1957 - Owoce wygasłego księżyca
AutorWiadomość
1 kwietnia 1957
W szarości poranka niemalże nie widać, że wczoraj Londyn płonął. Lekko mży, jak zawsze i tylko ulice wydają się jakieś cichsze. Przez chwilę nie wiem dlaczego, aż dociera do mnie, że po prostu zniknął z nich szum samochodów i autobusów. Znaczy, mugolskich pojazdów. Muszę pamiętać, by w moim świecie nie wiedzieć o tym wszystkim zbyt wiele, o ile nie zasłaniam się przygotowaniami do antymugolskiej propagandy.
To w końcu był jej świat. Śmiała się perliście, gdy stałem niepewnie na przejściu dla pieszych i instruowała mnie, jak kupić bilet na autobus.
Starałem się o niej nie myśleć przez tyle lat, ale wspomnienia powróciły nocą. Zastanawiam się, czy zdążyła uciec, w jednym z samochodów lub autobusów. Czy jej syn - nasz syn, dziecko dwóch światów - uruchomił świstoklik, wyprowadził ją w bezpieczne miejsce. Nie ma innego mężczyzny, sprawdzałem to czasem. Jest zdana na siebie, ale tym razem nie mogę sprawdzić, czy się jej udało, to zbyt ryzykowne. Nie powinienem w ogóle o niej myśleć, o tym zamkniętym rozdziale, o ustach smakujących inaczej niż każdy chciwy pocałunek w następnych latach. Może dlatego, że po jej pierwszy pocałunek nie sięgnąłem - podarowała mi go sama.
Przecieram skronie palcami, muszę się skupić. Wygładzam płaszcz, strzepuję z niego nieistniejące pyłki, ściągam włos kuguchara. Uśmiecham się, promiennie. Dziś muszę pilnować się bardziej niż zwykle, bardziej niż przy współpracownikach i znajomych. Harlan zna mnie - przyjaźni się ze mną, choć w obliczu setek lat służby Sallowów jego rodzinie słowo “przyjaźń” brzmi niemal irracjonalnie; Harlan miałby mnie na własność nawet gdyby nie połączyła nas sympatia - od dzieciństwa. Zanim nauczyłem się pokerowej twarzy zdążył zobaczyć, jak marszczę brwi gdy nie dostanę maksymalnej ilości punktów na egzaminie, jak uśmiecham się tuż przed tym zanim odejmę komuś punkty jako prefekt (w chwili dojrzenia wykroczenia, jak myśliwy polujący na ofiarę; nie lubię polowań, bo nie lubię błota, ale lubię ten dreszcz emocji), a w dorosłości widział jak zaciskam szczękę na ślubie i pogrzebie Solasa.
Dziś musi ujrzeć tylko mój promienny uśmiech i entuzjazm wobec nowego porządku. Wątpię, bym musiał go przekonywać do poparcia działań Ministerstw, ale i tak powinienem, pro forma.
Poprawiam kapelusz, siadam na ławce niedaleko domu w Chelsea. W normalny dzień zaprosiłbym go do winiarni albo do siebie, ale dziś mamy iść na spacer, zobaczyć owoce wczorajszej nocy. Gruz, charłaków zmywających z ulic krew, zgliszcza. Mrużę oczy, odganiając wspomnienie dymu. Tak bardzo nie lubię ognia…
Nie, nie zobaczymy gruzu. Zobaczymy obietnicę.
-Dzień dobry. - w istocie miał być bardzo dobry. -Widziałem przedwczoraj w windzie Rhennarda Abbotta, z jego wyniosłym uśmieszkiem i przekonaniem, że zmienia świat na lepsze swoją walką o prawa ptactwa. - znikacze czy wróble, to przecież wszystko jedno. Pani Sallow polowała czasem na ptaki, choć nie brakowało jej niczego. -Chciałbym zobaczyć jego minę dzisiaj. - wyginam wargi w sardonicznym uśmieszku, ironią zagłuszając ukłucie sumienia. Poczucie winy jednak nie nadchodzi. Jest cicho. Jest dobrze.
W szarości poranka niemalże nie widać, że wczoraj Londyn płonął. Lekko mży, jak zawsze i tylko ulice wydają się jakieś cichsze. Przez chwilę nie wiem dlaczego, aż dociera do mnie, że po prostu zniknął z nich szum samochodów i autobusów. Znaczy, mugolskich pojazdów. Muszę pamiętać, by w moim świecie nie wiedzieć o tym wszystkim zbyt wiele, o ile nie zasłaniam się przygotowaniami do antymugolskiej propagandy.
To w końcu był jej świat. Śmiała się perliście, gdy stałem niepewnie na przejściu dla pieszych i instruowała mnie, jak kupić bilet na autobus.
Starałem się o niej nie myśleć przez tyle lat, ale wspomnienia powróciły nocą. Zastanawiam się, czy zdążyła uciec, w jednym z samochodów lub autobusów. Czy jej syn - nasz syn, dziecko dwóch światów - uruchomił świstoklik, wyprowadził ją w bezpieczne miejsce. Nie ma innego mężczyzny, sprawdzałem to czasem. Jest zdana na siebie, ale tym razem nie mogę sprawdzić, czy się jej udało, to zbyt ryzykowne. Nie powinienem w ogóle o niej myśleć, o tym zamkniętym rozdziale, o ustach smakujących inaczej niż każdy chciwy pocałunek w następnych latach. Może dlatego, że po jej pierwszy pocałunek nie sięgnąłem - podarowała mi go sama.
Przecieram skronie palcami, muszę się skupić. Wygładzam płaszcz, strzepuję z niego nieistniejące pyłki, ściągam włos kuguchara. Uśmiecham się, promiennie. Dziś muszę pilnować się bardziej niż zwykle, bardziej niż przy współpracownikach i znajomych. Harlan zna mnie - przyjaźni się ze mną, choć w obliczu setek lat służby Sallowów jego rodzinie słowo “przyjaźń” brzmi niemal irracjonalnie; Harlan miałby mnie na własność nawet gdyby nie połączyła nas sympatia - od dzieciństwa. Zanim nauczyłem się pokerowej twarzy zdążył zobaczyć, jak marszczę brwi gdy nie dostanę maksymalnej ilości punktów na egzaminie, jak uśmiecham się tuż przed tym zanim odejmę komuś punkty jako prefekt (w chwili dojrzenia wykroczenia, jak myśliwy polujący na ofiarę; nie lubię polowań, bo nie lubię błota, ale lubię ten dreszcz emocji), a w dorosłości widział jak zaciskam szczękę na ślubie i pogrzebie Solasa.
Dziś musi ujrzeć tylko mój promienny uśmiech i entuzjazm wobec nowego porządku. Wątpię, bym musiał go przekonywać do poparcia działań Ministerstw, ale i tak powinienem, pro forma.
Poprawiam kapelusz, siadam na ławce niedaleko domu w Chelsea. W normalny dzień zaprosiłbym go do winiarni albo do siebie, ale dziś mamy iść na spacer, zobaczyć owoce wczorajszej nocy. Gruz, charłaków zmywających z ulic krew, zgliszcza. Mrużę oczy, odganiając wspomnienie dymu. Tak bardzo nie lubię ognia…
Nie, nie zobaczymy gruzu. Zobaczymy obietnicę.
-Dzień dobry. - w istocie miał być bardzo dobry. -Widziałem przedwczoraj w windzie Rhennarda Abbotta, z jego wyniosłym uśmieszkiem i przekonaniem, że zmienia świat na lepsze swoją walką o prawa ptactwa. - znikacze czy wróble, to przecież wszystko jedno. Pani Sallow polowała czasem na ptaki, choć nie brakowało jej niczego. -Chciałbym zobaczyć jego minę dzisiaj. - wyginam wargi w sardonicznym uśmieszku, ironią zagłuszając ukłucie sumienia. Poczucie winy jednak nie nadchodzi. Jest cicho. Jest dobrze.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Londyn wyglądał dzisiaj inaczej. Miasto, zapamiętane przeze mnie raczej jako ośrodek wyjątkowo żywy i głośny, dziś było ciche i martwe; na każdym kroku spotykałem funkcjonariuszy magicznej policji, szorujące chodniki charłactwo i magomedyków udzielających pomocy tym, których niefortunnie przysypały gruzy. Nie było dzieciaków z gazetami, pełzającego po ulicach robactwa w postaci mugoli; świat brudnej krwi zmierzchał, chylił się ku upadkowi, teraz byłem tego pewien bardziej niż kiedykolwiek, a racje szerzone przez mojego ojca, dziada i dalszych przodków w końcu zostały uznane za coś na kształt nowego porządku, obowiązującego prawa.
Z przyjemnością przedstawiłem cel mojej wizyty jednemu z magipolicjantów i z nie mniejszą uciechą wyjawiłem swe nazwisko, potwierdziłem przynależność do nowego świata, którego kierunek formowały działania Czarnego Pana. Spacer brudnymi ulicami pełnymi chaosu, bólu i śmierci nie był czymś, co mogłoby na mnie wpłynąć; wywołać na twarzy grymas zdegustowania czy niepokoju, okraszyć spojrzenie współczuciem. Wiedziałem, że reformy wymagają ofiar i po części żałowałem, że nie poddałem pod wątpliwość treści wczorajszej sowy Corneliusa; gdybym był świadom szykowanej zasadzki, zapewne sam pojawiłbym się tu by wesprzeć jedyną słuszną stronę tej sprawy.
Z umiarkowaną ciekawością człowieka, który widział już w życiu wiele, rozglądałem się po mieście, badałem wzrokiem ruiny sklepów i mieszkań, obojętnym “hmm” kwitowałem kolejne trupy i plamy krwi. Gruz chrzęścił pod moimi butami, swąd spalenizny, pył i kurz atakowały nos, dając skrawek wyobrażenia tego, jak wyglądała miniona noc. Ciekawe, czy Cornelius został zaangażowany do walk, czy zadowolili się jego gadzim językiem i zdolnością tkania historii tak przekonujących, że nawet mi ― wieloletniemu przyjacielowi ― ciężko było czasem odróżnić prawdę od fikcji.
Zręcznie usunąłem się na bok, by puścić przodem magomedyka i lewitujące nosze niosące kasłającego pyłem i krwią czarodzieja; odprowadziłem ich nawet wzrokiem, nasiąkając dość intrygującą sprawą jego ewentualnego przeżycia. Zapoznałbym się ze statystykami, z w miarę dokładnym wyliczeniem strat; zawsze lubiłem liczby, miałem do nich smykałkę. A kolejne mijane ciała tym własnie dla mnie były. Cyfrą w kolumnie, daniną na rzecz przyszłości.
Wyłoniłem się zza zakrętu akurat by natknąć się na kolejny patrol; tych funkcjonariuszy znałem z widzenia, jeden z nich ugiął dla mnie rondo kapelusza, na co odpowiedziałem podobnym gestem. Zaraz potem dostrzegłem na ławce Corneliusa i sięgnąłem do kieszonki płaszcza, by wydobyć stamtąd zegarek na łańcuszku. Wskazówki jasno sugerowały delikatne spóźnienie, dokładnie dwie minuty i trzydzieści dwie sekundy.
― Zaiste, dobry ― podjąłem, ogarniając wzrokiem pobojowisko i zaraz wracając spojrzeniem do przyjaciela. Po moich wargach przemknął cień chytrego uśmiechu drapieżnika, kiedy wspomniał o Abbottcie; nigdy go nie lubiłem. ― Jeśli dopisało nam szczęście, być może zobaczysz tę minę w kostnicy ― odparłem, lekko barwiąc ton złośliwością. Może i on stanie się kolejną cyfrą w dokumencie?
― Idziemy? ― Poprawiłem mankiet płaszcza, strzepnąłem z niego szary okruch przypominający popiół; pełno go było dwie ulice wstecz, tam, gdzie powietrze wciąż gryzło w gardło. ― Domyślasz się pewnie, że jestem ci połowicznie wdzięczny za wczorajszą sowę ― spojrzałem na czarodzieja znacząco ― Idun planowała wizytę w mieście, więc cudem uniknęliśmy nieprzyjemności, ale ja powinienem tu być, Corneliusie.
Z przyjemnością przedstawiłem cel mojej wizyty jednemu z magipolicjantów i z nie mniejszą uciechą wyjawiłem swe nazwisko, potwierdziłem przynależność do nowego świata, którego kierunek formowały działania Czarnego Pana. Spacer brudnymi ulicami pełnymi chaosu, bólu i śmierci nie był czymś, co mogłoby na mnie wpłynąć; wywołać na twarzy grymas zdegustowania czy niepokoju, okraszyć spojrzenie współczuciem. Wiedziałem, że reformy wymagają ofiar i po części żałowałem, że nie poddałem pod wątpliwość treści wczorajszej sowy Corneliusa; gdybym był świadom szykowanej zasadzki, zapewne sam pojawiłbym się tu by wesprzeć jedyną słuszną stronę tej sprawy.
Z umiarkowaną ciekawością człowieka, który widział już w życiu wiele, rozglądałem się po mieście, badałem wzrokiem ruiny sklepów i mieszkań, obojętnym “hmm” kwitowałem kolejne trupy i plamy krwi. Gruz chrzęścił pod moimi butami, swąd spalenizny, pył i kurz atakowały nos, dając skrawek wyobrażenia tego, jak wyglądała miniona noc. Ciekawe, czy Cornelius został zaangażowany do walk, czy zadowolili się jego gadzim językiem i zdolnością tkania historii tak przekonujących, że nawet mi ― wieloletniemu przyjacielowi ― ciężko było czasem odróżnić prawdę od fikcji.
Zręcznie usunąłem się na bok, by puścić przodem magomedyka i lewitujące nosze niosące kasłającego pyłem i krwią czarodzieja; odprowadziłem ich nawet wzrokiem, nasiąkając dość intrygującą sprawą jego ewentualnego przeżycia. Zapoznałbym się ze statystykami, z w miarę dokładnym wyliczeniem strat; zawsze lubiłem liczby, miałem do nich smykałkę. A kolejne mijane ciała tym własnie dla mnie były. Cyfrą w kolumnie, daniną na rzecz przyszłości.
Wyłoniłem się zza zakrętu akurat by natknąć się na kolejny patrol; tych funkcjonariuszy znałem z widzenia, jeden z nich ugiął dla mnie rondo kapelusza, na co odpowiedziałem podobnym gestem. Zaraz potem dostrzegłem na ławce Corneliusa i sięgnąłem do kieszonki płaszcza, by wydobyć stamtąd zegarek na łańcuszku. Wskazówki jasno sugerowały delikatne spóźnienie, dokładnie dwie minuty i trzydzieści dwie sekundy.
― Zaiste, dobry ― podjąłem, ogarniając wzrokiem pobojowisko i zaraz wracając spojrzeniem do przyjaciela. Po moich wargach przemknął cień chytrego uśmiechu drapieżnika, kiedy wspomniał o Abbottcie; nigdy go nie lubiłem. ― Jeśli dopisało nam szczęście, być może zobaczysz tę minę w kostnicy ― odparłem, lekko barwiąc ton złośliwością. Może i on stanie się kolejną cyfrą w dokumencie?
― Idziemy? ― Poprawiłem mankiet płaszcza, strzepnąłem z niego szary okruch przypominający popiół; pełno go było dwie ulice wstecz, tam, gdzie powietrze wciąż gryzło w gardło. ― Domyślasz się pewnie, że jestem ci połowicznie wdzięczny za wczorajszą sowę ― spojrzałem na czarodzieja znacząco ― Idun planowała wizytę w mieście, więc cudem uniknęliśmy nieprzyjemności, ale ja powinienem tu być, Corneliusie.
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odwróciłem wzrok od poparzonego czarodzieja na noszach, z mieszanką lęku i obrzydzenie rejestrując spopieloną skórę.
Pogrzeb Solasa odbył się w zamkniętej trumnie, ale we wspomnieniach Jade i tak widziałem zbyt wiele. I nie chciałem tego widzieć nigdy więcej, ale ognista zorza nad miastem, widok spalonych domów i nieprzyjemna styczność z ofiarami na noszach utwierdziły mnie w posępnym przekonaniu, że wszystko dopiero się zaczyna. Zanotowałem w pamięci, że miasto jak najszybciej trzeba będzie uprzątnąć z rannych, by nie narażać obywateli na widok ran i śmierci. Może przekonałbym Ministra do wydania kryzysowego rozporządzenia o tym, by nikt nie wychodził na ulice dopóki magimedycy i ranni z nich nie znikną? Z drugiej strony nie, to jeszcze wprowadzi niepotrzebną panikę, a za kilka godzin powinno być po wszystkim. Obawialiśmy się, że walki przeciągną się na dni lub tygodnie, ale wszystko wskazywało na to, że miasto było już nasze.
Zobaczyłem w oddali wyprostowaną sylwetkę Harlana, a przez myśl przemknęło mi, że nie będę mógł w nieskończoność trzymać go z dala od walk - tak jak w oszczędnych słowach listu utrzymałem go z dala od Londynu. Już w dzieciństwie połączyła nas ambicja, a ta nie pozwoli mojemu lordowi, mojemu przyjacielowi na bezczynność.
Choć zawsze będzie nas dzielić przepaść urodzenia, po śmierci Solasa Harlan pozostał najbliższą mi osobą - jedyną osobą znającą mnie, a nie maskę, którą przedstawiałem światu - i świadomość nadchodzącego ryzyka nieprzyjemnie kłuła. Nie zamierzałem jednak jej okazywać, to byłoby poniżej nas. Stara guwernantka nazywała nas paniczami o zadartych głowach i miała rację. W dzieciństwie marzyliśmy, że uda nam się zmienić cały świat na lepsze, na modłę Shropshire i filozofii Averych. Teraz poglądy moich panów i mojego przyjaciela były zbieżne z tymi Ministra i Czarnego Pana. Świat mógł stać się prawdziwie nasz i tylko głupcy nie uczestniczyliby w jego budowie.
Raz jeszcze wspomniałem starą guwernantkę i to, jak łatwo byłoby wprowadzić Laylę do domu jako służącą po jej śmierci i to, jaka głupia była odrzucając moją ofertę. A potem pogrzebałem lęk o dawną miłość i wstałem z ławki, by uścisnąć rękę Harlana i uśmiechnąć się promiennie. Parsknąłem krótkim śmiechem, gdy pięknie uzupełnił moje słowa o Rhennardzie - jako jeden z nielicznych był w stanie mnie szczerze rozbawić, szczególnie, gdy dzieliliśmy te same antypatie.
-Och, publika nie byłaby gotowa na wyciek zdjęcia martwego lorda z głupią miną... ale można pomarzyć. - uzupełniłem, w potencjalnym trupie widząc nie kolejną cyfrę, a okazję propagandową. -"Umarł, bo bronił znikaczy zamiast bronić ojczyzny." - zaintonowałem, na poczekaniu zmyślając dowcipny nagłówek.
-Chodźmy. - obrzuciłem własny płaszcz krytycznym spojrzeniem, dzieląc z Harlanem również pedantyczne tiki. Być może przejąłem je nieświadomie już w dzieciństwie, podpatrując gesty młodego lorda i pragnąć zasłużyć się w jego świecie. Nie mrugnąłem nawet, odwzajemniając jego znaczące spojrzenie.
-Powinieneś być w Ludlow jeśli armie rebeliantów rozpełzłyby się na kraj. Byli tak źle przygotowani jak twierdził nasz wywiad, ale noc mogła potoczyć się różnie. - uzupełniłem, nie mając zamiaru kajać się za solidarne ostrzeżenie. -Nie jesteśmy mięsem armatnim, ja też zostałem w domu. - czy to powściągnie jego dumę? -Właśnie zaczęła się wojna, odmowa kooperacji ze strony lordów Półwyspu Kornwalijskiego zniweczyła nadzieję na błyskawiczne rozprawienie się z mugolami w całym kraju. Będziemy na niej potrzebni. Anglii i Czarnemu Panu. - moje spojrzenie stało się nieco bardziej natarczywe. -Nie muszę ci chyba mówić, kto podejmuje decyzje. - mruknąłem znacząco. Lgnąłem jak ćma do światła do każdego ośrodka władzy, do osób dzierżących ją prawdziwie. Nie podzielałem jeszcze poglądów tego czarnoksiężnika, ale nie musiałem podzielać wszystkich poglądów Averych by służyć im wiernie w latach, w których dzieliłem łoże z Laylą. Chciałem piąć się w górę, być w pokoju, w którym podejmowane są decyzje. I chciałem być tam z Harlanem, jedną z niewielu osób, do których byłem przywiązany.
Pogrzeb Solasa odbył się w zamkniętej trumnie, ale we wspomnieniach Jade i tak widziałem zbyt wiele. I nie chciałem tego widzieć nigdy więcej, ale ognista zorza nad miastem, widok spalonych domów i nieprzyjemna styczność z ofiarami na noszach utwierdziły mnie w posępnym przekonaniu, że wszystko dopiero się zaczyna. Zanotowałem w pamięci, że miasto jak najszybciej trzeba będzie uprzątnąć z rannych, by nie narażać obywateli na widok ran i śmierci. Może przekonałbym Ministra do wydania kryzysowego rozporządzenia o tym, by nikt nie wychodził na ulice dopóki magimedycy i ranni z nich nie znikną? Z drugiej strony nie, to jeszcze wprowadzi niepotrzebną panikę, a za kilka godzin powinno być po wszystkim. Obawialiśmy się, że walki przeciągną się na dni lub tygodnie, ale wszystko wskazywało na to, że miasto było już nasze.
Zobaczyłem w oddali wyprostowaną sylwetkę Harlana, a przez myśl przemknęło mi, że nie będę mógł w nieskończoność trzymać go z dala od walk - tak jak w oszczędnych słowach listu utrzymałem go z dala od Londynu. Już w dzieciństwie połączyła nas ambicja, a ta nie pozwoli mojemu lordowi, mojemu przyjacielowi na bezczynność.
Choć zawsze będzie nas dzielić przepaść urodzenia, po śmierci Solasa Harlan pozostał najbliższą mi osobą - jedyną osobą znającą mnie, a nie maskę, którą przedstawiałem światu - i świadomość nadchodzącego ryzyka nieprzyjemnie kłuła. Nie zamierzałem jednak jej okazywać, to byłoby poniżej nas. Stara guwernantka nazywała nas paniczami o zadartych głowach i miała rację. W dzieciństwie marzyliśmy, że uda nam się zmienić cały świat na lepsze, na modłę Shropshire i filozofii Averych. Teraz poglądy moich panów i mojego przyjaciela były zbieżne z tymi Ministra i Czarnego Pana. Świat mógł stać się prawdziwie nasz i tylko głupcy nie uczestniczyliby w jego budowie.
Raz jeszcze wspomniałem starą guwernantkę i to, jak łatwo byłoby wprowadzić Laylę do domu jako służącą po jej śmierci i to, jaka głupia była odrzucając moją ofertę. A potem pogrzebałem lęk o dawną miłość i wstałem z ławki, by uścisnąć rękę Harlana i uśmiechnąć się promiennie. Parsknąłem krótkim śmiechem, gdy pięknie uzupełnił moje słowa o Rhennardzie - jako jeden z nielicznych był w stanie mnie szczerze rozbawić, szczególnie, gdy dzieliliśmy te same antypatie.
-Och, publika nie byłaby gotowa na wyciek zdjęcia martwego lorda z głupią miną... ale można pomarzyć. - uzupełniłem, w potencjalnym trupie widząc nie kolejną cyfrę, a okazję propagandową. -"Umarł, bo bronił znikaczy zamiast bronić ojczyzny." - zaintonowałem, na poczekaniu zmyślając dowcipny nagłówek.
-Chodźmy. - obrzuciłem własny płaszcz krytycznym spojrzeniem, dzieląc z Harlanem również pedantyczne tiki. Być może przejąłem je nieświadomie już w dzieciństwie, podpatrując gesty młodego lorda i pragnąć zasłużyć się w jego świecie. Nie mrugnąłem nawet, odwzajemniając jego znaczące spojrzenie.
-Powinieneś być w Ludlow jeśli armie rebeliantów rozpełzłyby się na kraj. Byli tak źle przygotowani jak twierdził nasz wywiad, ale noc mogła potoczyć się różnie. - uzupełniłem, nie mając zamiaru kajać się za solidarne ostrzeżenie. -Nie jesteśmy mięsem armatnim, ja też zostałem w domu. - czy to powściągnie jego dumę? -Właśnie zaczęła się wojna, odmowa kooperacji ze strony lordów Półwyspu Kornwalijskiego zniweczyła nadzieję na błyskawiczne rozprawienie się z mugolami w całym kraju. Będziemy na niej potrzebni. Anglii i Czarnemu Panu. - moje spojrzenie stało się nieco bardziej natarczywe. -Nie muszę ci chyba mówić, kto podejmuje decyzje. - mruknąłem znacząco. Lgnąłem jak ćma do światła do każdego ośrodka władzy, do osób dzierżących ją prawdziwie. Nie podzielałem jeszcze poglądów tego czarnoksiężnika, ale nie musiałem podzielać wszystkich poglądów Averych by służyć im wiernie w latach, w których dzieliłem łoże z Laylą. Chciałem piąć się w górę, być w pokoju, w którym podejmowane są decyzje. I chciałem być tam z Harlanem, jedną z niewielu osób, do których byłem przywiązany.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Uśmiechnąłem się połową ust, świadomy złośliwej iskry goszczącej w moim oku. Tam, gdzie ja widziałem rzędy cyfr i kolejne liczby, tam on widział okazję na nagięcie prawdy, na utkanie nowej nici propagandy. Zawsze mi to w pewien sposób imponowało; jego zręczność w doborze kolejnych słów i ich ułożenie w sposób tak perfidnie przekonujący, że gdyby dać mu tylko okazję, przekonałby słońce do wzejścia od zachodniej strony.
Dowcipny nagłówek skwitowałem szerszym uśmiechem, zdecydowanie weselszym niż ten poprzedni. Nie nawykłem do okazywania zbyt szerokiego wachlarza emocji w miejscu publicznym, ale byłem przekonany, że tyle wystarczy, by Cornelius rozszyfrował mój nastrój.
I tak też się stało. Byłbym bardziej niż rozczarowany, gdyby ta krótka reprymenda sprawiła, że stuli po sobie uszy.
― Skoro byli źle przygotowani, to sądzisz, że ruszyliby na starą warownię? ― spytałem, ruszając utorowaną wśród zgliszczy dróżką, prosto w stronę Greenwich Park. Ludlow chroniły potężne zaklęcia rzucone przez moich przodków, nigdy nie śmiałbym wątpić w ich moc, ani tym bardziej obawiać się tego, że źle zorganizowani rebelianci spróbują wziąć miejsce szturmem. Poza tym, były jeszcze trolle. Może nie trzymały się w bezpośredniej okolicy zamku, ale Ironbridge wcale nie było tak daleko.
Zaplotłem ręce za plecami, ominąłem odłamki zburzonej ściany walające się po tej części ulicy, w duchu zgadzając się z Corneliusem. Nie byliśmy mięsem armatnim. Ale w czasie tak diametralnych zmian nie powinniśmy też być odsunięci na bok. Ja nie powinienem. Wciąż gdzieś tliły się we mnie dokonania przodków, to, jak własną różdżką i brutalną siłą wymuszali posłuch, do czego byli zdolni. A były to rzeczy wielkie i przerażające.
― Zaiste ― potaknąłem, czując na plecach intensywne spojrzenie przyjaciela. W tym wąskim gardle odłamków i śmieci musieliśmy iść gęsiego, choć trwało to krótki moment; zaraz znów byliśmy na głównej ulicy. ― Słonia w menażerii trudno przeoczyć, Corneliusie, nawet jeśli nie wywołuje się go z imienia, nazwiska i funkcji ― odparłem beznamiętnie, doskonale świadom tego, kto podejmuje decyzje. Wkroczyliśmy na zielony teren parku; soczyste kolory zdawały się obojętne na stan miasta i wydarzenia minionej nocy. Gdzieś wśród drzew nawet nieśmiało odzywały się ptaki.
“Będziemy na niej potrzebni”, zagrzechotało echem wśród mych myśli. Wizja głębszego zaangażowania w sprawy Rycerzy była dla mnie dobrą wiadomością, od dawna wykazywałem poparcie dla sprawy, a wizja czystej Anglii była dla mnie niczym najpiękniejsza obietnica. Kraj wolny od szlamu i brudu, od niebezpiecznych odklejeńców; to było coś, za co mógłbym walczyć.
― Wojna oznacza otwarte działania ― stwierdziłem, bardziej sam do siebie niż do Corneliusa, jakby podsumowując tok własnych myśli ― z radością przyłożę rękę do tego dzieła, a gdy moje zaangażowanie zostanie zauważone, z dumą stanę u boku Czarnego Pana.
Dowcipny nagłówek skwitowałem szerszym uśmiechem, zdecydowanie weselszym niż ten poprzedni. Nie nawykłem do okazywania zbyt szerokiego wachlarza emocji w miejscu publicznym, ale byłem przekonany, że tyle wystarczy, by Cornelius rozszyfrował mój nastrój.
I tak też się stało. Byłbym bardziej niż rozczarowany, gdyby ta krótka reprymenda sprawiła, że stuli po sobie uszy.
― Skoro byli źle przygotowani, to sądzisz, że ruszyliby na starą warownię? ― spytałem, ruszając utorowaną wśród zgliszczy dróżką, prosto w stronę Greenwich Park. Ludlow chroniły potężne zaklęcia rzucone przez moich przodków, nigdy nie śmiałbym wątpić w ich moc, ani tym bardziej obawiać się tego, że źle zorganizowani rebelianci spróbują wziąć miejsce szturmem. Poza tym, były jeszcze trolle. Może nie trzymały się w bezpośredniej okolicy zamku, ale Ironbridge wcale nie było tak daleko.
Zaplotłem ręce za plecami, ominąłem odłamki zburzonej ściany walające się po tej części ulicy, w duchu zgadzając się z Corneliusem. Nie byliśmy mięsem armatnim. Ale w czasie tak diametralnych zmian nie powinniśmy też być odsunięci na bok. Ja nie powinienem. Wciąż gdzieś tliły się we mnie dokonania przodków, to, jak własną różdżką i brutalną siłą wymuszali posłuch, do czego byli zdolni. A były to rzeczy wielkie i przerażające.
― Zaiste ― potaknąłem, czując na plecach intensywne spojrzenie przyjaciela. W tym wąskim gardle odłamków i śmieci musieliśmy iść gęsiego, choć trwało to krótki moment; zaraz znów byliśmy na głównej ulicy. ― Słonia w menażerii trudno przeoczyć, Corneliusie, nawet jeśli nie wywołuje się go z imienia, nazwiska i funkcji ― odparłem beznamiętnie, doskonale świadom tego, kto podejmuje decyzje. Wkroczyliśmy na zielony teren parku; soczyste kolory zdawały się obojętne na stan miasta i wydarzenia minionej nocy. Gdzieś wśród drzew nawet nieśmiało odzywały się ptaki.
“Będziemy na niej potrzebni”, zagrzechotało echem wśród mych myśli. Wizja głębszego zaangażowania w sprawy Rycerzy była dla mnie dobrą wiadomością, od dawna wykazywałem poparcie dla sprawy, a wizja czystej Anglii była dla mnie niczym najpiękniejsza obietnica. Kraj wolny od szlamu i brudu, od niebezpiecznych odklejeńców; to było coś, za co mógłbym walczyć.
― Wojna oznacza otwarte działania ― stwierdziłem, bardziej sam do siebie niż do Corneliusa, jakby podsumowując tok własnych myśli ― z radością przyłożę rękę do tego dzieła, a gdy moje zaangażowanie zostanie zauważone, z dumą stanę u boku Czarnego Pana.
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wesołość Harlana, nawet powściągana, była swojego rodzaju nagrodą i nie przestała sprawiać mi pewnej satysfakcji. Przypominała o czasach, w których ojciec kazał mi zrobić na młodym lordzie dobre wrażenie, więc nauczyłem się czytać emocje tego chłopca jeszcze uczciwym sposobem—zanim znalazłem pewniejsze. Legilimencja wpłynęła na moje relacje z innymi ludźmi, ale nigdy nie stanęła murem ani pokusą pomiędzy mną a przyjacielem. Pewnie dlatego, że zdążyliśmy się poznać zanim rozsmakowałem się w zakazanych talentach.
-Wystarczy, że odcięliby nas w Londynie, albo rozstawili siły pomiędzy stolicą a zachodem kraju. - uniosłem brwi, bo dyskusja nie mogła być za łatwa. -Stara warownia poradziłaby sobie bez Ciebie? - spróbowałem zażartować, ale moje spojrzenie pozostało skupione, zmartwione. Na zachodzie leżał nie tylko Półwysep Kornwalijski. Po drodze do Shropshire znajdowały się Staffordshire i Derbyshire, zdradzieckie bastiony w wiernym Ministerstwu rejonie. -Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko złożą broń w Londynie - ale do końca liczyliśmy na rozsądek Greengrassów i Ollivanderów. - przyznałem cicho, rzucając Harlanowi wymowne spojrzenie. Rzadki okruch prawdy, o tej zdradzie i tej porażce publika nie mogła się dowiedzieć.
Skinąłem lekko głową, zawieszając na przyjacielu jeszcze uważniejszy wzrok. Mówił o Czarnym Panu powściągliwie, zakrywając prawdę lekkością metafory, ale w takich chwilach jednak trochę żałowałem, że nie znam wszystkich jego emocji. A nie mogłem przecież objąć dłonią drewienka różdżki, zbyt dobrze znał ten gest, pokusę sprawdzania uczuć otoczenia - ale nie jego. Przełknąłem ślinę, zmuszając usta do nonszalanckiego uśmiechu, ale daleko mi było do nonszalancji.
Ja widziałem w Czarnym Panu szansę na karierę, benefity, może nawet potęgę.
Harlan musiał w nim widzieć kogoś, kto miał odwagę rozszerzyć ideały Averych na całą Anglię - ale co jeszcze? Miałem nadzieję, że jego analityczny umysł ochroni go przed nazbyt głębokim oddaniem. Byliśmy chłopcami ze Shropshire, mogliśmy liczyć na tradycje, na Averych, na siebie nawzajem, a czasami tylko na siebie. Człowiek znikąd, nawet tak potężny, nie wpisywał się w to równanie - był użyteczny, a mi nie podobał się fanatyczny blask widziany w oczach niektórych jego wyznawców. Nie wiedziałem jeszcze, że i mnie pochłonie za kilka miesięcy euforia, gdy skąpiemy we krwi Staffordshire, że i mi zaimponuje ten czarnoksiężnik. Na razie był niewiadomą, dziką kartą, jokerem - a ja i Harlan nie byliśmy przecież hazardzistami.
Tyle, że decyzja o otwartym udziale w wojnie była jak najbardziej opłacalna.
-Można być bardziej otwartym niż wczorajszej nocy? - uśmiechnąłem się samymi kącikami ust, wskazując Harlanowi plamę krwi na chodniku. -Wygląda zatem, że czekają nas intensywne miesiące. Zbierzmy siły na śniadaniu w winiarni? - zaproponowałem, miałem w Chelsea swoje ulubione miejsce, a prosecco osłodzi ten poranek. Po rozstaniu z narzeczoną prawie przestałem tam chodzić, ale na szczęście z tym miejscem wiązały mnie też inne wspomnienia. -Biuro Aurorów zdradziło, co było do przewidzenia. - rzuciłem, zawieszając wymownie głos. -Nikt nie ściga już legalnie czarnoksiężników. - ani legilimentów.
-Wystarczy, że odcięliby nas w Londynie, albo rozstawili siły pomiędzy stolicą a zachodem kraju. - uniosłem brwi, bo dyskusja nie mogła być za łatwa. -Stara warownia poradziłaby sobie bez Ciebie? - spróbowałem zażartować, ale moje spojrzenie pozostało skupione, zmartwione. Na zachodzie leżał nie tylko Półwysep Kornwalijski. Po drodze do Shropshire znajdowały się Staffordshire i Derbyshire, zdradzieckie bastiony w wiernym Ministerstwu rejonie. -Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko złożą broń w Londynie - ale do końca liczyliśmy na rozsądek Greengrassów i Ollivanderów. - przyznałem cicho, rzucając Harlanowi wymowne spojrzenie. Rzadki okruch prawdy, o tej zdradzie i tej porażce publika nie mogła się dowiedzieć.
Skinąłem lekko głową, zawieszając na przyjacielu jeszcze uważniejszy wzrok. Mówił o Czarnym Panu powściągliwie, zakrywając prawdę lekkością metafory, ale w takich chwilach jednak trochę żałowałem, że nie znam wszystkich jego emocji. A nie mogłem przecież objąć dłonią drewienka różdżki, zbyt dobrze znał ten gest, pokusę sprawdzania uczuć otoczenia - ale nie jego. Przełknąłem ślinę, zmuszając usta do nonszalanckiego uśmiechu, ale daleko mi było do nonszalancji.
Ja widziałem w Czarnym Panu szansę na karierę, benefity, może nawet potęgę.
Harlan musiał w nim widzieć kogoś, kto miał odwagę rozszerzyć ideały Averych na całą Anglię - ale co jeszcze? Miałem nadzieję, że jego analityczny umysł ochroni go przed nazbyt głębokim oddaniem. Byliśmy chłopcami ze Shropshire, mogliśmy liczyć na tradycje, na Averych, na siebie nawzajem, a czasami tylko na siebie. Człowiek znikąd, nawet tak potężny, nie wpisywał się w to równanie - był użyteczny, a mi nie podobał się fanatyczny blask widziany w oczach niektórych jego wyznawców. Nie wiedziałem jeszcze, że i mnie pochłonie za kilka miesięcy euforia, gdy skąpiemy we krwi Staffordshire, że i mi zaimponuje ten czarnoksiężnik. Na razie był niewiadomą, dziką kartą, jokerem - a ja i Harlan nie byliśmy przecież hazardzistami.
Tyle, że decyzja o otwartym udziale w wojnie była jak najbardziej opłacalna.
-Można być bardziej otwartym niż wczorajszej nocy? - uśmiechnąłem się samymi kącikami ust, wskazując Harlanowi plamę krwi na chodniku. -Wygląda zatem, że czekają nas intensywne miesiące. Zbierzmy siły na śniadaniu w winiarni? - zaproponowałem, miałem w Chelsea swoje ulubione miejsce, a prosecco osłodzi ten poranek. Po rozstaniu z narzeczoną prawie przestałem tam chodzić, ale na szczęście z tym miejscem wiązały mnie też inne wspomnienia. -Biuro Aurorów zdradziło, co było do przewidzenia. - rzuciłem, zawieszając wymownie głos. -Nikt nie ściga już legalnie czarnoksiężników. - ani legilimentów.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Uniosłem krótko brwi. Ludlow pełne było członków rodu, zaprawionych w czarach ludzi, którzy prędzej odgryźliby sobie wiodącą dłoń, niż pozwolili się przedrzeć rebeliantom. Ironbridge, choć nie tak bliskie, stanowiło jednak przyjemny element wsparcia i dziką kartę. Trudno było oszacować, kiedy szkolone trolle zagoszczą pod murami zamku, trudno było orzec jakie straty mogłyby wywołać w szeregach wroga. Istoty te nie były potężne, miałem tego świadomość, ale jednocześnie były na tyle mocne i wytrzymałe, by brać je pod uwagę w dowolnym starciu. Dorosłego trolla trudno było zabić – zwłaszcza, jeśli nie znało się jego słabych stron.
– Nestor nie pozwoliłby podejść brudasom bliżej niż do pierwszej bramy – odparłem rzeczowo i splotłem dłonie za plecami. – Moje umiejętności natomiast… są na wysokim poziomie, to prawda. Ale nie powiedziałbym, że jestem czynnikiem, który przesądza o zwycięstwie lub klęsce. Poza tym – dodałem z westchnieniem – jeśli chcemy okazać lojalność i wsparcie, to część Averych powinna być też tutaj, w Londynie.
Ja powinienem być.
Nie wiedziałem, czy Cornelius to zrozumie, czasem postrzegał świat inaczej niż ja.
Prychnąłem, gdy wspomniał Greengrassów i Ollivanderów.
– Wydaje mi się, że Greengrassowie od dawna byli straceni. Co zaś tyczy się twórców różdżek… – wzruszyłem nonszalancko ramionami, chcąc ukryć ciążące mi na ramionach zmartwienie. Miałem paru przyjaciół w Ollivanderach i zazwyczaj prezentowali się doskonale neutralnie, a czasem nawet pozytywnie wypowiadali się o potrzebie rozdzielenia świata mugoli i czarodziejów. Co za rozczarowanie. Może gdyby nadeszła jakaś… niespodziewana zmiana nestora? Zastanowiłem się przez chwilę nad tą myślą, obróciłem ją w głowie, obejrzałem z każdej strony, ale koniec końców – porzuciłem ją. Wewnętrzne sprawy rodu należały tylko i wyłącznie do rodziny, nikt z zewnątrz nie powinien się w nie mieszać. Nawet w tak wyjątkowym przypadku jaki mieliśmy obecnie.
– …Szkoda – dokończyłem, przerywając przedłużający się moment milczenia. – Ale może kiedyś jeszcze wróci do nich zdrowy rozsądek. Chciałbym, żeby tak było.
Nie znałem stanowiska Corneliusa w sprawie Czarnego Pana, ale wyczułem cień jego sceptycyzmu, ostrożność z jaką dobierał słowa. Pojawienie się tego niebywale utalentowanego czarnoksiężnika stanowiło dla mojego rodu okazję, jakiej nie uświadczyliśmy od wieków: powrót do normalności. Do porządku rzeczy, który rozluźniły nowe reguły, obyczaje i tolerancja wobec brudnej krwi. Czasy się zmieniały, świat także, ale należałem do grupy czarodziejów, którzy uważali, że pewne rzeczy nigdy nie powinny zostać zapomniane czy otulone czarem pospolitej swobody. Magia była poważną sprawą, życie naszych dzieci było poważną sprawą i żaden mugol, mugolak czy inny pędrak nie powinien mieć do niej dostępu. Dość już rozlano krwi niewinnych czarodziejów i czarownic, dość życia w ukryciu, ze szczególnym poszanowaniem wygody dawnych oprawców. Nikt nie powinien zapominać o stosach i tym, jak krzyczeć może palona żywcem kobieta.
– Biuro Aurorów zapomniało komu służy – mruknąłem z przekąsem, ale nie okazałem zaskoczenia ich zdradą. Podobnie jak Cornelius, spodziewałem się tego od pewnego czasu.
Spojrzałem na przyjaciela spod oka, gdy wspomniał o ściganiu czarnoksiężników i uśmiechnąłem się kątem warg.
– To tylko jedna z zalet nowego porządku – odparłem, długim krokiem przestępując nad ciałem okrytym brudną plandeką. – Jak się z tym czujesz, Corneliusie? Czy to stąd propozycja śniadania w winiarni? – spytałem z przewrotną, lisią satysfakcją. Londyn był pełen ciał, krwi i gruzów, ale oto wstawał pierwszy dzień nowej ery. Nie mogłem ukryć dopisującego mi humoru, wizja przyjaciela wyjątkowo przypadła mi do gustu. – Prowadź.
– Nestor nie pozwoliłby podejść brudasom bliżej niż do pierwszej bramy – odparłem rzeczowo i splotłem dłonie za plecami. – Moje umiejętności natomiast… są na wysokim poziomie, to prawda. Ale nie powiedziałbym, że jestem czynnikiem, który przesądza o zwycięstwie lub klęsce. Poza tym – dodałem z westchnieniem – jeśli chcemy okazać lojalność i wsparcie, to część Averych powinna być też tutaj, w Londynie.
Ja powinienem być.
Nie wiedziałem, czy Cornelius to zrozumie, czasem postrzegał świat inaczej niż ja.
Prychnąłem, gdy wspomniał Greengrassów i Ollivanderów.
– Wydaje mi się, że Greengrassowie od dawna byli straceni. Co zaś tyczy się twórców różdżek… – wzruszyłem nonszalancko ramionami, chcąc ukryć ciążące mi na ramionach zmartwienie. Miałem paru przyjaciół w Ollivanderach i zazwyczaj prezentowali się doskonale neutralnie, a czasem nawet pozytywnie wypowiadali się o potrzebie rozdzielenia świata mugoli i czarodziejów. Co za rozczarowanie. Może gdyby nadeszła jakaś… niespodziewana zmiana nestora? Zastanowiłem się przez chwilę nad tą myślą, obróciłem ją w głowie, obejrzałem z każdej strony, ale koniec końców – porzuciłem ją. Wewnętrzne sprawy rodu należały tylko i wyłącznie do rodziny, nikt z zewnątrz nie powinien się w nie mieszać. Nawet w tak wyjątkowym przypadku jaki mieliśmy obecnie.
– …Szkoda – dokończyłem, przerywając przedłużający się moment milczenia. – Ale może kiedyś jeszcze wróci do nich zdrowy rozsądek. Chciałbym, żeby tak było.
Nie znałem stanowiska Corneliusa w sprawie Czarnego Pana, ale wyczułem cień jego sceptycyzmu, ostrożność z jaką dobierał słowa. Pojawienie się tego niebywale utalentowanego czarnoksiężnika stanowiło dla mojego rodu okazję, jakiej nie uświadczyliśmy od wieków: powrót do normalności. Do porządku rzeczy, który rozluźniły nowe reguły, obyczaje i tolerancja wobec brudnej krwi. Czasy się zmieniały, świat także, ale należałem do grupy czarodziejów, którzy uważali, że pewne rzeczy nigdy nie powinny zostać zapomniane czy otulone czarem pospolitej swobody. Magia była poważną sprawą, życie naszych dzieci było poważną sprawą i żaden mugol, mugolak czy inny pędrak nie powinien mieć do niej dostępu. Dość już rozlano krwi niewinnych czarodziejów i czarownic, dość życia w ukryciu, ze szczególnym poszanowaniem wygody dawnych oprawców. Nikt nie powinien zapominać o stosach i tym, jak krzyczeć może palona żywcem kobieta.
– Biuro Aurorów zapomniało komu służy – mruknąłem z przekąsem, ale nie okazałem zaskoczenia ich zdradą. Podobnie jak Cornelius, spodziewałem się tego od pewnego czasu.
Spojrzałem na przyjaciela spod oka, gdy wspomniał o ściganiu czarnoksiężników i uśmiechnąłem się kątem warg.
– To tylko jedna z zalet nowego porządku – odparłem, długim krokiem przestępując nad ciałem okrytym brudną plandeką. – Jak się z tym czujesz, Corneliusie? Czy to stąd propozycja śniadania w winiarni? – spytałem z przewrotną, lisią satysfakcją. Londyn był pełen ciał, krwi i gruzów, ale oto wstawał pierwszy dzień nowej ery. Nie mogłem ukryć dopisującego mi humoru, wizja przyjaciela wyjątkowo przypadła mi do gustu. – Prowadź.
close your eyes, pay the price for your paradise
Harlan Avery
Zawód : analityk finansowy, doradca nestora
Wiek : 44
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I know there will come a day
When red runs the river
OPCM : 7 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 21 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
1957 - Owoce wygasłego księżyca
Szybka odpowiedź