Gajówka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Gajówka
Umiejscowiony na jednym z brzegów Stock Reservoir, niewielki schowany między drzewami budynek, umyka niektórym spojrzeniem. Jego fasada jest z drewna. Wygląda na trochę zapuszczony, mech pnie się po jednej z jego ścian. Z jednej strony roztacza się widok na rozciągającą się wodę. Do domu nie prowadzi żadna, gotowa ścieżka.
| do ustalenia, jakoś po komecie; 15 lipca?[bylobrzydkobedzieladnie]
Było jeszcze wcześnie. Na tyle wcześnie, by ten skwar, który ostatnimi czasy lał się z nieba, jeszcze nie przykleił koszuli do grzbietu, a nieczęste podmuchy wiatru przynosiły chłód, nie zaś palący gorąc. Nadal nie rozumiałem, skąd brały się te anomalie pogodowe; niespotykanie wysokie temperatury i gwałtowne, roszące spragnioną ziemię wodą burze. Zdawały się one jednak niczym w porównaniu do uparcie wiszącej na niebie komety. Czy czymkolwiek to cholerstwo było. Jayden próbował mi ją jakoś wytłumaczyć, wskazać sprzeczne cechy, przedstawić różne hipotezy, lecz nawet i on nie miał pewności, z czym przyszło nam się mierzyć. Ani tym bardziej – dlaczego.
Plwałem na jej naturę. Chciałem jedynie, żeby zniknęła. Przestała spoglądać na nas z góry, a tym spojrzeniem wzbudzać niepokój. Przyprawiać o bezsenne noce. Ścisk w trzewiach i przytłaczające poczucie beznadziei. Nie żebym szczególnie martwił się akurat o siebie samego, lecz drżałem na myśl o moich bliskich; widziałem, jakie piętno odciskało to na drobnym ciałku Jarvisa, nagle mniej żywiołowego, a bardziej zlęknionego, z kolei Evelyn niemalże chodziła po ścianach, umęczona z powodu chronicznego niewyspania. Robiłem co mogłem, by zdjąć z jej barków kolejny ciężar, pozwolić na chwilę oddechu, lecz akurat tego dnia nie wybierałem się do Szkocji.
W planach miałem obchód po okolicznych terenach. Sprawdzenie stanu leśnych ścieżek, roślinności na poły atakowanej przez promienie słońca, na poły – nocne ulewy. Musiałem przekonać się, czy żaden z mieszkańców kniei nie ucierpiał w wyniku ostatniego oberwania chmury. Niekiedy znajdowałem już ranne ptaki, zlęknione lunaballe, ledwo żywe niuchacze, jeśli więc byłbym w stanie uratować jakiekolwiek potrzebujące pomocy stworzenie, chciałem tego dokonać. Zawsze znalazłoby się dla niego miejsce przy garborogu Wilfredzie, poczynającym sobie coraz śmielej, coraz odważniej, również jednak nieswoim odkąd na niebie zagościła kometa. Wędrowałem więc po kolejnych częściach Forest of Bowland, raz po raz mrucząc pod nosem inkantację Homenum revelio – pamiętałem radę Tonks dotyczącą sposobu wypowiadania przesyconych magią słów, toteż zaklęcie wychodziło mi częściej niż rzadziej. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, a ja, wiedziony podskórną potrzebą zaznania ochłody, ruszyłem w stronę najbliższego zbiornika wodnego; jeśli pamięć mnie nie myliła – a mylić nie powinna – to przy brzegu rezerwuaru wciąż stała zapuszczona chatka. Może tam mógłbym zjeść przyszykowane na drogę kanapki? I odsapnąć, choć trochę; niby byłem przyzwyczajony do dalekich pieszych wędrówek, raźnie pokonywałem kolejne mile, niekiedy tylko robiąc sobie krótkie przystanki, by zebrać pyszniące się na ściółce pióra czy rośliny, lecz duchota dawała się we znaki.
Jakieś było moje zaskoczenie, gdy w końcu zbliżyłem się do znajomego zakątka kniei, gdy żwawym krokiem podążyłem ku przycupniętej wśród gęstwiny gajówce, a tam – ślady życia. Budynek nie wyglądał tak źle, jak go pamiętałem; ktoś musiał o niego zadbać, spróbować doprowadzić do stanu, w którym nadawałby się do zamieszkania. Tylko kto? Uchodźców nie brakowało, ludzi, którzy utracili swe domy, cały dobytek; może przybyli do Lancashire właśnie po to, by skryć się przed prześladowcami, spróbować zacząć na nowo. Prędko przylgnąłem do chropowatego, wciąż wilgotnego po nocnych opadach pnia najbliższego dębu, wykonując kurczowo ściskaną w dłoni różdżką odpowiedni gest. Chciałem przekonać się, jak wielu intruzów kręciło się w pobliżu, a w oparciu o tę informację podjąć decyzję, co dalej. Taktyczny odwrót, a może próba zapoznania się z nowymi sąsiadami. Albo coś jeszcze innego.
Wyglądało jednak na to, że przy brzegu jaśniał zarys tylko jednej osoby, do tego drobnej – kobiety? – toteż uznałem, że lepiej podejść, powoli i ostrożnie, dopytać, czy nie potrzebuje pomocy. Stąpałem ostrożnie, tak na wszelki wypadek, z różdżką wciąż obracaną między palcami; nauczony doświadczeniem, nie zamierzałem opuszczać gardy nawet tutaj, w sercu uwielbianego od szczeniaka lasu.
Minąłem sznur z wiszącym nieruchomo praniem, chcąc dotrzeć do fasady chatki, rzucić okiem na lśniące w blasku słońca wody. I wtedy – znajomy widok. Porzucone na kamieniach ubrania, a ledwie kawałek dalej powoli, krok po kroku, schodząca na głębiny sylwetka. Czy to deżawu? Albo coś takiego, Adda uparcie próbowała wbić mi do głowy poprawne brzmienie tego słowa, na próżno.
I choć szanse na to, że znów miałem do czynienia z jakże groźną rebeliantką były niewielkie, to nie mogłem pozbyć się tego wrażenia, że to, jakimś cudem, ona. Zgadzał się kolor włosów. Plecy, cóż, nie zapamiętałem ich aż tak dobrze, by móc bezbłędnie powiązać je z kobiecą twarzą. Pozostawało mi tylko jedno.
– Dzień dobry – odezwałem się głośno, na tyle głośno, by bez problemu mogła mnie usłyszeć. Kimkolwiek była. Oby tylko nie dostała zawału. Starałem się brzmieć swobodnie, lekko. – Jak woda? Nie za zimna?
Było jeszcze wcześnie. Na tyle wcześnie, by ten skwar, który ostatnimi czasy lał się z nieba, jeszcze nie przykleił koszuli do grzbietu, a nieczęste podmuchy wiatru przynosiły chłód, nie zaś palący gorąc. Nadal nie rozumiałem, skąd brały się te anomalie pogodowe; niespotykanie wysokie temperatury i gwałtowne, roszące spragnioną ziemię wodą burze. Zdawały się one jednak niczym w porównaniu do uparcie wiszącej na niebie komety. Czy czymkolwiek to cholerstwo było. Jayden próbował mi ją jakoś wytłumaczyć, wskazać sprzeczne cechy, przedstawić różne hipotezy, lecz nawet i on nie miał pewności, z czym przyszło nam się mierzyć. Ani tym bardziej – dlaczego.
Plwałem na jej naturę. Chciałem jedynie, żeby zniknęła. Przestała spoglądać na nas z góry, a tym spojrzeniem wzbudzać niepokój. Przyprawiać o bezsenne noce. Ścisk w trzewiach i przytłaczające poczucie beznadziei. Nie żebym szczególnie martwił się akurat o siebie samego, lecz drżałem na myśl o moich bliskich; widziałem, jakie piętno odciskało to na drobnym ciałku Jarvisa, nagle mniej żywiołowego, a bardziej zlęknionego, z kolei Evelyn niemalże chodziła po ścianach, umęczona z powodu chronicznego niewyspania. Robiłem co mogłem, by zdjąć z jej barków kolejny ciężar, pozwolić na chwilę oddechu, lecz akurat tego dnia nie wybierałem się do Szkocji.
W planach miałem obchód po okolicznych terenach. Sprawdzenie stanu leśnych ścieżek, roślinności na poły atakowanej przez promienie słońca, na poły – nocne ulewy. Musiałem przekonać się, czy żaden z mieszkańców kniei nie ucierpiał w wyniku ostatniego oberwania chmury. Niekiedy znajdowałem już ranne ptaki, zlęknione lunaballe, ledwo żywe niuchacze, jeśli więc byłbym w stanie uratować jakiekolwiek potrzebujące pomocy stworzenie, chciałem tego dokonać. Zawsze znalazłoby się dla niego miejsce przy garborogu Wilfredzie, poczynającym sobie coraz śmielej, coraz odważniej, również jednak nieswoim odkąd na niebie zagościła kometa. Wędrowałem więc po kolejnych częściach Forest of Bowland, raz po raz mrucząc pod nosem inkantację Homenum revelio – pamiętałem radę Tonks dotyczącą sposobu wypowiadania przesyconych magią słów, toteż zaklęcie wychodziło mi częściej niż rzadziej. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, a ja, wiedziony podskórną potrzebą zaznania ochłody, ruszyłem w stronę najbliższego zbiornika wodnego; jeśli pamięć mnie nie myliła – a mylić nie powinna – to przy brzegu rezerwuaru wciąż stała zapuszczona chatka. Może tam mógłbym zjeść przyszykowane na drogę kanapki? I odsapnąć, choć trochę; niby byłem przyzwyczajony do dalekich pieszych wędrówek, raźnie pokonywałem kolejne mile, niekiedy tylko robiąc sobie krótkie przystanki, by zebrać pyszniące się na ściółce pióra czy rośliny, lecz duchota dawała się we znaki.
Jakieś było moje zaskoczenie, gdy w końcu zbliżyłem się do znajomego zakątka kniei, gdy żwawym krokiem podążyłem ku przycupniętej wśród gęstwiny gajówce, a tam – ślady życia. Budynek nie wyglądał tak źle, jak go pamiętałem; ktoś musiał o niego zadbać, spróbować doprowadzić do stanu, w którym nadawałby się do zamieszkania. Tylko kto? Uchodźców nie brakowało, ludzi, którzy utracili swe domy, cały dobytek; może przybyli do Lancashire właśnie po to, by skryć się przed prześladowcami, spróbować zacząć na nowo. Prędko przylgnąłem do chropowatego, wciąż wilgotnego po nocnych opadach pnia najbliższego dębu, wykonując kurczowo ściskaną w dłoni różdżką odpowiedni gest. Chciałem przekonać się, jak wielu intruzów kręciło się w pobliżu, a w oparciu o tę informację podjąć decyzję, co dalej. Taktyczny odwrót, a może próba zapoznania się z nowymi sąsiadami. Albo coś jeszcze innego.
Wyglądało jednak na to, że przy brzegu jaśniał zarys tylko jednej osoby, do tego drobnej – kobiety? – toteż uznałem, że lepiej podejść, powoli i ostrożnie, dopytać, czy nie potrzebuje pomocy. Stąpałem ostrożnie, tak na wszelki wypadek, z różdżką wciąż obracaną między palcami; nauczony doświadczeniem, nie zamierzałem opuszczać gardy nawet tutaj, w sercu uwielbianego od szczeniaka lasu.
Minąłem sznur z wiszącym nieruchomo praniem, chcąc dotrzeć do fasady chatki, rzucić okiem na lśniące w blasku słońca wody. I wtedy – znajomy widok. Porzucone na kamieniach ubrania, a ledwie kawałek dalej powoli, krok po kroku, schodząca na głębiny sylwetka. Czy to deżawu? Albo coś takiego, Adda uparcie próbowała wbić mi do głowy poprawne brzmienie tego słowa, na próżno.
I choć szanse na to, że znów miałem do czynienia z jakże groźną rebeliantką były niewielkie, to nie mogłem pozbyć się tego wrażenia, że to, jakimś cudem, ona. Zgadzał się kolor włosów. Plecy, cóż, nie zapamiętałem ich aż tak dobrze, by móc bezbłędnie powiązać je z kobiecą twarzą. Pozostawało mi tylko jedno.
– Dzień dobry – odezwałem się głośno, na tyle głośno, by bez problemu mogła mnie usłyszeć. Kimkolwiek była. Oby tylko nie dostała zawału. Starałem się brzmieć swobodnie, lekko. – Jak woda? Nie za zimna?
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 02.11.23 19:47, w całości zmieniany 1 raz
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Od kilku miesięcy skrupulatnie zaczynała się odsuwać. Prawie niezauważalnie dla niektórych z niektórymi bardziej burzliwie. Chciała samotności. Wybrała ją, bo ona miała przynieść jej spokój, którego potrzebowała i większe bezpieczeństwo dla tych, leżących najbliżej jej serca. Chciała, czy była niezbędna? A może też w jakiś sposób jej potrzebowała. Może to nie było albo - albo, a chciała, potrzebowała i wybrała jednocześnie? Nie była pewna.
Ale samotność była też pusta. Brakowało jej śniadań z Michaelem czy Kerrie, brakowało wieczorów, które niegdyś spędzała z Vincentem. Ale jej umysł, ustawiony, skupiony na celu powtarzał jak mantrę jedno zdanie.
Tak będzie lepiej.
Jedyną do której powracała po kłótni na Irlandzkim ganku była Hannah. Nie była pewna, czy się pogodzą - właściwie wtedy po kłótni w herbaciani stopniowo dochodziła do wniosku, że właśnie tak było najlepiej, najbezpieczniej, że przecież tego chciała. Rozluźnić wszelkie więzy, nie tylko dla siebie, ale też dla każdego wokół. Ale kiedy Hannah w końcu przestała mówić półsłówkami i powiedziała całą prawdę czuła jak pielęgnowana maska, którą utwardzała każdego dnia rozpada się nawet przed nią.
Więc może sięgnęła po samotność, bo tak naprawdę była tchórzem, który tylko w ten sposób był w stanie utrzymać się złożonej raz przysięgi. Może naprawdę będąc blisko innych, nie odsuwając ich od siebie nie byłaby w stanie znieść już więcej? Może zwyczajnie łatwiej było grać siebie sprzed lat, lekką, frywolną, nie przejmującą się tym, co nie było istotne chociaż czasem i chociaż przez chwilę? A najtrudniej było oszukać tych, którzy wiedzieli przez co przeszła. Może Wright miała rację mówiąc, że zniesie więcej, że jest silna. Ale Justine wiedziała już, że o ile jej ciało było w stanie przyjąć więcej ciosów, o tyle serce mogło nie podnieść się już więcej. Choć nadal, lekkim rozbawieniem napawały ją słowa które powiedziała - dokładnie mówiąc to, co sama próbowała wytłumaczyć jej wcześniej. Dlatego przy niej została, naprawdę się starając. Dla niej i dla dziecka, które nosiła pod sercem.
Gorący skwar lejący się z nieba nie brał jednak jeńców. Jej ramiona były zaczerwienione od słońca, podobnie było z nosem z którego schodziła skóra. Nigdy nie opalał się ładnie, zawsze na czerwonego raka, z którego potem płatami schodziła skóra. Niewielka chatka, którą znalazła pozostawiała wiele do życzenia. Wiele rzeczy w niej nie ruszano od lat, niektóre wymagały naprawy, te najpoważniejsze naprawiła od razu. Nadal nie założyła zabezpieczeń ostatnio wolny czas poświęcając na całkowite rozszyfrowanie transfiguracji do Światła, które pieczołowicie nałożyła na dom Moore’ów. Ale jej nowe lokum miało jedną zasadniczą zaletę. Wodę, znajdującą się zaraz obok w której mogła się schłodzić i zerową ilość sąsiadów. Nie powiedziała nikomu dokąd się przeniosła - i nie zamierzała tego zrobić. A gdy wracała, wybierała pływanie, jednocześnie trenując mięśnie, jak i pozwalając schłodzić się ciału. Nie wypływała głęboko, tyle, by móc swobodnie płynąć, przecinając dłońmi strukturę wody, a kiedy się męczyła wychodziła na chwilę na brzeg, by - albo zebrać się do innych działań, albo wrócić jeszcze do niej na chwilę. W jakiś sposób zaczęła uczyć się samotności. W niej mogła być sobą. A jednocześnie w niej mogła też odetchnąć - bez żadnych oczekiwań, spojrzeń pełnych litości, czy współczucia. Stawiała kolejne kroki wchodząc głębiej jedynie w cienkim materiale owijającym się wokół piersi. Kiedy usłyszała za sobą przywitanie. Głośne wyraźne, najpierw odwróciła tylko głowę, ale świecące ostro słońce z tamtej strony sprawiło, że odwróciła się unosząc rękę wokół której niezmiennie miała uprząż z różdżką, przykładając dłoń do czoła by odgrodzić się od jasnej gwiazdy.
- Sykes?! - odkrzyknęła przychylając odrobinę głowę. Jego akurat w ogóle tu się nie spodziewała. - Tak zapadłam ci w pamięć, że sprawdzasz wszystkie zbiorniki wodne w nadziei, że mnie spotkasz? - rzuciła, rozciągając usta w uśmiechu, odrobinę kpiącym, odrobinę wyzywającym zakładając maskę, którą zaprezentowała mu ostatnio. - Musisz wejść i sam ocenić! - dodała zachęcająco nie przestając się uśmiechać. A może z nim było inaczej, przynajmniej przez tą krótką chwilę w której nie zdążył znaleźć się jeszcze wystarczająco blisko. - Oooo… - wypadło z jej ust po chwili a zwinięta w pięść jedna z dłoni, uderzyła w rozwartą drugą, jakby nagle ją olśniło. - A może jednak przyszedłeś wyzwać mnie na pojedynek? - zadała kolejne z pytań, całkowicie irracjonalnymi teoriami próbując go zapytać w zawoalowany sposób - co tak właściwie tutaj robił. Tutaj, teraz, przy domu, który przygarnęła dla siebie. Kolejne zrządzenie losu, który tak mocno sobie z nią ostatnio igrał?
Ale samotność była też pusta. Brakowało jej śniadań z Michaelem czy Kerrie, brakowało wieczorów, które niegdyś spędzała z Vincentem. Ale jej umysł, ustawiony, skupiony na celu powtarzał jak mantrę jedno zdanie.
Tak będzie lepiej.
Jedyną do której powracała po kłótni na Irlandzkim ganku była Hannah. Nie była pewna, czy się pogodzą - właściwie wtedy po kłótni w herbaciani stopniowo dochodziła do wniosku, że właśnie tak było najlepiej, najbezpieczniej, że przecież tego chciała. Rozluźnić wszelkie więzy, nie tylko dla siebie, ale też dla każdego wokół. Ale kiedy Hannah w końcu przestała mówić półsłówkami i powiedziała całą prawdę czuła jak pielęgnowana maska, którą utwardzała każdego dnia rozpada się nawet przed nią.
Więc może sięgnęła po samotność, bo tak naprawdę była tchórzem, który tylko w ten sposób był w stanie utrzymać się złożonej raz przysięgi. Może naprawdę będąc blisko innych, nie odsuwając ich od siebie nie byłaby w stanie znieść już więcej? Może zwyczajnie łatwiej było grać siebie sprzed lat, lekką, frywolną, nie przejmującą się tym, co nie było istotne chociaż czasem i chociaż przez chwilę? A najtrudniej było oszukać tych, którzy wiedzieli przez co przeszła. Może Wright miała rację mówiąc, że zniesie więcej, że jest silna. Ale Justine wiedziała już, że o ile jej ciało było w stanie przyjąć więcej ciosów, o tyle serce mogło nie podnieść się już więcej. Choć nadal, lekkim rozbawieniem napawały ją słowa które powiedziała - dokładnie mówiąc to, co sama próbowała wytłumaczyć jej wcześniej. Dlatego przy niej została, naprawdę się starając. Dla niej i dla dziecka, które nosiła pod sercem.
Gorący skwar lejący się z nieba nie brał jednak jeńców. Jej ramiona były zaczerwienione od słońca, podobnie było z nosem z którego schodziła skóra. Nigdy nie opalał się ładnie, zawsze na czerwonego raka, z którego potem płatami schodziła skóra. Niewielka chatka, którą znalazła pozostawiała wiele do życzenia. Wiele rzeczy w niej nie ruszano od lat, niektóre wymagały naprawy, te najpoważniejsze naprawiła od razu. Nadal nie założyła zabezpieczeń ostatnio wolny czas poświęcając na całkowite rozszyfrowanie transfiguracji do Światła, które pieczołowicie nałożyła na dom Moore’ów. Ale jej nowe lokum miało jedną zasadniczą zaletę. Wodę, znajdującą się zaraz obok w której mogła się schłodzić i zerową ilość sąsiadów. Nie powiedziała nikomu dokąd się przeniosła - i nie zamierzała tego zrobić. A gdy wracała, wybierała pływanie, jednocześnie trenując mięśnie, jak i pozwalając schłodzić się ciału. Nie wypływała głęboko, tyle, by móc swobodnie płynąć, przecinając dłońmi strukturę wody, a kiedy się męczyła wychodziła na chwilę na brzeg, by - albo zebrać się do innych działań, albo wrócić jeszcze do niej na chwilę. W jakiś sposób zaczęła uczyć się samotności. W niej mogła być sobą. A jednocześnie w niej mogła też odetchnąć - bez żadnych oczekiwań, spojrzeń pełnych litości, czy współczucia. Stawiała kolejne kroki wchodząc głębiej jedynie w cienkim materiale owijającym się wokół piersi. Kiedy usłyszała za sobą przywitanie. Głośne wyraźne, najpierw odwróciła tylko głowę, ale świecące ostro słońce z tamtej strony sprawiło, że odwróciła się unosząc rękę wokół której niezmiennie miała uprząż z różdżką, przykładając dłoń do czoła by odgrodzić się od jasnej gwiazdy.
- Sykes?! - odkrzyknęła przychylając odrobinę głowę. Jego akurat w ogóle tu się nie spodziewała. - Tak zapadłam ci w pamięć, że sprawdzasz wszystkie zbiorniki wodne w nadziei, że mnie spotkasz? - rzuciła, rozciągając usta w uśmiechu, odrobinę kpiącym, odrobinę wyzywającym zakładając maskę, którą zaprezentowała mu ostatnio. - Musisz wejść i sam ocenić! - dodała zachęcająco nie przestając się uśmiechać. A może z nim było inaczej, przynajmniej przez tą krótką chwilę w której nie zdążył znaleźć się jeszcze wystarczająco blisko. - Oooo… - wypadło z jej ust po chwili a zwinięta w pięść jedna z dłoni, uderzyła w rozwartą drugą, jakby nagle ją olśniło. - A może jednak przyszedłeś wyzwać mnie na pojedynek? - zadała kolejne z pytań, całkowicie irracjonalnymi teoriami próbując go zapytać w zawoalowany sposób - co tak właściwie tutaj robił. Tutaj, teraz, przy domu, który przygarnęła dla siebie. Kolejne zrządzenie losu, który tak mocno sobie z nią ostatnio igrał?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Szansa, że to naprawdę ona, była niewielka; bo i skąd miałaby się wziąć akurat tutaj, o tej porze? A jednak przewrotny los znów splótł ze sobą nasze ścieżki, zadając kłam przekonaniu, że tamto przypadkowe spotkanie stanowiło jedyną okazję do obcowania z groźną, poszukiwaną listem gończym rebeliantką. Wszelkie wątpliwości dotyczące tożsamości kobiety, które wciąż mogłyby się czaić na skraju świadomości, momentalnie rozpierzchłyby się pod naporem podszytego kpiną głosu, nawiązań do odbytej wspólnie kąpieli; tak, to Tonks, bez dwóch zdań. – No proszę, jeszcze mnie pamiętasz – odparłem radośnie, robiąc niewielki krok do przodu, po kamienistym brzegu; mrużyłem przy tym oczy, by ochronić je, choć odrobinę, przed lejącą się z nieba jasnością. Towarzyszące mi od kilku chwil napięcie jęło topnieć, a mięśnie – rozluźniać się. Paradoksalnie, w towarzystwie terrorystki nie bałem się o swe bezpieczeństwo. Bo i w sumie dlaczego? Ostatnim razem uchroniła mnie przed napaścią, później nawet zachęciła, bym nie wahał się stukać na nią obcasami, gdybym potrzebował pomocy. Inna sprawa, że takie stukanie na niewiele by się zdało, bo nie miałaby go jak usłyszeć, ale doceniałem chęci. – Nawet nie wiesz, ile już zwiedziłem bajorek i jezior, byle tylko znów cię spotkać, syrenko. – Skłoniłem teatralnie głowę, niczym jakiś padający do jej stóp amant, by jeszcze gestem wzmocnić niesiony słowami przekaz. – Czy to twój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu? Czy może po prostu dopiero uczysz się pływać, tylko wstydzisz się przyznać? – Niby proponowała mi ostatnim razem wyścig, ale kto tam wiedział, co kryło się pod tą blond czupryną; nie mogłem wiedzieć, które zaczepki miały w sobie ziarno prawdy, a które rzucała na wyrost, jedynie w celu sprowokowania mnie do takiej czy innej reakcji. Celowo sugerowałem, że jej umiejętności nie są aż tak wybitne, jak je przedstawia; byłem ciekaw, jak odpowie na tę zaczepkę. Obruszy się? Zaśmieje? I choć znałem tę okolicę jak własną kieszeń, ten brzeg i tę chatę, jeszcze do niedawna popadającą w ruinę, to w rozmowie z Tonks – dopiero odkrywałem obcy ląd. – Mówisz? I wcale, ale to wcale nie będziesz mnie znowu wpychać pod wodę, co? Czy może jest to warunek konieczny do poprawnego ocenienia jej temperatury? – Uniosłem wyżej brwi, uczynnie przypominając czarownicy podstęp, do którego posunęła się podczas naszego ostatniego spotkania. Tu niby swobodne unoszenie się na wodzie, dryfowanie, wydry, ale jednak nie, jednak atak na Merlina ducha winnego człowieka, kiedy ten tylko przymknął powieki.
Powoli zsunąłem z ramienia plecak, ostrożnie kładąc go na kamieniach wybrzeża, które wciąż pozostawały suche; może nie niosłem w nim nic wybitnie kruchego, wolałem jednak dmuchać na zimne. Leniwym ruchem rozpiąłem pierwszy guzik koszuli, ten najbliżej szyi, nie potwierdzając jednak w żaden sposób, czy zamierzam w ogóle wejść do wody. Jeszcze kilka minut temu planowałem posilić się kanapkami, i to w samotności, dopiero później poszukując ochłody, teraz – wszystko uległo zmianie. Może to i lepiej? W końcu kto to widział, pływać po jedzeniu; to przecież proszenie się o tragedię. – Tak właściwie, to przyszedłem tu, żeby odpocząć chwilę. Ochłodzić się. Nie wiedziałem, że tak bardzo wyczekujesz naszego wyścigu, że od miesiąca czatujesz na mnie w jeziorze. I to tym jeziorze. – Zatknąłem różdżkę za ucho, by następnie sięgnąć do buta, zacząć go rozsznurowywać. Raz po raz zerkałem jednak ku stojącej w wodzie sylwetce, odzianej jedynie w jakiś cienki materiał, mokry i klejący się do ciała. Na słodką Helgę, dobrze, że z tej odległości nie mogłem przyjrzeć się mu dokładnie; to nie byłoby wybitnie dżentelmeńskie. – Ale gajówka jeszcze do niedawna była w, cóż, nie najlepszym stanie. Chcesz powiedzieć, że to ty się nią zajęłaś? Zostałaś zbuntowanym duchem naszych lasów? – Bezwiednie uniosłem brwi w górę, tak jak i sam wzrok, próbując przypomnieć sobie, kiedy byłem tutaj po raz ostatni, a w ten sposób określić, od jak dawna chatka mogła być zamieszkana. Czy naprawdę zostaliśmy sąsiadami? Czy może zatrzymała się tutaj ledwie na chwilę, dzień lub dwa, i dlatego tylko nie padłem ofiarą żadnych paskudnych pułapek? Z jednej strony, nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo, z drugiej – wolałbym uniknąć sytuacji, w której szmalcownicy czy inne przyjemniaczki wpadają z wizytą i palą knieję do gołej ziemi, byle tylko spróbować dorwać Tonks.
Powoli zsunąłem z ramienia plecak, ostrożnie kładąc go na kamieniach wybrzeża, które wciąż pozostawały suche; może nie niosłem w nim nic wybitnie kruchego, wolałem jednak dmuchać na zimne. Leniwym ruchem rozpiąłem pierwszy guzik koszuli, ten najbliżej szyi, nie potwierdzając jednak w żaden sposób, czy zamierzam w ogóle wejść do wody. Jeszcze kilka minut temu planowałem posilić się kanapkami, i to w samotności, dopiero później poszukując ochłody, teraz – wszystko uległo zmianie. Może to i lepiej? W końcu kto to widział, pływać po jedzeniu; to przecież proszenie się o tragedię. – Tak właściwie, to przyszedłem tu, żeby odpocząć chwilę. Ochłodzić się. Nie wiedziałem, że tak bardzo wyczekujesz naszego wyścigu, że od miesiąca czatujesz na mnie w jeziorze. I to tym jeziorze. – Zatknąłem różdżkę za ucho, by następnie sięgnąć do buta, zacząć go rozsznurowywać. Raz po raz zerkałem jednak ku stojącej w wodzie sylwetce, odzianej jedynie w jakiś cienki materiał, mokry i klejący się do ciała. Na słodką Helgę, dobrze, że z tej odległości nie mogłem przyjrzeć się mu dokładnie; to nie byłoby wybitnie dżentelmeńskie. – Ale gajówka jeszcze do niedawna była w, cóż, nie najlepszym stanie. Chcesz powiedzieć, że to ty się nią zajęłaś? Zostałaś zbuntowanym duchem naszych lasów? – Bezwiednie uniosłem brwi w górę, tak jak i sam wzrok, próbując przypomnieć sobie, kiedy byłem tutaj po raz ostatni, a w ten sposób określić, od jak dawna chatka mogła być zamieszkana. Czy naprawdę zostaliśmy sąsiadami? Czy może zatrzymała się tutaj ledwie na chwilę, dzień lub dwa, i dlatego tylko nie padłem ofiarą żadnych paskudnych pułapek? Z jednej strony, nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo, z drugiej – wolałbym uniknąć sytuacji, w której szmalcownicy czy inne przyjemniaczki wpadają z wizytą i palą knieję do gołej ziemi, byle tylko spróbować dorwać Tonks.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przywykła do spokoju, który panował wokół. Do braku szumu fal morza, do innego widoku, do samotności. Tak było lepiej. Musiało być. W ten sposób byli bezpiecznie - nie wiedząc w którym miejscu się znajdowała. A może dbała o własne bezpieczeństwo? A może to wszystko było jedynie zmyślnymi wymówkami, które aplikowała sobie z precyzją wtłaczając je do głowy każdego dnia. Tego chciała? Tego potrzebowała? Czasem sama już nie wiedziała. Czuła się ciężka i przeważnie niezrozumiana, a trwające zawieszenie broni sprawiało za zastała się w miejscu. Musiała znajdować sobie zajęcia, zajmować czymś myśli - a wysiłek sprawdzał się idealnie, dlatego korzystając z pogody pływała. Nie spodziewała się że ktoś zaburzy jej spokój - własną samotnię. Odwróciła się zaalarmowana, różdżkę niezmiennie miała przy sobie. Bardziej zaciekawiona - niż prawdziwie przestraszona.
- Nie inaczej! - odpowiedziała mu przekrzywiając głowę. - Przyjrzałam ci się całkiem dokładnie. - dorzuciła rozciągając zęby w zadowolonym uśmiechu. Pokazując mu je, szczerząc się - co prawda, nie do końca właśnie prawdziwie. Ale nie był w stanie tego rozróżnić. Nie znał jej na tyle, by móc dostrzec jak ociekała fałszem, jak zakładała na siebie maskę coraz wprawniejsza we własnych kłamstwach. Na kolejno padające słowa jej brwi powędrowały do góry. Z jej ust wypadło parsknięcie, po którym odrzuciła głowę do tyłu żeby się zaśmiać, cofając się w wodzie kolejny krok do tyłu. Spokojnie i bez pośpiechu.
- Nie wiedziałam, że taki z ciebie romantyk, Jareth. - odcięła mu się, opuszczając głowę i jasne, błękitne spojrzenie ogniskując na nim. Jej oczy zdawało się obejmować rozbawienie - zupełnie jakby na chwilę odłożyła troski na bok, albo tutaj w wodzie zdawały się one choć odrobinę lżejsze niż na co dzień. Nie zastanawiała się dlaczego ale czuła się przy nim po prostu swobodniej - może dlatego, że nie wiedział dokładnie o bagażu który niosła. O porażkach które były jej dziełem. O odpowiedzialności, którą miała na barkach. O tym, jak wysoką cenę zapłaciła za to, kim była teraz. Ani o tym, że zmieniła się całkiem - stała się szorstka, nieprzyjemna, niedostępna. On o tym nie wiedział, przy nim mogła udawać siebie dawną. A może na chwilę się nią stać. Na chwilę zapomnieć.
- Na tą pogodę każda chwila w trochę chłodniejszej wodzie to dobry sposób na spędzanie czasu. - powiedziała wywracając oczami, jakby stwierdzała jakąś oczywistość, której powinien być świadom. - Jak znajdziesz mnie jeszcze kilka razy zrozumiesz, że wstydu mam niewiele, a pojedynki są dobrą formą spędzania czasu. Miałam płynąć na drugą stronę, ale jak już tu jesteś… - zawiesiła głos między nimi, jakby widocznie coś sugerowała. - Nie lubisz rywalizacji? - zapytała go przekrzywiając głowę, mrużąc odrobinę oczy. Uniosła dłonie zakładając za uszy jasne kosmyki włosów. - Dam ci fory jak czujesz się tak niepewnie. - dodała i odbiła się stopami od dna, rozkładając ręce na boki układając się na wodzie, głowę kierując w jego stronę. Dłońmi lawirowała pozwalając sobie na zawiśnięcie nad wodą.
- Oh, nie dąsaj się już. Straciłeś czujność - nie moja wina. - opuściła nogi znów stając w wodzi. Ułożyła jedną z dłoni na piersi, drugą dźwigając do góry. - Uroczyście przysięgam dzisiaj cię nie topić. - opuściła rękę wkładając ją znów do wody. Zaplotła dłonie na piersi z zadowoleniem obserwując jak odkłada zawieszony na ramieniu plecak na ziemię. Jak unosi rękę rozpinając pierwszy z guzików koszuli. Jej usta mimowolnie się rozciągnęły.
- Hola! Chwila! - zaprotestowała przesuwając w wodzie ciężar ciała na jedną nogę niewidocznie dla niego wyrzucając do przodu biodra. - Nie odwracaj kota ogonem. Ustaliliśmy już że to ty za mną chodzisz a nie ja na ciebie czekam. - przypomniała mu usłużnie obserwując jak wkłada różdżkę za ucho. - Tym jeziorze? - powtórzyła za nim rozglądając się wokół jakby to miało jej pomóc zrozumieć, co takiego szczególnego w nim mogło być, że aż zostało przez niego zaznaczone tak konkretnie. Nie wiedziała jednak. Woda jak woda, drzewa takie same jak w innych miejscach. Kolejne zdania odnoszące się do gajówki pociągnęły ku niej jej jasne jak niebo tęczówki. Padające pytanie na chwilę ściągnęło z jej warg uśmiech.
- Co jeśli nic nie chcę mówić? - zapytała go, powaga zdołała przedrzeć się jedynie na chwilę. Odwróciła wzrok od niewielkiego budynku, spoglądając znów na niego, unosząc rękę, żeby przetrzeć wierzchem dłoni po nosie. Rękę zaraz posunęła się dalej, do ucha, za które zaciągnęła nieistniejące kosmyki włosów - wszystkie zdążyła założyć za nie już wcześniej. Stwierdzenie o duchu ich lasów uniosło na powrót brwi do góry. - Waszych? - powtórzyła po nim, rozglądając się teatralnie. Wolała zająć się tym tematem, wejść z powrotem w przyjętą rolę. Wiedziała, że ktoś może dowiedzieć się o tym miejscu, ale nie chciała sprowadzać na nikogo niebezpieczeństwa tą wiedzą. - Przyprowadziłeś ze sobą kolegów? - zapytała Jaretha zawieszając na nim tęczówki. - Przystojnych mam nadzieję. - dodała rozciągając usta w odrobinę kpiącym uśmiechu. - Czy jesteś tylko ty i twoje ego? - rzuciła wyzywająco kolejne z pytań. Ich lasów? O kim na mądrą Rowenę w ogóle mówił. I od kiedy lasy należały do kogokolwiek? Nie była pewna. Westchnęła lekko. - Strasznie się guzdrzesz, Sykes. Potrzebujesz pomocy? - zapytała go usłużnie wybijając się ponownie nogami, zaczynała się nudzić, może powinna przepłynąć się na drugą stronę, zanim wróci może rozepnie akurat ostatni z guzików koszuli.
- Nie inaczej! - odpowiedziała mu przekrzywiając głowę. - Przyjrzałam ci się całkiem dokładnie. - dorzuciła rozciągając zęby w zadowolonym uśmiechu. Pokazując mu je, szczerząc się - co prawda, nie do końca właśnie prawdziwie. Ale nie był w stanie tego rozróżnić. Nie znał jej na tyle, by móc dostrzec jak ociekała fałszem, jak zakładała na siebie maskę coraz wprawniejsza we własnych kłamstwach. Na kolejno padające słowa jej brwi powędrowały do góry. Z jej ust wypadło parsknięcie, po którym odrzuciła głowę do tyłu żeby się zaśmiać, cofając się w wodzie kolejny krok do tyłu. Spokojnie i bez pośpiechu.
- Nie wiedziałam, że taki z ciebie romantyk, Jareth. - odcięła mu się, opuszczając głowę i jasne, błękitne spojrzenie ogniskując na nim. Jej oczy zdawało się obejmować rozbawienie - zupełnie jakby na chwilę odłożyła troski na bok, albo tutaj w wodzie zdawały się one choć odrobinę lżejsze niż na co dzień. Nie zastanawiała się dlaczego ale czuła się przy nim po prostu swobodniej - może dlatego, że nie wiedział dokładnie o bagażu który niosła. O porażkach które były jej dziełem. O odpowiedzialności, którą miała na barkach. O tym, jak wysoką cenę zapłaciła za to, kim była teraz. Ani o tym, że zmieniła się całkiem - stała się szorstka, nieprzyjemna, niedostępna. On o tym nie wiedział, przy nim mogła udawać siebie dawną. A może na chwilę się nią stać. Na chwilę zapomnieć.
- Na tą pogodę każda chwila w trochę chłodniejszej wodzie to dobry sposób na spędzanie czasu. - powiedziała wywracając oczami, jakby stwierdzała jakąś oczywistość, której powinien być świadom. - Jak znajdziesz mnie jeszcze kilka razy zrozumiesz, że wstydu mam niewiele, a pojedynki są dobrą formą spędzania czasu. Miałam płynąć na drugą stronę, ale jak już tu jesteś… - zawiesiła głos między nimi, jakby widocznie coś sugerowała. - Nie lubisz rywalizacji? - zapytała go przekrzywiając głowę, mrużąc odrobinę oczy. Uniosła dłonie zakładając za uszy jasne kosmyki włosów. - Dam ci fory jak czujesz się tak niepewnie. - dodała i odbiła się stopami od dna, rozkładając ręce na boki układając się na wodzie, głowę kierując w jego stronę. Dłońmi lawirowała pozwalając sobie na zawiśnięcie nad wodą.
- Oh, nie dąsaj się już. Straciłeś czujność - nie moja wina. - opuściła nogi znów stając w wodzi. Ułożyła jedną z dłoni na piersi, drugą dźwigając do góry. - Uroczyście przysięgam dzisiaj cię nie topić. - opuściła rękę wkładając ją znów do wody. Zaplotła dłonie na piersi z zadowoleniem obserwując jak odkłada zawieszony na ramieniu plecak na ziemię. Jak unosi rękę rozpinając pierwszy z guzików koszuli. Jej usta mimowolnie się rozciągnęły.
- Hola! Chwila! - zaprotestowała przesuwając w wodzie ciężar ciała na jedną nogę niewidocznie dla niego wyrzucając do przodu biodra. - Nie odwracaj kota ogonem. Ustaliliśmy już że to ty za mną chodzisz a nie ja na ciebie czekam. - przypomniała mu usłużnie obserwując jak wkłada różdżkę za ucho. - Tym jeziorze? - powtórzyła za nim rozglądając się wokół jakby to miało jej pomóc zrozumieć, co takiego szczególnego w nim mogło być, że aż zostało przez niego zaznaczone tak konkretnie. Nie wiedziała jednak. Woda jak woda, drzewa takie same jak w innych miejscach. Kolejne zdania odnoszące się do gajówki pociągnęły ku niej jej jasne jak niebo tęczówki. Padające pytanie na chwilę ściągnęło z jej warg uśmiech.
- Co jeśli nic nie chcę mówić? - zapytała go, powaga zdołała przedrzeć się jedynie na chwilę. Odwróciła wzrok od niewielkiego budynku, spoglądając znów na niego, unosząc rękę, żeby przetrzeć wierzchem dłoni po nosie. Rękę zaraz posunęła się dalej, do ucha, za które zaciągnęła nieistniejące kosmyki włosów - wszystkie zdążyła założyć za nie już wcześniej. Stwierdzenie o duchu ich lasów uniosło na powrót brwi do góry. - Waszych? - powtórzyła po nim, rozglądając się teatralnie. Wolała zająć się tym tematem, wejść z powrotem w przyjętą rolę. Wiedziała, że ktoś może dowiedzieć się o tym miejscu, ale nie chciała sprowadzać na nikogo niebezpieczeństwa tą wiedzą. - Przyprowadziłeś ze sobą kolegów? - zapytała Jaretha zawieszając na nim tęczówki. - Przystojnych mam nadzieję. - dodała rozciągając usta w odrobinę kpiącym uśmiechu. - Czy jesteś tylko ty i twoje ego? - rzuciła wyzywająco kolejne z pytań. Ich lasów? O kim na mądrą Rowenę w ogóle mówił. I od kiedy lasy należały do kogokolwiek? Nie była pewna. Westchnęła lekko. - Strasznie się guzdrzesz, Sykes. Potrzebujesz pomocy? - zapytała go usłużnie wybijając się ponownie nogami, zaczynała się nudzić, może powinna przepłynąć się na drugą stronę, zanim wróci może rozepnie akurat ostatni z guzików koszuli.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pokręciłem z przesadnym niedowierzaniem głową, gdy mocząca się w wodach jeziora Tonks uraczyła mnie swym niewybrednym komentarzem; że co, że przyjrzała mi się całkiem dokładnie? Jak dokładnie? I czy wzrokiem kontemplowała jedynie moje oblicze, czy może raczej skupiała się na innych częściach pozbawionego odzienia ciała? Zero wstydu. Nie żebym miał ją z tego powodu oceniać, fakt jednak pozostawał faktem; niewiele znanych mi kobiet ośmieliłoby się przyznać do takiego postępowania. Rzucanie mniej lub bardziej ukradkowych spojrzeń było jednym, a mówienie o nich tak otwarcie – drugim. – No tak, czułem jak pożerasz mnie wzrokiem – potwierdziłem z udawaną powagą, zatykając palec za szlufkę spodni, stawiając kolejne ostrożne kroki po trochę kanciastych, a trochę wyślizganych kamieniach wybrzeża. – Jeszcze wiele o mnie nie wiesz. Zawsze byłem romantykiem, a jeśli ktoś mówi lub mówił inaczej, na przykład jakieś rozgoryczone dziewczyny za czasów Hogwartu, to są to zwykłe pomówienia – odparłem po chwili, dalej starając się utrzymać ten sam ton głosu, choć kąciki ust same unosiły mi się ku górze, przywołując na wargi swobodny uśmiech; niektórzy z pewnością tytułowali mnie bawidamkiem. Próbowałem podchwycić spojrzenie mojej rozmówczyni, stałem jednak pod słońce, a to z kolei oznaczało, że jego promienie – oraz upiorny blask towarzyszącej mu komety – raziły mnie prosto w oczy. – To też prawda – zgodziłem się; przy tej pogodzie, roszącym ciało potem upale, przebywanie w chłodniejszej wodzie kusiło jeszcze bardziej niż zwykle. Wciąż jednak, jak tak dalej pójdzie, to pani z plakatów dorobi się łusek i skrzeli, a to chyba w dość drastyczny sposób ograniczyłoby jej możliwości walki. – Ja czuję się niepewnie? – No nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Prawda, ostatnim razem nie dałem namówić się na wyścig, jednak nie z powodu strachu; szczerze wątpiłem, by wiele drobniejsza, niższa czarownica, była w stanie prześcignąć mnie, czy to w wodzie, czy na lądzie. – Tylko nie płacz później, że przegrałaś, w porządku? Poza tym, jaka jest nagroda? – Uniosłem wyżej brwi, puszczając mimo uszu uwagę dotyczącą mojego rzekomego dąsania się. Niech będzie, że uwierzyłem w przysięgę, która spłynęła z kobiecych ust, choć tak naprawdę pewnie niewiele z niej sobie robiła; przy pierwszej lepszej okazji znów spróbowałaby mnie zaskoczyć, ot co. Rozpiąłem pierwszy guzik koszuli, a później kolejny i kolejny, bez cienia zawahania zrzucając z siebie jej materiał; w końcu przybyłem tu z zamiarem schłodzenia się, prawda? Poprawiłem zawieszony na szyi rzemień, potarłem swędzące ramię, a kiedy już pozbyłem się butów, zanurzyłem stopy w przyjemnie zimnej – choć zaskakująco kontrastowej – wodzie. – Tym jeziorze – powtórzyłem znowu, w pewnym stopniu rozbawiony jej zdziwieniem. – Jak się domyślasz, tak naprawdę to wcale za tobą nie łażę i nie wyskoczyłem zza gajówki, bo od bitego miesiąca próbuję cię wytropić. Mieszkam tu od dziecka, wiesz. W Lancashire – wyjaśniłem wielkodusznie, wyjmując różdżkę zza ucha, obracając ją kilka razy między palcami, nim zdecydowałem się na ukrycie jej w plecaku; cóż, czułem się w znajomych lasach znacznie bezpieczniej niż u wybrzeży zatoki Morecambe, więc z zaufanym drewienkiem rozstawałem się nieco mniej, choć tylko nieco, niechętnie.
Wtedy też wypowiedź Tonks wybrzmiała zastanawiająco poważnie. Co jeśli nie chciała nic mówić? – To nic nie mów – odparłem, wzruszając przy tym ramieniem. Do niczego nie zamierzałem jej zmuszać. W pierwszej chwili różnica temperatur między rozgrzanym ciałem a odmętami jeziora była bardziej niż wyczuwalna; zadrżałem raz, drugi, nie zamierzałem się jednak wycofać. Wiedziałem przecież, że to całkowicie naturalna reakcja – i że zaraz minie. – Och, nie. Ani kolegów, ani kuzynów. Przykro mi, musi wystarczyć ci moje towarzystwo, moje i mojego ego. A mówiąc naszych, miałem na myśli Sykesów. Powiedzmy, że jesteśmy związani z tymi ziemiami od dłuższego czasu... Zasługujemy to rodowi Ollivanderów. Gdyby nie oni, nie byłoby nas tutaj. Nie mielibyśmy domu. – Przyjęli nas, gdy inni przegnali z zamieszkiwanych wcześniej terenów. Ofiarowali dąb, przy którym odbywaliśmy rodzinne zgromadzenia. Zawdzięczaliśmy im wiele, i byliśmy im winni dozgonną lojalność. Czy teraz miała zrozumieć? A może po prostu weźmie mnie za bajkopisarza, ewentualnie wariata? Bez znaczenia. Byłem już coraz bliżej, z każdym kolejnym krokiem zmniejszając dzielącą nas odległość; widziałem Tonks lepiej niż jeszcze chwilę temu, choć wciąż musiałem mrużyć oczy. Mimo tych trudności dostrzegałem czerwone ślady na skórze, łuszczące się płaty, najpewniej efekt ostatnich upałów. – Ktoś tu chyba spiekł raczka – zacmokałem, pozwalając sobie na zaczepny uśmiech. – Chciałaś, żebym od razu rzucił się na głęboką wodę i doznał szoku termicznego? – No zaraz dopiero zacznę się dąsać. – Już jestem, dałem sobie radę, jakoś. Więc co? Ścigamy się? Do drugiego brzegu? Jesteś pewna, że tam w ogóle dopłyniesz? – Spojrzałem na nią z ukosa, wyraźnie prowokując, odpowiadając pięknym za nadobne. A później zatkałem nos i dałem nura, zanurzając się aż po czubek głowy, w ten sposób pokonując ostatnią granicę, przyzwyczajając do nowej temperatury całym sobą. Kiedy się wynurzyłem, potrząsnąłem jeszcze głową, otrzepując niczym pies.
Ledwie moment zajęło mi rozważanie wszelkich za i przeciw. Wciąż wyczuwałem kamienie, nie oddaliliśmy się od brzegu na tyle, bym utracił grunt pod stopami, ale to tym lepiej, przynajmniej dla mnie; poczekałem, aż moja towarzyszka da znak gotowości i odbiłem się od podłoża, dając nura do przodu. No, to zobaczymy, na co ją tak naprawdę stać.
| Proponuję rzut k100 + bonus ze sprawności; pływanie mamy na tym samym poziomie, więc żadna różnica. Czy będziemy rzucać raz, czy kilka, dogadamy się.
Wtedy też wypowiedź Tonks wybrzmiała zastanawiająco poważnie. Co jeśli nie chciała nic mówić? – To nic nie mów – odparłem, wzruszając przy tym ramieniem. Do niczego nie zamierzałem jej zmuszać. W pierwszej chwili różnica temperatur między rozgrzanym ciałem a odmętami jeziora była bardziej niż wyczuwalna; zadrżałem raz, drugi, nie zamierzałem się jednak wycofać. Wiedziałem przecież, że to całkowicie naturalna reakcja – i że zaraz minie. – Och, nie. Ani kolegów, ani kuzynów. Przykro mi, musi wystarczyć ci moje towarzystwo, moje i mojego ego. A mówiąc naszych, miałem na myśli Sykesów. Powiedzmy, że jesteśmy związani z tymi ziemiami od dłuższego czasu... Zasługujemy to rodowi Ollivanderów. Gdyby nie oni, nie byłoby nas tutaj. Nie mielibyśmy domu. – Przyjęli nas, gdy inni przegnali z zamieszkiwanych wcześniej terenów. Ofiarowali dąb, przy którym odbywaliśmy rodzinne zgromadzenia. Zawdzięczaliśmy im wiele, i byliśmy im winni dozgonną lojalność. Czy teraz miała zrozumieć? A może po prostu weźmie mnie za bajkopisarza, ewentualnie wariata? Bez znaczenia. Byłem już coraz bliżej, z każdym kolejnym krokiem zmniejszając dzielącą nas odległość; widziałem Tonks lepiej niż jeszcze chwilę temu, choć wciąż musiałem mrużyć oczy. Mimo tych trudności dostrzegałem czerwone ślady na skórze, łuszczące się płaty, najpewniej efekt ostatnich upałów. – Ktoś tu chyba spiekł raczka – zacmokałem, pozwalając sobie na zaczepny uśmiech. – Chciałaś, żebym od razu rzucił się na głęboką wodę i doznał szoku termicznego? – No zaraz dopiero zacznę się dąsać. – Już jestem, dałem sobie radę, jakoś. Więc co? Ścigamy się? Do drugiego brzegu? Jesteś pewna, że tam w ogóle dopłyniesz? – Spojrzałem na nią z ukosa, wyraźnie prowokując, odpowiadając pięknym za nadobne. A później zatkałem nos i dałem nura, zanurzając się aż po czubek głowy, w ten sposób pokonując ostatnią granicę, przyzwyczajając do nowej temperatury całym sobą. Kiedy się wynurzyłem, potrząsnąłem jeszcze głową, otrzepując niczym pies.
Ledwie moment zajęło mi rozważanie wszelkich za i przeciw. Wciąż wyczuwałem kamienie, nie oddaliliśmy się od brzegu na tyle, bym utracił grunt pod stopami, ale to tym lepiej, przynajmniej dla mnie; poczekałem, aż moja towarzyszka da znak gotowości i odbiłem się od podłoża, dając nura do przodu. No, to zobaczymy, na co ją tak naprawdę stać.
| Proponuję rzut k100 + bonus ze sprawności; pływanie mamy na tym samym poziomie, więc żadna różnica. Czy będziemy rzucać raz, czy kilka, dogadamy się.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Rozciągnęła usta, ukazując żeby w wchodzącym na jej twarz, kompletnie nie niewinnym i całkowicie zadowolonym uśmiechu, kiedy z jej ust wypadły słowa. Nie była pewna, czy po prostu miała dobry humor, czy nauczyła się go już tak dobrze odkrywać, że nie musiała się nad tym głowić nawet chwilę dłużej. Nigdy nie była nad wyraz nieśmiała, czy płochliwa - a wraz z biegiem lat, jeszcze bardziej zaprzestała fałszywej skromności. Była, jaka była.
- Oh, kiedy zacząłeś podglądać uznałam, że przyzwoitość odprawiliśmy bokiem. Ale jeśli chcesz wiedzieć, potrafię być grzeczna. - oznajmiła mu, nie przestając się uśmiech, jakby na potwierdzenie unosząc ku górze brodę. Bo potrafiła, a jak, to, że przeważnie raczej tego nie robiła nie sprawiło, że nie mogłaby gdyby zachciała - prawda?
- Wiesz, nie możesz ich winić - pewnie złamałeś im kruche serca. - uniosła rękę, przykładając ją do czoła, by teatralnie odsunąć z dramatyzmem głowę do tyłu. Zaraz zanurzyła ją na powrót w wodzie, cofając się kolejny krok w wodzie. - Ale idealnie się składa, podczas tych przypadkowych spotkań wyrównasz mój brak. I tak oto zstąpi na nas równowaga, harmonia i balans. - podsumowała, wywracając wcześniej oczami. Co prawda, nie prezentowała już uzębienia, ale jej usta nadal wyginał pozytywny grymas. Krótkie potwierdzenie wypowiedzianej oczywistości Justine pozostawiła już bez komentarza. Wykorzystała ten czas, żeby ukucnąć i zanurzyć się całkiem w wodzie, mocząc jeszcze suche rejony ciała. Wysunęła się z wody, unosząc ręce, żeby ułożyć do tyłu jasne włosy. Padające pytanie sprawiło, że znów skierowała ku niezapowiedzianym jegomościowi spojrzenie wzruszając ramionami. I choć gest można było różnie interpretować, to na próżno było szukać u Justine jakiejkolwiek skruchy. Z rozmysłem prowokowała go właśnie dokładnie tymi słowami. Na co dzień przebywała wśród mężczyzn.
- I vice versa! Jak zaczniesz płakać, to cię walnę, Sykes. - odcięła mu się układając dłonie na biodrach. Na padające pytanie uniosła je, zaplatając na piersi, marszcząc na chwilę brwi w zastanowieniu, by zaraz je na nowo rozpleść i uderzyć pięścią w otwartą dłoń. - Wiem. - ucieszyła się, kierując w jego stronę wskazujący palec. - Przegrany musi spełnić jedno życzenie wygranego. - zaproponowała. - W granicach rozsądku, Jareth, nie kupie ci willi jeśli przegram. - dorzuciła jeszcze przekrzywiając głowę, wracając ręką na biodro, czekając na to, czy zaakceptuje wybrane przez nią warunki. W tej propozycji, było wiele wolności. Ściganie się o coś materialnego było jakieś… płaskie. A ona, była ciekawa co wymyśli, jeśli jednak to nie ona będzie zwycięzcą. Sama już miała pomysł - albo kilka. Nie odsunęła spojrzenia, nie przekręciła głowy kiedy rozpiął pierwsze guziki, wpatrując się w niego w oczekiwaniu.
Jasna brew powędrowała ku górze, kiedy Jareth z początku potwierdził. Jak się domyśla? Nie domyślała się wcale - do pierwszej, dołączyła też druga. A kiedy skończył mówić, mrugnęła raz, potem drugi, a potem uniosła dłonie i prawie - nie nie prawie, całkowicie - teatralnie, złapała się za serce w wyrazie wielkiego bólu i zaskoczenia, które włożyła na twarz. Zatoczyła się imitując umierającego człowieka, po czym padła plecami na wodę. - Mój świat się właśnie zapadł. - orzekła, pozwalając by przez chwilę unosiła ją woda, zawiesiła jasne spojrzenie na niebie biorąc kilka wdechów. Cóż, oczywiście, że wiedziała, że jej nie wyczekiwał - ani nie śledził, ani na nią nie czekał. Nie miał ku temu powodów. Spotkali się przypadkiem i wcześniej i teraz. I nic ich tak naprawdę nie łączyło. Podniosła się do pionu, a kolejne pytanie - czy raczej słowa - sprawiło, że przestała się uśmiechać, w końcu zaplatając dłonie na piersi i spoglądając w bok, wypuszczając z siebie niejasną odpowiedź. Bo co tak naprawdę miała powiedzieć? Mogła zwyczajnie potwierdzić, ale nie była pewna czy chciała. A głębsze doświadczenia pokazałyby jak okrutna naprawdę była. Zostawiła rodzinę, zostawiła Vincenta dla dobra sprawy której się oddała. Ich też - by nie ściągać na nich swojego niebezpieczeństwa, ale fakty rysowały się w jedno. Jego odpowiedź sprawiła, że lekko odetchnęła. Uniosła dłoń, po raz pierwszy podczas tych spotkań ukazując - jedynie chwilową - niepewność, a może zażenowanie. Potarła nią kark, w końcu potakując lekko głową, nadal jednak nie spoglądając ku niemu.
- Może jakoś dam radę tylko z tobą. - odpowiedziała mu, odcięła się, choć jeszcze nie tak jak chwilę wcześniej. Musiała odnaleźć na chwilę zgubioną maskę. Zaraz wróci do miejsca w którym była. Zaraz znów będzie tą Justine. Tą którą się kochało, albo nienawidziło. Która piła za dużo, nie miała wstydu, mówiła niewybredne żarty i konkurowała z mężczyznami. - Związani… - powtórzyła po nim, zadzierając lekko głowę, by znów zerknąć na korony drzew i niebo. Na chwilę zerkając na kometę wiszącą nad ich głowami. Zmarszczyła lekko brwi wraz z kolejno padającymi zdaniami. - Dom to nie miejsce. - wymsknęło się z jej ust, mimo, że nie zamierzała mówić tego głośno. Cicho, ciszej, niż wszystko wcześniej, ale nie opuściła głowy. Przynajmniej do czasu aż nie usłyszała jak wchodzi do wody głębiej, dalej, zbliżając się coraz bardziej do niej. Uśmiechaj się, Tonks. Nakazała sobie. Jeśli siebie przekona, przekona też każdego obok. Dźwignęła kąciki ust do góry.
- Nie śmiej się z cierpiącego. - mruknęła wywracając oczami, marszcząc nos. Ale nie wyglądała na złą, nadal utrzymując uśmiech - choć teraz, po ponurych myślach, zdawał jej się cięższy niż chwilę wcześniej. Czy się ścigają? Oczywiście, że tak - dlatego potwierdziła zadowolonym skinieniem głowy. Drugi raz potaknęła na kolejne pytanie. Trzecie sprawiło, że w końcu odciągnęła tęczówki od niego przenosząc wzrok ku drugiej stronie. Wzruszyła ramionami. Cóż, ostatecznie miała nadal różdżkę przy sobie. - Co najgorszego może się stać? - spytała, by prychnąć z rozbawianiem i pokręcić głową. - Jeśli utopimy się na środku to będzie romantycznie, nie? - upewniła się, rozciągając usta w odrobinę - tylko, naprawdę tylko - uśmiechu.
Kiedy już zbliżał się start tego nikogo nie interesującego wyścigu, podskoczyła kilka razy w wodzie, a później obróciła głową dookoła kilka razy.
- Będziesz oglądał moje pięty, Sykes. - zapowiedziała mu, mrużąc niby groźnie oczy, chociaż efekt psuł uśmiech na jej usta. - Na trzy. - powiedziała do niego, pozostawiając mu ostatnie spojrzenie, zanim całą swoją uwagę skupiła na przeciwległym brzegu.
Dobra! Ja bym dodała na dwie tury - drugi rzut dodajmy w kościach przed postem
+ zdarzenie:
1. - cóż, to nie jest twój dzień, jeden z - kto by się spodziewał - druzgotków - postanowił utrudnić ci trochę sprawę łapiąc za nogę, wyhamowując. Musiałeś stracić czas na pozbycie się stworzenia. mocne kopnięcie nogą albo zaklęcie powinno zadziałać. -20 do wyniku
2. w pewnym momencie coś owinęło się wokół twojej nogi, nieprzyjemne oślizgłe sprawiające, że zwolniłeś. Albo żeby ruchem to ściągnąć, czy kilkoma mocniejszymi ruchami nogą. Jeśli się przyjażałeś dostrzegłeś, ze to jedynie glon. -10 do wyniku
3-5 nic się nie dzieje
6. po kilku ruchach okazuje się, że jesteś dzisiaj w niesamowitej formie! Może to obfite śniadanie, a może ułożenie gwiazd, ale płynie ci się fenomenalnie, szybko i bez przeszkód. +20
- Oh, kiedy zacząłeś podglądać uznałam, że przyzwoitość odprawiliśmy bokiem. Ale jeśli chcesz wiedzieć, potrafię być grzeczna. - oznajmiła mu, nie przestając się uśmiech, jakby na potwierdzenie unosząc ku górze brodę. Bo potrafiła, a jak, to, że przeważnie raczej tego nie robiła nie sprawiło, że nie mogłaby gdyby zachciała - prawda?
- Wiesz, nie możesz ich winić - pewnie złamałeś im kruche serca. - uniosła rękę, przykładając ją do czoła, by teatralnie odsunąć z dramatyzmem głowę do tyłu. Zaraz zanurzyła ją na powrót w wodzie, cofając się kolejny krok w wodzie. - Ale idealnie się składa, podczas tych przypadkowych spotkań wyrównasz mój brak. I tak oto zstąpi na nas równowaga, harmonia i balans. - podsumowała, wywracając wcześniej oczami. Co prawda, nie prezentowała już uzębienia, ale jej usta nadal wyginał pozytywny grymas. Krótkie potwierdzenie wypowiedzianej oczywistości Justine pozostawiła już bez komentarza. Wykorzystała ten czas, żeby ukucnąć i zanurzyć się całkiem w wodzie, mocząc jeszcze suche rejony ciała. Wysunęła się z wody, unosząc ręce, żeby ułożyć do tyłu jasne włosy. Padające pytanie sprawiło, że znów skierowała ku niezapowiedzianym jegomościowi spojrzenie wzruszając ramionami. I choć gest można było różnie interpretować, to na próżno było szukać u Justine jakiejkolwiek skruchy. Z rozmysłem prowokowała go właśnie dokładnie tymi słowami. Na co dzień przebywała wśród mężczyzn.
- I vice versa! Jak zaczniesz płakać, to cię walnę, Sykes. - odcięła mu się układając dłonie na biodrach. Na padające pytanie uniosła je, zaplatając na piersi, marszcząc na chwilę brwi w zastanowieniu, by zaraz je na nowo rozpleść i uderzyć pięścią w otwartą dłoń. - Wiem. - ucieszyła się, kierując w jego stronę wskazujący palec. - Przegrany musi spełnić jedno życzenie wygranego. - zaproponowała. - W granicach rozsądku, Jareth, nie kupie ci willi jeśli przegram. - dorzuciła jeszcze przekrzywiając głowę, wracając ręką na biodro, czekając na to, czy zaakceptuje wybrane przez nią warunki. W tej propozycji, było wiele wolności. Ściganie się o coś materialnego było jakieś… płaskie. A ona, była ciekawa co wymyśli, jeśli jednak to nie ona będzie zwycięzcą. Sama już miała pomysł - albo kilka. Nie odsunęła spojrzenia, nie przekręciła głowy kiedy rozpiął pierwsze guziki, wpatrując się w niego w oczekiwaniu.
Jasna brew powędrowała ku górze, kiedy Jareth z początku potwierdził. Jak się domyśla? Nie domyślała się wcale - do pierwszej, dołączyła też druga. A kiedy skończył mówić, mrugnęła raz, potem drugi, a potem uniosła dłonie i prawie - nie nie prawie, całkowicie - teatralnie, złapała się za serce w wyrazie wielkiego bólu i zaskoczenia, które włożyła na twarz. Zatoczyła się imitując umierającego człowieka, po czym padła plecami na wodę. - Mój świat się właśnie zapadł. - orzekła, pozwalając by przez chwilę unosiła ją woda, zawiesiła jasne spojrzenie na niebie biorąc kilka wdechów. Cóż, oczywiście, że wiedziała, że jej nie wyczekiwał - ani nie śledził, ani na nią nie czekał. Nie miał ku temu powodów. Spotkali się przypadkiem i wcześniej i teraz. I nic ich tak naprawdę nie łączyło. Podniosła się do pionu, a kolejne pytanie - czy raczej słowa - sprawiło, że przestała się uśmiechać, w końcu zaplatając dłonie na piersi i spoglądając w bok, wypuszczając z siebie niejasną odpowiedź. Bo co tak naprawdę miała powiedzieć? Mogła zwyczajnie potwierdzić, ale nie była pewna czy chciała. A głębsze doświadczenia pokazałyby jak okrutna naprawdę była. Zostawiła rodzinę, zostawiła Vincenta dla dobra sprawy której się oddała. Ich też - by nie ściągać na nich swojego niebezpieczeństwa, ale fakty rysowały się w jedno. Jego odpowiedź sprawiła, że lekko odetchnęła. Uniosła dłoń, po raz pierwszy podczas tych spotkań ukazując - jedynie chwilową - niepewność, a może zażenowanie. Potarła nią kark, w końcu potakując lekko głową, nadal jednak nie spoglądając ku niemu.
- Może jakoś dam radę tylko z tobą. - odpowiedziała mu, odcięła się, choć jeszcze nie tak jak chwilę wcześniej. Musiała odnaleźć na chwilę zgubioną maskę. Zaraz wróci do miejsca w którym była. Zaraz znów będzie tą Justine. Tą którą się kochało, albo nienawidziło. Która piła za dużo, nie miała wstydu, mówiła niewybredne żarty i konkurowała z mężczyznami. - Związani… - powtórzyła po nim, zadzierając lekko głowę, by znów zerknąć na korony drzew i niebo. Na chwilę zerkając na kometę wiszącą nad ich głowami. Zmarszczyła lekko brwi wraz z kolejno padającymi zdaniami. - Dom to nie miejsce. - wymsknęło się z jej ust, mimo, że nie zamierzała mówić tego głośno. Cicho, ciszej, niż wszystko wcześniej, ale nie opuściła głowy. Przynajmniej do czasu aż nie usłyszała jak wchodzi do wody głębiej, dalej, zbliżając się coraz bardziej do niej. Uśmiechaj się, Tonks. Nakazała sobie. Jeśli siebie przekona, przekona też każdego obok. Dźwignęła kąciki ust do góry.
- Nie śmiej się z cierpiącego. - mruknęła wywracając oczami, marszcząc nos. Ale nie wyglądała na złą, nadal utrzymując uśmiech - choć teraz, po ponurych myślach, zdawał jej się cięższy niż chwilę wcześniej. Czy się ścigają? Oczywiście, że tak - dlatego potwierdziła zadowolonym skinieniem głowy. Drugi raz potaknęła na kolejne pytanie. Trzecie sprawiło, że w końcu odciągnęła tęczówki od niego przenosząc wzrok ku drugiej stronie. Wzruszyła ramionami. Cóż, ostatecznie miała nadal różdżkę przy sobie. - Co najgorszego może się stać? - spytała, by prychnąć z rozbawianiem i pokręcić głową. - Jeśli utopimy się na środku to będzie romantycznie, nie? - upewniła się, rozciągając usta w odrobinę - tylko, naprawdę tylko - uśmiechu.
Kiedy już zbliżał się start tego nikogo nie interesującego wyścigu, podskoczyła kilka razy w wodzie, a później obróciła głową dookoła kilka razy.
- Będziesz oglądał moje pięty, Sykes. - zapowiedziała mu, mrużąc niby groźnie oczy, chociaż efekt psuł uśmiech na jej usta. - Na trzy. - powiedziała do niego, pozostawiając mu ostatnie spojrzenie, zanim całą swoją uwagę skupiła na przeciwległym brzegu.
Dobra! Ja bym dodała na dwie tury - drugi rzut dodajmy w kościach przed postem
+ zdarzenie:
1. - cóż, to nie jest twój dzień, jeden z - kto by się spodziewał - druzgotków - postanowił utrudnić ci trochę sprawę łapiąc za nogę, wyhamowując. Musiałeś stracić czas na pozbycie się stworzenia. mocne kopnięcie nogą albo zaklęcie powinno zadziałać. -20 do wyniku
2. w pewnym momencie coś owinęło się wokół twojej nogi, nieprzyjemne oślizgłe sprawiające, że zwolniłeś. Albo żeby ruchem to ściągnąć, czy kilkoma mocniejszymi ruchami nogą. Jeśli się przyjażałeś dostrzegłeś, ze to jedynie glon. -10 do wyniku
3-5 nic się nie dzieje
6. po kilku ruchach okazuje się, że jesteś dzisiaj w niesamowitej formie! Może to obfite śniadanie, a może ułożenie gwiazd, ale płynie ci się fenomenalnie, szybko i bez przeszkód. +20
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Posłałem Tonks pełne sceptycyzmu spojrzenie, gdy z godnym chochlika uśmiechem oświadczyła, że potrafi być grzeczna. No cóż, znałem ją tyle co wcale, znów natykaliśmy się na siebie zupełnym przypadkiem, nie powiedziałbym jednak, by jej zaczepki oraz komentarze, którymi uraczyła mnie czy w czerwcu, czy teraz, wpisywały się w przechowywaną w jednej z zakurzonych szufladek pamięci definicję przyzwoitości. – Z pewnością znalazłabyś wielu, wielu świadków, którzy mogliby to potwierdzić – odparłem jedynie, nie zamierzając kwestionować tego oświadczenia w bardziej stanowczy sposób. Bo i w końcu skąd miałbym mieć pewność, czy jest to jedynie blef, czy zawoalowane wyznanie? Może przy bliskich, rodzinie lub przyjaciołach, zachowywała się zgoła inaczej. Mnie zaś prezentowała jedną ze swych twarzy, tę, która najbardziej pasowała do zaistniałych okoliczności. – Albo to one złamały moje – zaproponowałem lekko, bez choćby śladu zawahania; każdy medal miał dwie strony. Jeszcze za dzieciaka przestałem wierzyć, by cokolwiek dało ujrzeć się jedynie w czerni lub bieli. Żadna relacja, żadna sytuacja, nie była jednoznaczna, płaska, prosta. Nie twierdziłem, że zachowywałem się wtedy niczym ideał bez skazy i zmazy, lecz i ja doznałem za czasów szkoły odrzucenia, poznałem smak zawodu oraz goryczy porażki. – Ach, rozumiem. Jesteś zbyt grzeczna na bycie romantyczką – sarknąłem pod nosem; deklarowała się jako pragmatyczka, ta rozsądna i wolna od porywów rozemocjonowanego serca. Pasowało mi to do tej wersji Justine Tonks, którą postanowiła mi zaprezentować, to znaczy do niewybrednych, pozbawionych wstydu uwag i nieskrępowanej bezpośredniości. Czyżby konflikt, w który tak chętnie się angażowała, skutecznie pozbawił ją typowych kobietom marzeń? O rodzinie, gromadce dzieci? – W takim razie biorę to na siebie – zgodziłem się lekko, z ustami wciąż wygiętymi w uśmiechu; cóż za odwrócenie ról. Zwykle to przedstawicielki płci pięknej były tymi wrażliwszymi, kierującymi się sercem, nie rozsądkiem, nasza wymiana zdań kreśliła jednak zupełnie odmienny obraz sytuacji. Nie żeby mi to przeszkadzało.
– W porządku, jedno życzenie brzmi sensownie – przytaknąłem po krótkich rozważaniach, puszczając mimo uszu groźbę lania; Tonks sięgała mi do ramienia, o ile w ogóle, więc nie obawiałem się siły jej mięśni – gorzej jeśli walnięcie mnie mogło zostać przeprowadzone za pomocą jakiegoś paskudnego uroku. Wracając jednak do kwestii nagrody, nie domagałbym się przecież niczego materialnego, również ze względu na to, w jakiej rzeczywistości przyszło nam teraz żyć. Za znacznie istotniejsze i cenniejsze uznawałem przyznanie racji lub, jak sama zaproponowała, spełnienie jakiegoś życzenia. Czy gdybym wygrał, mógłbym zażyczyć sobie tytułu najszybszego syrena w tej części Wysp? – Nie martw się, obędę się bez takiego przepychu. Mam nadzieję, że ty również, księżniczko – parsknąłem; nie byłoby mnie stać na żadną willę czy dworek, choćbym marzył o nich dniem i nocą. Poza tym, nigdy nie rozumiałem, na co komu tyle komnat i pokojów. Chyba tylko po to, by mieć się gdzie bawić w chowanego.
W reakcji na moje wyjaśnienia jakże groźna rebeliantka postanowiła zabawić się w aktorkę; przytknęła ręce do piersi, po czym runęła na taflę jeziora, jak gdybym naprawdę mógł sprawić jej ból wypowiedzianymi właśnie słowami. – Uważaj, bo się zaraz nałykasz wody z tego wszystkiego – westchnąłem, kręcąc przy tym głową. Nie żebym powinien dziwić się takiemu zachowaniu, sam lubiłem obracać wiele tematów w żart, uparcie rozluźniać atmosferę, nawet jeśli ta wcale jeszcze nie sięgała punktu kulminacyjnego, lecz z drugiej strony – zwykle to ja byłem stroną pajacującą, nie zaś tą wystawianą na działanie pajacowania. Nie mógłbym przy tym nie zauważyć, że kolejny z poruszonych przeze mnie tematów starł uśmiech z jej ust, skłonił do przyjęcia mniej dostępnej, a bardziej zachowawczej postawy. Rozmawianie o gajówce nie było jej w smak? W porządku, nie musiała nic mówić; wystarczyły mi wnioski, które wyciągnąłem na podstawie niezbyt dokładnych obserwacji. Poza tym, gdyby każdemu zwierzała się ze swych planów, działań, poczynań, zapewne już dawno temu skończyłaby dość marnie. Dlatego właśnie nie naciskałem, nie domagałem prawdy. Wtykanie nosa w nieswoje sprawy nie było moim hobby.
– Postaraj się wytrzymać. Nie będę ci długo przeszkadzać – obiecałem; pozycji na liście obowiązków nie brakowało, miałem przed sobą jeszcze wiele mniej lub bardziej przyjemnych zadań, lecz o kąpieli myślałem już od jakiegoś czasu. Gorąc dawał mi się we znaki, zaś czym innym było wymoczenie się w balii za domem, a czym innym – możliwość przepłynięcia się chociaż kawałek. Dom to nie miejsce? Momentalnie zmarszczyłem brwi, stawiając kolejne kroki w zimnej, niosącej ulgę wodzie, zaraz jednak pokiwałem ze zrozumieniem głową. – Samo miejsce, bez ludzi, nie byłoby domem. – Mogłem się z tym zgodzić. Wątpiłem jednak, by Tonks potrafiła zrozumieć nasze przywiązanie do Lancashire. Borów, łąk i wzgórz, za które walczylibyśmy do upadłego, które pamiętały wiele poprzednich pokoleń naszej rodziny, a także nawiązane wieki temu pakty. – Carrowowie wygnali moich przodków z lasów Yorkshire. Ollivanderowie udzielili im schronienia. Gdyby nie oni, Sykesowie już dawno mogliby wyginąć. – Wzruszyłem ramieniem, czując, że nie jest to temat, który byłoby sens dalej ciągnąć. Zwłaszcza teraz, kiedy uzgodniliśmy warunki naszego wyścigu, kiedy znalazłem się tuż obok, a całkowite zanurzenie się w przybrzeżnych wodach pozwoliło mi na przekroczenie dość istotnej granicy, to znaczy na przywyknięcie do zupełnie nowej temperatury. Tak innej od skwaru, który lał się z nieba. Przelotnie spojrzałem w górę, w kierunku stojącego wysoko słońca, ale i towarzyszącej mu komety; czy przestała już wywoływać chaos, czy tym razem zaatakuje mnie nie tyle lelek, co jakaś przerośnięta ryba? – Nie śmieję, słowo honoru. Może powinnaś rozejrzeć się za pastą na oparzenia – zaproponowałem; zwykle stosowano ją na znacznie poważniejsze urazy, lecz przecież kto wie, czy zaraz skóra nie zacznie złazić z niej całej, jeśli dalej będzie spędzać aż tyle czasu to w wodzie, to na otwartej przestrzeni. – Nie żeby coś, ale topienie się nie jest jakieś wybitnie romantyczne... – mruknąłem pod nosem, poprawiając zawieszony na rzemieniu pierścień, a także muszlę, którą otrzymałem od Tonks miesiąc temu. Nie mogłem się jednak rozpraszać; zapewne robiła to celowo, próbowała zbić mnie z pantałyku, rozkojarzyć, bym zagapił się na starcie i ruszyć z opóźnieniem. Na to zaś nie miałem zamiaru się godzić. Spojrzałem to na nią, to na majaczący w oddali brzeg, próbując oszacować dzielącą nas od niego odległość. Poprawiłem ustawienie stóp na podłożu, poczekałem na znak towarzyszki i gdy tylko rozbrzmiało trzy, ruszyłem do przodu. Zamierzałem rozpocząć szybko, na tyle szybko, by móc wyrobić sobie ewentualną przewagę, nim zdecyduję się obejrzeć na płynącą obok czarownicę. Gdybym leżał na plecach, łatwiej przychodziłoby mi kontrolowanie sytuacji – zwykle wybierałem jednak kraula, bo w nim miałem największe doświadczenie, poza tym, był najszybszym stylem, tak przynajmniej zawsze mówił mi Joven, który udzielał mi pierwszych lekcji całe wieki temu, w innym życiu. Zmuszałem ramiona, by przecinały taflę wody rytmicznymi ruchami, pilnowałem również, by nie zadzierać głowy do góry, nie nadwyrężać w ten sposób szyi. Przyjemnie było zmyć z siebie pot i kurz, trudy porannego spaceru, wywoływane działaniem komety zmartwienia. Jednak co z Tonks? Wyprzedzała mnie? Została daleko z tyłu...? Wciąż płynąłem przed siebie, w kierunku przeciwległego brzegu, nie zamierzałem spowalniać, lecz gdy nabierałem kolejny haust powietrza, wystawiałem twarz ponad powierzchnię wody, zadbałem o to, by poszukać konkurentki wzrokiem.
| tutaj rzut na płynięcie (39 + bonus ze sprawności) oraz zdarzenie (3, nic się nie dzieje)
– W porządku, jedno życzenie brzmi sensownie – przytaknąłem po krótkich rozważaniach, puszczając mimo uszu groźbę lania; Tonks sięgała mi do ramienia, o ile w ogóle, więc nie obawiałem się siły jej mięśni – gorzej jeśli walnięcie mnie mogło zostać przeprowadzone za pomocą jakiegoś paskudnego uroku. Wracając jednak do kwestii nagrody, nie domagałbym się przecież niczego materialnego, również ze względu na to, w jakiej rzeczywistości przyszło nam teraz żyć. Za znacznie istotniejsze i cenniejsze uznawałem przyznanie racji lub, jak sama zaproponowała, spełnienie jakiegoś życzenia. Czy gdybym wygrał, mógłbym zażyczyć sobie tytułu najszybszego syrena w tej części Wysp? – Nie martw się, obędę się bez takiego przepychu. Mam nadzieję, że ty również, księżniczko – parsknąłem; nie byłoby mnie stać na żadną willę czy dworek, choćbym marzył o nich dniem i nocą. Poza tym, nigdy nie rozumiałem, na co komu tyle komnat i pokojów. Chyba tylko po to, by mieć się gdzie bawić w chowanego.
W reakcji na moje wyjaśnienia jakże groźna rebeliantka postanowiła zabawić się w aktorkę; przytknęła ręce do piersi, po czym runęła na taflę jeziora, jak gdybym naprawdę mógł sprawić jej ból wypowiedzianymi właśnie słowami. – Uważaj, bo się zaraz nałykasz wody z tego wszystkiego – westchnąłem, kręcąc przy tym głową. Nie żebym powinien dziwić się takiemu zachowaniu, sam lubiłem obracać wiele tematów w żart, uparcie rozluźniać atmosferę, nawet jeśli ta wcale jeszcze nie sięgała punktu kulminacyjnego, lecz z drugiej strony – zwykle to ja byłem stroną pajacującą, nie zaś tą wystawianą na działanie pajacowania. Nie mógłbym przy tym nie zauważyć, że kolejny z poruszonych przeze mnie tematów starł uśmiech z jej ust, skłonił do przyjęcia mniej dostępnej, a bardziej zachowawczej postawy. Rozmawianie o gajówce nie było jej w smak? W porządku, nie musiała nic mówić; wystarczyły mi wnioski, które wyciągnąłem na podstawie niezbyt dokładnych obserwacji. Poza tym, gdyby każdemu zwierzała się ze swych planów, działań, poczynań, zapewne już dawno temu skończyłaby dość marnie. Dlatego właśnie nie naciskałem, nie domagałem prawdy. Wtykanie nosa w nieswoje sprawy nie było moim hobby.
– Postaraj się wytrzymać. Nie będę ci długo przeszkadzać – obiecałem; pozycji na liście obowiązków nie brakowało, miałem przed sobą jeszcze wiele mniej lub bardziej przyjemnych zadań, lecz o kąpieli myślałem już od jakiegoś czasu. Gorąc dawał mi się we znaki, zaś czym innym było wymoczenie się w balii za domem, a czym innym – możliwość przepłynięcia się chociaż kawałek. Dom to nie miejsce? Momentalnie zmarszczyłem brwi, stawiając kolejne kroki w zimnej, niosącej ulgę wodzie, zaraz jednak pokiwałem ze zrozumieniem głową. – Samo miejsce, bez ludzi, nie byłoby domem. – Mogłem się z tym zgodzić. Wątpiłem jednak, by Tonks potrafiła zrozumieć nasze przywiązanie do Lancashire. Borów, łąk i wzgórz, za które walczylibyśmy do upadłego, które pamiętały wiele poprzednich pokoleń naszej rodziny, a także nawiązane wieki temu pakty. – Carrowowie wygnali moich przodków z lasów Yorkshire. Ollivanderowie udzielili im schronienia. Gdyby nie oni, Sykesowie już dawno mogliby wyginąć. – Wzruszyłem ramieniem, czując, że nie jest to temat, który byłoby sens dalej ciągnąć. Zwłaszcza teraz, kiedy uzgodniliśmy warunki naszego wyścigu, kiedy znalazłem się tuż obok, a całkowite zanurzenie się w przybrzeżnych wodach pozwoliło mi na przekroczenie dość istotnej granicy, to znaczy na przywyknięcie do zupełnie nowej temperatury. Tak innej od skwaru, który lał się z nieba. Przelotnie spojrzałem w górę, w kierunku stojącego wysoko słońca, ale i towarzyszącej mu komety; czy przestała już wywoływać chaos, czy tym razem zaatakuje mnie nie tyle lelek, co jakaś przerośnięta ryba? – Nie śmieję, słowo honoru. Może powinnaś rozejrzeć się za pastą na oparzenia – zaproponowałem; zwykle stosowano ją na znacznie poważniejsze urazy, lecz przecież kto wie, czy zaraz skóra nie zacznie złazić z niej całej, jeśli dalej będzie spędzać aż tyle czasu to w wodzie, to na otwartej przestrzeni. – Nie żeby coś, ale topienie się nie jest jakieś wybitnie romantyczne... – mruknąłem pod nosem, poprawiając zawieszony na rzemieniu pierścień, a także muszlę, którą otrzymałem od Tonks miesiąc temu. Nie mogłem się jednak rozpraszać; zapewne robiła to celowo, próbowała zbić mnie z pantałyku, rozkojarzyć, bym zagapił się na starcie i ruszyć z opóźnieniem. Na to zaś nie miałem zamiaru się godzić. Spojrzałem to na nią, to na majaczący w oddali brzeg, próbując oszacować dzielącą nas od niego odległość. Poprawiłem ustawienie stóp na podłożu, poczekałem na znak towarzyszki i gdy tylko rozbrzmiało trzy, ruszyłem do przodu. Zamierzałem rozpocząć szybko, na tyle szybko, by móc wyrobić sobie ewentualną przewagę, nim zdecyduję się obejrzeć na płynącą obok czarownicę. Gdybym leżał na plecach, łatwiej przychodziłoby mi kontrolowanie sytuacji – zwykle wybierałem jednak kraula, bo w nim miałem największe doświadczenie, poza tym, był najszybszym stylem, tak przynajmniej zawsze mówił mi Joven, który udzielał mi pierwszych lekcji całe wieki temu, w innym życiu. Zmuszałem ramiona, by przecinały taflę wody rytmicznymi ruchami, pilnowałem również, by nie zadzierać głowy do góry, nie nadwyrężać w ten sposób szyi. Przyjemnie było zmyć z siebie pot i kurz, trudy porannego spaceru, wywoływane działaniem komety zmartwienia. Jednak co z Tonks? Wyprzedzała mnie? Została daleko z tyłu...? Wciąż płynąłem przed siebie, w kierunku przeciwległego brzegu, nie zamierzałem spowalniać, lecz gdy nabierałem kolejny haust powietrza, wystawiałem twarz ponad powierzchnię wody, zadbałem o to, by poszukać konkurentki wzrokiem.
| tutaj rzut na płynięcie (39 + bonus ze sprawności) oraz zdarzenie (3, nic się nie dzieje)
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W ogóle nie przejęła się przepełnionym sceptycyzmem spojrzeniem, którym obdarował ją Jareth. Wręcz przeciwnie, to sprawiło, że w zadowoleniu rozciągnęła jeszcze mocniej usta wyciągając wyżej szyję. To było w jakiś sposób odżywcze - spotkania z nim. Bo on, nie znał jej takiej jaką była teraz. Po tym co przeszła. Nie był w stanie porównać, ani powiedzieć jej że się zmieniła, że kiedyś była inna - weselsza, rozważniejsza. Albo że teraz powinna być poważniejsza w jakiś konkretny sposób przeżywać żałobę bo inaczej się nie liczyła. Albo że nie wolno jej odsuwać uczuć na bok. Dlaczego ktoś inny miał tworzyć zasady według których żyła? Nie wiedziała i nie zamierzała się temu poddawać.
- Kilku z całkowitą pewnością. - orzekła po chwilowym zamyśleniu ale uśmiech nie zszedł jej z twarzy. - Rozsiewanymi plotkami? Bo przecież nie tym, że sam ich nie zabrałeś na spacer. - zapytała, przekrzywiając trochę głowę, pozwalając by woda uniosła jej dłonie. Przesunęła nimi, zbierając wodę, stykając je na chwilę przed sobą. Oh, szkolne miłości. Czy nie były to czasy lepsze i łatwiejsze? Wtedy największe dramaty, dziś wydawały się jedynie niewielkim żartem. Czasem tęskniła za tym, by móc wrócić do tych czasów. Lekkich decyzji i niewiele ważących problemów.
- Hmmm… - wypadło z ust Justine kiedy widocznie się nad tym zastanawiała. - To raczej szło by z sobą. - mruknęła, zapominając, że za wzór cnót właśnie się podawała. - Po prostu nie jestem cierpliwa. - odpowiedziała w końcu wzruszając ramionami. - Tęskne wypatrywanie, oczekiwanie na jakiś romantyczny gest który zrzuci mnie z nóg - to nie moja bajka. Nie mam na to czasu. Na domyślanie się i chodzenie w kółko. - wzruszyła raz jeszcze ramionami. Szła prosto do celu - a przynajmniej się starała. - Co nie znaczy, że nie potrafię ich docenić. - żeby nie było, nie była aż taka. Jednak próżno było spodziewać sie po niej romantyzmu z ksiąg. Może, ugotowałaby obiad, może coś kupiła i na tym kończył jej się czas na wymyślanie romantycznych gestów, bo każdy inny zająłby więcej i dłużej. - No i dobra. - zgodziła się, kiedy on sam zgodził się wziąć na siebie brzemię romatyczność. - Tylko jeśli możesz powstrzymaj się od tęsknych westchnień za swoją lubą. - zastrzegła od razu, patrząc jak zbliża się do niej, nie odrywając ze wstydem wzroku.
- Już mam swoją twierdzę. - orzekła w końcu nie konkretyzując, czy mówi o chatce za sobą, czy o czymś innym. Udawanie, że znalazła się tu przypadkiem z praniem wywieszonym na sznurku niedaleko nie miało sensu. Nie chciała się w to zagłębiać, ale sądziła, że Everett i tak domyślał się już wszystkiego.
- To ból! - krzyknęła nieprzejętą, wyrzucając rękę w górę, a potem opuszczając nogi by znalazły oparcie na ziemi. - Nieczuły nieśmiałku. - rzuciła wzdychając jeszcze ciężko, teatralnie. Stając pewnie na podłożu - bez jakiegoś łykania wody, przed którym ją przestrzegał.
- Jakoś dam radę. Ale nie będzie łatwo. - zgodziła się potakując krótko głową, by później w milczeniu wysłuchać padających słów i tłumaczeń. Nie potrafiła się z tym utożsamić. Z wielką historią z której powinna być dumna.Z ziemiami, które były bardziej jej. Była córką mugola i czarownicy. Potknęła krótko głową, kiedy niejako potwierdził, trochę zmieniając jej zdanie.
- Zejdzie mi skóra i będzie w porządku. - stwierdziła, wzruszając lekko ramionami. - Słońce rzadko bywa moim sprzymierzeńcem. - przyznała zgodnie z prawdą. Ale po co było sobie zawracać tym głowę jakoś mocniej? Trochę spalonej skóry i tak nie czyniło jej jakoś niewiarygodnie mniej urodziwej. Robiły to blizny - które w przeciwieństwie do skóry - nie miały zejść z jej ciała już nigdy.
- Nie? - zdziwiła się, pozwalając by brwi zmarszczyły jej się kiedy zastanawiała się nad tym stwierdzeniem. - Myślałam że wiesz, dwójka ludzi, związanych przypadkiem wypływa coś tam coś, ale los nie pozwala… nie tak idą te historie? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Widocznie sobie jednak z tym nie radziła.
A potem nadszedł wyścig. Nagroda była ustalona. Trasa też. Nie pozostało wiele do zrobienia, poza wzięciem w nim udziału. Cóż, nie zamierzała odpuścić, skoro sama go zaproponowała. Wystartowali w sumie równo - i dobrze, bo równo powinni. I pierwsza część całego tego wyścigu nie była nawet taka zła. Ręce zgarniały jej wodę i choć Sykes był odrobinę na prowadzeniu, to nie wyprzedał jej jeszcze na tyle, by mógł mieć pewność, że wygra. Kiedy spojrzał ku niej, znajdowała się zaraz obok, może na wysokości jego tłowia, znajdowała się jej własna głowa. Niebieskie tęczówki zawisły chwilę na nim, nim na powrót skupiła na na wybranym celu. Miała szansę, z każdym machnięciem adrenalina zaczynała krążyć jej w żyłach. W końcu znów, na krótką chwilę czuła, że naprawdę żyła. Nie zamierzała przegrać….
… ale ktoś - albo coś - nie zamierzało też dać jej wygrać. Poczuła nagle coś czepiające się jej lewej łydki. Owijające się wokół niej macki. - Szalg. - zaklęła, bo Sykes wysuwał się coraz mocniej na prowadzenie. - Nie daruję ci dra… - warknęła, sięgając po różdżkę, zatrzymując się, tracąc na prędkości ale nie zdążyła skończyć zdania, bo zrozumiała, że nie druzgotek, a jedynie jakiś głupi glon, który owinął się wokół jej nogi. - Szlag. - powtórzyła raz jeszcze. Mogła się nie zatrzymywać. Nabranie prędkości na środku jeziora nie należało do najłatwiejszych. Zacisnęła zęby. Sykes się oddalał i właściwie oddalił już konkretnie. Ale nadal mogła spróbować go dogonić i to też uczyniła, zaczynając znów płynąć, przedzierając się przez wodę. Z każdym metrem odkrywając jak marna nadal była jej kondycja. Powinna poćwiczyć więcej i częściej. Spokojne płynięcie na drugi brzeg a wyścig, to jednak były dwie różne całkowicie rzeczy. Wyszła na brzeg o miękkich nogach, więc właściwie nie próbowała się na nich utrzymywać w pionie. Opadła na kolana. Jęknęła, najpierw dźwigając ciało na ramionach. Przetoczyła się na plecy. Oddychała ciężko. - Przegrałam. Miej dla mnie litość Sykes. - orzekła, bo cóż - taka była prawda. Zerknęła najpierw na niego, później dźwignęła się, podwijając nogę bliżej siebie, by ją obejrzeć. - Moja kondycja nadal woła o pomstę do nieba. - mruknęła pod nosem, przetaczając się na tyłek. Ułożyła przedramię na oczach, próbując złapać oddech. Przegrała, co zmarszczyło jej nos w niezadowoleniu. Nie zamierzała jednak się na to skarżyć. - Postanowiłeś już? - zapytała go, zdyszana całkiem. - Co sobie zażyczysz. - dorzuciła, jakby nie wiedział dokładnie o co pytała.
Everett: 37+20+39+20=116
Justine: 38+10+40+10-10=88
- Kilku z całkowitą pewnością. - orzekła po chwilowym zamyśleniu ale uśmiech nie zszedł jej z twarzy. - Rozsiewanymi plotkami? Bo przecież nie tym, że sam ich nie zabrałeś na spacer. - zapytała, przekrzywiając trochę głowę, pozwalając by woda uniosła jej dłonie. Przesunęła nimi, zbierając wodę, stykając je na chwilę przed sobą. Oh, szkolne miłości. Czy nie były to czasy lepsze i łatwiejsze? Wtedy największe dramaty, dziś wydawały się jedynie niewielkim żartem. Czasem tęskniła za tym, by móc wrócić do tych czasów. Lekkich decyzji i niewiele ważących problemów.
- Hmmm… - wypadło z ust Justine kiedy widocznie się nad tym zastanawiała. - To raczej szło by z sobą. - mruknęła, zapominając, że za wzór cnót właśnie się podawała. - Po prostu nie jestem cierpliwa. - odpowiedziała w końcu wzruszając ramionami. - Tęskne wypatrywanie, oczekiwanie na jakiś romantyczny gest który zrzuci mnie z nóg - to nie moja bajka. Nie mam na to czasu. Na domyślanie się i chodzenie w kółko. - wzruszyła raz jeszcze ramionami. Szła prosto do celu - a przynajmniej się starała. - Co nie znaczy, że nie potrafię ich docenić. - żeby nie było, nie była aż taka. Jednak próżno było spodziewać sie po niej romantyzmu z ksiąg. Może, ugotowałaby obiad, może coś kupiła i na tym kończył jej się czas na wymyślanie romantycznych gestów, bo każdy inny zająłby więcej i dłużej. - No i dobra. - zgodziła się, kiedy on sam zgodził się wziąć na siebie brzemię romatyczność. - Tylko jeśli możesz powstrzymaj się od tęsknych westchnień za swoją lubą. - zastrzegła od razu, patrząc jak zbliża się do niej, nie odrywając ze wstydem wzroku.
- Już mam swoją twierdzę. - orzekła w końcu nie konkretyzując, czy mówi o chatce za sobą, czy o czymś innym. Udawanie, że znalazła się tu przypadkiem z praniem wywieszonym na sznurku niedaleko nie miało sensu. Nie chciała się w to zagłębiać, ale sądziła, że Everett i tak domyślał się już wszystkiego.
- To ból! - krzyknęła nieprzejętą, wyrzucając rękę w górę, a potem opuszczając nogi by znalazły oparcie na ziemi. - Nieczuły nieśmiałku. - rzuciła wzdychając jeszcze ciężko, teatralnie. Stając pewnie na podłożu - bez jakiegoś łykania wody, przed którym ją przestrzegał.
- Jakoś dam radę. Ale nie będzie łatwo. - zgodziła się potakując krótko głową, by później w milczeniu wysłuchać padających słów i tłumaczeń. Nie potrafiła się z tym utożsamić. Z wielką historią z której powinna być dumna.Z ziemiami, które były bardziej jej. Była córką mugola i czarownicy. Potknęła krótko głową, kiedy niejako potwierdził, trochę zmieniając jej zdanie.
- Zejdzie mi skóra i będzie w porządku. - stwierdziła, wzruszając lekko ramionami. - Słońce rzadko bywa moim sprzymierzeńcem. - przyznała zgodnie z prawdą. Ale po co było sobie zawracać tym głowę jakoś mocniej? Trochę spalonej skóry i tak nie czyniło jej jakoś niewiarygodnie mniej urodziwej. Robiły to blizny - które w przeciwieństwie do skóry - nie miały zejść z jej ciała już nigdy.
- Nie? - zdziwiła się, pozwalając by brwi zmarszczyły jej się kiedy zastanawiała się nad tym stwierdzeniem. - Myślałam że wiesz, dwójka ludzi, związanych przypadkiem wypływa coś tam coś, ale los nie pozwala… nie tak idą te historie? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Widocznie sobie jednak z tym nie radziła.
A potem nadszedł wyścig. Nagroda była ustalona. Trasa też. Nie pozostało wiele do zrobienia, poza wzięciem w nim udziału. Cóż, nie zamierzała odpuścić, skoro sama go zaproponowała. Wystartowali w sumie równo - i dobrze, bo równo powinni. I pierwsza część całego tego wyścigu nie była nawet taka zła. Ręce zgarniały jej wodę i choć Sykes był odrobinę na prowadzeniu, to nie wyprzedał jej jeszcze na tyle, by mógł mieć pewność, że wygra. Kiedy spojrzał ku niej, znajdowała się zaraz obok, może na wysokości jego tłowia, znajdowała się jej własna głowa. Niebieskie tęczówki zawisły chwilę na nim, nim na powrót skupiła na na wybranym celu. Miała szansę, z każdym machnięciem adrenalina zaczynała krążyć jej w żyłach. W końcu znów, na krótką chwilę czuła, że naprawdę żyła. Nie zamierzała przegrać….
… ale ktoś - albo coś - nie zamierzało też dać jej wygrać. Poczuła nagle coś czepiające się jej lewej łydki. Owijające się wokół niej macki. - Szalg. - zaklęła, bo Sykes wysuwał się coraz mocniej na prowadzenie. - Nie daruję ci dra… - warknęła, sięgając po różdżkę, zatrzymując się, tracąc na prędkości ale nie zdążyła skończyć zdania, bo zrozumiała, że nie druzgotek, a jedynie jakiś głupi glon, który owinął się wokół jej nogi. - Szlag. - powtórzyła raz jeszcze. Mogła się nie zatrzymywać. Nabranie prędkości na środku jeziora nie należało do najłatwiejszych. Zacisnęła zęby. Sykes się oddalał i właściwie oddalił już konkretnie. Ale nadal mogła spróbować go dogonić i to też uczyniła, zaczynając znów płynąć, przedzierając się przez wodę. Z każdym metrem odkrywając jak marna nadal była jej kondycja. Powinna poćwiczyć więcej i częściej. Spokojne płynięcie na drugi brzeg a wyścig, to jednak były dwie różne całkowicie rzeczy. Wyszła na brzeg o miękkich nogach, więc właściwie nie próbowała się na nich utrzymywać w pionie. Opadła na kolana. Jęknęła, najpierw dźwigając ciało na ramionach. Przetoczyła się na plecy. Oddychała ciężko. - Przegrałam. Miej dla mnie litość Sykes. - orzekła, bo cóż - taka była prawda. Zerknęła najpierw na niego, później dźwignęła się, podwijając nogę bliżej siebie, by ją obejrzeć. - Moja kondycja nadal woła o pomstę do nieba. - mruknęła pod nosem, przetaczając się na tyłek. Ułożyła przedramię na oczach, próbując złapać oddech. Przegrała, co zmarszczyło jej nos w niezadowoleniu. Nie zamierzała jednak się na to skarżyć. - Postanowiłeś już? - zapytała go, zdyszana całkiem. - Co sobie zażyczysz. - dorzuciła, jakby nie wiedział dokładnie o co pytała.
Everett: 37+20+39+20=116
Justine: 38+10+40+10-10=88
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nieczuły nieśmiałku? No kto by pomyślał, że dorobię się akurat takiego tytułu. Na pewno miałem z nimi coś wspólnego, bardziej jednak skłonność do ochrony drzew czy innej roślinności niż płochliwość. Robiłem na niej wrażenie takiego bojaźliwego? A może niepewnego w kontaktach z płcią przeciwną...? Chyba chciała mi dopiec. – Mówił ci już ktoś kiedyś, że jesteś niemożliwa? – Brwi podjechały mi do góry, niemalże pod linię włosów, a na ustach zatańczył zabarwiony niedowierzaniem uśmiech. Tu miałem się wstrzymać od tęsknych westchnień za swą wyimaginowaną lubą, a tam znowu sam byłem sobie winien, bo rzekomo nie zabierałem jakichś panien, których twarze już dawno zapomniałem, na spacery. Od razu pomyślałem o Despenser, ona przecież dała mi bezceremonialnego kosza – w gruncie rzeczy wciąż nie wiedziałem, dlaczego to zrobiła. Może powinienem zapytać? Minę z pewnością miałaby wtedy bezcenną, gdybym po tych wszystkich latach, ni z tego, ni z owego poruszył akurat ten temat. – Domyślam się, że przy twojej, hm, profesji nie ma wiele czasu i miejsca na romantyczne gesty – odparłem stosunkowo lekko, z dystansem; potrafiłem śmiać się ze wszystkiego, również i z rebelii. Przynajmniej teraz, w tej chwili, w której nie rozmawialiśmy o liczbie ofiar, sierotach, wdowach czy ogromie okrucieństw, których dopuszczały się obie strony konfliktu. O tym jednak nie chciałem teraz myśleć. Ona zapewne również.
Dalej odbijaliśmy między sobą piłeczkę, uwaga po uwadze, przytyk za przytykiem, gdy przyzwyczajałem się do nowej sytuacji, do dotyku wody na skórze i zupełnie innej temperatury. – No jasne, że nie będzie łatwo. Bywam dość upierdliwy – przytaknąłem bez ogródek. Niektórych męczyła moja bezpośredniość czy tendencja do niewybrednych żartów. Czułem jednak, że w przypadku Tonks nie będzie to akurat dużym problemem, bo i sama zachowywała się pod tymi względami całkiem podobnie. – Jak wolisz – wzruszyłem tylko ramieniem, gdy zbagatelizowała sugestię posmarowania się jakimś specyfikiem. Złażąca skóra to jedno, ból spalonej skóry – drugie. Ale kto wie, może przesadzałem, może bycie samotnym ojcem skrzywiło mnie już na tyle, że rozdmuchiwałem takie problemy bardziej niż na to zasługiwały. – Wiem, że zabrzmi to niezwykle dziwnie, ale wolę opowieści w stylu „mimo przeciwności losu, w końcu udało im się ze sobą dogadać i wcale nie umarli gdzieś po drodze” – odparłem na tę jakże precyzyjną definicję romantyzmu. – Aczkolwiek słyszałem kiedyś o jakimś gryzipiórku, który preferował twoją wizję... jedno myślało, że drugie nie żyje, więc wzięło i się zabiło, takie tam. – Tak mi się przynajmniej wydawało; nie byłem tylko pewien, czy napisał to mugol, czy jakiś czarodziej, ani czy nie był wtedy przypadkiem napruty. Nie pamiętałem szczegółów, nie wiedziałem nawet, dlaczego taka informacja utkwiła mi w pamięci i zajmowała miejsce, które mogłoby zostać poświęcone dla jakiejś zgoła istotniejszej wiedzy. Powinienem wziąć sobie do serca słowa naszych psorów: głowa to nie śmietnik, podobno.
Pomijając fakt, że rywalizowaliśmy ze sobą – a to z kolei nadawało naszemu pluskaniu się zupełnie inny charakter niż czysto rekreacyjny – to sama czynność była więcej niż przyjemna; pozwalała zapomnieć o gorącu, nawet o komecie, wszak skupiałem się na tym, co miałem przed samym nosem, na trzymaniu tempa i pilnowaniu oddechu. Raz i dwa, ręka za ręką, wymach za wymachem; byle tylko nie natrafić na żadnych agresywnych mieszkańców jeziora, nie zaplątać się w falującą pod nami roślinność. W końcu pozwoliłem sobie na zaspokojenie ciekawości; uniosłem głowę nieco wyżej, przytrzymałem ją nad taflą wody o sekundę dłużej, by dzięki temu spojrzeć w bok, na płynącą opodal czarownicę. Była blisko; może nie dokładnie na mojej wysokości, ani tym bardziej nie przede mną, ale blisko. Nie powinienem więc zwalniać, odpuszczać. I niech mi słodka Helga dopomoże, bym przypadkiem nie został zatrzymany – albo po prostu spowolniony – kolką.
Na tyle skupiłem się na swym zadaniu, że nie dosłyszałem słów Tonks; utonęły one w plusku rozcinanej rękami wody, w szumie fal atakujących uszy przy każdym ruchu głowy. Zmęczenie dawało mi się we znaki; nawykłem do pracy fizycznej, dużo chodziłem, lecz pływałem jedynie od czasu do czasu. Zresztą, czym innym było zamoczenie się, by na chwilę zapomnieć o wszechobecnym skwarze, a czym innym wyścig przez całą długość jeziora – tak po prawdzie, to nie pamiętałem już, kiedy porywałem się na taki wysiłek ostatnim razem. Zanim Joven uciekł z kraju? Zanim pochowaliśmy Louisa...? Ulgę poczułem dopiero w chwili, w której przeciwległy brzeg znalazł się na tyle blisko, że znów mogłem wyczuć kamienie pod stopami. Dopiero wtedy obejrzałem się przez ramię, by z pewnym zdziwieniem zauważyć, że Justine wciąż walczy. Czyżby zabrakło jej sił? Fakt faktem, nie wyglądała na wybitnie atletyczną, zaś dystans naszego wyścigu wcale nie był taki mały. Powoli wyszedłem na wąski skrawek ziemi, który musiał wystarczyć nam za plażę, i przysiadłem pod najbliższym drzewem, próbując uspokoić oddech; nawet i w cieniu miałem wyschnąć w zaledwie chwilę.
Z uwagą śledziłem wędrówkę kobiecej sylwetki, nie chciałbym, by mi tu przypadkiem utonęła, lecz była na tyle dzielna, albo po prostu uparta, by dowlec się do brzegu o własnych siłach – gdzie następnie zaległa, sapiąc ciężko, głośno, a przy tym poddając nogę bliższym oględzinom. – Coś się stało? – zapytałem, wskazując palcem na kończynę, która wzbudziła jej zainteresowanie. Mięsień odmówił posłuszeństwa? Doznała kontuzji? Czy jakieś wodne stworzonko postanowiło ją ugryźć? – Tym razem będę mieć dla ciebie litość, Tonks – oznajmiłem w całej swej wspaniałomyślności, próbując odegrać rolę łaskawego króla. Po mych ustach błądził lekki, pełen zadowolenia uśmiech; no cóż, w końcu wygrałem, a w ten sposób ochroniłem swój honor. Dłuższe ręce i dłuższe nogi się na coś przydawały. Albo miałem odrobinę szczęścia. – Masz tu tyle pięknych terenów, może łatwiej będzie podreperować kondycję bieganiem – mniejsza szansa, że się przy tym utopisz – zasugerowałem poufale, ściszając głos do szeptu, jak gdybym zdradzał jej jakiś sekret; na koniec puściłem nawet oczko, mając nadzieję, że Tonks za to nie puszczą nerwy i nie potraktuje mnie upiorogackiem albo czymś znacznie gorszym. – Postanowiłem. Złap oddech, odpocznij chwilę, to wrócimy do gajówki. Mam tam drugie śniadanie. Życzę sobie, żebyś tym razem nie oddawała mi do połowy zjedzonej kanapki – oświadczyłem z całą powagą, na którą było mnie teraz stać. – Ach, no i fajnie jeszcze byłoby, gdybyś nazywała mnie najszybszym syrenem w tej części Wysp, ale to już podpadałoby pod drugie życzenie, nie?
| zt?
Dalej odbijaliśmy między sobą piłeczkę, uwaga po uwadze, przytyk za przytykiem, gdy przyzwyczajałem się do nowej sytuacji, do dotyku wody na skórze i zupełnie innej temperatury. – No jasne, że nie będzie łatwo. Bywam dość upierdliwy – przytaknąłem bez ogródek. Niektórych męczyła moja bezpośredniość czy tendencja do niewybrednych żartów. Czułem jednak, że w przypadku Tonks nie będzie to akurat dużym problemem, bo i sama zachowywała się pod tymi względami całkiem podobnie. – Jak wolisz – wzruszyłem tylko ramieniem, gdy zbagatelizowała sugestię posmarowania się jakimś specyfikiem. Złażąca skóra to jedno, ból spalonej skóry – drugie. Ale kto wie, może przesadzałem, może bycie samotnym ojcem skrzywiło mnie już na tyle, że rozdmuchiwałem takie problemy bardziej niż na to zasługiwały. – Wiem, że zabrzmi to niezwykle dziwnie, ale wolę opowieści w stylu „mimo przeciwności losu, w końcu udało im się ze sobą dogadać i wcale nie umarli gdzieś po drodze” – odparłem na tę jakże precyzyjną definicję romantyzmu. – Aczkolwiek słyszałem kiedyś o jakimś gryzipiórku, który preferował twoją wizję... jedno myślało, że drugie nie żyje, więc wzięło i się zabiło, takie tam. – Tak mi się przynajmniej wydawało; nie byłem tylko pewien, czy napisał to mugol, czy jakiś czarodziej, ani czy nie był wtedy przypadkiem napruty. Nie pamiętałem szczegółów, nie wiedziałem nawet, dlaczego taka informacja utkwiła mi w pamięci i zajmowała miejsce, które mogłoby zostać poświęcone dla jakiejś zgoła istotniejszej wiedzy. Powinienem wziąć sobie do serca słowa naszych psorów: głowa to nie śmietnik, podobno.
Pomijając fakt, że rywalizowaliśmy ze sobą – a to z kolei nadawało naszemu pluskaniu się zupełnie inny charakter niż czysto rekreacyjny – to sama czynność była więcej niż przyjemna; pozwalała zapomnieć o gorącu, nawet o komecie, wszak skupiałem się na tym, co miałem przed samym nosem, na trzymaniu tempa i pilnowaniu oddechu. Raz i dwa, ręka za ręką, wymach za wymachem; byle tylko nie natrafić na żadnych agresywnych mieszkańców jeziora, nie zaplątać się w falującą pod nami roślinność. W końcu pozwoliłem sobie na zaspokojenie ciekawości; uniosłem głowę nieco wyżej, przytrzymałem ją nad taflą wody o sekundę dłużej, by dzięki temu spojrzeć w bok, na płynącą opodal czarownicę. Była blisko; może nie dokładnie na mojej wysokości, ani tym bardziej nie przede mną, ale blisko. Nie powinienem więc zwalniać, odpuszczać. I niech mi słodka Helga dopomoże, bym przypadkiem nie został zatrzymany – albo po prostu spowolniony – kolką.
Na tyle skupiłem się na swym zadaniu, że nie dosłyszałem słów Tonks; utonęły one w plusku rozcinanej rękami wody, w szumie fal atakujących uszy przy każdym ruchu głowy. Zmęczenie dawało mi się we znaki; nawykłem do pracy fizycznej, dużo chodziłem, lecz pływałem jedynie od czasu do czasu. Zresztą, czym innym było zamoczenie się, by na chwilę zapomnieć o wszechobecnym skwarze, a czym innym wyścig przez całą długość jeziora – tak po prawdzie, to nie pamiętałem już, kiedy porywałem się na taki wysiłek ostatnim razem. Zanim Joven uciekł z kraju? Zanim pochowaliśmy Louisa...? Ulgę poczułem dopiero w chwili, w której przeciwległy brzeg znalazł się na tyle blisko, że znów mogłem wyczuć kamienie pod stopami. Dopiero wtedy obejrzałem się przez ramię, by z pewnym zdziwieniem zauważyć, że Justine wciąż walczy. Czyżby zabrakło jej sił? Fakt faktem, nie wyglądała na wybitnie atletyczną, zaś dystans naszego wyścigu wcale nie był taki mały. Powoli wyszedłem na wąski skrawek ziemi, który musiał wystarczyć nam za plażę, i przysiadłem pod najbliższym drzewem, próbując uspokoić oddech; nawet i w cieniu miałem wyschnąć w zaledwie chwilę.
Z uwagą śledziłem wędrówkę kobiecej sylwetki, nie chciałbym, by mi tu przypadkiem utonęła, lecz była na tyle dzielna, albo po prostu uparta, by dowlec się do brzegu o własnych siłach – gdzie następnie zaległa, sapiąc ciężko, głośno, a przy tym poddając nogę bliższym oględzinom. – Coś się stało? – zapytałem, wskazując palcem na kończynę, która wzbudziła jej zainteresowanie. Mięsień odmówił posłuszeństwa? Doznała kontuzji? Czy jakieś wodne stworzonko postanowiło ją ugryźć? – Tym razem będę mieć dla ciebie litość, Tonks – oznajmiłem w całej swej wspaniałomyślności, próbując odegrać rolę łaskawego króla. Po mych ustach błądził lekki, pełen zadowolenia uśmiech; no cóż, w końcu wygrałem, a w ten sposób ochroniłem swój honor. Dłuższe ręce i dłuższe nogi się na coś przydawały. Albo miałem odrobinę szczęścia. – Masz tu tyle pięknych terenów, może łatwiej będzie podreperować kondycję bieganiem – mniejsza szansa, że się przy tym utopisz – zasugerowałem poufale, ściszając głos do szeptu, jak gdybym zdradzał jej jakiś sekret; na koniec puściłem nawet oczko, mając nadzieję, że Tonks za to nie puszczą nerwy i nie potraktuje mnie upiorogackiem albo czymś znacznie gorszym. – Postanowiłem. Złap oddech, odpocznij chwilę, to wrócimy do gajówki. Mam tam drugie śniadanie. Życzę sobie, żebyś tym razem nie oddawała mi do połowy zjedzonej kanapki – oświadczyłem z całą powagą, na którą było mnie teraz stać. – Ach, no i fajnie jeszcze byłoby, gdybyś nazywała mnie najszybszym syrenem w tej części Wysp, ale to już podpadałoby pod drugie życzenie, nie?
| zt?
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Padające z ust Sykes’a pytanie rozciągnęło wargi Justine pogłębiając jej uśmiech. Radość zatańczyła nawet w spojrzeniu, przekrzywiła łagodnie głowę.
- Z raz, czy dwa. - rzuciła w odpowiedzi zadowolona z określenia, którego użył. - I wiesz, lepiej niemożliwa, niż nuda, co nie? - zapytała go, kompletnie niewzruszona nawet mimo tego, że samo to stwierdzenie wcale nie musiało nieść ze sobą żadnego pozytywnego znaczenia. Ale Justine, jeśli już, to wolała być jakaś. Niemożliwa, za głośna, nieprzewidywalna, niż sympatyczna, czy cicha. Lubiła zapadać w pamięć i wybijać się wśród tłumów od zawsze. Wzrok innych jej nie przeszkadzał. A wstyd już dawno porzuciła za sobą. - Nie bardzo. - zgodziła się, wzruszając łagodnie ramionami. - Każdy dzień może być moim ostatnim. - dodała zgodnie z prawdą, mina jej nie spochmurniała, jednak spoważniała. Mówiła prawdę - zwykły fakt. I je też doceniała. Nie miała ni siły, ani chęci, ani czasu na krążenie wokół siebie. Na zastanawianie się, na domyślanie. Tak, albo nie - sprawa całkiem prosta.
- Dam radę. - powiedziała, przybierając teatralną minę kogoś nastawiającego się na trudne zadanie, które zamierzało się wykonać. Dla potwierdzenia unosząc rękę, żeby zgiąć ją w łokciu i pokazać nieistniejące muskuły. Rozciągnęła usta pokazując rzędy zębów w uśmiechu.
- Hm. - zastanowiła się na kolejne z padających rewelacji, odsuwając tęczówki na bok. - Rzeczywiście mogą mieć lepsze wzięcie. - zgodziła się, bo ludzie chyba woleli happy endy niż tragedie w których na końcu ginęli wszyscy, albo ktoś zostawał z rozdartym sercem. Ona, była właśnie autorem jednego z takich dramatów. Zdawała sobie sprawę, że zraniła Vincenta. Wiedziała to dobrze, nie była jednak w stanie pomóc mu w żaden sposób. Postanowienie które w niej zajaśniało, było wyraźne i mocne.
Wyścig w sumie był Justine na rękę. Pływała ostatnio częściej, próbując przywrócić własną sprawność do wcześniejszego stanu, ale rywalizacji dodawała adrenaliny, napędzała do walki, sprawiała, że samo pływanie stawało się bardziej… ekscytujące. Przez chwilę sądziła nawet, że ma szansę, przynajmniej dopóki coś nie owinęło się wokół jej nogi. Przegrała, co do tego nie było wątpliwości. Oddech rwał się ciężko, bo kondycja nadal pozostawała wiele do życzenia.
- Myślałam, że to druzgotek albo inne cholerstwo, a to był… - uniosła niebieskie spojrzenie na swojego przeciwnika. - ...glon. - mruknęła w niezadowoleniu marszcząc nos. Nodze - a raczej łydce - nic nie było. Wyprostowała ją, opadając znów na plecy, podkładając ręce pod głowę. Nierówna siedmioramienna gwiazda złożona z blizn wraz z innymi cięciami wybijała się na tle jasnej skóry, ale zdawała nie zwracać uwagi Justine. Zabawne, że w porównaniu z tułowiem czy rękami, nogi pozostawały względnie nienaruszone. Poza jedną blizną na nodze po zaklęciu Rosiera. Uniosła rękę, zaciskając ją w tamtej okolicy - mimo, że minęło już trochę czasu, noga wróciła do sprawności, to większy wysiłek przyniósł nieprzyjemne pulsowanie w tamtym miejscu. Zacisnęła wargi, łapiąc powietrze przez nos. - Tym razem?! - zapytała mimowolnie unosząc głos, przekręcając głowę w stronę Everetta.
- Oho, wuja dobra rada przyszedł. - mruknęła wywracając oczami na jego kolejne słowa. Może i lepiej by tak było - ale o ile nudniej. Niech sam biega, jak tak lubi drzew zieleń. Prychnęła kręcąc lekko głową. Zerknęła na niego kiedy wypowiadał swoje życzenie, a kiedy to w końcu się skrystalizowało jej brwi uniosły się w zaskoczeniu do góry. Dźwignęła się na ramionach by odrzucić głowę do tyłu i zaśmiać się w głos. - Co za fatalny wybór, Sykes. - powiedziała przekręcając odrzuconą w tył głowę, żeby zerknąć na niego. - Dobra, zjem całą. - obiecała mu z rozbawieniem kręcącym się wokół kącików ust. Wzięła wdech dźwigając się do góry. Schyliła się, dotykając ziemi. W końcu wyprostowała. - Niech będzie - najszybszy syrenie w tej części Wysp, żebyś tylko potem nie pożałował tego przydomka. - orzekła wyciągając ku niemu rękę. - Wracajmy, chcę moją kanapkę. - dodała ruszając brzegiem jeziora.
| zt
- Z raz, czy dwa. - rzuciła w odpowiedzi zadowolona z określenia, którego użył. - I wiesz, lepiej niemożliwa, niż nuda, co nie? - zapytała go, kompletnie niewzruszona nawet mimo tego, że samo to stwierdzenie wcale nie musiało nieść ze sobą żadnego pozytywnego znaczenia. Ale Justine, jeśli już, to wolała być jakaś. Niemożliwa, za głośna, nieprzewidywalna, niż sympatyczna, czy cicha. Lubiła zapadać w pamięć i wybijać się wśród tłumów od zawsze. Wzrok innych jej nie przeszkadzał. A wstyd już dawno porzuciła za sobą. - Nie bardzo. - zgodziła się, wzruszając łagodnie ramionami. - Każdy dzień może być moim ostatnim. - dodała zgodnie z prawdą, mina jej nie spochmurniała, jednak spoważniała. Mówiła prawdę - zwykły fakt. I je też doceniała. Nie miała ni siły, ani chęci, ani czasu na krążenie wokół siebie. Na zastanawianie się, na domyślanie. Tak, albo nie - sprawa całkiem prosta.
- Dam radę. - powiedziała, przybierając teatralną minę kogoś nastawiającego się na trudne zadanie, które zamierzało się wykonać. Dla potwierdzenia unosząc rękę, żeby zgiąć ją w łokciu i pokazać nieistniejące muskuły. Rozciągnęła usta pokazując rzędy zębów w uśmiechu.
- Hm. - zastanowiła się na kolejne z padających rewelacji, odsuwając tęczówki na bok. - Rzeczywiście mogą mieć lepsze wzięcie. - zgodziła się, bo ludzie chyba woleli happy endy niż tragedie w których na końcu ginęli wszyscy, albo ktoś zostawał z rozdartym sercem. Ona, była właśnie autorem jednego z takich dramatów. Zdawała sobie sprawę, że zraniła Vincenta. Wiedziała to dobrze, nie była jednak w stanie pomóc mu w żaden sposób. Postanowienie które w niej zajaśniało, było wyraźne i mocne.
Wyścig w sumie był Justine na rękę. Pływała ostatnio częściej, próbując przywrócić własną sprawność do wcześniejszego stanu, ale rywalizacji dodawała adrenaliny, napędzała do walki, sprawiała, że samo pływanie stawało się bardziej… ekscytujące. Przez chwilę sądziła nawet, że ma szansę, przynajmniej dopóki coś nie owinęło się wokół jej nogi. Przegrała, co do tego nie było wątpliwości. Oddech rwał się ciężko, bo kondycja nadal pozostawała wiele do życzenia.
- Myślałam, że to druzgotek albo inne cholerstwo, a to był… - uniosła niebieskie spojrzenie na swojego przeciwnika. - ...glon. - mruknęła w niezadowoleniu marszcząc nos. Nodze - a raczej łydce - nic nie było. Wyprostowała ją, opadając znów na plecy, podkładając ręce pod głowę. Nierówna siedmioramienna gwiazda złożona z blizn wraz z innymi cięciami wybijała się na tle jasnej skóry, ale zdawała nie zwracać uwagi Justine. Zabawne, że w porównaniu z tułowiem czy rękami, nogi pozostawały względnie nienaruszone. Poza jedną blizną na nodze po zaklęciu Rosiera. Uniosła rękę, zaciskając ją w tamtej okolicy - mimo, że minęło już trochę czasu, noga wróciła do sprawności, to większy wysiłek przyniósł nieprzyjemne pulsowanie w tamtym miejscu. Zacisnęła wargi, łapiąc powietrze przez nos. - Tym razem?! - zapytała mimowolnie unosząc głos, przekręcając głowę w stronę Everetta.
- Oho, wuja dobra rada przyszedł. - mruknęła wywracając oczami na jego kolejne słowa. Może i lepiej by tak było - ale o ile nudniej. Niech sam biega, jak tak lubi drzew zieleń. Prychnęła kręcąc lekko głową. Zerknęła na niego kiedy wypowiadał swoje życzenie, a kiedy to w końcu się skrystalizowało jej brwi uniosły się w zaskoczeniu do góry. Dźwignęła się na ramionach by odrzucić głowę do tyłu i zaśmiać się w głos. - Co za fatalny wybór, Sykes. - powiedziała przekręcając odrzuconą w tył głowę, żeby zerknąć na niego. - Dobra, zjem całą. - obiecała mu z rozbawieniem kręcącym się wokół kącików ust. Wzięła wdech dźwigając się do góry. Schyliła się, dotykając ziemi. W końcu wyprostowała. - Niech będzie - najszybszy syrenie w tej części Wysp, żebyś tylko potem nie pożałował tego przydomka. - orzekła wyciągając ku niemu rękę. - Wracajmy, chcę moją kanapkę. - dodała ruszając brzegiem jeziora.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
|przybywam stąd
14 września, noc
W lesie rozległ się cichy trzask. Adda pojawiła się pomiędzy wysokimi drzewami i prewencyjnie rozejrzała, jakby spodziewała się, że może dopadnie ją tu jakieś leśne licho, niedźwiedź, albo inne niebezpieczeństwo. Nasłuchiwała chwilę, ale gdy nie dotarło do niej nic prócz szumu drzew, ruszyła przed siebie, by odnaleźć znajomą ścieżkę do gajówki w której spodziewała się zastać Justine. Nie była to pora typowa dla odwiedzin – ba, to był środek nocy – ale nie zaprzątałaby jej głowy, gdyby sprawa nie była naprawdę istotna. Z jej informacji wynikało, że powinna być w domu; grafik aurorów znała prawie na pamięć, głównie ze względu na Michaela, więc bez wahania stanęła przy drzwiach wejściowych i zastukała głośno. Czy Just spała? W okienku dostrzegała słabą łunę światła, ale równie dobrze jej szwagierka mogła przysnąć przy zapalonej świecy. Addzie ostatnimi czasy zdarzało się to notorycznie.
– Just? – odezwała się głośno i zapukała jeszcze raz. – Jesteś tam?
Nie musiała czekać długo na odpowiedź, a gdy tylko drzwi stanęły otworem – Adda wślizgnęła się do środka. Nie zajęła jednak miejsca, nie rzuciła żadnym żartem w ramach powitania, nade wszystko wydawała się spięta i poważna. Przeszła parę kroków wgłąb gajówki, zaczesała luźne kosmyki za uszy.
– Byłam przed chwilą w Londynie – odezwała się w końcu i odwróciła się w stronę aurorki – w łaźni, w Zaciszu Kirke. Wczoraj organizowali tam jakieś kąpiele dla elity, była sama śmietanka towarzyska. Namiestniczka Londynu – wyliczała powoli – niejaki Craig Burke, do tego Tristan Rosier, podobno nawet sama Morgana. A wśród nich… wśród nich także nasza Lucinda. Zdrajczyni. Ta o przeklętym łonie. Nie w roli więźnia, Just. Ona chyba przyszła tam z nimi. – Ostatnie słowa wciąż przebrzmiewały niedowierzaniem i dziwnym zdegustowaniem. Czemu Lucinda tam była? Czemu?...
– Pisała coś do ciebie odkąd rozmawiałyśmy ostatni raz w biurze? Dała znak życia? – Pytała dalej, nerwowo krążąc po pomieszczeniu. Układanka zawierała w sobie zbyt wiele luk, by mogła złożyć ją w całość samodzielnie, potrzebowała pomocy. Drugiej, bystrej głowy. – Nie słyszałam o żadnej egzekucji od wczoraj, nawet nie obiły mi się o uszy żadne plany w tej kategorii, a przecież… przecież powinni chcieć ją zabić, prawda? Była na listach gończych, była z nami, podążała za światłem feniksa – dodała z desperacją, jakby rozwiązanie – bardzo bolesne i niewygodne – już zaczęło kształtować się gdzieś w odmętach jej świadomości, jak najgorszy możliwy koszmar.
W lesie rozległ się cichy trzask. Adda pojawiła się pomiędzy wysokimi drzewami i prewencyjnie rozejrzała, jakby spodziewała się, że może dopadnie ją tu jakieś leśne licho, niedźwiedź, albo inne niebezpieczeństwo. Nasłuchiwała chwilę, ale gdy nie dotarło do niej nic prócz szumu drzew, ruszyła przed siebie, by odnaleźć znajomą ścieżkę do gajówki w której spodziewała się zastać Justine. Nie była to pora typowa dla odwiedzin – ba, to był środek nocy – ale nie zaprzątałaby jej głowy, gdyby sprawa nie była naprawdę istotna. Z jej informacji wynikało, że powinna być w domu; grafik aurorów znała prawie na pamięć, głównie ze względu na Michaela, więc bez wahania stanęła przy drzwiach wejściowych i zastukała głośno. Czy Just spała? W okienku dostrzegała słabą łunę światła, ale równie dobrze jej szwagierka mogła przysnąć przy zapalonej świecy. Addzie ostatnimi czasy zdarzało się to notorycznie.
– Just? – odezwała się głośno i zapukała jeszcze raz. – Jesteś tam?
Nie musiała czekać długo na odpowiedź, a gdy tylko drzwi stanęły otworem – Adda wślizgnęła się do środka. Nie zajęła jednak miejsca, nie rzuciła żadnym żartem w ramach powitania, nade wszystko wydawała się spięta i poważna. Przeszła parę kroków wgłąb gajówki, zaczesała luźne kosmyki za uszy.
– Byłam przed chwilą w Londynie – odezwała się w końcu i odwróciła się w stronę aurorki – w łaźni, w Zaciszu Kirke. Wczoraj organizowali tam jakieś kąpiele dla elity, była sama śmietanka towarzyska. Namiestniczka Londynu – wyliczała powoli – niejaki Craig Burke, do tego Tristan Rosier, podobno nawet sama Morgana. A wśród nich… wśród nich także nasza Lucinda. Zdrajczyni. Ta o przeklętym łonie. Nie w roli więźnia, Just. Ona chyba przyszła tam z nimi. – Ostatnie słowa wciąż przebrzmiewały niedowierzaniem i dziwnym zdegustowaniem. Czemu Lucinda tam była? Czemu?...
– Pisała coś do ciebie odkąd rozmawiałyśmy ostatni raz w biurze? Dała znak życia? – Pytała dalej, nerwowo krążąc po pomieszczeniu. Układanka zawierała w sobie zbyt wiele luk, by mogła złożyć ją w całość samodzielnie, potrzebowała pomocy. Drugiej, bystrej głowy. – Nie słyszałam o żadnej egzekucji od wczoraj, nawet nie obiły mi się o uszy żadne plany w tej kategorii, a przecież… przecież powinni chcieć ją zabić, prawda? Była na listach gończych, była z nami, podążała za światłem feniksa – dodała z desperacją, jakby rozwiązanie – bardzo bolesne i niewygodne – już zaczęło kształtować się gdzieś w odmętach jej świadomości, jak najgorszy możliwy koszmar.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Głowa nie odpuszczała jej od momentu w którym otworzyła oczy tego dnia. Pulsowała uporczywie bólem i wspomnieniam zeszłej nocy, które wykrzywiały odrobinę usta Justine. Nie dlatego, że swoje wystepki z wczorajszej nocy uznawała za całkowicie nieodpowiedzialne(nawet jeśli Ben jej nie pamiętał to poznali się wcześniej naprawdę dobrze) bardziej w irytację wprowadzał ją fakt, że poczuła się zbyt bezpiecznie i dała się podejść. Podejść jak dzieciak, a nie jak auror którym była. Wypiła jakieś gówno, które okazało się nasączone nie tyle co alkoholem, a eliksirem. Nie ruszyła się dzisiaj spoza chaty, naprzemiennie spiąc walcząc z fatalnym staniem ciała i wzdychając jedynie nad sobą raz za razem, przypominając w prywatnym samobiczowaniu, jak wiele mogło pójść nie tak. Głowa odpuściła wieczorem, ale nie podniosła jej za mocno - wstała tylko kilka razy. Teraz leżała licząc słoje na deskach sufitu wypuszczając powietrze. Powinna zerknąć w raporty, ale ciężka głowa w ogóle nie rwała się do pracy. Leżała na twardym łóżku z zarzuconą nogą na nogę, wywijając różdżką pomiędzy palcami. Pukanie do drzwi zatrzymało - zarówno ruch jej palców jak i unoszącej się i opadającej co jakiś czas stopy. Przesunęła tęczówki na drzwi, zaciskając palce na rękojeści różdżki. Ale wstrzymane powietrze wypuściła, dosłyszawszy dźwięki znajomego głosy.
- Tak! - odkrzyknęłam trochę zachrypniętym głosem. - Wchodź. - drzwi były otwarte choć nie przeszło jej uwadze, że nie spodziewała się spotkać dzisiaj Ady - nie u siebie. Nie w ogóle. Zmierzyła ją spojrzeniem kiedy weszła ale jej powaga sprawiła, że najpierw uniosła się na ramionach, a potem zsunęła nogi z łóżka bosymi stopami dotykając desek wykładających podłogę niewielkiej chatki. Zdawała się… zdenerwowana. Jak nie Ada. Ada była pewna, każdego kroku który zaplanowała i wykalkulowała, pewna i kokietująca. Nie zapytała, nie przerwała na wiadomość o Londynie - nie było to zadziwiające kiedy znało się jej atuty i możliwości. Brwi zeszły się odrobinę na kolejne rewelacje. Wargi wykrzywiły na wspomnienie Rosiera mocniej i wywróciły na Morganę, nadal czekała nie będąc pewna do czego zmierza Ada, ale nie wyglądała jakby wpadła na kilka nic nie znaczących plotek o szlachcicach musiała mieć jakieś informacje. I miała. Całkowie nierealne, unoszące brwi Justine wyżej, kiedy nie zapanowała nad zaskoczeniem. Myśli wykręciły kołowrotek, kiedy jedno pytanie obiło się w głowie: jakim cudem?
Pierwsze było zaprzeczenie.
To nie mogła być prawda. Nie mogła. Nie Lucinda, która poświęciła cały ten blihtr, bogactwa i salony stając pewnie z nimi nie od miesiąca czy dwóch a od lat. Była z nimi od lat. Znały się od czasów szkoły. Wiedziała kim była i jaka była. To musiało być nieporozumienie, może informacja mająca ich skonfundować, osłabić. Nie poszłaby tam, bo zawisłaby tak jak ona. Zawisła, została wsadzona do Azkabanu nie puszczona na arystokratyczne przyjęcie.
Pokręciła przecząco głową. Lucinda zniknęła i zamilkła. Vincent jej szukał, o nią pytał, ale nikt nie wiedział gdzie była. Mogła zginąć, kometa zabrała wiele istnień, a przedłużające się milczenie zaczynało na to wskazywać.
Druga więc przyszła zgroza.
Umysł rozmyślał i wyliczał, a serce nadal dobijało się z tym samym co wcześniej. Posiadała wiele ważnych informacji o zakonie i zakonnikach, była w samym jego centrum, we wszystkich ważnych miejsca. Co się do cholery stało i jak? Bo w zdradę, którą rozum podsumował mimowolnie wierzyć nie chciała, nie potrafiła, mogła a może będzie musiała, ale jeszcze nie teraz.
- Szlag. - wypadło z jej warg w niepochamowanej złości, bezsilności, niezrozumieniu i skonfundowaniu. Podniosła się, bo nie była w stanie dłużej siedzieć zaczynając chodzić od jednej strony niewielkiej chatki do drugiej przesuwając się jeszcze raz po wszystkich tych samych wnioskach. - Szlag. - warknęła jeszcze zamyślona, tęczówki przesuwały się jakby coś czytała, ale nie patrzyła na nic konkretnie zaplatając dłonie na piersi.
- Jak to możliwe. - mruknęła dalej do samej siebie. - Jak to możliwe. - powtórzyła kręcąc głową. - To abstrakcja Ada, Lucinda by z nimi nigdzie nie poszła. Nie z własnej woli. Co się dzieje? - zapytała jej chociaż wiedziała, że Ada nie miała na to żadnej odpowiedzi. Opadła na krzesło opierając łokcie o stół, palcami masując skronie, przymykając powieki. - Masz fajki? - zapytała, biorąc wdech. - Po kolei. - zastanowiła się, bez pochopnych ruchów Justine, nie masz kilkunastu lat. Po kolei więc. Zadarła tęczówki na Adę. - Powinni chcieć ją zabić. Oczywiście że tak. To nie ma sensu. Lucinda jest pieprzoną terrorystką, zwolennikiem Zakonu, poplecznikiem naszego Ministra - z własnego wyboru. - mówiła i chciała w to wierzyć, ale rzeczy się ze sobą kłóciły i nie zgadzały. - Widziałaś ją? - zapytała, ale wątpiła by odpowiedź była twierdząca. - Vincent pisał, że nie wróciła po deszczu meteorytów. - przypomniała sobie, odciągając palce od skroni, splatając dłonie, przykładając je do warg, zbliżając je do własnych warg. Zacisnęła zęby na jednym z palców. - Musimy to sprawdzić. Czy to naprawdę ona. Znaleźć ją. Zaplanować… - urwała, dłoń opadła, palec wskazujący uderzył o stół kilka razy. - Zaplanować jak. - nie popełniać błędów przeszłości. - Przyszłaś prosto do mnie? - zapytała uderzając palcami kolejny raz.
- Tak! - odkrzyknęłam trochę zachrypniętym głosem. - Wchodź. - drzwi były otwarte choć nie przeszło jej uwadze, że nie spodziewała się spotkać dzisiaj Ady - nie u siebie. Nie w ogóle. Zmierzyła ją spojrzeniem kiedy weszła ale jej powaga sprawiła, że najpierw uniosła się na ramionach, a potem zsunęła nogi z łóżka bosymi stopami dotykając desek wykładających podłogę niewielkiej chatki. Zdawała się… zdenerwowana. Jak nie Ada. Ada była pewna, każdego kroku który zaplanowała i wykalkulowała, pewna i kokietująca. Nie zapytała, nie przerwała na wiadomość o Londynie - nie było to zadziwiające kiedy znało się jej atuty i możliwości. Brwi zeszły się odrobinę na kolejne rewelacje. Wargi wykrzywiły na wspomnienie Rosiera mocniej i wywróciły na Morganę, nadal czekała nie będąc pewna do czego zmierza Ada, ale nie wyglądała jakby wpadła na kilka nic nie znaczących plotek o szlachcicach musiała mieć jakieś informacje. I miała. Całkowie nierealne, unoszące brwi Justine wyżej, kiedy nie zapanowała nad zaskoczeniem. Myśli wykręciły kołowrotek, kiedy jedno pytanie obiło się w głowie: jakim cudem?
Pierwsze było zaprzeczenie.
To nie mogła być prawda. Nie mogła. Nie Lucinda, która poświęciła cały ten blihtr, bogactwa i salony stając pewnie z nimi nie od miesiąca czy dwóch a od lat. Była z nimi od lat. Znały się od czasów szkoły. Wiedziała kim była i jaka była. To musiało być nieporozumienie, może informacja mająca ich skonfundować, osłabić. Nie poszłaby tam, bo zawisłaby tak jak ona. Zawisła, została wsadzona do Azkabanu nie puszczona na arystokratyczne przyjęcie.
Pokręciła przecząco głową. Lucinda zniknęła i zamilkła. Vincent jej szukał, o nią pytał, ale nikt nie wiedział gdzie była. Mogła zginąć, kometa zabrała wiele istnień, a przedłużające się milczenie zaczynało na to wskazywać.
Druga więc przyszła zgroza.
Umysł rozmyślał i wyliczał, a serce nadal dobijało się z tym samym co wcześniej. Posiadała wiele ważnych informacji o zakonie i zakonnikach, była w samym jego centrum, we wszystkich ważnych miejsca. Co się do cholery stało i jak? Bo w zdradę, którą rozum podsumował mimowolnie wierzyć nie chciała, nie potrafiła, mogła a może będzie musiała, ale jeszcze nie teraz.
- Szlag. - wypadło z jej warg w niepochamowanej złości, bezsilności, niezrozumieniu i skonfundowaniu. Podniosła się, bo nie była w stanie dłużej siedzieć zaczynając chodzić od jednej strony niewielkiej chatki do drugiej przesuwając się jeszcze raz po wszystkich tych samych wnioskach. - Szlag. - warknęła jeszcze zamyślona, tęczówki przesuwały się jakby coś czytała, ale nie patrzyła na nic konkretnie zaplatając dłonie na piersi.
- Jak to możliwe. - mruknęła dalej do samej siebie. - Jak to możliwe. - powtórzyła kręcąc głową. - To abstrakcja Ada, Lucinda by z nimi nigdzie nie poszła. Nie z własnej woli. Co się dzieje? - zapytała jej chociaż wiedziała, że Ada nie miała na to żadnej odpowiedzi. Opadła na krzesło opierając łokcie o stół, palcami masując skronie, przymykając powieki. - Masz fajki? - zapytała, biorąc wdech. - Po kolei. - zastanowiła się, bez pochopnych ruchów Justine, nie masz kilkunastu lat. Po kolei więc. Zadarła tęczówki na Adę. - Powinni chcieć ją zabić. Oczywiście że tak. To nie ma sensu. Lucinda jest pieprzoną terrorystką, zwolennikiem Zakonu, poplecznikiem naszego Ministra - z własnego wyboru. - mówiła i chciała w to wierzyć, ale rzeczy się ze sobą kłóciły i nie zgadzały. - Widziałaś ją? - zapytała, ale wątpiła by odpowiedź była twierdząca. - Vincent pisał, że nie wróciła po deszczu meteorytów. - przypomniała sobie, odciągając palce od skroni, splatając dłonie, przykładając je do warg, zbliżając je do własnych warg. Zacisnęła zęby na jednym z palców. - Musimy to sprawdzić. Czy to naprawdę ona. Znaleźć ją. Zaplanować… - urwała, dłoń opadła, palec wskazujący uderzył o stół kilka razy. - Zaplanować jak. - nie popełniać błędów przeszłości. - Przyszłaś prosto do mnie? - zapytała uderzając palcami kolejny raz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Gajówka
Szybka odpowiedź