Wydarzenia


Ekipa forum
Vivienne Rosier
AutorWiadomość
Vivienne Rosier [odnośnik]14.09.23 12:00

Vivienne Rosier

Data urodzenia: 13 stycznia 1940
Nazwisko matki: Crouch
Miejsce zamieszkania: Kent, Dover, Chateau Rose
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Arystokratka
Wzrost: 165 cm
Waga: 53 kg
Kolor włosów: Brązowy
Kolor oczu: Brązowy
Znaki szczególne: Nos i policzki gęsto upstrzone piegami



Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?


   Moje pierwsze krzyki mieszały się z wyjącą wichurą, która raz po raz chłostała wiekowe drzewa otaczające naszą posiadłość, oraz z szumem fal misternie próbujących zagarnąć dla siebie coraz większy skrawek wybrzeża. Moja rodzicielka nie mogła sobie pozwolić na podobny przywilej – był to już jej czwarty poród i po prostu nie wypadało już tak go przeżywać, by przypadkiem nie wyjść na histeryczkę. Byłam już trzecią córką, którą wydała na świat mojemu ojcu, ale nawet jeśli kiedykolwiek mieli mi za złe to, że nie urodziłam się chłopcem, nigdy nie dali tego po sobie poznać i nie szczędzili mi swojej miłości. W moich żyłach płynęła wszak krew Rosierów – nic więcej się nie liczyło.
   O tym, jak wielki ciężar dziedzictwa i odpowiedzialności wiązał się z tym nazwiskiem, uczono mnie już od najmłodszych lat, a pierwsze lekcje rozpoczęły się jeszcze zanim nauczyłam się chodzić. Pani Cloutier, poczciwa wdowa z północy Francji i daleka krewna mojego ojca, która na stare lata znalazła zatrudnienie jako guwernantka w Chateau Rose, nieraz raczyła mnie do snu opowieściami o Mahaut, legendarnej protoplastce naszego rodu, której losy były dla mnie stokroć ciekawsze niż któregokolwiek z bohaterów baśni barda Beedle'a. Kiedy byłam już na tyle duża, by chodzić o własnych siłach, razem wędrowałyśmy po korytarzach wyłożonych dębowymi panelami i gobelinami przedstawiającymi innych znamienitych przodków. Zatrzymując się przed każdym portretem, z zapartym tchem słuchałam historii o męstwie w bitwach lub magicznych dokonaniach, które ugruntowały pozycję naszej rodziny w świecie czarodziejów. Ciche, ale pełne pasji opowieści pani Cloutier wzbudzały we mnie poczucie dumy z tego, że i ja dostąpiłam zaszczytu urodzenia się Rosierem.
   Prócz zapoznania mnie z rodową historią, pani Cloutier zadbała również o to, bym była dobrze zaznajomiona z należytymi manierami i zasadami etykiety godnymi młodej damy. Poznałam zatem tajniki sztuki dygania, niuanse związane z uroczystymi przyjęciami, a także zawiłości prowadzenia uprzejmej konwersacji. Staruszka z anielską cierpliwością kierowała moimi krokami w tańcu, prostowała moją sylwetkę przy harfie czy służyła swoją zawsze idealnie złożoną chustką, gdy podczas haftowania omsknęła mi się ręka. Lekcje te, choć niekiedy żmudne i nużące, dalekie były od czczych wysiłków – to one nauczyły mnie, jak poruszać się w delikatnym świecie socjety.
   Nauka wypełniała większą część doby, ale gdy tylko pani Cloutier oznajmiała, że to koniec lekcji na dany dzień, czym prędzej czmychałam do ogrodów, bowiem nic tak nie odprężało mojego ciała, jak obcowanie z pięknem natury. Przepełnione bogactwem flory, oferowały nie tylko schronienie dla umysłu, który w zimnych murach dworu zdawał się być coraz bardziej skrępowany, ale też wygodne posłanie dla zmęczonego młodego ciała. Tylko księżyc spamięta, ile letnich nocy przespałam otulona czarującymi perfumami kwiatów.
   Spośród wszystkich urzekających gatunków, szczególnie róże nęciły mnie niczym syreni śpiew. Ich kręte krzewy od wieków zdobiły rodzinne włości, przypominając mi, że magia tkwi w moim rodowodzie równie głęboko, jak w ziemi. Popołudniami zajmowałam się ich pielęgnacją, a gdy zapadał wieczór i zmierzch nieśmiało wkradał się do rosarium, wybierałam najciekawsze okazy, by ostrożnie wcisnąć je między kartki mojego pamiętnika. Tam, w blasku zachodzącego słońca, starałam się uchwycić ich piękno przy pomocy ołówka, którym następnie skrzętnie zapisywałam spostrzeżenia na temat ich zapachu, barwy czy kształtu. W miarę jak pogłębiała się moja fascynacja różami, rosły też próby uchwycenia ich eterycznego piękna na papierze. Moje pierwsze szkice zdradzały niezdarną rękę dziecka – proporcje były zniekształcone, a płatki przybierały raczej nieforemne kształty zamiast odzwierciedlać misterną sztukę prawdziwej natury. Niezrażona, każdego wieczoru dokładałam wszelkich starań, aby pracować nad swoim artystycznym warsztatem. Z czasem w ruchach mojej dłoni było coraz mniej przypadku – cienie zaczęły wydobywać aksamitne, giętkie tekstury, a subtelne niuanse, takie jak delikatne żyłki liści, sprawiały, że każdy szkic był jedyny w swoim rodzaju.
   Lato było bez wątpienia moją ulubioną porą roku. Coraz dłuższe dni dawały więcej czasu na rozkoszowanie się wonią kwitnących pąków róż oraz czerpanie inspiracji z nieustającej ani na moment symfonii natury. W pamiętniku, który wówczas pamiętnikiem był już tylko z nazwy, nieraz udało mi się uchwycić wdzięczny taniec świetlików czy trzepot skrzydeł motyli pośród bujnej roślinności naszego ogrodu. Cieplejsze miesiące oznaczały również, że mogłam wyciągnąć z szafy moje najpiękniejsze letnie suknie, szyte na miarę z delikatnych, lekkich tkanin w odcieniach tak żywych jak kwiaty. Ojciec nie żałował pieniędzy na najmłodszą ze swoich pociech, a ja nie miałam nic przeciwko byciu jego ozdobą podczas spotkań z głowami innych znamienitych rodów, tak długo jak szła za tym możliwość noszenia kreacji sygnowanych najgorętszymi nazwiskami w czarodziejskim świecie mody. I chociaż pani Cloutier zawsze powtarzała, że skromność powinna być cnotą każdej damy, ja po prostu lubiłam czuć się piękna i skupiać na sobie spojrzenia.
   Tym, co jednak najbardziej kochałam w lecie, była szansa zobaczenia mojego starszego rodzeństwa wracającego do domu z odległej Akademii Magii Beauxbatons. Kiedy tylko słyszałam stukot kopyt abraksanów lub trzask sieci Fiuu, moje serce momentalnie zaczynało bić mocniej, świadome, że lada chwila znów znajdę się w ich ciepłych objęciach. Śmiech i rozmowy na nowo wypełniały nasze wieczory, gdy raczyli mnie opowieściami o swoich przygodach z minionego semestru. Wstrzymywałam oddech, kiedy Tristan opowiadał o zaciętych meczach Quidditcha i skomplikowanych manewrach, które wykonywał w powietrzu; z otwartymi ustami słuchałam o nowych zaklęciach, jakich nauczyła się Melisande; a kiedy Marianne plotkowała o urodziwych chłopcach z roku, robiłam się czerwona jak burak. W ich porywających opowieściach Beauxbatons jawiła się jako miejsce wykraczające poza wszelkie granice wyobraźni. Snuli obrazy majestatycznych iglic sięgających chmur i tętniących życiem salonów wypełnionych studentami z całego kontynentu. Chłonęłam każde ich słowo, wyobrażając sobie siebie samą jako dumną uczennicę w tym rozkosznym świecie pełnym wyrafinowanych ludzi.
   Mijały tygodnie, potem miesiące, a te z czasem przeistaczały się w lata. Podczas gdy całe moje rodzeństwo z roku na rok kończyło swoją edukację, mój wyjazd do Francji zbliżał się coraz większymi krokami. Kiedy nadszedł dzień moich dziesiątych urodzin, a wraz z nim list sygnowany oficjalną pieczęcią Beauxbatons, lekcje z panią Cloutier nabrały nowego tempa w ramach przygotowań do rozpoczęcia nauki w Akademii. Poczciwa staruszka postawiła sobie za punkt honoru nauczenie mnie francuskiego w takim stopniu, by żaden z naszych wspólnych przodków nie był zmuszony przewracać się w grobie. Już wcześniej starała się oswoić mnie z tym romantycznym, choć momentami nieco zabawnym, językiem, ale do pełnej biegłości wciąż było mi daleko. Czytałyśmy zatem wybrane przez nią fragmenty klasycznej literatury, które następnie musiałam recytować z pamięci, powtarzałyśmy zagmatwane reguły gramatyczne czy też po prostu dyskutowałyśmy na tematy życia codziennego. Z czasem francuszczyzna zaczęła płynąć z moich ust tak naturalnie jak śpiew ptaków, a na kilka tygodni przed rozpoczęciem roku szkolnego w naszych rozmowach nie dało się już usłyszeć ani słowa po angielsku.
   W dniu, w którym miałam wyruszyć do Beauxbatons, poranek był rześki i pogodny, a kłębiące się we mnie emocje wybudziły mnie ze snu zanim jeszcze różowe promienie świtu zaczęły rozświetlać jesienne niebo. Po cichutku, by nie obudzić śpiących jeszcze domowników, zajęłam się przygotowywaniem skarbów, które zamierzałam zabrać ze sobą do Akademii. Każdy spakowany drobiazg niósł ze sobą wspomnienia, które miały ukoić nieuchronną tęsknotę za Chateau Rose i bliskimi – w walizce znalazło się więc miejsce między innymi na wysłużone wydanie baśni, które przed laty czytała mi do snu pani Cloutier, skrawki pergaminu, na których Tristan pisał dla mnie wiersze, czy przepiękny naszyjnik ze słodkowodnych pereł, który dostałam od rodziców na ostatnie urodziny. Nie mogło też zabraknąć garści płatków róż, skrupulatnie wybranych poprzedniego dnia, których woń przywodziła na myśl tysiące godzin spędzonych w ogrodzie.
   Śniadanie upłynęło na cichych pożegnaniach, a kiedy promienie słońca na dobre rozlały się po skąpanych rosą trawnikach, kufry zostały załadowane na czekający powóz. Pojedyncze łzy kapały na moje buciki i choć wymusiłam przynajmniej jeden list miesięcznie od każdego z domowników, wciąż trudno było mi się z nimi rozstać. Majestatyczne abraksany nie cierpiały jednak zwłoki, a ich coraz głośniejsze rżenie było sygnałem, że najwyższy czas wzbić się w powietrze. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na moich bliskich zgromadzonych na dziedzińcu, szybko wdrapałam się do powozu, nie dając sobie szansy na chwilę zwątpienia. Gdy wznieśliśmy się w przestworza na skrzydłach znacznie większych niż te, z którymi do tej pory miałam do czynienia, przygnębienie ustąpiło miejsca zachwytowi. Dwór i otaczające go lasy malały w oddali, tworząc obraz jakby wyjęty z kart książki. Nie byłam pewna, jakie wyzwania czekają na mnie na kolejnych stronach, ale wiedziałam, że cokolwiek by to nie było, stawię temu czoła z podniesioną głową.
   Akademia okazała się być wszystkim, czego oczekiwałam – a nawet więcej. Przekraczając jej olśniewające wrota po raz pierwszy, poczułam się, jakbym weszła do pałacu rodem z bajek. Smukłe iglice zdawały się przebijać niebo, a ozdobna architektura emanowała ponadczasowym pięknem i bogatą historią, która przypominała o sobie na każdym kroku. Szybko okazało się, że nawiązywanie nowych znajomości przychodzi mi z wielką łatwością i już w pierwszym tygodniu nauki Harpie wzięły mnie pod swoje skrzydła. Bałam się co prawda, jak na tę informację zareaguje reszta mojego rodzeństwa, wśród którego próżno było szukać choć jednej Harpii, ale na całe szczęście okazało się, że żadne z nich nie żywi o to do mnie urazy i skończyło się jedynie na kilku docinkach pod adresem naszej drużyny Quidditcha, która ostatnimi laty nie święciła sukcesów.
   Czasami zastanawiałam się, ile ze swoich znajomości zawdzięczam osobistemu urokowi, a ile nazwisku. Cieszyło się ono szacunkiem nie tylko wśród uczniów, ale także wśród kadry nauczycielskiej – pamięć po moim rodzeństwie wciąż pozostawała świeża, a co starsi profesorowie pamiętali nawet, jak dekady temu uczyli mojego ojca i wykorzystywali każdą możliwą okazję, by o tym przypomnieć, wysyłając mu przy tym swoje najserdeczniejsze pozdrowienia. Czułam się wówczas nieswojo, tak jakbym nie była pełnoprawną osobą, która jest w stanie sama wypracować sobie szacunek i przyjaźń innych, a jedynie kolejną gałęzią wyrastającą z chlubnego drzewa genealogicznego Rosierów. W ciągu dnia bawiłam się w najlepsze z moimi nowymi przyjaciółmi, nie dając po sobie poznać, że coś może leżeć mi na sercu, ale gdy tylko kładłam się do łóżka, ujawniały się demony przyobleczone w szaty watpliwości, kwestionujące, czy byłabym zdolna nawiązać te wszystkie przyjaźnie bez pomocy mojego pochodzenia. Postanowiłam podzielić się tymi wątpliwościami z Marianne, wiedząc, że starsza siostra będzie w stanie zrozumieć mnie jak nikt inny. Mimo że od kilku miesięcy była mężatką i miała na głowie cały szereg obowiązków wynikających z nowej roli, nie kazała długo czekać na odpowiedź. W obszernym liście wytłumaczyła mi, że tak długo jak będę stąpać po świecie, reputacja naszego nazwiska zawsze będzie mnie wyprzedzać – im szybciej się z tym pogodzę, tym lepiej będzie mi się wiodło. “Jeśli nauczysz się odpowiednio wykorzystywać ten fakt”, pisała, “wiele drzwi stanie przed Tobą otworem. Ale to, co zrobisz, gdy już przez nie przejdziesz, zależy tylko od Ciebie”.  Od tego dnia już zawsze trzymałam głowę wysoko, nie bojąc się poważania, jakie niosło ze sobą moje nazwisko, ale akceptując je jako nieodłączną część mnie samej – i skłamałabym, mówiąc, że obserwowanie, jak momentalnie potrafi zmienić się zachowanie ludzi, gdy dowiadują się, że jestem Rosierem, nie zaczęło mnie z czasem bawić.
   Nauka nie sprawiała mi większych trudności, choć chyba nikt nie odważyłby się nazwać mnie orłem. Zdecydowanie najlepiej wspominam zajęcia zielarstwa prowadzone w ogromnej szklarni przez sędziwego profesora Delacour, niewątpliwie dlatego, że stanowiły one przynajmniej namiastkę wizyt w rodzinnym ogrodzie. Nie najgorzej radziłam sobie również z eliksirami, natomiast z zaklęć i transmutacji przeważnie po prostu się prześlizgiwałam. Szlachetne urodzenie i prywatne lekcje dawały przewagę w przypadku latania na miotle, ale dość szybko okazało się, że brakuje mi talentu brata i już po kilku zajęciach nawet kompletni nowicjusze dogonili mnie pod tym względem. Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało – akrobacje w przestworzach wszak i tak nie przystoją żadnej szanującej się damie.
   Miałam zaledwie czternaście lat, kiedy całe moje życie, które mozolnie budowałam, wywróciło się do góry nogami. Wieść o śmierci Marianne spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Bezwzględna kostucha nie pozwoliła mi nawet się z nią pożegnać – kochana Marie, najpiękniejsza z róż, zginęła w wyniku bestialskiego ataku wilkołaczego ścierwa, osierocając dwójkę dzieci. Tristan, który jako pierwszy zjawił się na miejscu, pocieszał mnie później, że nie cierpiała długo, ale jego rozżarzone nienawiścią oczy zdradzały prawdę. Zawsze był najbardziej opanowany z całej naszej czwórki, ale było oczywiste, że ta tragedia dotknęła go głęboko i obwiniał się za to, co się stało. W obliczu śmierci swojej najstarszej córki rodzice zaczęli rozważać nawet scenariusz, w którym nie wróciłabym we wrześniu do Beauxbatons i kontynuowała edukację w domu, gdzie mogliby mieć mnie cały czas na oku, ale ostatecznie zdołałam ich przekonać, że Marianne nie chciałaby, abyśmy żyli w ciągłym strachu. I chociaż wiedziałam, że nigdy nie będę w stanie jej dorównać, obiecałam sobie, że postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby jak najlepiej wypełnić dziurę, jaką pozostawiła w sercach naszej rodziny.
   Z nowo powziętą determinacją kontynuowałam zatem swoją edukację, a melancholijny nastrój popchnął mnie w kierunku zakurzonego szkicownika i starej pasji, którą zaniedbałam przez ostatnie kilka lat na rzecz prowadzenia intensywnego życia towarzyskiego. Flora na południu Francji była zgoła odmienna od tej w rodzinnej Anglii, toteż nie brakowało mi interesujących inspiracji. Dłoń co prawda niekiedy odmawiała posłuszeństwa, a ołówkowi zdarzało się wypaść spomiędzy niezdarnych palców, ale tłumaczyłam to sobie tym, że po prostu wyszłam z wprawy. Nadal pisałam też listy do domu – ale odpowiedzi zdawały się przychodzić coraz rzadziej.
   W maju 1956 roku sowa przyniosła natomiast list, którego wolałabym nigdy nie otrzymać. Niechlujnie napisane litery układały się w słowa, z których wynikało, że na terytorium całej Wielkiej Brytanii szaleją potężne anomalie, w wyniku których życie miał stracić mój ojciec. Frustrująca lakoniczność listu uniemożliwiła mi poznanie okoliczności jego śmierci – mało tego, zabroniono mi nawet powrotu do domu, by wziąć udział w ceremonii pogrzebowej i godnie pożegnać człowieka, który zasługiwał na takie pożegnanie jak nikt inny. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że miną kolejne dwa lata zanim ponownie zobaczę Chateau Rose.
   Jest lato 1958 roku. Anglia od kilkunastu miesięcy pogrążona jest w wojnie, a ja właśnie skończyłam edukację. Myśl o powrocie do kraju napawa mnie lękiem, ale wiem, że wciąż mam do odegrania jakąś rolę w tym burzliwym świecie. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.


Patronus: Vivienne nie potrafi wyczarować patronusa.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 30
Uroki:20
Czarna magia:00
Uzdrawianie:00
Transmutacja:30
Alchemia:8+5 (różdżka)
Sprawność:100
Zwinność:150
Reszta: 0
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
francuskiII2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AstronomiaI2
Historia MagiiI2
KłamstwoI2
KokieteriaI2
PerswazjaI2
SpostrzegawczośćI2
ZielarstwoII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Savoir-vivreII0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Neutralny--
RozpoznawalnośćI-
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
Sztuka (rysunek)II7
Sztuka (wiedza)I0.5
Muzyka (harfa)I0.5
Muzyka (wiedza)I0.5
HaftI0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI0.5
PływanieI0.5
Taniec balowyII7
Jazda konnaI0.5
Biegłości pozostałeWartośćWydane punkty
Brak-0
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 28


If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Vivienne Rosier
Vivienne Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
 If I can stop one heart
from breaking,
 I shall not live in vain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11886-vivienne-rosier#367332 https://www.morsmordre.net/t12160-bard#374434 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t12084-vivienne-rosier#372313
Re: Vivienne Rosier [odnośnik]30.10.23 12:39

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:40, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Vivienne Rosier  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Vivienne Rosier [odnośnik]30.10.23 12:41


KOMPONENTYlista komponentów

BIEGŁOŚCIhistoria PB

HISTORIA ROZWOJU[16.09.23] Rozwój początkowy
[04.12.23] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Vivienne Rosier  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Vivienne Rosier
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach