z nią o szpiczakach.
- Pani Atwood, zabezpieczała pani w jakiś sposób zagrodę? - zapytała, słuchając uważnie kobiety. Nie były to co prawda najbardziej skuteczne patenty, ale parę z nich okazało się przydatnych i z czystym sumieniem mogły je zastosować. Wysłała dwóch ochotników do zorganizowania wszystkich potrzebnych rzeczy, po czym wróciła do rozmowy z Marie.
- Świetny pomysł! - przyznała, po dokładnym opisie wyobrażając sobie konstrukcję - oczyma wyobraźni widziała nawet coś podobnego, gdyż nieprzekraczalne dno konstrukcji było bardzo istotną częścią projektu. Zerknęła na zorganizowane pożywienie oraz panią Atwood. - Znajdziesz kogoś do budowy? Pomogę pani Atwood zająć się szpiczakami i udzielę paru wskazówek - zaproponowała. Plan został wprowadzony w życie, a Marie świetnie poradziła sobie z szukaniem rąk do pomocy - musiała być naprawdę przekonująca. Materiałów budowlanych nie brakowało i choć zaczynało się już ściemniać, mężczyźni pracowali dzielnie nad budową zapory. Sue dołączyła do nich, gdy wykonała swoje zadanie - staruszka została ze swoimi pupilami.
- Zadaszenie byłoby chyba lepszym pomysłem - odparła, gdy zaklęcie nie wyszło, a wizja odnawiania go co chwilę ostudziła entuzjazm. Gdyby ktoś zapomniał, szpiczakom mogłaby stać się krzywda, lepiej nie ryzykować. Grzecznie poprosiła pracujących o dodanie zabudowy. - Łatwiej będzie ją ogrzewać - wyjaśniła, po czym zabrała się do pomocy. Nie była w stanie budować, ale ułatwiać pracę transmutacją - już tak. Dzięki temu wszystko nabrało tempa i mogli podziwiać swoje dzieło - zmęczeni, ale szczęśliwi.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Susanne Lovegood
Zawód : pracownica rezerwatu znikaczy
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I will be your warrior
I will be your lamb
OPCM : 20 +8
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 31 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kieran wprawdzie nie narzucał jakiegoś strasznego tempa, ale Leach sam dobrze wiedział, że lepiej skończyć przed zmrokiem, inaczej będą musieli odłożyć to na jutro, a wielu ludzi już czekało na swoje ciepłe gniazdka. Przykro mu było na to patrzeć, że musieli porzucić swoje domy z powodu propagandy tego palanta Malfoya. Zupełnie nie wiedział w czym on był lepszy od całej reszty całkiem porządnych polityków, którzy może nie chcieliby wprowadzać takiego reżimu. Komu to w ogóle odpowiadało? Jednemu trochę bardziej silnemu gościowi ze Stonehenge? Co za bezsens. - Pożyczę od ojca, luzik, coś wymyślę. - uśmiechnął się zadowolony. No przecież Prue go nie zabije za to, co ma robić. - W każdym razie na pewno sobie poradzimy. Chociaż czasami mam ochotę powiedzieć Prue po prostu prawdę. Pewnie byłaby lepszym pomocnikiem niż ja. - W sumie to nie tak, że Norbert całe życie był tylko śmieszkiem, przechwalającym się sobą. Potrafił patrzeć na świat zupełnie obiektywnie i wiedział, że są osoby o wiele bardziej odpowiedzialne od niego. Jego żona z pewnością taką była. No i miała rewolucyjne zapędy. Może nawet bardziej zaawansowane od niego. Pytanie tylko czy Kieran chciał tak narażać, co by nie mówić, kobietę. Opiekunkę domowego ogniska. Nieważne jak wielkie byłyby jej rewolucyjne zapędy. On też nie chciał narażać swojej żony. Nieważne jak odważna by nie była. - Dzięki. - Mruknął tylko. No i złapał za różdżkę, zaczarował sobie młotek z pomocą Facere i jakoś od razu zaczęło mu szybciej iść. On tylko pilnował, żeby młotek uderzał w dobre miejsce. Ale i tak nie skończyli wszystkiego co mieli zrobić przed zmrokiem. - Muszę uciekać. Prue będzie się denerwować... - Westchnął cicho. Chętnie poszedłby jeszcze z Rineheartem na jakieś porządne, ciemne piwo zamiast do domu, ale cóż, obowiązki wzywały. - Napisz do mnie list w związku z tą fuchą. W końcu się na coś może przydam... - Wyszczerzył się. Czym innym mógł posłużyć jak nie tą uśmiechniętą gębą?
Założył swoją marynarkę i płaszcz. - Idziesz? - spytał przyjaciela. Lepiej będzie jak się zwiną. Ale Kieran obiecał mu wymówkę dla jego żony.
| zt
ja tu tylko kończę
Założył swoją marynarkę i płaszcz. - Idziesz? - spytał przyjaciela. Lepiej będzie jak się zwiną. Ale Kieran obiecał mu wymówkę dla jego żony.
| zt
ja tu tylko kończę
Nobby Leach
Zawód : radca prawny
Wiek : 47
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
Krzyk dusznej dojrzałości
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
zwalił mnie na kolana
ja jestem białym śniegiem
który do morza spada
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od kilku lat nie miał problemu z tym, żeby mówić o zagrożeniach osobom bliskim, być może dlatego, że przy swoim boku miał tylko córkę, którą całe życie przygotowywał do zostania aurorem. Nie było potrzeby, aby cokolwiek przed nią ukrywał, kiedy była gotowa stawić czoła najgorszemu złu w postaci czarnej magii. Właściwie to nie był pewien, czy udałoby mu się przed nią zataić cokolwiek, gdy od najmłodszych lat coraz uważniejszym spojrzeniem śledziła jego poczynania. Dość szybko ujawnił Jackie prawdę o istnieniu Zakonu Feniksa, wcielając ją tym samym w szeregi organizacji, aby od samego początku wiedziała kto jest wrogiem i jakie ma cele. Ale nikt nie mógł przewidzieć, że koniec potęgi Grindelwalda tak bardzo wzmocni wpływy innego czarnoksiężnika. Lord Voldemort miał za sobą nie tylko mroczne moce, ale również większą część brytyjskiej szlachty. W jego imię zabijano osoby niewinne. Jakimi argumentami do tego nakłaniał? I co roiło się w głowach jego popleczników, zwłaszcza tych najgorliwszych? Nie, pobudki zwyrodnialców nie były istotne, chciałby móc wcześniej wiedzieć o tych wszystkich chorych planach, aby móc im przeciwdziałać.
– Zawsze uważałem, że lepiej być świadomym wszelkich zagrożeń niż żyć w niewiedzy – odparł przyjacielowi, uderzając w poważne nuty. Już teraz próbowali wspólnie kombinować nad tym, jaki wymówki zaprezentować czarownicy, aby nie nabrała podejrzeń. Może i prawda była prostszym rozwiązaniem, ale zarazem znacznie mniej bezpiecznym. Z drugiej strony wojny weszła na kolejny poziom, a prawdziwie krwawe walki miały dopiero nadejść, tak podpowiadała Kieranowi nie tylko intuicja co doświadczenie. Zbyt długo żył na tym świecie, aby łudzić się, że cały konflikt w końcu rozejdzie się po kościach bez jakiegokolwiek poświęcenia. – Tylko czy Prue gotowa jest udźwignąć całą prawdę? Posiadanie jakichkolwiek informacji o Zakonie to ryzyko – to pani Leach w tym małżeństwie była tą bardziej opanowaną i rozważną, ale mogła nie zrozumieć tego, dlaczego jej mąż znów się wychyla. – List na pewno napiszę – zadeklarował śmiało, cały czas pamiętając o planach odnośnie założenie punktu informacyjnego w Londynie na rzecz Zakonu.
Podczas prowadzenia dyskusji żaden z nich nie zapomniał o obowiązkach. Udało im się uporać z dużą częścią prac nad nowym budynkiem. Postawili ściany, to już było coś. Kieran nie musiał się nigdzie spieszyć, nie miał do kogo, ale Nobby był w innej sytuacji. – Idę – odpowiedział i ruszył za swoim druhem.
| z tematu
– Zawsze uważałem, że lepiej być świadomym wszelkich zagrożeń niż żyć w niewiedzy – odparł przyjacielowi, uderzając w poważne nuty. Już teraz próbowali wspólnie kombinować nad tym, jaki wymówki zaprezentować czarownicy, aby nie nabrała podejrzeń. Może i prawda była prostszym rozwiązaniem, ale zarazem znacznie mniej bezpiecznym. Z drugiej strony wojny weszła na kolejny poziom, a prawdziwie krwawe walki miały dopiero nadejść, tak podpowiadała Kieranowi nie tylko intuicja co doświadczenie. Zbyt długo żył na tym świecie, aby łudzić się, że cały konflikt w końcu rozejdzie się po kościach bez jakiegokolwiek poświęcenia. – Tylko czy Prue gotowa jest udźwignąć całą prawdę? Posiadanie jakichkolwiek informacji o Zakonie to ryzyko – to pani Leach w tym małżeństwie była tą bardziej opanowaną i rozważną, ale mogła nie zrozumieć tego, dlaczego jej mąż znów się wychyla. – List na pewno napiszę – zadeklarował śmiało, cały czas pamiętając o planach odnośnie założenie punktu informacyjnego w Londynie na rzecz Zakonu.
Podczas prowadzenia dyskusji żaden z nich nie zapomniał o obowiązkach. Udało im się uporać z dużą częścią prac nad nowym budynkiem. Postawili ściany, to już było coś. Kieran nie musiał się nigdzie spieszyć, nie miał do kogo, ale Nobby był w innej sytuacji. – Idę – odpowiedział i ruszył za swoim druhem.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|10 maja
Nie wiedział co miała przynieść za sobą tajemnicza wiadomość. Uznał ją jednak za tą z rodzaju służbowych - w końcu proszony był przez Zakonnika do stawienia się w równie zakonniczym miejscu. Nie wiedząc jednak czego miał się spodziewać przygotował się na wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało kiedy prócz wygodnej szaty, zestawu amuletów wyposażył się w kilka eliksirów notując w myślach potrzebę uzupełnienia ich zapasu w niedalekiej przyszłości. Mógł co prawda dociekać powodów dla których Hannah chciała go widzieć, jednak papier nie zawsze był wdzięcznym nosicielem słów, a czas ostatnio lubił przepływać miedzy palcami jakoś tak szybciej. Nie marnował więc czasu i chwilę po odprawieniu wiekowej już sowy ruszył w drogę.
Ta nie była niebezpieczna, lecz znaczący do pokonania dystans sprawił, że i tak przyszło mu opłacić czasem. Znajdując się już w lesie wydawało mu się, że czas miał jednak mimo wszystko dobry. Odnalazł wejście do Oazy zdając sobie sprawę z tego, że odwiedzał to miejsce po raz pierwszy od momentu misji z końca grudnia. Nie uszło mu uwadze, że krajobraz tego miejsca nieco się zmienił. Co prawda słyszał o mających tu miejsce pracach, nawet na styczniowym spotkaniu poszukiwano wśród Zakonników rąk do tejże, lecz co innego było słyszeć, a widzieć jej efekty. Ze spokojem przemieszczał się między budowlami w których co jakiś czas migało mu życie należące najpewniej do jednych z uratowanych przed rzezią mugoli czy innych sierot. Gdzieś zamajaczył mu też w oddali szczyt pomnika wzniesionego po śmierci Bathildy ku chwale poległych. Nie uczestniczył w samej ceremonii. Nie z braku szacunku, a ideologii - wojna nie była czasem w którym opłakiwało się poległych, a liczyło się tych którzy byli w stanie podnieść różdżkę. Ciekawe, czy za równo dwa tygodnie, kiedy to otrzyma list od Jude wspominający o śmierci jednego z niewielu przyjaciół, rodziny to również tak będzie na to patrzył...?
Nie był do końca pewien, czy ruiny o których wspominała Hannah były właśnie tym miejscem w którym się obecnie znajdował, lecz przestrzeń wokół tak też wyglądała - Hannah? - bąkną w pustkę. Może już tu była, lecz jej nie widział...?
Nie wiedział co miała przynieść za sobą tajemnicza wiadomość. Uznał ją jednak za tą z rodzaju służbowych - w końcu proszony był przez Zakonnika do stawienia się w równie zakonniczym miejscu. Nie wiedząc jednak czego miał się spodziewać przygotował się na wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało kiedy prócz wygodnej szaty, zestawu amuletów wyposażył się w kilka eliksirów notując w myślach potrzebę uzupełnienia ich zapasu w niedalekiej przyszłości. Mógł co prawda dociekać powodów dla których Hannah chciała go widzieć, jednak papier nie zawsze był wdzięcznym nosicielem słów, a czas ostatnio lubił przepływać miedzy palcami jakoś tak szybciej. Nie marnował więc czasu i chwilę po odprawieniu wiekowej już sowy ruszył w drogę.
Ta nie była niebezpieczna, lecz znaczący do pokonania dystans sprawił, że i tak przyszło mu opłacić czasem. Znajdując się już w lesie wydawało mu się, że czas miał jednak mimo wszystko dobry. Odnalazł wejście do Oazy zdając sobie sprawę z tego, że odwiedzał to miejsce po raz pierwszy od momentu misji z końca grudnia. Nie uszło mu uwadze, że krajobraz tego miejsca nieco się zmienił. Co prawda słyszał o mających tu miejsce pracach, nawet na styczniowym spotkaniu poszukiwano wśród Zakonników rąk do tejże, lecz co innego było słyszeć, a widzieć jej efekty. Ze spokojem przemieszczał się między budowlami w których co jakiś czas migało mu życie należące najpewniej do jednych z uratowanych przed rzezią mugoli czy innych sierot. Gdzieś zamajaczył mu też w oddali szczyt pomnika wzniesionego po śmierci Bathildy ku chwale poległych. Nie uczestniczył w samej ceremonii. Nie z braku szacunku, a ideologii - wojna nie była czasem w którym opłakiwało się poległych, a liczyło się tych którzy byli w stanie podnieść różdżkę. Ciekawe, czy za równo dwa tygodnie, kiedy to otrzyma list od Jude wspominający o śmierci jednego z niewielu przyjaciół, rodziny to również tak będzie na to patrzył...?
Nie był do końca pewien, czy ruiny o których wspominała Hannah były właśnie tym miejscem w którym się obecnie znajdował, lecz przestrzeń wokół tak też wyglądała - Hannah? - bąkną w pustkę. Może już tu była, lecz jej nie widział...?
Find your wings
Skamander był najlepszym wyborem, o, zgrozo, choć nigdy nie przypuszczała, że pomyśli o nim w tej kategorii kiedykolwiek. Posłała do niego Dallasa bez wahania, od razu — choć nie było mowy o tym, by miała się rozmyślić. W swoim liście nie prosiła o spotkanie, nie zdradziła też zbyt wiele, liczyła jednak, że konkretna wiadomość spotka się z równie konkretną odpowiedzią. Kiedy sowa wróciła bez koperty, narzuciła na siebie sweter, założyła wysokie, wiązane buty, a różdżkę wetknęła za skórzany pasek i opuściła mieszkanie przy Baker Street z miotłą w ręce, nie zastanawiając się już, czy ten widok będzie kogokolwiek dziwił — wiedziała, że nie; mugole zostali wygnani.
Nim dotarła w umówione miejsce, zaszła jeszcze do kilku osób, którym obiecała dostarczyć kilka rzeczy z Londynu, w końcu ten na dobre stał się miejscem spływającym krwią, niedostępnym dla uciekinierów i zbrodniarzy, wśród których już wkrótce sama miała się znaleźć. To były jednak krótkie wizyty, nie mogła pozwolić mu czekać. Chcąc nie chcąc, jakkolwiek próbowała to oficjalnie sformułować, miała do niego prośbę, lecz z nią dziwne przeczucie, że nie odmówi. Skamandera dostrzegła od razu; nie sposób było go pomylić z kimś innym. Wysoki, dobrze zbudowany, o nieprzeniknionym wyrazie twarzy, jakby lustrował otoczenie, nie ufając nawet środowisku. Wyglądał na kogoś, kto nie odnajdywał się w tym miejscu. Nie wiedziała, czy będzie to mieć jakiekolwiek znaczenie, i tak nikt nie powinien im przeszkodzić. Nie czaiła się, nie skradała, ale od razu wyciągnęła różdżkę, zaciskając ją pewnie w prawej dłoni.
— Przejdę do konkretów — powiedziała bez zbędnego powitania; nigdy nie kryła tego, jaki ma wobec niego stosunek, choć budowany wyłącznie na cudzych relacjach, historiach, które rozgrywały się gdzieś obok niej. Spojrzała mu prosto w oczy, krótko przemykając wzrokiem po całej twarzy. — Rzucam ci wyzwanie na pojedynek.— Stanęła przed nim z zacięciem w oczach. Powinna użyć zapewnie innych słów, ale po co serwować mu zawoalowaną prawdę? — Nie biorę udziału w pojedynkach w klubie, potrzebuję treningu, a ty nie będziesz mnie oszczędzał. — A już na pewno nie z powodu starszego brata gwardzisty. Domniemywała, czy zdecydowała za niego? — A ja cię nie lubię, więc będzie łatwiej.— Wyobrazić sobie w nim wroga i kierować w niego wszystko to, z czym miałaby problem względem innych osób.
Nim dotarła w umówione miejsce, zaszła jeszcze do kilku osób, którym obiecała dostarczyć kilka rzeczy z Londynu, w końcu ten na dobre stał się miejscem spływającym krwią, niedostępnym dla uciekinierów i zbrodniarzy, wśród których już wkrótce sama miała się znaleźć. To były jednak krótkie wizyty, nie mogła pozwolić mu czekać. Chcąc nie chcąc, jakkolwiek próbowała to oficjalnie sformułować, miała do niego prośbę, lecz z nią dziwne przeczucie, że nie odmówi. Skamandera dostrzegła od razu; nie sposób było go pomylić z kimś innym. Wysoki, dobrze zbudowany, o nieprzeniknionym wyrazie twarzy, jakby lustrował otoczenie, nie ufając nawet środowisku. Wyglądał na kogoś, kto nie odnajdywał się w tym miejscu. Nie wiedziała, czy będzie to mieć jakiekolwiek znaczenie, i tak nikt nie powinien im przeszkodzić. Nie czaiła się, nie skradała, ale od razu wyciągnęła różdżkę, zaciskając ją pewnie w prawej dłoni.
— Przejdę do konkretów — powiedziała bez zbędnego powitania; nigdy nie kryła tego, jaki ma wobec niego stosunek, choć budowany wyłącznie na cudzych relacjach, historiach, które rozgrywały się gdzieś obok niej. Spojrzała mu prosto w oczy, krótko przemykając wzrokiem po całej twarzy. — Rzucam ci wyzwanie na pojedynek.— Stanęła przed nim z zacięciem w oczach. Powinna użyć zapewnie innych słów, ale po co serwować mu zawoalowaną prawdę? — Nie biorę udziału w pojedynkach w klubie, potrzebuję treningu, a ty nie będziesz mnie oszczędzał. — A już na pewno nie z powodu starszego brata gwardzisty. Domniemywała, czy zdecydowała za niego? — A ja cię nie lubię, więc będzie łatwiej.— Wyobrazić sobie w nim wroga i kierować w niego wszystko to, z czym miałaby problem względem innych osób.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Kusiło go by przesunąć po żłobieniach w starym kamieniu będącym fundamentem wszechobecnych wokół ruin, tak jak czasem przesuwało się po pergaminie księgi wzdłuż niezrozumiałej, lecz w jakiś sposób intrygującej sentencji. Zachował jednak powściągliwość upominając się, że przecież nie pojawił się tutaj dla kilku omszałych, dziwnych ścian. Podniósł więc spojrzenie, a zaraz głos po to by ostatecznie zamiast odnaleźć - zostać odnalezionym.
Chociaż stojąc na przeciw niej zgrywał niewzruszonego jej bojową postawą, jak i zaciskającą się na różdżce dłonią tak jednak wewnętrznie targnęło nim jakieś zażenowanie wymieszane z obawami. O ile nie był fanem niczym niepodpartej, ślepej wiary, tak teraz NAPRAWDĘ, miał nadzieję, że Roselyn z którą rozmawiał w kwietniu nie nagadała jakichś głupot swojej kuzynce, która zaś z mniej lub bardziej niejasnych przyczyn nie zamierzała tak tego zostawić. Teoretycznie, obiektywnie rzecz ujmując wydawało mu się, że powoli jakąś nić porozumienia z matką swojego dziecka nawiązywał, lecz praktycznie trzeba było brać pod uwagę jak gwałtowne i śmiałe potrafiły być Wrightowny.
Uniósł lekko jedną brew ku górze słysząc, jak oto w tym momencie postanowiła zadecydować za ich dwójkę szczęśliwie jednak - w temacie potencjalnego pojedynku. Odetchną w duchu z ulgą, a w rzeczywistości spojrzał na nią z zaintrygowaniem, jak gdyby wyceniając jej motywację, chęci i zdecydowanie. Ostatecznie przybył tu na jej wezwanie, dla niej, gotowy na wszystko - z jakiej racji miałby jej odmówić...?
- Nie będzie - poprawił, a może bardziej zapewnił odnosząc się jednak już do samej walki. Skoro odwoływała się do klubowych pojedynków musiała zdawać sobie sprawę z tego, że i on się w nich udzielał póki miał ku temu możliwości i tego, że dzieliła ich liga, umiejętności. A jednak zgłosiła się właśnie do niego. Sięgną po różdżkę - Na jakich zasadach chcesz to rozegrać...? Na pojedynkowych? Czy na braku zasad...? - zsuną z pleców pelerynę odkładając ją na na jednym z wyglądających z pod ziemi głazie. Naprawdę nie chciał niszczyć kolejnej. Miał ich coraz mniej, a dostać jakakolwiek nieposzarpaną było coraz trudniej - Nie ma tu z nami też uzdrowiciela, nie walczymy więc do samego końca - wykreślił granicę nie będąc pewnym czy dla siebie, czy jednak dla niej jakby się faktycznie zbyt łatwo wczuła za postrzeganie go jako wroga. Jutro miał umówiony wypad do Londynu. Musiał być w jakiejkolwiek formie - Więc...? - przyjął pozycję chowając wolną rękę za plecy i jeżeli Hannach nie zamierzała szybko zareagować zamierzał przejąć inicjatywę.
Chociaż stojąc na przeciw niej zgrywał niewzruszonego jej bojową postawą, jak i zaciskającą się na różdżce dłonią tak jednak wewnętrznie targnęło nim jakieś zażenowanie wymieszane z obawami. O ile nie był fanem niczym niepodpartej, ślepej wiary, tak teraz NAPRAWDĘ, miał nadzieję, że Roselyn z którą rozmawiał w kwietniu nie nagadała jakichś głupot swojej kuzynce, która zaś z mniej lub bardziej niejasnych przyczyn nie zamierzała tak tego zostawić. Teoretycznie, obiektywnie rzecz ujmując wydawało mu się, że powoli jakąś nić porozumienia z matką swojego dziecka nawiązywał, lecz praktycznie trzeba było brać pod uwagę jak gwałtowne i śmiałe potrafiły być Wrightowny.
Uniósł lekko jedną brew ku górze słysząc, jak oto w tym momencie postanowiła zadecydować za ich dwójkę szczęśliwie jednak - w temacie potencjalnego pojedynku. Odetchną w duchu z ulgą, a w rzeczywistości spojrzał na nią z zaintrygowaniem, jak gdyby wyceniając jej motywację, chęci i zdecydowanie. Ostatecznie przybył tu na jej wezwanie, dla niej, gotowy na wszystko - z jakiej racji miałby jej odmówić...?
- Nie będzie - poprawił, a może bardziej zapewnił odnosząc się jednak już do samej walki. Skoro odwoływała się do klubowych pojedynków musiała zdawać sobie sprawę z tego, że i on się w nich udzielał póki miał ku temu możliwości i tego, że dzieliła ich liga, umiejętności. A jednak zgłosiła się właśnie do niego. Sięgną po różdżkę - Na jakich zasadach chcesz to rozegrać...? Na pojedynkowych? Czy na braku zasad...? - zsuną z pleców pelerynę odkładając ją na na jednym z wyglądających z pod ziemi głazie. Naprawdę nie chciał niszczyć kolejnej. Miał ich coraz mniej, a dostać jakakolwiek nieposzarpaną było coraz trudniej - Nie ma tu z nami też uzdrowiciela, nie walczymy więc do samego końca - wykreślił granicę nie będąc pewnym czy dla siebie, czy jednak dla niej jakby się faktycznie zbyt łatwo wczuła za postrzeganie go jako wroga. Jutro miał umówiony wypad do Londynu. Musiał być w jakiejkolwiek formie - Więc...? - przyjął pozycję chowając wolną rękę za plecy i jeżeli Hannach nie zamierzała szybko zareagować zamierzał przejąć inicjatywę.
Find your wings
wracamy z szafki
Przez jedną chwilę miała nad nim przewagę i dodało jej to pewności siebie. Pojedynek, który chciała rozegrać przyniósł jej więcej niż oczekiwała. Może nie chodziło tylko o ogólne przetrenowanie, odkąd przestała odwiedzać klub pojedynków. Może chodziło o coś więcej, było w tym wszystkim wiele emocji, których wcale nie kryła już później. Może tak, może udowodniła sama sobie, że potrafi, że może, jeśli chce i da radę. Nie spodziewała się jednak takiego finału. Gotowa była odnieść rany, choć nie omieszkała wykrzyczeć mu prosto w twarz, że przecież wybierali się na uroczystość do Macmillanów; ale to? Nie zdoławszy uniknąć zaklęcia, poczuła, jak magia szarpie ją za kostkę. Spętane magicznymi kajdanami nadgarstki dopiero po pociągnięciu i walce z grawitacją ruszyły w przeciwną stronę, ku własnym udom, a palce zacisnęły się na materiale spódnicy, która z oczywistych powodów opadła, przypominając parasol wywracający się na drugą stronę przy silnym wierze. Jasne nogi obleczone w podwinięte podkolanówki i wysokie wiązane buty błysnęły na ciemnym tle.
— Natychmiast mnie postaw z powrotem na ziemię, Skamander! — krzyknęła na niego, a policzki pokryły się szkarłatem, nie tylko ze wstydu, złości, ale też napływającej do głowy krwi. — Ty nadęty, zapatrzony w siebie ignorancie! Puść mnie na ziemię! — Spiorunowała go spojrzeniem, godząc się z tym, że spódnica tylko z jednej strony zakrywała to, co powinna zakrywać. — Jesteś taki sam, jak oni! Ci Rycerze cali! W ogóle nie liczysz się z nikim i z niczym. W ogóle! Najpierw próbowałeś mnie zabić, a teraz co? Szydzisz ze mnie? Drwisz?! Chciałeś mi pokazać, że to nie są przelewki, żarty, bo Rycerze nikogo nie oszczędzą? A to?! Co to ma być?! Jak w ogóle możesz! Nie wstyd ci, Skamander?! Twój kuzyn to był porządny czarodziej, potrafił się pojedynkować i do tego miał honor, a ty nie masz go za knuta! — nabrała powietrza w płuca, wciąż przyciskając materiał do ud, na tyle na ile pozwoliła jej długość rąk, ale zaczynały boleć ją ramiona. — Nie próbuj mnie nawet uciszać — warknęła, nie spuszczając go z oczu. — Jeśli się tylko do mnie zbliższysz zacznę krzyczeć, na pewno kogoś to zaalarmuje w oazie. — Po tym pojedynku nienawidziła go jeszcze bardziej. Do oczu napłynęły łzy złości. — Miałam szansę cię pokonać, ale zwątpiłam w siebie! Nie jesteś niepokonany. Jesteś człowiekiem, jak każdy z nas. Tylko takim pozbawionym skrupułów. Gdybyś miał poświęcić setki niewinnych żyć, by dostać jednego człowieka, nawet byś się nie zawahał, co? Jesteś socjopatą, Skamander. I cholernie żałuję, że twoja córka ma takiego ojca. Ojca, który nie da jej za grosz ciepła, za grosz poczucia bezpieczeństwa. Ojca, który nie potrafi wziąć odpowiedzialności za własne czyny, tylko ucieka od niej jak tchórz! — I nagle poczuła, że zrobiło jej się zwyczajnie przykro. I wstyd. Bo to, co mówiła nie do końca było prawdą. Mówiła, co jej ślina niosła na język. Mówiła pod wpływem emocji, które w niej wrzały. Mówiła wszystko, by tylko go sprowokować do czegoś. Ale sama nie wiedziała do czego. Ani czego chciała. Poza tym, by postawił ją z powrotem na ziemi. — Ktoś musiał cię kiedyś strasznie skrzywdzić.— Może dlatego taki był. Bezwzględny.
Przez jedną chwilę miała nad nim przewagę i dodało jej to pewności siebie. Pojedynek, który chciała rozegrać przyniósł jej więcej niż oczekiwała. Może nie chodziło tylko o ogólne przetrenowanie, odkąd przestała odwiedzać klub pojedynków. Może chodziło o coś więcej, było w tym wszystkim wiele emocji, których wcale nie kryła już później. Może tak, może udowodniła sama sobie, że potrafi, że może, jeśli chce i da radę. Nie spodziewała się jednak takiego finału. Gotowa była odnieść rany, choć nie omieszkała wykrzyczeć mu prosto w twarz, że przecież wybierali się na uroczystość do Macmillanów; ale to? Nie zdoławszy uniknąć zaklęcia, poczuła, jak magia szarpie ją za kostkę. Spętane magicznymi kajdanami nadgarstki dopiero po pociągnięciu i walce z grawitacją ruszyły w przeciwną stronę, ku własnym udom, a palce zacisnęły się na materiale spódnicy, która z oczywistych powodów opadła, przypominając parasol wywracający się na drugą stronę przy silnym wierze. Jasne nogi obleczone w podwinięte podkolanówki i wysokie wiązane buty błysnęły na ciemnym tle.
— Natychmiast mnie postaw z powrotem na ziemię, Skamander! — krzyknęła na niego, a policzki pokryły się szkarłatem, nie tylko ze wstydu, złości, ale też napływającej do głowy krwi. — Ty nadęty, zapatrzony w siebie ignorancie! Puść mnie na ziemię! — Spiorunowała go spojrzeniem, godząc się z tym, że spódnica tylko z jednej strony zakrywała to, co powinna zakrywać. — Jesteś taki sam, jak oni! Ci Rycerze cali! W ogóle nie liczysz się z nikim i z niczym. W ogóle! Najpierw próbowałeś mnie zabić, a teraz co? Szydzisz ze mnie? Drwisz?! Chciałeś mi pokazać, że to nie są przelewki, żarty, bo Rycerze nikogo nie oszczędzą? A to?! Co to ma być?! Jak w ogóle możesz! Nie wstyd ci, Skamander?! Twój kuzyn to był porządny czarodziej, potrafił się pojedynkować i do tego miał honor, a ty nie masz go za knuta! — nabrała powietrza w płuca, wciąż przyciskając materiał do ud, na tyle na ile pozwoliła jej długość rąk, ale zaczynały boleć ją ramiona. — Nie próbuj mnie nawet uciszać — warknęła, nie spuszczając go z oczu. — Jeśli się tylko do mnie zbliższysz zacznę krzyczeć, na pewno kogoś to zaalarmuje w oazie. — Po tym pojedynku nienawidziła go jeszcze bardziej. Do oczu napłynęły łzy złości. — Miałam szansę cię pokonać, ale zwątpiłam w siebie! Nie jesteś niepokonany. Jesteś człowiekiem, jak każdy z nas. Tylko takim pozbawionym skrupułów. Gdybyś miał poświęcić setki niewinnych żyć, by dostać jednego człowieka, nawet byś się nie zawahał, co? Jesteś socjopatą, Skamander. I cholernie żałuję, że twoja córka ma takiego ojca. Ojca, który nie da jej za grosz ciepła, za grosz poczucia bezpieczeństwa. Ojca, który nie potrafi wziąć odpowiedzialności za własne czyny, tylko ucieka od niej jak tchórz! — I nagle poczuła, że zrobiło jej się zwyczajnie przykro. I wstyd. Bo to, co mówiła nie do końca było prawdą. Mówiła, co jej ślina niosła na język. Mówiła pod wpływem emocji, które w niej wrzały. Mówiła wszystko, by tylko go sprowokować do czegoś. Ale sama nie wiedziała do czego. Ani czego chciała. Poza tym, by postawił ją z powrotem na ziemi. — Ktoś musiał cię kiedyś strasznie skrzywdzić.— Może dlatego taki był. Bezwzględny.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wright nie zdołała się uchylić przed promieniem zaklęcia. Trafiona zawisła do góry nogami nad ziemią tak, jak on chwilę wcześniej. Nie mogła już na niego wbiec, różdżka też leżała poza jej zasięgiem, dłonie miała spętane magicznymi kajdanami. Na wszelki wypadek nie podchodził zachowując zdrowy dystans od jej zębów. Wypuścił nadmiar wstrzymywanego w płucach powietrza pozwalając sobie na częściowe rozluźnienie. To był koniec. Koniec jednej walki - ta druga zdawała się z czarownicą nigdy nie kończyć. Skamander nie miał pojęcia skąd brała tyle energii do plucia jadem, do ciągłego wrzasku, krzyku, szamotania się. Na samą myśl robił się zazdrosny i zmęczony jednocześnie.
- Najpierw się uspokój - jeżeli miał ją wypuścić to to nie mogło wyglądać tak, że zaraz wrócą do wzajemnego szarpania. Ciągle odczuwał potrzebę poprawienia spodni w kroku i nie zamierzał tego wymogu pogłębiać - Nie, Wright, nie mam zamiaru dalej się z tobą szarpać dlatego też nie zdejmę uroku dopóki się nie uspokoisz. To koniec. Nie ma powodu do dalszej walki - starał się do niej przemówić, lecz jakaś część jego podpowiadała mu, że to jak rzucanie grochem o ścianę. Mimo to próbował nie wiedząc co innego mógł zrobić, powiedzieć. W przeciwieństwie do czarownicy, która wiele pomysłów na to jak zaburzyć ciszę między nimi. Nieprzemyślaną, chaotyczną, niszczycielską burzę oprawioną w pioruny ciskanymi z, wydawałoby się, ciepłych oczu.
Ze względnym spokojem przyjął spływające na niego zarzuty. Te początkowe. Odnosił wrażenie, że ich parafrazę słyszy już dziś z tych samych ust po raz drugi lub trzeci. Znów przyrównywała go do wroga, przypisywała niestworzoną gamę emocji którą to w czasie pojedynku miał się z dziką rozkoszą niemalże krztusić. Mówiła jak potłuczona, a on zdając sobie z tego sprawę starał się obrosnąć w cierpliwość, przeczekać. Zaślepiona furią brnęła dalej. Nie spodziewał się, że postawi ko obok kuzyna i postanowi wycenić jego miarą. Trzymana w dłoni różdżka ułożyła się wygodniej w dłoni w zamiarze użycia. Nie, nie użył jej - Ciągle krzyczysz. Nieustannie, od samego początku, a wciąż jesteśmy tu tylko we dwójkę - zauważył za to podtrzymując na sobie jej spojrzenie, wytrącając tą bezsensowną groźbę z ręki. Mogła go obrażać, lecz niech nie próbuje go przy tym straszyć. Nie kiedy spętana mogła jedynie zdzierać głos, który mógł jej w każdej chwili odebrać. Oszczędziłby sobie dzięki temu nerwów, tego bezwładnego szczotkowania pod włos.
- Kiedy otrzymałem od ciebie list z prośbą o przybycie - przybyłem. Nie wypytywałem się o powody mylnie uznając, że skoro go nie podajesz od razu to musi być ku temu konkretna przyczyna. Stojąc już na przeciwko, doskonale zdając sobie sprawę z moich umiejętności, oznajmiłaś mi, że chcesz walki. Tuż przed nią wyszedłem do ciebie z propozycją ustalenia jakichś jej granic, zasad - zakpiłaś, zbagatelizowałaś, nie chciałaś ich. W trakcie jej, od początku do jej końca traktowałem cię na poważnie, jak równego sobie przeciwnika - nie mogłem inaczej jeżeli zamierzałem przełamać linie twojej obrony. Dla ciebie to jednak nie był nigdy poważny sparing czy walka. Dla ciebie od samego początku był to plac zabaw, a raczej laboratorium w którym to ja miałem odegrać rolę królika doświadczalnego. Świadomie rezygnowałaś z prób zyskania faktycznej przewagi na korzyść transmutacyjnych psikusów - dostatecznie dużo sparingów i walk przeżył by potrafić to wycenić. Zwłaszcza, że miał na przeciwko siebie biegłego użytkownika białej magii mogącego nawet z nim wygrać gdyby odpowiednio wykorzystał swoje umiejętności - I nie, teraz to ty będziesz mnie słuchała, a jeżeli nie potrafisz to sprawię, że się nauczysz - dodał czując, że czarownica ma bardziej niż ochotę wejść mu w słowo. Wystarczająco dużo się już jednak dziś jej nasłuchał. Przepełniająca go irytacja zaczęła wykrzywiać maskę spokoju, a despotyczne drewno pau ferro drewno w wymownym geście zakołysało się przed oczami zakonniczki - Pewnie nie pomyślałaś ani przez chwilę, że mogę robić coś istotniejszego. Wzywasz więc oczekujesz, tak? To dopiero brzmi arogancko. - retoryczne pytanie zawisło z premedytacją dając jej do zrozumienia, że wszystkie epitety, którymi go określała zaskakująco dobrze leżą i na niej. Więcej niż jeden - Kłamiesz. Mówisz, że chcesz pojedynku, walki, a kiedy tak właściwie to dostajesz to czego żądasz to masz pretensje, strugasz z siebie ofiarę większą niż jesteś, wyjesz, że przegrałaś, że straciłaś pewność siebie, masz za złe, że nie zostałaś potraktowana specjalnie, delikatniej. Rozumiem jednak, że problemu by nie było, gdybym udawał zaangażowanie w walkę przyjmując rolę żywej tarczy dla twojej różdżki, jak i śmietnika na twoje werbalizowane myśli...? Trzeba było powiedzieć mi to wcześniej. Jakoś bym się do tego ustosunkował - ostatnie zdania pobrzękiwały nieco niepoważnie, lecz taka właśnie była w tym momencie Hannah. Niepoważna. To jak się zachowywała było jak jakieś nieporozumienie - śmieszne. Im szybciej to zrozumie tym szybciej ten cyrk się skończy - Nie jestem Samuelem. Może to jego trzeba było wezwać...? - kochał go jak brata, lecz nienawidził być do niego przyrównywany - O Melanie i Roselyn nie będę z tobą rozmawiał. Ani teraz, ani w przyszłości - uciął surowo. To nie miało związku z niczym. To nie była jej sprawa. Uroku nie zakończył. Wisiała do góry nogami, a on nie zamierzał ulegać łzom, jej szamotaniu, jej wyrzucanym w złości słowom, których wypowiadanie wciąż wiązało się z konsekwencjami. Może wypadałoby zdać sobie z tego sprawę. Czy ktokolwiek uczył ją, że ślepa agresja nie rozwiązuje problemów? - Tak bardzo potrzebujesz we mnie wroga?
- Najpierw się uspokój - jeżeli miał ją wypuścić to to nie mogło wyglądać tak, że zaraz wrócą do wzajemnego szarpania. Ciągle odczuwał potrzebę poprawienia spodni w kroku i nie zamierzał tego wymogu pogłębiać - Nie, Wright, nie mam zamiaru dalej się z tobą szarpać dlatego też nie zdejmę uroku dopóki się nie uspokoisz. To koniec. Nie ma powodu do dalszej walki - starał się do niej przemówić, lecz jakaś część jego podpowiadała mu, że to jak rzucanie grochem o ścianę. Mimo to próbował nie wiedząc co innego mógł zrobić, powiedzieć. W przeciwieństwie do czarownicy, która wiele pomysłów na to jak zaburzyć ciszę między nimi. Nieprzemyślaną, chaotyczną, niszczycielską burzę oprawioną w pioruny ciskanymi z, wydawałoby się, ciepłych oczu.
Ze względnym spokojem przyjął spływające na niego zarzuty. Te początkowe. Odnosił wrażenie, że ich parafrazę słyszy już dziś z tych samych ust po raz drugi lub trzeci. Znów przyrównywała go do wroga, przypisywała niestworzoną gamę emocji którą to w czasie pojedynku miał się z dziką rozkoszą niemalże krztusić. Mówiła jak potłuczona, a on zdając sobie z tego sprawę starał się obrosnąć w cierpliwość, przeczekać. Zaślepiona furią brnęła dalej. Nie spodziewał się, że postawi ko obok kuzyna i postanowi wycenić jego miarą. Trzymana w dłoni różdżka ułożyła się wygodniej w dłoni w zamiarze użycia. Nie, nie użył jej - Ciągle krzyczysz. Nieustannie, od samego początku, a wciąż jesteśmy tu tylko we dwójkę - zauważył za to podtrzymując na sobie jej spojrzenie, wytrącając tą bezsensowną groźbę z ręki. Mogła go obrażać, lecz niech nie próbuje go przy tym straszyć. Nie kiedy spętana mogła jedynie zdzierać głos, który mógł jej w każdej chwili odebrać. Oszczędziłby sobie dzięki temu nerwów, tego bezwładnego szczotkowania pod włos.
- Kiedy otrzymałem od ciebie list z prośbą o przybycie - przybyłem. Nie wypytywałem się o powody mylnie uznając, że skoro go nie podajesz od razu to musi być ku temu konkretna przyczyna. Stojąc już na przeciwko, doskonale zdając sobie sprawę z moich umiejętności, oznajmiłaś mi, że chcesz walki. Tuż przed nią wyszedłem do ciebie z propozycją ustalenia jakichś jej granic, zasad - zakpiłaś, zbagatelizowałaś, nie chciałaś ich. W trakcie jej, od początku do jej końca traktowałem cię na poważnie, jak równego sobie przeciwnika - nie mogłem inaczej jeżeli zamierzałem przełamać linie twojej obrony. Dla ciebie to jednak nie był nigdy poważny sparing czy walka. Dla ciebie od samego początku był to plac zabaw, a raczej laboratorium w którym to ja miałem odegrać rolę królika doświadczalnego. Świadomie rezygnowałaś z prób zyskania faktycznej przewagi na korzyść transmutacyjnych psikusów - dostatecznie dużo sparingów i walk przeżył by potrafić to wycenić. Zwłaszcza, że miał na przeciwko siebie biegłego użytkownika białej magii mogącego nawet z nim wygrać gdyby odpowiednio wykorzystał swoje umiejętności - I nie, teraz to ty będziesz mnie słuchała, a jeżeli nie potrafisz to sprawię, że się nauczysz - dodał czując, że czarownica ma bardziej niż ochotę wejść mu w słowo. Wystarczająco dużo się już jednak dziś jej nasłuchał. Przepełniająca go irytacja zaczęła wykrzywiać maskę spokoju, a despotyczne drewno pau ferro drewno w wymownym geście zakołysało się przed oczami zakonniczki - Pewnie nie pomyślałaś ani przez chwilę, że mogę robić coś istotniejszego. Wzywasz więc oczekujesz, tak? To dopiero brzmi arogancko. - retoryczne pytanie zawisło z premedytacją dając jej do zrozumienia, że wszystkie epitety, którymi go określała zaskakująco dobrze leżą i na niej. Więcej niż jeden - Kłamiesz. Mówisz, że chcesz pojedynku, walki, a kiedy tak właściwie to dostajesz to czego żądasz to masz pretensje, strugasz z siebie ofiarę większą niż jesteś, wyjesz, że przegrałaś, że straciłaś pewność siebie, masz za złe, że nie zostałaś potraktowana specjalnie, delikatniej. Rozumiem jednak, że problemu by nie było, gdybym udawał zaangażowanie w walkę przyjmując rolę żywej tarczy dla twojej różdżki, jak i śmietnika na twoje werbalizowane myśli...? Trzeba było powiedzieć mi to wcześniej. Jakoś bym się do tego ustosunkował - ostatnie zdania pobrzękiwały nieco niepoważnie, lecz taka właśnie była w tym momencie Hannah. Niepoważna. To jak się zachowywała było jak jakieś nieporozumienie - śmieszne. Im szybciej to zrozumie tym szybciej ten cyrk się skończy - Nie jestem Samuelem. Może to jego trzeba było wezwać...? - kochał go jak brata, lecz nienawidził być do niego przyrównywany - O Melanie i Roselyn nie będę z tobą rozmawiał. Ani teraz, ani w przyszłości - uciął surowo. To nie miało związku z niczym. To nie była jej sprawa. Uroku nie zakończył. Wisiała do góry nogami, a on nie zamierzał ulegać łzom, jej szamotaniu, jej wyrzucanym w złości słowom, których wypowiadanie wciąż wiązało się z konsekwencjami. Może wypadałoby zdać sobie z tego sprawę. Czy ktokolwiek uczył ją, że ślepa agresja nie rozwiązuje problemów? - Tak bardzo potrzebujesz we mnie wroga?
Find your wings
— Uspokój? Kpisz sobie ze mnie? — syczała wściekle, jak rozjuszona kotka, nie przestając walczyć z grawitacją, która pociągła jej spódnicę w dół, zakrywając całe plecy. Trzymała ręce w górze z zaciśniętymi na materiale z przodu pięściami, próbując przy tym wyswobodzić jakoś nogi. Choć z jednej strony wiedziała, że to niemożliwe i dopóki nie zdejmie z niej czaru lub ten samoistnie nie przestanie działać nie dotknie stopami podłoża, to z drugiej nie przestawała próbować, łudząc się, że ruchem gąsienicy cokolwiek zdziała. Głupie to było i tyle. Mógł ją poturbować, porazić prądem, co zresztą zrobił, skaleczyć — poradziłaby sobie ze wszystkim. Alex miewał tu dyżury, Tonks bywała w pobliżu. Ale to było całkiem idiotyczne i wyjątkowo nieprzemyślane zagranie. — Wywróciłeś mnie do góry nogami, a teraz stoisz sobie tam i się patrzysz, jak gdyby nigdy nic. Wstydu nie masz, Skamander! Zasłoń oczy i natychmiast nie uwolnij! — To nie była prośba. Nie żartowała. Jeśli wcześniej żywiła do niego niezbyt pozytywne uczucia tak teraz w niej całkowicie wrzało, bo to, czego się dopuścił było gorsze od najpaskudniejszych czarnomagicznych uroków. Rycerze Walpurgii nie bywali tak bezwzględni i bezczelni, jak on, a jakby tego było mało, wyglądało na to, że zebrało mu się na jakieś przemyślenia. Prychnęła, kiedy zaczął ten swój monolog moralizatorski i przewróciła oczami. Oczywiście, że chciała walki. Chciała, by nie miał skrupułów ją zaatakować, by przeprowadził z nią mały trening. Mogła się od niego wiele nauczyć — może w tym tkwił problem. Chciała atakować z zimną krwią, na chłodno, bez emocji, które zupełnie przekornie, aż z niej kipiały. Chodziła na tym świecie na tyle długo, że zdążyła doświaqyć już żalu z powodu słów, które wypowiedziała, czy rzeczy, które uczyniła. Bo robiła nim pomyślała; z plątaniną słów nie było inaczej. I chciała nad sobą pracować. Chciała się zmienić — obserwowała tych, którzy jej towarzyszyli w pojedynkach, walkach i spotkaniach, dostrzegając, że bycie w gorącej wodzie kąpaną nie mogło na polu walki przynieść niczego dobrego. Była chaosem, była burzą, która przechodząc niszczyła wszystko — ale mogła być tylko chmurami burczącymi na nieboskłonie i nie robiącym nikomu żadnej krzywdy. Z wielkiej chmury zazwyczaj padał mały deszcz. Nie było tu złotego środka, nie było go w niej. I podczas tego spotkania, tego pojedynku poniosła porażkę, która jej wytknął, a której nie chciała przyjąć na własną pierś. Misja się nie udała, dała się ponieść emocjom, wrzawie. Pragnęła jego upokorzenia, własnego upustu złości, frustracji i nienawiści. Pragnęła, by to wszystko, co się kłębiło w jej głowie opuściło ją nagle.
Jej oczy zaszył łzami, ale usta miała tak samo spięte i zaciśnięte jak wcześniej. Nie powiedziała już nic więcej. Przez dłuższą chwilę tylko mierzyła go gniewnym spojrzeniem, aż w końcu odwróciła wzrok w bok. Miał rację. Zachowała się arogancko. Zachowała się tak, jakby jego obecność tu była obowiązkowa, jakby jej się to należało i jakby miała prawo do kapryszenia jak rozwydrzona dziewczynka. Którą nigdy dotąd nie była, ale wszystko wokół tylko gromadziło się, rosło, pęczniało, by w końcu wybuchnąć. Nie mogła porozmawiać z Just, unikała jej, podobnie jak Lydii. Jackie wciąż nie wróciła. Skamander wydawał się być znakomitym manekinem, na którym mogła ćwiczyć i rozładowywać swoją złość. I chociaż miał racje, nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia.
— Niech cię świerzb pokąsa, Skamander — warknęła tylko. Ręce bolały ją już od trzymania spódnicy, na złość sobie puściła więc materiał, próbując rękami dostać do ziemi, może pomimo kajdan chwycić jakiś kamień i w ten nieporadny sposób rzucić w niego czymś, już kompletnie niczym się nie przejmując.
Jej oczy zaszył łzami, ale usta miała tak samo spięte i zaciśnięte jak wcześniej. Nie powiedziała już nic więcej. Przez dłuższą chwilę tylko mierzyła go gniewnym spojrzeniem, aż w końcu odwróciła wzrok w bok. Miał rację. Zachowała się arogancko. Zachowała się tak, jakby jego obecność tu była obowiązkowa, jakby jej się to należało i jakby miała prawo do kapryszenia jak rozwydrzona dziewczynka. Którą nigdy dotąd nie była, ale wszystko wokół tylko gromadziło się, rosło, pęczniało, by w końcu wybuchnąć. Nie mogła porozmawiać z Just, unikała jej, podobnie jak Lydii. Jackie wciąż nie wróciła. Skamander wydawał się być znakomitym manekinem, na którym mogła ćwiczyć i rozładowywać swoją złość. I chociaż miał racje, nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia.
— Niech cię świerzb pokąsa, Skamander — warknęła tylko. Ręce bolały ją już od trzymania spódnicy, na złość sobie puściła więc materiał, próbując rękami dostać do ziemi, może pomimo kajdan chwycić jakiś kamień i w ten nieporadny sposób rzucić w niego czymś, już kompletnie niczym się nie przejmując.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ruiny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda