[SEN] Królowa olch
AutorWiadomość
Król olszyn w koronie, z ogonem jak żmija!"
"To tylko, mój synu, mgła nocna się zwija".
"To tylko, mój synu, mgła nocna się zwija".
W blasku księżyca las wydawał się niemal piękny, ale to tylko ułuda, straszna ułuda. Nie mógł sobie pozwolić na dostrzeganie srebrnej rosy na liściach krzewów i zachwyt nad rozłożystymi koronami drzew. Powinien je przeklinać, bo zasłaniały gwiazdy, a bez przewodnictwa konstelacji znowu zgubi drogę, kolejny raz. Minął drzewo rozorane piorunem, wzdrygnął się na widok czerni osmalonej kory - czy to możliwe, że już tędy przechodził? Nie, nie, pioruny mogły uderzyć w wiele drzew, może to jest inne, choć pęknięte w tym samym miejscu, może to tylko nocna mgła płatała figle jego oczom. Przeklęte olchy, wszystkie wyglądały tak samo. Szedł dalej, ignorując uporczywe przeczucie, że zna tą ścieżkę i kręci się w kółko. W pewnym momencie noga się pod nim ugięła, porażony adrenaliną zdołał podeprzeć się szorstkiego pnia - a potem osunąć plecami po drzewie, ugiąć kolana, złapać oddech, choć na chwilkę.
Drżącymi dłońmi sięgnął po bukłak z wodą, chciwie połykając ostatnie krople. Wydawało się, że niedawno wody było pełno, jak długo błądził dzisiejszej nocy po lesie? Sześć nocy, już sześć nocy nawoływał Orestesa - zdzierając sobie gardło i orientując się po czasie, że krzyk nic nie da - a zgodnie z legendami i upiornym doświadczeniem lokalnych mieszkańców wróżki bezpowrotnie zabierały dziecię po siódmym wschodzie słońca. Nie zmruży dziś oka, nie wyjdzie z tego lasu, zostało niewiele czasu a on musi, musi go znaleźć i wydrzeć stąd choćby ostatkiem sił.
A tych mu brakowało. Przyjechał tu zwiedziony obietnicą leśnego powietrza, ostatnią szansą na oczyszczenie płuc i przedłużenie życia o kilka lat, ale kuracja nie dawała żadnych efektów. Kilka lat na diagnozę, tyle zmarnował troszcząc się o niewierną żonę i pacjentów i syna i każdego poza sobą. Kilka lat, tyle potrzebował by odprowadzić Orestesa na dworzec King’s Cross, by przekazać mu ostatnie lekcje i instrukcje, odłożyć w skrytce więcej fortuny i nauczyć go jak rozporządzać pieniędzmi. Przehandlował syna za żałosną obietnicę kilku lat! Zbagatelizował legendy wieśniaków - o podłych wróżkach czyhających na niewinne dzieci i o nieumarłej księżniczce wodzącej zbłąkanych wędrowców na pokuszenie - i płacił za to najwyższą cenę. Wiedział już, że jego czas nieuchronnie dobiega końca, ale teraz nie modlił się już o kilka lat, a o kilka dni - o siłę, by odszukać w gęstwinie syna i by wyjechać stąd jak najprędzej.
Spróbował się podnieść, ale lewe udo znów przeszył paroksyzm bólu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak je forsował. Spróbował wstrzymać oddech i zmusić bezużyteczne ciało do posłuszeństwa, ale zawsze może być gorzej — i było. Zaniósł się kaszlem, tym wyciskającym łzy z oczu i krew z krtani. Niegdyś śnieżnobiała chustka w butonierce była już całkowicie poplamiona krwią, ale teraz nie zdążył nawet po nią sięgnąć, niegrzecznie zasłaniając usta własną dłonią. Na palcach pozostała szkarłatna krew, ale - otępiały bólem i zmęczeniem - w pierwszej chwili nawet jej nie otarł, przecież w ciemnej gęstwinie lasu nikt go nie zobaczy. Nawet okrutne wróżki z legend, których szukał tak wytrwale.
Gdy podniósł wzrok, znów siadając chwiejnie pod pniem, dostrzegł jednak, że ktoś na niego patrzy. Nie wróżka, a istota z innego rodzaju legend, równie groźnych - ale dla mężczyzn.
Bez zastanowienia sięgnął po różdżkę, zostawiając na drewnie krwawe pręgi. Powinien spojrzeć jej w oczy, ale szkliste spojrzenie (wcale nie miał gorączki, po prostu było gorąco) błądziło po plamie bieli w leśnej gęstwinie, usiłując jakkolwiek nakierować dygoczącą dłoń na cel różdżki. Mocniej zacisnął palce, łudząc się, że wtedy nie będzie widać jak bardzo drżą jego mięśnie.
-Gdzie on jest? - w legendach była bytem odrębnym od wróżek, ale dla przestraszonego ojca to się nie liczyło. Współpracowała z nimi? Mogła mu pomóc, czy chciała go zgubić? Sam fakt, że rozważał chęć nadprzyrodzonych upiorów do pomocy kiepsko świadczył o jego stanie psychicznym, ale chwilowo miał to gdzieś. -Zrobię wszystko. - wychrypiał, walcząc o kolejny oddech. Nie opuszczał różdżki, więc trudno było ocenić, czy prosi czy grozi - chyba sam tego nie wiedział.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Las posiadał wiele tajemnic. A ona - ona poznała je wszystkie.
Zawarte przed wiekami przymierze z wróżkami jasno wytyczało warunki ich wzajemnej symbiozy, ucztowały na mięsie osnutych szaleństwem dzieci, natomiast desperacko poszukujący swych pociech rodzice trafiali w jej czułe ramiona. Kochała ich do ostatniej kropli krwi, pochłaniała ich słodycz i nie poświęcała im ani jednej zgubionej myśli po tym, jak osuszone ciała stawały się szare, porzucone w podległych jej lochach, by gnić i zatruwać najczarniejszą głębinę piwnic odorem rozkładających się tkanek. Nie pytała, nie nadchodziła z odsieczą, nie wtrącała się w knowania kapryśnych duchów, które tak umiłowały sobie figle z nieszczęsnymi kilkulatkami, dlaczego miałoby ją to obchodzić? Choć aparycja pozostawała bez skazy, upływające dekady odzierały jej istnienie z wrażliwości, czasem czuła się niczym uwikłany w ruch posąg, błądzący po otaczającym ją padole bez celu. Wokół niej zmieniało się wszystko, lecz ona pozostawała niezmienna, zamrożona w tym podłym czyśćcu. Prosząc o wieczność, balansująca na pograniczu życia i śmierci, nie miała świadomości tego, o co tak naprawdę wnioskowała; zrozumiała to dopiero gdy przyjaciele obracali się w proch, a świat parł do przodu, wymagając, by nadążyła za jedyną stałą rzeczywistości - reformą. Być może dlatego z rozczuleniem odwiedzała te lasy, sycąc się obłędem nadciągającym do umysłów przesiąkniętych przerażeniem i desperacją. Zazdrościła im tego, silnych, gwałtownych emocji, których nie potrafiła już wykrzesać z samej siebie, pogrążona w marazmie i czerwonym winie sączonym przy srebrzystym świetle księżyca. Jedyna ziemska pozostałość, jaką wciąż mogła się cieszyć, a która prędzej niż później stała się nawykiem, niż przyjemnością, ot, pozbawioną smaku archaicznością tęsknoty do wszystkiego, co związane z przemijaniem.
Jego - obserwowała z objęć mgły, poruszająca się w krystalicznej ciszy, obecna, ale nieobecna. Była prześmiewczym tchnieniem otaczającego go wiatru, szelestem liści w wysokich koronach drzew, chrzęstem gałęzi uginających się pod jego butami, mijanym po raz kolejny tym samym osmalonym pniakiem, błyskiem gwiazd patrzących na niego z atramentowego firmamentu. Przeznaczenie ściągało ją ku niemu i nie istniało nic, co mogłoby go przed tym uchronić; świadomie jednak przedłużała moment ich spotkania, oczarowana nierówną walką, którą podjął, zasłuchana w rytm krwi prześlizgującej się po pajęczynie żył. Nie podobało jej się jedynie to, że znaczną jej część z siebie wypluwał, marnotrawiąc swoją pożyteczność, czy nie rozumiał roli, jaka została mu powierzona? Materiał długiej szkarłatnej sukienki powiewał za jej plecami, opończa w tym samym kolorze miękko opadała na chorobliwie blade ramiona, a włosy srebrne jak nimb księżyca pozostawały upięte w niski, rozwichrzony kok. Podążała jego tropem sześć dób, uradowana postępującą w nim paniką, która tak cudownie śpiewała do niej z jego żył - aż zrozumiała, że jeśli nie ukaże się mu teraz, być może o wschodzie słońca będzie na to już za późno.
Zrobiła to więc. Zamajaczyła na widnokręgu, objawiła się w orkiestrze gwałtownego kaszlu wyduszającego z niego życiodajny karmin, który rozmazał wokół swoich ust niemalże w zaproszeniu. Rzadko kiedy reagowano na nią w taki sposób; wyzywano ją od mar, od demonów, od upiorów, obarczano winą za pojmane dzieci, przeklinano, ale nikt nie oferował targu. Przechyliła głowę do ramienia, momentalnie zaintrygowana.
- A cóż możesz zrobić? - podjęła melodyjnie, nieporuszona widokiem różdżki, którą trzymał przed sobą jak rozedrganą tarczę. Istniała szansa, że mógłby ją skrzywdzić zaklęciem, lecz nie położyłby jej kresu, próbowała. - Ty, który umierasz. Ty, któremu zostały godziny zamiast dni, przeznaczony zimnej, nienazwanej mogile. Co możesz mi dać za bezpieczeństwo twojego syna? Orestesa - przyglądała mu się uważnie, wykrzykiwał jego imię od sześciu nocy, słuchała każdego z tych nawoływań. Kolejna ofiara olszyn. - Czym jest dla ciebie wszystko? - rodzic odpowiedziałby, że wszystkim było jego dziecko, on jednak to dziecko chciał ochronić, odnaleźć, nie powierzyłby go kolejnemu monstrum napotkanemu w dusznym, mglistym lesie. Ruszyła ku niemu niespiesznie, wabiona zapachem świeżego życia i słodką stęchlizną wiszącej nad nim śmierci.
Zawarte przed wiekami przymierze z wróżkami jasno wytyczało warunki ich wzajemnej symbiozy, ucztowały na mięsie osnutych szaleństwem dzieci, natomiast desperacko poszukujący swych pociech rodzice trafiali w jej czułe ramiona. Kochała ich do ostatniej kropli krwi, pochłaniała ich słodycz i nie poświęcała im ani jednej zgubionej myśli po tym, jak osuszone ciała stawały się szare, porzucone w podległych jej lochach, by gnić i zatruwać najczarniejszą głębinę piwnic odorem rozkładających się tkanek. Nie pytała, nie nadchodziła z odsieczą, nie wtrącała się w knowania kapryśnych duchów, które tak umiłowały sobie figle z nieszczęsnymi kilkulatkami, dlaczego miałoby ją to obchodzić? Choć aparycja pozostawała bez skazy, upływające dekady odzierały jej istnienie z wrażliwości, czasem czuła się niczym uwikłany w ruch posąg, błądzący po otaczającym ją padole bez celu. Wokół niej zmieniało się wszystko, lecz ona pozostawała niezmienna, zamrożona w tym podłym czyśćcu. Prosząc o wieczność, balansująca na pograniczu życia i śmierci, nie miała świadomości tego, o co tak naprawdę wnioskowała; zrozumiała to dopiero gdy przyjaciele obracali się w proch, a świat parł do przodu, wymagając, by nadążyła za jedyną stałą rzeczywistości - reformą. Być może dlatego z rozczuleniem odwiedzała te lasy, sycąc się obłędem nadciągającym do umysłów przesiąkniętych przerażeniem i desperacją. Zazdrościła im tego, silnych, gwałtownych emocji, których nie potrafiła już wykrzesać z samej siebie, pogrążona w marazmie i czerwonym winie sączonym przy srebrzystym świetle księżyca. Jedyna ziemska pozostałość, jaką wciąż mogła się cieszyć, a która prędzej niż później stała się nawykiem, niż przyjemnością, ot, pozbawioną smaku archaicznością tęsknoty do wszystkiego, co związane z przemijaniem.
Jego - obserwowała z objęć mgły, poruszająca się w krystalicznej ciszy, obecna, ale nieobecna. Była prześmiewczym tchnieniem otaczającego go wiatru, szelestem liści w wysokich koronach drzew, chrzęstem gałęzi uginających się pod jego butami, mijanym po raz kolejny tym samym osmalonym pniakiem, błyskiem gwiazd patrzących na niego z atramentowego firmamentu. Przeznaczenie ściągało ją ku niemu i nie istniało nic, co mogłoby go przed tym uchronić; świadomie jednak przedłużała moment ich spotkania, oczarowana nierówną walką, którą podjął, zasłuchana w rytm krwi prześlizgującej się po pajęczynie żył. Nie podobało jej się jedynie to, że znaczną jej część z siebie wypluwał, marnotrawiąc swoją pożyteczność, czy nie rozumiał roli, jaka została mu powierzona? Materiał długiej szkarłatnej sukienki powiewał za jej plecami, opończa w tym samym kolorze miękko opadała na chorobliwie blade ramiona, a włosy srebrne jak nimb księżyca pozostawały upięte w niski, rozwichrzony kok. Podążała jego tropem sześć dób, uradowana postępującą w nim paniką, która tak cudownie śpiewała do niej z jego żył - aż zrozumiała, że jeśli nie ukaże się mu teraz, być może o wschodzie słońca będzie na to już za późno.
Zrobiła to więc. Zamajaczyła na widnokręgu, objawiła się w orkiestrze gwałtownego kaszlu wyduszającego z niego życiodajny karmin, który rozmazał wokół swoich ust niemalże w zaproszeniu. Rzadko kiedy reagowano na nią w taki sposób; wyzywano ją od mar, od demonów, od upiorów, obarczano winą za pojmane dzieci, przeklinano, ale nikt nie oferował targu. Przechyliła głowę do ramienia, momentalnie zaintrygowana.
- A cóż możesz zrobić? - podjęła melodyjnie, nieporuszona widokiem różdżki, którą trzymał przed sobą jak rozedrganą tarczę. Istniała szansa, że mógłby ją skrzywdzić zaklęciem, lecz nie położyłby jej kresu, próbowała. - Ty, który umierasz. Ty, któremu zostały godziny zamiast dni, przeznaczony zimnej, nienazwanej mogile. Co możesz mi dać za bezpieczeństwo twojego syna? Orestesa - przyglądała mu się uważnie, wykrzykiwał jego imię od sześciu nocy, słuchała każdego z tych nawoływań. Kolejna ofiara olszyn. - Czym jest dla ciebie wszystko? - rodzic odpowiedziałby, że wszystkim było jego dziecko, on jednak to dziecko chciał ochronić, odnaleźć, nie powierzyłby go kolejnemu monstrum napotkanemu w dusznym, mglistym lesie. Ruszyła ku niemu niespiesznie, wabiona zapachem świeżego życia i słodką stęchlizną wiszącej nad nim śmierci.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
[SEN] Królowa olch
Szybka odpowiedź