Przed chatą
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Przed chatą
Miejscowa ludność niedalekiego miasteczka szeptała, że niegdyś stary rzemieślnik zamieszkiwał okoliczne lasy. W chacie, którą nieliczni potrafili dostrzec pośród zarośli. Mówiono, że odnajdą ja ludzie, którzy raz zostali tam doprowadzeni. Bądź przeprowadzą zasadzkę na właściciela, by zapamiętać punkty wędrówki. Gdy już tam dotrzesz, między zagmatwanymi punktami orientacyjnymi, dostrzeżesz między listowiem potężnych drzewa ścieżkę. Dość niepozorna, jednak świadcząca o częstym użytkowaniu. Świeżo wkopane kamienie na krawędziach, dodają otoczeniu swoistej elegancji, zadbaniu o najmniejsze szczegółu. Po kilku metrach dostrzeżesz chatkę z trzema schodkami prowadzącymi do niej. Niepozorna, jednak doprowadzona do stanu używalności. Szara jakby porzucona na wieczność ku zapomnieniu. Dym wydobywający się z komina zakłamuje, świadcząc, że jednak ktoś tam przebywa. Zapukaj w odnowione drzwi, podczas oczekiwania podziwiając czasochłonne rzeźbienia na nich.
22 września 1958 r.
Zatrzymałam się na ścieżce. Kłębowisko śladów, zatarć terenu i obietnic istnienia zlewało się w wielkim morzu leśnej ściółki. Wyczulona na podobne szczegóły terenu, głodnym okiem połykałam najmniejszą rysę w piasku. Nie powinnam przystawać, podążaliśmy z Igorem szlakiem ustalonym, gdzieś do tej chaty skrytej w zielonej gęstwinie. Po konkretną twarz, po znajomego ducha zaszywającego się gdzieś w samotnych odmętach. Czy umiałam tak po prostu przestać? To był ledwie ułamek chwili, pokrętnie dotarłam od ziemi aż do twarzy mojego towarzysza, ucinając wzajemne spojrzenie dość szybko. Wyruszyłam bowiem żwawo, skoncentrowana tym razem na wędrówce w obranym wiele minut temu kierunku. – Zmienił się? – zapytałam tylko krótko, jak zwykle po norwesku, wpatrzona w tunel między drzewami, wybierająca wyzbyty z wskazówek i nastrojów ton. Widział go. Chciałam więc wiedzieć, czego należało się spodziewać. Ostatnie lata pozwoliły zatrzeć się zanotowanym w pamięci wejrzeniom, choć sądziłam, że nie na tyle, bym nabrała trudności z rozpoznaniem go. Wygodnie było mi przyjąć podobną myśl. Z nią też przemierzałam kolejne połacie terenu, nawet nie wyczuwając momentu, w którym spokojna, jesienna przechadzka przemieniała się w dość energiczny pochód. Oglądałam wcześniej mapy, przeczuwałam, że… - Jesteśmy niedaleko. Więcej ludzkich śladów – przyznałam w końcu, nie ustając w tym namolnym rozprawianiu się z pobliskim otoczeniem. Wokół miejsca zamieszkiwania ludzi znaleźć można było więcej tropów niż wyciśnięte w podłożu odciski. Człowiek zmieniał przestrzeń wokół siebie, czerpał z leśnych dóbr, pozostawiając po sobie puste miejsca, ograbiając przyrodę z namiastki dzikości.
Odkrycie, że jeszcze jeden znajomy Bułgar uwił gniazdo w brytyjskiej krainie, w pierwszych chwilach nie wzbudziło we mnie większego zdziwienia. Zakorzeniony w szczenięcych latach wizerunek zapisał się jednak dobitniej, niż całe rzędy postaci, do których trudno mi było przypisać imiona i ilustracje wspólnych spotkań. Z Krumem było inaczej. Może dlatego spokój wkrótce zmącony został przez narastającą ciekawość, a wreszcie i chęć wyjścia tej obecności naprzeciw. W grzęzawisku nieznanego dobrze było odnaleźć jeszcze jedne przyjazne wejrzenie. Czy wciąż jednak przyjazne? Ostatnich kilka lat upłynęło pod znakiem przeobrażenia i porzucenia dawnego. Dorosłość, podróż do Anglii i przyjęcie nowych zadań mogły mnie odmienić, choć głęboko w sobie czułam, że nic takiego nie nastąpiło. A jednak powinno.
Podniosłam nogę wyżej, by ominąć porzuconą na drodze grubszą gałąź. Mogłam ją po prostu przydeptać, hałaśliwie wcisnąć podeszwę i zaalarmować otoczenie, ale nawyk wygrał i ostatecznie poruszałam się dość cicho, ostrożnie. Spodziewał się nas? Spomiędzy zarośli wreszcie wyłoniła się i ta stara, prosta chata, we wnętrzu której musiało tlić się życie. Promień przejęcia przecisnął się przez myśli, a osiadłe wysoko na gałęziach ptactwo najwyraźniej chętnie zawtórowało temu, witając nas w progach domostwa śpiewną melodią. Kryjówka była niezła, ale amator leśnych spacerów mógłby się w drzewnych labiryntach zagubić dość łatwo. Pomyślałam, że Krum wcale nie chciał gości. W innym wypadku wybrałby miejsce przyjemniejsze do odnalezienia. My jednak podążyliśmy wzdłuż tej wyrobionej ścieżki. Przeprawie nie towarzyszyło zbyt wiele słów, miałam nadzieję, że Karkaroff znosił to. Nie wydawał się zniechęcony. Znał mnie. Obydwaj mnie znali i choć najwygodniej było mi tkwić w nieustannym przyczajeniu, to pokrętnie czułam dziwny komfort ze świadomością, że nie tylko ja jestem tą przybyłą, że nie tylko ja próbuję odnaleźć się w nowym świecie. Co przygnało tutaj szkolnego mistrza miotły? Kim dziś się stał? Po kilku pokonanych schodkach odpowiedzi wydawały się dość bliskie. Drewniany dotyk zdawał się potwierdzać, że leśna scena nie była jednym z uwierających snów. Nie zapukałam jednak do drzwi. Zamiast tego przeszłam kawałek wzdłuż frontowej ściany chaty, by krótko później obrócić się znów w stronę mojego towarzysza. Czułe ucho zdawało się nasłuchiwać, czy aby na pewno ktoś był w środku. Uczyń to, Igorze, zawołaj go, niech nas przywita. Ugości. Niech sobie przypomni o dawnym świecie. A może wciąż pamięta?
Ośmielałam się poszukać podpowiedzi w oknie, ale z jakiegoś powodu sama nie tknęłam wejścia. Zostawiłam to Igorowi, może przesadnie skupiona na zbieraniu dowodów przeciwko... Czemu? Komu?
Zatrzymałam się na ścieżce. Kłębowisko śladów, zatarć terenu i obietnic istnienia zlewało się w wielkim morzu leśnej ściółki. Wyczulona na podobne szczegóły terenu, głodnym okiem połykałam najmniejszą rysę w piasku. Nie powinnam przystawać, podążaliśmy z Igorem szlakiem ustalonym, gdzieś do tej chaty skrytej w zielonej gęstwinie. Po konkretną twarz, po znajomego ducha zaszywającego się gdzieś w samotnych odmętach. Czy umiałam tak po prostu przestać? To był ledwie ułamek chwili, pokrętnie dotarłam od ziemi aż do twarzy mojego towarzysza, ucinając wzajemne spojrzenie dość szybko. Wyruszyłam bowiem żwawo, skoncentrowana tym razem na wędrówce w obranym wiele minut temu kierunku. – Zmienił się? – zapytałam tylko krótko, jak zwykle po norwesku, wpatrzona w tunel między drzewami, wybierająca wyzbyty z wskazówek i nastrojów ton. Widział go. Chciałam więc wiedzieć, czego należało się spodziewać. Ostatnie lata pozwoliły zatrzeć się zanotowanym w pamięci wejrzeniom, choć sądziłam, że nie na tyle, bym nabrała trudności z rozpoznaniem go. Wygodnie było mi przyjąć podobną myśl. Z nią też przemierzałam kolejne połacie terenu, nawet nie wyczuwając momentu, w którym spokojna, jesienna przechadzka przemieniała się w dość energiczny pochód. Oglądałam wcześniej mapy, przeczuwałam, że… - Jesteśmy niedaleko. Więcej ludzkich śladów – przyznałam w końcu, nie ustając w tym namolnym rozprawianiu się z pobliskim otoczeniem. Wokół miejsca zamieszkiwania ludzi znaleźć można było więcej tropów niż wyciśnięte w podłożu odciski. Człowiek zmieniał przestrzeń wokół siebie, czerpał z leśnych dóbr, pozostawiając po sobie puste miejsca, ograbiając przyrodę z namiastki dzikości.
Odkrycie, że jeszcze jeden znajomy Bułgar uwił gniazdo w brytyjskiej krainie, w pierwszych chwilach nie wzbudziło we mnie większego zdziwienia. Zakorzeniony w szczenięcych latach wizerunek zapisał się jednak dobitniej, niż całe rzędy postaci, do których trudno mi było przypisać imiona i ilustracje wspólnych spotkań. Z Krumem było inaczej. Może dlatego spokój wkrótce zmącony został przez narastającą ciekawość, a wreszcie i chęć wyjścia tej obecności naprzeciw. W grzęzawisku nieznanego dobrze było odnaleźć jeszcze jedne przyjazne wejrzenie. Czy wciąż jednak przyjazne? Ostatnich kilka lat upłynęło pod znakiem przeobrażenia i porzucenia dawnego. Dorosłość, podróż do Anglii i przyjęcie nowych zadań mogły mnie odmienić, choć głęboko w sobie czułam, że nic takiego nie nastąpiło. A jednak powinno.
Podniosłam nogę wyżej, by ominąć porzuconą na drodze grubszą gałąź. Mogłam ją po prostu przydeptać, hałaśliwie wcisnąć podeszwę i zaalarmować otoczenie, ale nawyk wygrał i ostatecznie poruszałam się dość cicho, ostrożnie. Spodziewał się nas? Spomiędzy zarośli wreszcie wyłoniła się i ta stara, prosta chata, we wnętrzu której musiało tlić się życie. Promień przejęcia przecisnął się przez myśli, a osiadłe wysoko na gałęziach ptactwo najwyraźniej chętnie zawtórowało temu, witając nas w progach domostwa śpiewną melodią. Kryjówka była niezła, ale amator leśnych spacerów mógłby się w drzewnych labiryntach zagubić dość łatwo. Pomyślałam, że Krum wcale nie chciał gości. W innym wypadku wybrałby miejsce przyjemniejsze do odnalezienia. My jednak podążyliśmy wzdłuż tej wyrobionej ścieżki. Przeprawie nie towarzyszyło zbyt wiele słów, miałam nadzieję, że Karkaroff znosił to. Nie wydawał się zniechęcony. Znał mnie. Obydwaj mnie znali i choć najwygodniej było mi tkwić w nieustannym przyczajeniu, to pokrętnie czułam dziwny komfort ze świadomością, że nie tylko ja jestem tą przybyłą, że nie tylko ja próbuję odnaleźć się w nowym świecie. Co przygnało tutaj szkolnego mistrza miotły? Kim dziś się stał? Po kilku pokonanych schodkach odpowiedzi wydawały się dość bliskie. Drewniany dotyk zdawał się potwierdzać, że leśna scena nie była jednym z uwierających snów. Nie zapukałam jednak do drzwi. Zamiast tego przeszłam kawałek wzdłuż frontowej ściany chaty, by krótko później obrócić się znów w stronę mojego towarzysza. Czułe ucho zdawało się nasłuchiwać, czy aby na pewno ktoś był w środku. Uczyń to, Igorze, zawołaj go, niech nas przywita. Ugości. Niech sobie przypomni o dawnym świecie. A może wciąż pamięta?
Ośmielałam się poszukać podpowiedzi w oknie, ale z jakiegoś powodu sama nie tknęłam wejścia. Zostawiłam to Igorowi, może przesadnie skupiona na zbieraniu dowodów przeciwko... Czemu? Komu?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ściółka, rozpracowywana naciskiem dwóch par solidnych butów, szeleściła w natrętnym hałasie, wszem i wobec oznajmiając otoczeniu o zbliżającym się pochodzie niewiadomej. Ujrzany w bezkresie mglistej pary zarys wpierw zdawał się być zaledwie bezkształtnym majakiem, prędko jego forma przybrała jednak aż nadto znajome oblicze bułgarskiej pieśni o niefrasobliwym dzieciństwie, zastałym nagłym rozłamie, wreszcie — antagonistycznych punktach styku pośród chłodu norweskiej szkoły, gdzie żal i nienawiść przyćmiły minioną treść ich współistnienia. Wszakże ten hardy chłopiec, o szerokich dłoniach i enigmatycznym usposobieniu, przewodził ścieżce jego młodzieńczej drogi, jakby w roli niosącego bezpieczeństwo brata, którego nigdy nie było mu dane mieć. Kojące były jego śmiech i zawadiacka natura, kojący był uważniejszy wzrok starszego, w końcu i jego obecność, sama w sobie, była nad wyraz kojąca, nadając monotonii prowincjonalnej codzienności nuty wyzwalającego wytchnienia. Takim właśnie był jego Krum, ten wyryty archetypami szczenięcych wizji Nikola, z imponującym natręctwem wybijający się z kart pergaminu osobistego dziennika, wśród wspomnień którego Karkaroff zażyczył sobie zapisać wyłącznie wybiórcze adnotacje. Rzecz jasna z pominięciem tych, dotykających sedna wielkiej sprawy honoru i rozgoryczenia, konfliktu i niestateczności. Ich reminiscencje zbyt długo nawiedzały umysłowość nićmi zbędnej pretensji, ich jarzmo zbyt długo naprężało ciała porywczych Bułgarów na przeciwnych sobie biegunach niejednoznacznej orientacji. Czas to zakończyć, obiecał sobie wreszcie, ujrzawszy na oczy szerokie kanty jego twarzy właśnie tutaj, na obcych dla nich wszystkich ziemiach, skażonych przecież postapokaliptyczną zjawą bliżej niedookreślonej przyszłości; powinniśmy wreszcie pogrzebać dawne niesnaski, dodawał wkrótce niemo, poszukując w niej, ni to kuzynce, ni przyjaciółce, postawy pokrzepiającego wsparcia, w którym wybrzmi wreszcie jednoznaczne tak. Zgodziła się — towarzyszyć mu w tym dziwacznym katharsis, odwiedzić cień, nieruszanej już od dawna palcem, ich osobistej historii, być może na własne oczy przekonać się o kolorach nieoglądanego od lat towarzysza. Jakakolwiek nie byłaby jej intencja, z bladym uśmiechem wędrował z nią ramię w ramię, wprost do paszczy lwa, do której bezczelnie się dziś wpraszali. Interwencja u przyjaciela z ministerialnym stażem była, jak na razie, jedynym z poniesionych kosztów i tak, niedookreślona przysługa względem tamtego, miała być inicjacją dla odkupienia u tego. A on, choć doszczętnie już chyba zangielszczony, ustawicznie zdawał się wracać do dziewiczych lądów swojej tożsamości; w jej niewyraźnej fatamorganie majaczył właśnie zagubiony przed laty druh i sojusznik, obrońca i sprzymierzeniec. Tutaj oboje byli obcymi, dlaczego by więc nie zjednoczyć się wreszcie w banalnej zgodzie, w prymitywnym uścisku dłoni, w jakże ludzkim poszukiwaniu jednoczącej w kryzysie kompanii?
— Wydoroślał, jak my wszyscy — stwierdził niepewnie, w norweskim brzmieniu znanej im gadki, równym krokiem żwawego marszu pokonując kolejne metry niekończącej się głuszy. Ta niemalże przypominała tę przezeń porzuconą, skrytą w odmętach dalekiej Północy dżunglę, w której odnalazł spokój i ambicję, siłę i determinację. Cywilizacja zmyła te pierwiastki, cywilizacja odebrała nikczemnie zastałego natenczas Igora, wypluwając ze swoich ram jakąś karykaturalną staturę cynicznego paniska, obleczonego w dwoistość zdradliwej obłudy. — Ja... dziękuję, że ze mną poszłaś, że... jesteś — dodał niebawem, w wyjątkowo autentycznym wyrazie uznania dla otrzymanego zobowiązania. Samotnie, w niesprzyjającym humorze albo kapryśnej decyzyjności, prawdopodobnie zawracałby już z powrotem ku zbawiennym granicom leśnego pokrycia, odnajdując weń wygodną ucieczkę od obciążającej ramiona konfrontacji. Właściwie to i teraz balansował dalej na styku wahliwej rozterki; właściwie to i teraz, doglądając drewnianych kątów napotkanego wreszcie domostwa, chciał sugestywnie cofnąć rękę przed ostatecznym łomotem w masywne drzwi, ale ta dotknęła w końcu stukotem ich porowatej powierzchni. Donośne puk-puk rozległo się w ciszy, przetykanej raz po raz głębią ich oddechów i śpiewem okolicznego ptactwa.
Otworzysz, Krum? Przyznasz się do swojej obecności przed duetem starych, może już nawet zapomnianych, znajomych?
— Wydoroślał, jak my wszyscy — stwierdził niepewnie, w norweskim brzmieniu znanej im gadki, równym krokiem żwawego marszu pokonując kolejne metry niekończącej się głuszy. Ta niemalże przypominała tę przezeń porzuconą, skrytą w odmętach dalekiej Północy dżunglę, w której odnalazł spokój i ambicję, siłę i determinację. Cywilizacja zmyła te pierwiastki, cywilizacja odebrała nikczemnie zastałego natenczas Igora, wypluwając ze swoich ram jakąś karykaturalną staturę cynicznego paniska, obleczonego w dwoistość zdradliwej obłudy. — Ja... dziękuję, że ze mną poszłaś, że... jesteś — dodał niebawem, w wyjątkowo autentycznym wyrazie uznania dla otrzymanego zobowiązania. Samotnie, w niesprzyjającym humorze albo kapryśnej decyzyjności, prawdopodobnie zawracałby już z powrotem ku zbawiennym granicom leśnego pokrycia, odnajdując weń wygodną ucieczkę od obciążającej ramiona konfrontacji. Właściwie to i teraz balansował dalej na styku wahliwej rozterki; właściwie to i teraz, doglądając drewnianych kątów napotkanego wreszcie domostwa, chciał sugestywnie cofnąć rękę przed ostatecznym łomotem w masywne drzwi, ale ta dotknęła w końcu stukotem ich porowatej powierzchni. Donośne puk-puk rozległo się w ciszy, przetykanej raz po raz głębią ich oddechów i śpiewem okolicznego ptactwa.
Otworzysz, Krum? Przyznasz się do swojej obecności przed duetem starych, może już nawet zapomnianych, znajomych?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wzrok młodego kowala przeszywał żar ogniska kuźni, a dłonie pracowały sprawnie nad każdym kawałkiem metalu. Ciosy młota były równie rytmiczne, co bicie serca w jego piersi. Emocje, które chciał wygonić, przekształcały się w żelazo rozgrzewane na płycie kuźni. Żar, który wypełniał pomieszczenie, zdawał się w nim wzbudzać coś więcej niż tylko fizyczne zmagania z metalowymi przedmiotami. Był to sposób, w jaki uciekał od rozczarowań, zamieniając je w ciosy i zgrzyty metalu. Żadne słowa ani wzroki zewnętrznego świata nie miały tu znaczenia. Tylko ruchy młota, gorący płomień kuźni i dźwięk kującego metalu nadawały mu spokój. Nie było miejsca na smutek czy zawód, gdy skupiał się na rzemiośle, które umiał tak doskonale. Każdy nowy przedmiot, który wychodził spod jego ręki, stanowił swoiste wyzwanie i triumf nad własnymi emocjami. Być może żelazo przyjmowało w sobie nie tylko kształty nowych narzędzi, ale także absorbowało toksyczność negatywnych uczuć.
Wnętrze kuźni stawało się oazą spokoju, gdzie chaos emocji przekształcał się w twórczą energię. Każdy metalowy artefakt wyprowadzał go na nową płaszczyznę, z dala od codziennych trosk i zawirowań. Może praca stalowa w żarze kuźni była jedynym sposobem, aby uniknąć dotkliwego ciosu rzeczywistości, który byłby zbyt bolesny do zniesienia. Los skomponował dla niego inny utwór, niż zakładały pierwotne nuty w rodzinnych dokumentach. Zamiast cichej egzystencji w ojczystej dolinie, znalazł się pośród nieznanych ziemi, gdzie każdy dzień przynosił nowe wyzwania. Rodzinne interesy, które zawsze były tłem, nagle stały się centralnym punktem istnienia. To, co było wcześniej codzienną rutyną, zamieniło się w wir niepewności i walki o przetrwanie w obcym świecie. Dla niego samotne dni pracy w kuźni czy eksplorowanie leśnych ostępów były naturalnym porządkiem rzeczy. Jednak dla jego siostry i matki, codzienne wyzwania przybierały nowe oblicze. Wszystko było obce – od języka i obyczajów, po lokalne zwyczaje i zawiłości społeczeństwa, w którym się znaleźli. Przemiany rodzinne, które zaszły wskutek konfliktu, zmieniły też ich relacje. Razem stanęli w obliczu nowej rzeczywistości, poszukując sensu i celu w nowym życiu. Były to chwile próby, które wymagały od nich elastyczności, odwagi i gotowości do przyjęcia nieznanych wyzwań. Choć rodzinne interesy mogły być dla niego pierwotnym celem, to teraz stał się strażnikiem dla dwóch ważnych kobiet w swoim życiu. Jego miłość i oddanie były teraz kierunkiem, który nakreślał nową trasę, intrygującą i nieznaną. Ojcowski duch przyświecał mu, gdy przemierzał nieznane szlaki życiowe, gotów stawić czoła temu, co przyniesie przyszłość.
Wypoczynek był dla niego luksusem, jaki starał się sobie okazywać po każdym wykonanym zadaniu. Powroty po licznych zleceniach sprawiały, że jego dusza była ciężka od brzemienia zobowiązań i działań, które nie zawsze zgadzały się z jego własnymi przekonaniami. Bycie narzędziem bogatych, którzy płacili za jego usługi, nie było mu obce, ale coraz trudniej było mu znieść ciężar moralny związany z tą rolą. Noc stała się dla niego sojusznikiem, miejscem, w którym mógł przekształcić się w gorszą wersję siebie, rozprawiającego się z niegodziwościami obecnych czasów. Chłodne spojrzenie i zmysł dostrzegania prawdy pośród kłamstw czyniły z niego niebezpiecznego obrońcę sprawiedliwości. Jednak nawet w tej roli, czuł się, jakby tańczył na granicy swoich własnych zasad. Dziedzictwo przekazane mu przez dziadka było zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Uczucie, że musi podporządkować się woli bogatych i wpływowych, stawało się udręką, ale jednocześnie źródłem materialnego dobrobytu dla rodziny. To sprzeczne dziedzictwo sprawiało, że czasem czuł się jak marionetka w rękach losu, a walka o uczciwość i sprawiedliwość stawała się coraz bardziej złożonym tańcem. Mimo bogactwa, które z jego rodziną się wiązało, nie zamierzał ulegać lenistwu czy przyzwyczajeniom. Jego pragnieniem było zapewnić siostrze i matce spokojne życie, wolne od zmartwień.
W tej kurtuazji spokoju samotność stała się dla niego niczym błogosławieństwem. Odetchnął głęboko, zatapiając się w zieloności swego azylu. Wokół niego szeptały liście drzew, a słońce przemykało między gałęziami, malując na ziemi ukwiecone dywanem leśne arabeski. Miły powiew szeptów wpadł do chaty przez otwarte okno, wpuszczając piękno dzisiejszego dnia. Był to jego raj, ucieczka od spraw świata zewnętrznego, od zatargów, które wyznaczały jego codzienne życie. Zdjął z siebie ostatnie ubranie, jak miękki wiatr muska jego skórę. Woda ze strumienia była chłodna i kojąca. Zanurzył dłonie w metalowej misie, czując siłę natury pulsującą wokół niego. To miejsce było dla niego balsamem, miejscem, gdzie mógł oderwać się od ciężaru obowiązków i pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Przemył powoli ramiona, dając ukojenie dotąd obolałych przez obowiązki mięśni. Coś wspaniałego, oczyszczającego jego dotąd zabrudzony umysł.
Nikola unosząc się z miejsca, stanął w gotowości, spojrzenie utkwione w kierunku schodów. Cicha atmosfera domku wypełniła się napięciem, a stukot na schodach był echem nieznanego przesłania. Drzewa w otoczeniu domu odbiły cichy szept przeciwności, jakby zwiastując nadchodzącą zmianę. Zarzuciwszy naprędce koszulę na ramiona, Nikola zbliżył się do drzwi, czekając, czy cichy stukot się powtórzy. W jego wnętrzu budziła się mieszanka emocji – ciekawość i ostrożność splecione w delikatny taniec. Zdawał sobie sprawę, że jego leśny azyl ukryty przed oczami świata został zakłócony przez coś, lub kogoś, kto pragnął przełamać ten spokój. Wyciągnął różdżkę, trzymając ją z lekką gotowością, choć jeszcze niepewny, czy będzie to konieczne. Jego umysł błądził między scenariuszami, kto lub co mógłby stać po drugiej stronie drzwi. Być może to tylko jakaś dzika zwierzyna, ale Nikola zdołał odróżnić dźwięki przyrody od ludzkich kroków. Poczuł, jak w jego wnętrzu narasta nieodparta ciekawość, a jednocześnie ostrożność podsycała gotowość do ewentualnej reakcji.
- Vesna… Twoje zagrywki dawno przestały mnie… - rzucił w rodzimym języku, spodziewając się nagłej utarczki z młodszą siostrą. Wielokrotnie wystawiała jego nerwy na wszelkie próby, jawnie nie skrywając zadowolenia. Rozumiał przejawy młodzieńczej energii i słowiańskiemu temperamentu, jednak czasem mogło dojść do prawdziwej tragedii. Wiele czynników negatywnie wpływało na jego zachowania i reakcje, czasem mógł pomylić przyjaciela z wrogiem. Wtedy już nigdy by nie spojrzał w swe odbicie, gdyby coś się jej stało. Zamilkł jednak, stając niczym sparaliżowany pośród wejścia do swego azylu. Co właściwie miało miejsce? - Proszę o wybaczenie, pomyliłem Cię z kimś… Was oboje?
Nikola nie przerywał tego dziwnego tańca spojrzeń, będąc coraz bardziej świadomym, że ten wieczór przyniesie coś więcej niż spokój lasu i odosobnienie. Wzrok kobiety, jakby przelatujący przez zakamarki jego duszy, wydobywał na powierzchnię wspomnienia dawno zapomnianego. To, co początkowo było zagubioną nutą, teraz nabrało wyraźniejszego tonu. Zielone oczy odciskały piętno w niezbadanych zakamarkach jego umysłu. Mężczyzna powściągliwie obserwował nieznajomą, czując, jak przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Rzeczywistość i wspomnienia splatały się, tworząc niezrozumiałą mozaikę. Kiedy jego wzrok spotkał się z mężczyzną, Nikola zdawał się zauważać w nim coś znajomego. Wtajemniczenie w ich spojrzeniach zaklęte było w tajemniczych symbolach, których znaczenia jeszcze nie był w stanie odgadnąć. Cisza unosiła się między nimi jak dym, a każde spojrzenie, każde gesty, tworzyły nić opowieści jeszcze niewypowiedzianej. Zaczął uświadamiać sobie, że spotkał osoby, które skąpane w iluzji czasu i przestrzeni, wróciły do jego życia niczym duchy przeszłości. Tamte dni wciąż istniały w zakamarkach pamięci, choć próbował je zagubić w cieniu własnego schronienia.
Obok Varyi, której spojrzenie wracało z dalekich dni, pojawił się on — długo zapomniany kolega z dzieciństwa. Wspomnienie tamtej mrocznej posiadłości, do której był prowadzony przez własnego ojca, stanowiło skomplikowaną plamę w kolorowym obrazie lat dziecięcych. Chłopiec o nieprzeciętnej naturze wdzierał się nieproszony do ich wspomnień, pozostawiając trwały ślad na duszy młodego Nikoli. Choć wiele faktów tamtejszych lat wyszło na jaw dopiero teraz, boleść nie potrafiła pomóc mu zapomnieć. Igorze, rozumiem Cię teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Niechciane wspomnienia zaczynały ożywać, tworząc surrealną opowieść, której koniec jeszcze był nieczytelny. Różnili się tak bardzo, jednak współczuł mu tak beznadziejnej i samotnej codzienności, odmiennej, którą sam dość beztrosko spędzał w wiejskiej sielance rodzinnej.
- Malutka… Zbytnio nie urosłaś od chwili, gdy uderzyłaś mnie ostatnim razem, zwieńczenie okrutnego pożegnania — Uśmiechnął się subtelnie, dłużej nie mogąc utrzymać już emocji na wodzy. Jakże był wdzięczny stojącej przed nim, już dorosłej kobiecie za pomoc, gdy on opuszczał mury surowego Durmstrangu. Choć nie musiała, zasłyszał wszelkich pozytywnych słów, jakie jawiła ukochanasiostrzyczka między wersami. Małe światełko pośród mroku, które uratowało młodszą od nich istotę w atmosferze ciężkiego życia w tamtejszej szkole. Miejscu, które złączyło ich trójkę. Dostrzegł niezadowolenie na jej twarzy, jakże zabójcze i niezmienne. Potargał ją po włosach na przywitanie, jak ostatniego dnia, gdy ich drogi się rozeszły. Spoważniał na ulotną chwilę, przenosząc spojrzenie na drugiego towarzysza, tym razem ich dziecięcych lat i wspomnień. Oraz ciemności, jaką dzieliły ich rodziny. Tę samą dłoń wyciągnął ku niemu, ku dorosłemu przywitaniu na obczyźnie. - Igorze, los dla nas obojga bywa przewrotny. Nigdy bym nie pomyślał, że spotkamy się poza kochanym rejonem pięknej Bułgarii.
Wnętrze kuźni stawało się oazą spokoju, gdzie chaos emocji przekształcał się w twórczą energię. Każdy metalowy artefakt wyprowadzał go na nową płaszczyznę, z dala od codziennych trosk i zawirowań. Może praca stalowa w żarze kuźni była jedynym sposobem, aby uniknąć dotkliwego ciosu rzeczywistości, który byłby zbyt bolesny do zniesienia. Los skomponował dla niego inny utwór, niż zakładały pierwotne nuty w rodzinnych dokumentach. Zamiast cichej egzystencji w ojczystej dolinie, znalazł się pośród nieznanych ziemi, gdzie każdy dzień przynosił nowe wyzwania. Rodzinne interesy, które zawsze były tłem, nagle stały się centralnym punktem istnienia. To, co było wcześniej codzienną rutyną, zamieniło się w wir niepewności i walki o przetrwanie w obcym świecie. Dla niego samotne dni pracy w kuźni czy eksplorowanie leśnych ostępów były naturalnym porządkiem rzeczy. Jednak dla jego siostry i matki, codzienne wyzwania przybierały nowe oblicze. Wszystko było obce – od języka i obyczajów, po lokalne zwyczaje i zawiłości społeczeństwa, w którym się znaleźli. Przemiany rodzinne, które zaszły wskutek konfliktu, zmieniły też ich relacje. Razem stanęli w obliczu nowej rzeczywistości, poszukując sensu i celu w nowym życiu. Były to chwile próby, które wymagały od nich elastyczności, odwagi i gotowości do przyjęcia nieznanych wyzwań. Choć rodzinne interesy mogły być dla niego pierwotnym celem, to teraz stał się strażnikiem dla dwóch ważnych kobiet w swoim życiu. Jego miłość i oddanie były teraz kierunkiem, który nakreślał nową trasę, intrygującą i nieznaną. Ojcowski duch przyświecał mu, gdy przemierzał nieznane szlaki życiowe, gotów stawić czoła temu, co przyniesie przyszłość.
Wypoczynek był dla niego luksusem, jaki starał się sobie okazywać po każdym wykonanym zadaniu. Powroty po licznych zleceniach sprawiały, że jego dusza była ciężka od brzemienia zobowiązań i działań, które nie zawsze zgadzały się z jego własnymi przekonaniami. Bycie narzędziem bogatych, którzy płacili za jego usługi, nie było mu obce, ale coraz trudniej było mu znieść ciężar moralny związany z tą rolą. Noc stała się dla niego sojusznikiem, miejscem, w którym mógł przekształcić się w gorszą wersję siebie, rozprawiającego się z niegodziwościami obecnych czasów. Chłodne spojrzenie i zmysł dostrzegania prawdy pośród kłamstw czyniły z niego niebezpiecznego obrońcę sprawiedliwości. Jednak nawet w tej roli, czuł się, jakby tańczył na granicy swoich własnych zasad. Dziedzictwo przekazane mu przez dziadka było zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Uczucie, że musi podporządkować się woli bogatych i wpływowych, stawało się udręką, ale jednocześnie źródłem materialnego dobrobytu dla rodziny. To sprzeczne dziedzictwo sprawiało, że czasem czuł się jak marionetka w rękach losu, a walka o uczciwość i sprawiedliwość stawała się coraz bardziej złożonym tańcem. Mimo bogactwa, które z jego rodziną się wiązało, nie zamierzał ulegać lenistwu czy przyzwyczajeniom. Jego pragnieniem było zapewnić siostrze i matce spokojne życie, wolne od zmartwień.
W tej kurtuazji spokoju samotność stała się dla niego niczym błogosławieństwem. Odetchnął głęboko, zatapiając się w zieloności swego azylu. Wokół niego szeptały liście drzew, a słońce przemykało między gałęziami, malując na ziemi ukwiecone dywanem leśne arabeski. Miły powiew szeptów wpadł do chaty przez otwarte okno, wpuszczając piękno dzisiejszego dnia. Był to jego raj, ucieczka od spraw świata zewnętrznego, od zatargów, które wyznaczały jego codzienne życie. Zdjął z siebie ostatnie ubranie, jak miękki wiatr muska jego skórę. Woda ze strumienia była chłodna i kojąca. Zanurzył dłonie w metalowej misie, czując siłę natury pulsującą wokół niego. To miejsce było dla niego balsamem, miejscem, gdzie mógł oderwać się od ciężaru obowiązków i pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Przemył powoli ramiona, dając ukojenie dotąd obolałych przez obowiązki mięśni. Coś wspaniałego, oczyszczającego jego dotąd zabrudzony umysł.
Nikola unosząc się z miejsca, stanął w gotowości, spojrzenie utkwione w kierunku schodów. Cicha atmosfera domku wypełniła się napięciem, a stukot na schodach był echem nieznanego przesłania. Drzewa w otoczeniu domu odbiły cichy szept przeciwności, jakby zwiastując nadchodzącą zmianę. Zarzuciwszy naprędce koszulę na ramiona, Nikola zbliżył się do drzwi, czekając, czy cichy stukot się powtórzy. W jego wnętrzu budziła się mieszanka emocji – ciekawość i ostrożność splecione w delikatny taniec. Zdawał sobie sprawę, że jego leśny azyl ukryty przed oczami świata został zakłócony przez coś, lub kogoś, kto pragnął przełamać ten spokój. Wyciągnął różdżkę, trzymając ją z lekką gotowością, choć jeszcze niepewny, czy będzie to konieczne. Jego umysł błądził między scenariuszami, kto lub co mógłby stać po drugiej stronie drzwi. Być może to tylko jakaś dzika zwierzyna, ale Nikola zdołał odróżnić dźwięki przyrody od ludzkich kroków. Poczuł, jak w jego wnętrzu narasta nieodparta ciekawość, a jednocześnie ostrożność podsycała gotowość do ewentualnej reakcji.
- Vesna… Twoje zagrywki dawno przestały mnie… - rzucił w rodzimym języku, spodziewając się nagłej utarczki z młodszą siostrą. Wielokrotnie wystawiała jego nerwy na wszelkie próby, jawnie nie skrywając zadowolenia. Rozumiał przejawy młodzieńczej energii i słowiańskiemu temperamentu, jednak czasem mogło dojść do prawdziwej tragedii. Wiele czynników negatywnie wpływało na jego zachowania i reakcje, czasem mógł pomylić przyjaciela z wrogiem. Wtedy już nigdy by nie spojrzał w swe odbicie, gdyby coś się jej stało. Zamilkł jednak, stając niczym sparaliżowany pośród wejścia do swego azylu. Co właściwie miało miejsce? - Proszę o wybaczenie, pomyliłem Cię z kimś… Was oboje?
Nikola nie przerywał tego dziwnego tańca spojrzeń, będąc coraz bardziej świadomym, że ten wieczór przyniesie coś więcej niż spokój lasu i odosobnienie. Wzrok kobiety, jakby przelatujący przez zakamarki jego duszy, wydobywał na powierzchnię wspomnienia dawno zapomnianego. To, co początkowo było zagubioną nutą, teraz nabrało wyraźniejszego tonu. Zielone oczy odciskały piętno w niezbadanych zakamarkach jego umysłu. Mężczyzna powściągliwie obserwował nieznajomą, czując, jak przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Rzeczywistość i wspomnienia splatały się, tworząc niezrozumiałą mozaikę. Kiedy jego wzrok spotkał się z mężczyzną, Nikola zdawał się zauważać w nim coś znajomego. Wtajemniczenie w ich spojrzeniach zaklęte było w tajemniczych symbolach, których znaczenia jeszcze nie był w stanie odgadnąć. Cisza unosiła się między nimi jak dym, a każde spojrzenie, każde gesty, tworzyły nić opowieści jeszcze niewypowiedzianej. Zaczął uświadamiać sobie, że spotkał osoby, które skąpane w iluzji czasu i przestrzeni, wróciły do jego życia niczym duchy przeszłości. Tamte dni wciąż istniały w zakamarkach pamięci, choć próbował je zagubić w cieniu własnego schronienia.
Obok Varyi, której spojrzenie wracało z dalekich dni, pojawił się on — długo zapomniany kolega z dzieciństwa. Wspomnienie tamtej mrocznej posiadłości, do której był prowadzony przez własnego ojca, stanowiło skomplikowaną plamę w kolorowym obrazie lat dziecięcych. Chłopiec o nieprzeciętnej naturze wdzierał się nieproszony do ich wspomnień, pozostawiając trwały ślad na duszy młodego Nikoli. Choć wiele faktów tamtejszych lat wyszło na jaw dopiero teraz, boleść nie potrafiła pomóc mu zapomnieć. Igorze, rozumiem Cię teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Niechciane wspomnienia zaczynały ożywać, tworząc surrealną opowieść, której koniec jeszcze był nieczytelny. Różnili się tak bardzo, jednak współczuł mu tak beznadziejnej i samotnej codzienności, odmiennej, którą sam dość beztrosko spędzał w wiejskiej sielance rodzinnej.
- Malutka… Zbytnio nie urosłaś od chwili, gdy uderzyłaś mnie ostatnim razem, zwieńczenie okrutnego pożegnania — Uśmiechnął się subtelnie, dłużej nie mogąc utrzymać już emocji na wodzy. Jakże był wdzięczny stojącej przed nim, już dorosłej kobiecie za pomoc, gdy on opuszczał mury surowego Durmstrangu. Choć nie musiała, zasłyszał wszelkich pozytywnych słów, jakie jawiła ukochanasiostrzyczka między wersami. Małe światełko pośród mroku, które uratowało młodszą od nich istotę w atmosferze ciężkiego życia w tamtejszej szkole. Miejscu, które złączyło ich trójkę. Dostrzegł niezadowolenie na jej twarzy, jakże zabójcze i niezmienne. Potargał ją po włosach na przywitanie, jak ostatniego dnia, gdy ich drogi się rozeszły. Spoważniał na ulotną chwilę, przenosząc spojrzenie na drugiego towarzysza, tym razem ich dziecięcych lat i wspomnień. Oraz ciemności, jaką dzieliły ich rodziny. Tę samą dłoń wyciągnął ku niemu, ku dorosłemu przywitaniu na obczyźnie. - Igorze, los dla nas obojga bywa przewrotny. Nigdy bym nie pomyślał, że spotkamy się poza kochanym rejonem pięknej Bułgarii.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kierując się właśnie tam, wprost do zatartego nieco wspomnienia, majaczyliśmy nieco w czasach już nienależnych. Słowa Igora zdawały się nad wyraz uzmysławiać zastaną rzeczywistość, w której wszyscy dawno powyrastaliśmy z czerwieni szkolnego uniformu, wplątując się raz na zawsze w tkaninę dorosłości. Powrotu nie było, lecz czy nie można było raz jeszcze obrócić się w stronę dawnej przygody? Tamte wejrzenia była zbyt harde, innym razem łamiące, zupełnie jednak ogołocone z dziwnej powagi nastającej w sidłach rodzinnego zobowiązania czy siejącego spustoszenie w Brytanii konfliktu. W to byliśmy wyposażeni dziś, choć miałam pewną wątpliwość. Echo Igorowego stwierdzenia zaczepnie obijało się o zakamarki myśli, do życia powołując coraz to więcej niewiadomych. Nie nadeszła dla niego żadna moja odpowiedź. Nic, tylko wymierzone precyzyjnie w wydrążoną w drzewie dziuplę spojrzenie. Po pierwszej refleksji napływały kolejne, niemal w takt chrupiących pod podeszwami kroków. Czy mógł rozrosnąć się jeszcze bardziej? Pamiętałam mocną, budzącą postrach i podziw jednocześnie posturę. Wzięte dosłownie słowa pozwalały zagubić się w podobnych wnioskach. Wszyscy przeżywaliśmy jednak w ostatnich latach trud dorastania. Wybory, surowo weryfikujące się plany i snute nazbyt śmiało wyobrażenia. Powinnam mnogość tego wszystkiego zepchnąć gdzieś na bok i skupić się na sprawnym dotarciu do celu. Bo gdy go zobaczę, pytania wreszcie transmutują się w odpowiedzi. A może zagadki tylko się rozmnożą?
Gdy wraz z Karkaroffem mijaliśmy tamto dziwacznie powykręcane drzewo, już niemal u bram chatki, weszłam wprost w pułapkę jego niespodziewanej gadki, po której powietrze na krótką chwilę zdawało się zatrzymać w połowie wdechu. Kontrolnie rzucone ku niemu oko ścisnęło się w powiece, jakby wyostrzenie obrazu wyratować mnie miało z nazbyt śmiałych twierdzeń. Dziękował w jakiejś ckliwej formule, do której nijak nie byłam przyzwyczajona. W ogóle… dziękował, burząc tym znój tej wędrówki. Śpiące od lat odczucia budziły się w zakrzywionych interpretacjach, a ja, choć całą mocą próbowałam spłycić napływający przekaz, poczułam wyjątkowość słowa. Przemówić mogłam jednak dopiero, gdy powietrze popchnęło się dalej gdzieś w głębi mnie, gdy pierś na nowo mogła czerpać z leśnych zapasów świeżości, a pochód dotarł do drewnianych schodków. – Trzeba dbać o swoich – odezwałam się w końcu z opóźnieniem, pozwalając mu chyba na dość wolną interpretację tego twierdzenia. Ich dwóch nie od dziś stanowiło istotny kawałek szkolnych odmętów. Byli twarzami, do których wracałam, może nieco częściej niż mi wypadało. Kuriozalne wydawało się to, że całą trójkę los wypchnął do obcego kraju niemal w tym samym czasie. Nie wierzyłam w podobne przypadki i finezyjnie zaplatane karty historii. W obecnościach chciałoby się poszukać podstępu, lecz po wytrąceniu wszystkich sensownych argumentów musiałam się pogodzić z zaistniałym stanem rzeczy. Udźwignąć obecność dawnych twarzy. Dawnych i obecnych.
Nieco wyżej wzniosłam brodę, kiedy pięść Igora ubiła drzazgi w kolorowych drzwiach leśnego domostwa. W piersi na krótką chwilę zamarło wieczne bicie, a wszystkie myśli obróciły się w stronę wejścia. Czego miałam się tam spodziewać? Kogo? Postukiwanie rozpłynęło się między drzewami, zatonęło zmącone przez donośne wołanie natury, a ja wciąż oczekiwałam, spodziewając się, że zjawi się tu, zupełnie jakbyśmy znów z Igorem mieli po piętnaście lat i nurzali się gdzieś w murowanych kątach starego zamku. Gdy dobiegły do nas pierwsze słowa, miałam już zwrócić twarz w stronę Karkaroffa i ułożyć wargi w bezgłośnym zapytaniu: co on tam gada, ale zamarłam zlepiona zupełnie z widokiem mężczyzny, który wyrósł z chłopca, którego zapamiętało moje nastoletnie wejrzenie. Rozpostarte szeroko już skrzydło drzwiowe ukazywało nam go w całości. Prawdziwego. Mimo toczącej się przez lata transformacji, wciąż mogłam ujrzeć w nowym obliczu tamtego Nikolę. Osiadły w progach wydawał się zdezorientowany. Milczałam, gdy dalej rozplątywał swój język w grzecznościach, zapewne wciąż, podobnie zresztą do mnie, łykając porcje tej świeżej scenki. Troje dawnych druhów, splecionych przygodą, nieporozumieniem i dramatem, znów stało między sobą. Kolano mi lekko zadrżało, domagając się w jakimś niepojęciu natychmiastowego odwrotu. Dumnie jednak objęłam tego nowego widzeniem, nie poruszając się ani o cal. Lżej mi było z myślą, że Igor znajdował się tuż obok, bo przecież nie miałam żadnej pewności, co takiego przyszło temu trzeciemu przeżyć przez te nieobecne lata i kim się dzisiaj stał. Czy w ogóle miał przyjąć nas tu z ochotą? Rozszerzające się spojrzenie ograbiało go z najmniejszego kawałka sekretu, od stóp do głów, od ramienia do ramienia, tylko tam, gdzie mogłam się dostać. Rację odnalazłam w zapadłym na ścieżce stwierdzeniu. Posiadł ciało mocne i sprawne, rozkwitające w chwale absolwenta norweskiej szkoły. Starałam się nie zabłądzić okiem gdzieś między poły niedopiętej koszuli, starałam się pomyśleć, że wcale… że wcale nie chcę tam popatrzeć. Że niewidzialne zwabienie popychające mnie drażniąco zdołam udusić w porę. Że jestem ponad to. Dlatego podniosłam dłoń i oparłam na drzewnej ścianie domu, wbijając pazury aż za mocno w starawą konstrukcję i starając się tylko wzmocnić własne spojrzenie. Prześwidrować go, wciągnąć w pułapkę, albo po prostu zamknąć się w beznamiętnej nieruchliwości i poczekać, co się wydarzy. Nie umknęła mej uwadze nietypowa fryzura, manifest dzikości, idealnie wpasowany w gęstwinie tych lasów.
Niewiele potrzebował by zburzyć moją pozę i zagniewać widoki. Uraczył mnie irytującym powitaniem, w okrutnej pieszczocie podrzucając jeszcze więcej rozżarzonych węgli. Zawsze przecież miał zaciągi do kowalstwa. Czego miałam się spodziewać? – Uważaj, bo mogę to poprawić – odparłam mętnie i śmiertelnie poważnie, składając pewną obietnicę. Że tym razem cię zaboli, że tym razem pozostawię czerwoną pieczęć na ciele, że pokruszę twardą skorupę. Za pogróżką jednak nie czaiła się realna wizja, bo przecież wystarczyło ledwo rzucić okiem, by wiedzieć, że zgniótłby mnie jednym palcem. Wstrętna świadomość. – Nie mów tak do mnie – dodałam jeszcze, zakładając dłonie na ramionach. On niemal sekundę później, dosięgł do czupryny i zmącił ją skutecznie, igrając jeszcze bardziej z lodem. Dziecinna zagrywka. – Nie, Igor, jednak nie wydoroślał – przyznałam z goryczą. Nie mieliśmy już kilkunastu lat. – Po norwesku, Krum – upomniałam go, gdy zaczął biadolić tak, ze nie rozumiałam ani słowa. I nawet jeżeli jak ten byk stał rozłożony szeroko w progu chaty, ja postanowiłam wcisnąć się tuż obok i przedostać do środka, wcale nie czekając na zaproszenie. Czy mieszkał tu… sam?
Gdy wraz z Karkaroffem mijaliśmy tamto dziwacznie powykręcane drzewo, już niemal u bram chatki, weszłam wprost w pułapkę jego niespodziewanej gadki, po której powietrze na krótką chwilę zdawało się zatrzymać w połowie wdechu. Kontrolnie rzucone ku niemu oko ścisnęło się w powiece, jakby wyostrzenie obrazu wyratować mnie miało z nazbyt śmiałych twierdzeń. Dziękował w jakiejś ckliwej formule, do której nijak nie byłam przyzwyczajona. W ogóle… dziękował, burząc tym znój tej wędrówki. Śpiące od lat odczucia budziły się w zakrzywionych interpretacjach, a ja, choć całą mocą próbowałam spłycić napływający przekaz, poczułam wyjątkowość słowa. Przemówić mogłam jednak dopiero, gdy powietrze popchnęło się dalej gdzieś w głębi mnie, gdy pierś na nowo mogła czerpać z leśnych zapasów świeżości, a pochód dotarł do drewnianych schodków. – Trzeba dbać o swoich – odezwałam się w końcu z opóźnieniem, pozwalając mu chyba na dość wolną interpretację tego twierdzenia. Ich dwóch nie od dziś stanowiło istotny kawałek szkolnych odmętów. Byli twarzami, do których wracałam, może nieco częściej niż mi wypadało. Kuriozalne wydawało się to, że całą trójkę los wypchnął do obcego kraju niemal w tym samym czasie. Nie wierzyłam w podobne przypadki i finezyjnie zaplatane karty historii. W obecnościach chciałoby się poszukać podstępu, lecz po wytrąceniu wszystkich sensownych argumentów musiałam się pogodzić z zaistniałym stanem rzeczy. Udźwignąć obecność dawnych twarzy. Dawnych i obecnych.
Nieco wyżej wzniosłam brodę, kiedy pięść Igora ubiła drzazgi w kolorowych drzwiach leśnego domostwa. W piersi na krótką chwilę zamarło wieczne bicie, a wszystkie myśli obróciły się w stronę wejścia. Czego miałam się tam spodziewać? Kogo? Postukiwanie rozpłynęło się między drzewami, zatonęło zmącone przez donośne wołanie natury, a ja wciąż oczekiwałam, spodziewając się, że zjawi się tu, zupełnie jakbyśmy znów z Igorem mieli po piętnaście lat i nurzali się gdzieś w murowanych kątach starego zamku. Gdy dobiegły do nas pierwsze słowa, miałam już zwrócić twarz w stronę Karkaroffa i ułożyć wargi w bezgłośnym zapytaniu: co on tam gada, ale zamarłam zlepiona zupełnie z widokiem mężczyzny, który wyrósł z chłopca, którego zapamiętało moje nastoletnie wejrzenie. Rozpostarte szeroko już skrzydło drzwiowe ukazywało nam go w całości. Prawdziwego. Mimo toczącej się przez lata transformacji, wciąż mogłam ujrzeć w nowym obliczu tamtego Nikolę. Osiadły w progach wydawał się zdezorientowany. Milczałam, gdy dalej rozplątywał swój język w grzecznościach, zapewne wciąż, podobnie zresztą do mnie, łykając porcje tej świeżej scenki. Troje dawnych druhów, splecionych przygodą, nieporozumieniem i dramatem, znów stało między sobą. Kolano mi lekko zadrżało, domagając się w jakimś niepojęciu natychmiastowego odwrotu. Dumnie jednak objęłam tego nowego widzeniem, nie poruszając się ani o cal. Lżej mi było z myślą, że Igor znajdował się tuż obok, bo przecież nie miałam żadnej pewności, co takiego przyszło temu trzeciemu przeżyć przez te nieobecne lata i kim się dzisiaj stał. Czy w ogóle miał przyjąć nas tu z ochotą? Rozszerzające się spojrzenie ograbiało go z najmniejszego kawałka sekretu, od stóp do głów, od ramienia do ramienia, tylko tam, gdzie mogłam się dostać. Rację odnalazłam w zapadłym na ścieżce stwierdzeniu. Posiadł ciało mocne i sprawne, rozkwitające w chwale absolwenta norweskiej szkoły. Starałam się nie zabłądzić okiem gdzieś między poły niedopiętej koszuli, starałam się pomyśleć, że wcale… że wcale nie chcę tam popatrzeć. Że niewidzialne zwabienie popychające mnie drażniąco zdołam udusić w porę. Że jestem ponad to. Dlatego podniosłam dłoń i oparłam na drzewnej ścianie domu, wbijając pazury aż za mocno w starawą konstrukcję i starając się tylko wzmocnić własne spojrzenie. Prześwidrować go, wciągnąć w pułapkę, albo po prostu zamknąć się w beznamiętnej nieruchliwości i poczekać, co się wydarzy. Nie umknęła mej uwadze nietypowa fryzura, manifest dzikości, idealnie wpasowany w gęstwinie tych lasów.
Niewiele potrzebował by zburzyć moją pozę i zagniewać widoki. Uraczył mnie irytującym powitaniem, w okrutnej pieszczocie podrzucając jeszcze więcej rozżarzonych węgli. Zawsze przecież miał zaciągi do kowalstwa. Czego miałam się spodziewać? – Uważaj, bo mogę to poprawić – odparłam mętnie i śmiertelnie poważnie, składając pewną obietnicę. Że tym razem cię zaboli, że tym razem pozostawię czerwoną pieczęć na ciele, że pokruszę twardą skorupę. Za pogróżką jednak nie czaiła się realna wizja, bo przecież wystarczyło ledwo rzucić okiem, by wiedzieć, że zgniótłby mnie jednym palcem. Wstrętna świadomość. – Nie mów tak do mnie – dodałam jeszcze, zakładając dłonie na ramionach. On niemal sekundę później, dosięgł do czupryny i zmącił ją skutecznie, igrając jeszcze bardziej z lodem. Dziecinna zagrywka. – Nie, Igor, jednak nie wydoroślał – przyznałam z goryczą. Nie mieliśmy już kilkunastu lat. – Po norwesku, Krum – upomniałam go, gdy zaczął biadolić tak, ze nie rozumiałam ani słowa. I nawet jeżeli jak ten byk stał rozłożony szeroko w progu chaty, ja postanowiłam wcisnąć się tuż obok i przedostać do środka, wcale nie czekając na zaproszenie. Czy mieszkał tu… sam?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ziemia skrzypiała przyjemnym akompaniamentem, wiatr smagał policzki zasłużoną świeżością, a on, on wracał wspomnieniem w tej krótkiej wędrówce do beztroskich wizji napotkanej w Norwegii przygody. Tam, gdzie kapryśnych, młodzieńczych ramion nie pętał ciasny ucisk zniewolenia; tam, gdzie wschód słońca zwiastował wielogodzinne przemierzanie połaci dzikiego gąszczu, a zachód jawił się wyczekiwanym w znoju codzienności odpoczynkiem. Osobliwe to były tygodnie, składające się z wielu kolorowych warstw przecudownych krajobrazów, zarazem zamoczone w odcieniach szarości dziwacznego odosobnienia; niosła go trwoga i zachwyt, lęk o jutro i spokój o wczoraj, wygrywane w melicznej pieśni spontanicznej teraźniejszości, w której bezwstydnie wyzbywał się krążącej w żyłach krwi tego paskudnego, bułgarskiego jarzma. W głębi lasu, gdzie za jedynego towarzysza służy zając, sarna albo psotna wiewiórka, nikogo nie interesowało brzmienie jego nazwiska; nikt nie kojarzył go ze staturą apodyktycznych rodziców, nikt też nie pytał o cień enigmatycznego człowieka, za swoimi plecami pozostawiającego wyłącznie dogasające z wolna ogniska. Światło migoczącego żaru zdradzało wówczas, spisane na pergaminowych kartach Eddy starszej, losy przewrotnych bożków i wrogich im olbrzymów; majaczące na horyzoncie, rozłożyste drzewo jesionowca, o z pewnością kilkusetletniej historii, mimowolnie nanosiło myślom skojarzenia z górującym we wszechświecie Yggdrasilem, jego samego zawieszając, niczym bezwładną kukiełkę, w niebycie nieznanych mu bliżej losów oczekującego nań przeznaczenia. Miesiące później ciekawość sprowadziła go w progi rozpadającej się chaty, prosto w ramiona zgoła przerażającej völvy, z ust której wypłynęła najbardziej dojmująca z możliwych klątw. Zdrajca, wyrzekła wieszczba w ramach prastarego rytuału jasnowidzenia, znacząc jego lico niewidzialnym stygmatem grzechu. Grzechu, który snuć się miał za nim w ciemności popełnianych zbrodni, odwiecznie już chyba karząc go nienazwanym strachem o przyszłość. Czy ona właśnie, taż obsesja o niechybnie nadchodzące, w jakimś nienormalnym poczuciu skierowała go dziś w ugodowej formule do samej paszczy lwa? Żal zastygł w kościach tamtego, dla Igora niegdyś braterskiego wręcz autorytetu, swoistego kompana i sprzymierzeńca, już wkrótce burząc fasady wiążącej ich przyjaźni na rzecz wrogich spojrzeń i nieprzyjemnie elektryzujących spięć. Te przenikały skórę, ilekroć tęczówki spotkały się przypadkiem z tymi drugimi, ilekroć tylko tamten okazywał się lepszym, silniejszym, bardziej lubianym. Natenczas kompleksy odzywały się żarem podłej zawiści, w jej toku nietrudno było już zatem o prymitywne wręcz szukanie zwady, w prowokującej wręcz dyrektywie udowodnij. Tym razem wyjątkowo nie szukał pola do rywalizacji, tym razem w mroku rozgoryczenia — niedawnym kataklizmem, niefortunnością biegu ich egzystencji, może też cichym rytmie dolegającej mu tęsknoty — władczo zażądał odkupienia. Zgody, pogrzebania w niepamięci tamtych koszmarnych niesnasek, pewnie również bladego potwierdzenia, że wciąż byli swoi, jakby wbrew temu, co poróżniło ich w dawności. Jej kres nastał jednorodnie wraz z niemym pożegnaniem dzielonej ojczyzny; tutaj, na brytyjskim lądzie, obydwoje otworzyli wrota obcej rzeczywistości. Czy chciał przestąpić przez ich próg w jego właśnie towarzystwie, bez dozy sceptycyzmu i swarliwości, miał się dopiero przekonać.
— Trzeba. A ty potrzebujesz pomocy z angielskim — uznał od razu, wlepiwszy w nią wzrok z wymownym odczuciem jasnej sugestii. Nie powinna dalej kurczowo trzymać się niesprzyjającego wizerunku imigranta, tych wszakże zwykło traktować się z bezzasadną dozą lekceważenia; personalia zdradzać mogły jej pochodzenie, ale mowa winna czynić z niej tutejszą, obytą z tradycjami i kurtuazyjnymi formułami, cywilizowaną i ugrzecznioną pannę. — No wiesz, oswojenia się z językiem, wnikliwszego zapoznania się ze słownictwem i gramatyką... — drążył dalej, z dyskretnym uśmiechem wglądając badawczo w przymglone szkło pobliskiego okienka. Nie zarejestrował za nim żadnego ruchu. Czy w ogóle zastali go w domu? A może trafili pod niepoprawny adres? — W wolnej chwili coś dla ciebie przygotuję. Będziesz ćwiczyć do skutku — postanowił wreszcie, bezpośrednio i bez ogródek, bowiem takie komunikaty docierały do niej z największą skutecznością. Nie rozumiała gry słowem, nie pojmowała metafor kryjących się za niejasnymi sugestiami; przy niej porzucał więc niedosłowność myśli, wyrazy kształtował uczuciem prostej potrzeby, a zadeklarowana przysługa zastygnąć miała tonem tak miękkim i łagodnym, że istnym głupstwem byłoby próbować wyłuskać z niej echo niegodziwej intencji. Bo przecież należy dbać o swoich.
W oczekiwaniu przerywanym skrzypieniem desek wykwitła wreszcie znajoma, narodowa dykcja, już zaraz przetykana wielością innych, sprzężonych ze sobą nad wyraz obiecującym znakiem. To on, pojawiło się nagle w umysłowości, gdy objawił się wreszcie na wejściu podstarzałej chaty, gdy ujrzane w progu lico korespondowało z tym, które niedawno przyszło mu rozpoznać w parujących wodach londyńskiej łaźni.
— Od zawsze sądziłem, że każda przyswajana przezeń treść zasila prędzej mięśnie, niźli rozum, ale taka już jest jego natura, Varyo... — odparł ironicznie w północnogermańskiej mowie, jednakowoż bez przesadniej złośliwości, w rysach twarzy skrywając widoki niewinnego rozbawienia. — Ostudź bułgarskie sentymenty, Nikola, czasy i miejsce się zmieniły — wbrew własnym słowom przemówił w ichniejszej, słowiańskiej dykcji; zdanie wyrażać mogło chłód i surowość, ale szare oczy zdradzały się niuansem bezgłosej aprobaty. Dobrze cię widzieć, Krum. — To co, wpuścisz nas wreszcie? — dopytał w nordyckim brzmieniu, choć towarzyszka zdążyła już wślizgnąć się do środka. Pytanie, niby retoryczne, oczekiwało jednak dosłownego potwierdzenia, zdradzającego chyba, że dzisiejsze spotkanie zwiastowało zakończenie trwającej dotąd wojny.
Albo przynajmniej doraźne zawieszenie broni.
— Trzeba. A ty potrzebujesz pomocy z angielskim — uznał od razu, wlepiwszy w nią wzrok z wymownym odczuciem jasnej sugestii. Nie powinna dalej kurczowo trzymać się niesprzyjającego wizerunku imigranta, tych wszakże zwykło traktować się z bezzasadną dozą lekceważenia; personalia zdradzać mogły jej pochodzenie, ale mowa winna czynić z niej tutejszą, obytą z tradycjami i kurtuazyjnymi formułami, cywilizowaną i ugrzecznioną pannę. — No wiesz, oswojenia się z językiem, wnikliwszego zapoznania się ze słownictwem i gramatyką... — drążył dalej, z dyskretnym uśmiechem wglądając badawczo w przymglone szkło pobliskiego okienka. Nie zarejestrował za nim żadnego ruchu. Czy w ogóle zastali go w domu? A może trafili pod niepoprawny adres? — W wolnej chwili coś dla ciebie przygotuję. Będziesz ćwiczyć do skutku — postanowił wreszcie, bezpośrednio i bez ogródek, bowiem takie komunikaty docierały do niej z największą skutecznością. Nie rozumiała gry słowem, nie pojmowała metafor kryjących się za niejasnymi sugestiami; przy niej porzucał więc niedosłowność myśli, wyrazy kształtował uczuciem prostej potrzeby, a zadeklarowana przysługa zastygnąć miała tonem tak miękkim i łagodnym, że istnym głupstwem byłoby próbować wyłuskać z niej echo niegodziwej intencji. Bo przecież należy dbać o swoich.
W oczekiwaniu przerywanym skrzypieniem desek wykwitła wreszcie znajoma, narodowa dykcja, już zaraz przetykana wielością innych, sprzężonych ze sobą nad wyraz obiecującym znakiem. To on, pojawiło się nagle w umysłowości, gdy objawił się wreszcie na wejściu podstarzałej chaty, gdy ujrzane w progu lico korespondowało z tym, które niedawno przyszło mu rozpoznać w parujących wodach londyńskiej łaźni.
— Od zawsze sądziłem, że każda przyswajana przezeń treść zasila prędzej mięśnie, niźli rozum, ale taka już jest jego natura, Varyo... — odparł ironicznie w północnogermańskiej mowie, jednakowoż bez przesadniej złośliwości, w rysach twarzy skrywając widoki niewinnego rozbawienia. — Ostudź bułgarskie sentymenty, Nikola, czasy i miejsce się zmieniły — wbrew własnym słowom przemówił w ichniejszej, słowiańskiej dykcji; zdanie wyrażać mogło chłód i surowość, ale szare oczy zdradzały się niuansem bezgłosej aprobaty. Dobrze cię widzieć, Krum. — To co, wpuścisz nas wreszcie? — dopytał w nordyckim brzmieniu, choć towarzyszka zdążyła już wślizgnąć się do środka. Pytanie, niby retoryczne, oczekiwało jednak dosłownego potwierdzenia, zdradzającego chyba, że dzisiejsze spotkanie zwiastowało zakończenie trwającej dotąd wojny.
Albo przynajmniej doraźne zawieszenie broni.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szybsze bicie serca Nikoli ustąpiło stopniowo miejsca spokojniejszemu, choć silnemu rytmowi. Pierwsze uderzenia emocji, jak gwałtowna fala, teraz opadały, wypływając na powierzchnię, wraz z wypowiedzianymi słowami przez jego towarzysza, którego historia splatała się z jego własną. Były towarzysz, ale teraz tylko wspomnienie. Miał już dość tych wielokrotnych fantazji, gdzie on i jego bułgarski brat ponownie łączą dłonie w geście zgody. Pragnął porzucić stare niedomówienia i boleść przeszłości. Jednak teraz, w obecności tego mężczyzny, czuł, że może to być inny moment, moment, który przyniesie zmianę, chociażby najmniejszą. Czy los będzie miał dla nich wreszcie litość, czy też pozostawi ich wciąż w zawiłościach przeszłości? Miewał cichą nadzieję, że upływający czas w końcu ukształtuje młodszego jegomościa, nada mu pewną dozę ogłady i wyrzeźbi z niego cechy charakteru bardziej zgodne z rytmem spokojnego życia. Życzył sobie, aby pozbył się tych cech, które nie pasowały do harmonii, której tak bardzo pragnął. Jedynie mrzonka, nierealne pragnienie, które unoszą się na fali nadziei. Właściciel domu wygodnie oparł się o framugę drzwi, rzucając przez ramię badawcze spojrzenie na drugiego gościa. Varya natomiast, jak mistrzyni, skrupulatnie oceniała wnętrze domu. Jej wzrok przemierzał każdy kąt, każdy detal, jakby szukała w nim odpowiedzi na pytania, których nie odważyła się zadać na głos. Jeszcze. Uzyskał pierwszy grzech, zdołał ją rozzłościć chwytem, którego żywnie nienawidziła.
- Ależ oczywiście, bo to nie sentymenty, lecz twoje wymuszone żarty są jak stare monety – straciły na wartości już dawno - nie zamierzał grać tak, jak rozkażą mu inni. Nigdy nie użytkował takich możliwości, był panem swego losu i nigdy nie miało się to zmienić. Mówił dalej, manewrując rodzimym językiem w najlepsze, nutą tęsknego wydźwięku za tamtejszą codziennością. - Typowe zachowanie rozkapryszonego arystokraty, wpuścić i ugościć. Rozkaz jawnie padający od Ciebie, adekwatnie wyniesiony od znanej nam osoby.
Zacisnął na chwilę szczękę, czując napięcie, które zagościło w nim wraz z ostatnim gościem, który przekroczył próg drzwi. Jednak po chwili, kiedy ostatni cień opadł na polanę przed domem, Nikola utkwił wzrok w pięknie jesiennego ubarwienia lasu. Kolory drzew zdawały się jaśniejsze, intensywniejsze, jakby same natura pragnęła ukoić jego nerwy poprzez swoją urodę. Przypomniał sobie szkolne korytarze, gdzie nieraz musiał stawić czoła nienawiści i oschłości, a mimo to nie dał się sprowokować. Teraz, choć sytuacja była inna, postanowił zachować spokój i nie poddać się emocjom. Wiedział, że będzie to trudne zadanie, szczególnie mając na uwadze charakter Igora, który nie należał do najłatwiejszych. Przyglądając się temu, zanurzył się w odmętach swojego prywatnego azylu. Choć żył skromnie, był dumny z pracy, którą wkładał w ulepszenie standardów życia. Dla niego to było wystarczające, nie zważał na opinie innych. Zwłaszcza na opinie rozkapryszonego dzieciaka, który kiedyś był jego rówieśnikiem w prowincji.
- Zawsze potrafiłaś tylko straszyć, po wszystkim odnosząc gorsze boleści, niż moje ciało - wzruszył ramionami, zaraz po wejściu podchodząc do kominka. Dorzucił do paleniska drewno, ułożone w porządnej kompozycji. Snuł palcami po wydrążonych siniakami od ciężkiej pracy drewnianych kawałkach. To był akt troski i staranności, który miał nie tylko ogrzać pomieszczenie, ale także stworzyć atmosferę wspólnego, ciepłego spotkania. Tylko teraz, w otoczeniu starych znajomych, poczuł ponownie puls życia w dawnych wspomnieniach, gdy opuszczał szkołę magii. Były to chwile ulotne, ale jakże niesamowite, powracające w tej niezwykłej atmosferze. - Przepraszam za beznadziejność tego miejsca, niewiele osób wie o tym miejscu. A jednak… Ktoś zdołał się dowiedzieć.
Nawet już podejrzewał, kto mógł dostarczyć takie informacje — tylko Igor miał okazję dostrzec go tamtego dnia w łaźni. Jednakże Nikola nie zamierzał wnikać głębiej, wiedział, że wszelkie próby mogłyby jedynie skończyć się kolejnym atakiem zbędnych słów, które tylko drażniły i atakowały jego osobę. Zauważył, że ich wspólna towarzyszka bacznie obserwuje narzędzia wieszające się na ścianie przy wejściu. Jej spojrzenie było wyjątkowo wnikliwe, zdolne do dostrzeżenia nawet najmniejszych mankamentów. Tak właśnie zapamiętał ją — jako świetnie zapowiadającą się łowczynię i tropicielkę. W międzyczasie Igor wygodnie rozsiadł się na krześle, wydając się, jakby miał zamiar zarzucić nogi na blat.
- Maluszku, Twoje spojrzenie przebije się przez ściany skromnego przybytku, odpuść. Sama zbytnio nie wyrosłaś, dlatego mam podstawy tak nazywać w dalszym ciągu - Zaczął w pośpiechu uporządkowywać powstały dotąd lekki nieład. Zabrał ze stołu misę z wodą i ręcznik. Pomieszczenie było czyste i przestronne, z nikłymi śladami zamieszania, które jednak wzbudziły jego niepokój. Nikt normalny nie miałby powodów do zażaleń, ale mimo to zanurzył się w czynnościach porządkowania z coraz większym zapałem. Westchnął kolejny raz, dostrzegając przy tym cwany uśmiech na twarzy bułgarskiego druha. - Więc… Jakim cudem znaleźliście się tutaj? A raczej, jak długo żyjecie wśród tutejszej rzeczywistości?
Czy mógłby okazać standardową gościnność, którą wyniósł z domu? To pytanie krążyło w jego umyśle, gdyż wszyscy goście byli zazwyczaj zaznajomieni z tymi zwyczajami. Pochodzili przecież z podobnego rewiru kontynentu, a słowiańskie obyczaje były podobne wszędzie. Pośród zakamarków doskonale skrytych szafek, gdzie panowały odpowiednie warunki do utrzymania procentów, wyciągnął najskrzętniej pilnowany trunek. Był to najwyższej jakości trunek, którym wielbili się prawdziwi smakosze ich pochodzenia.
- Na wstępie… Wypijmy na naszą pomyślność i to spotkanie- odparł nieznacznie, nalewając najprostszy trunek, jakim był w ich stronach i wszędzie. Usiadł na swoim ulubionym miejscu, odstawiając butelkę z cichym trzaskiem. Skrzyżował wzrokiem po każdym z osobna, czuł się znacząco dziwnie. Uśmiechnął się nieznacznie do Varyi, wskazując ruchem głowy jeden z kieliszków. - Odmówisz, czy jednak podejmujesz się wyzwaniu, maluszku?
- Ależ oczywiście, bo to nie sentymenty, lecz twoje wymuszone żarty są jak stare monety – straciły na wartości już dawno - nie zamierzał grać tak, jak rozkażą mu inni. Nigdy nie użytkował takich możliwości, był panem swego losu i nigdy nie miało się to zmienić. Mówił dalej, manewrując rodzimym językiem w najlepsze, nutą tęsknego wydźwięku za tamtejszą codziennością. - Typowe zachowanie rozkapryszonego arystokraty, wpuścić i ugościć. Rozkaz jawnie padający od Ciebie, adekwatnie wyniesiony od znanej nam osoby.
Zacisnął na chwilę szczękę, czując napięcie, które zagościło w nim wraz z ostatnim gościem, który przekroczył próg drzwi. Jednak po chwili, kiedy ostatni cień opadł na polanę przed domem, Nikola utkwił wzrok w pięknie jesiennego ubarwienia lasu. Kolory drzew zdawały się jaśniejsze, intensywniejsze, jakby same natura pragnęła ukoić jego nerwy poprzez swoją urodę. Przypomniał sobie szkolne korytarze, gdzie nieraz musiał stawić czoła nienawiści i oschłości, a mimo to nie dał się sprowokować. Teraz, choć sytuacja była inna, postanowił zachować spokój i nie poddać się emocjom. Wiedział, że będzie to trudne zadanie, szczególnie mając na uwadze charakter Igora, który nie należał do najłatwiejszych. Przyglądając się temu, zanurzył się w odmętach swojego prywatnego azylu. Choć żył skromnie, był dumny z pracy, którą wkładał w ulepszenie standardów życia. Dla niego to było wystarczające, nie zważał na opinie innych. Zwłaszcza na opinie rozkapryszonego dzieciaka, który kiedyś był jego rówieśnikiem w prowincji.
- Zawsze potrafiłaś tylko straszyć, po wszystkim odnosząc gorsze boleści, niż moje ciało - wzruszył ramionami, zaraz po wejściu podchodząc do kominka. Dorzucił do paleniska drewno, ułożone w porządnej kompozycji. Snuł palcami po wydrążonych siniakami od ciężkiej pracy drewnianych kawałkach. To był akt troski i staranności, który miał nie tylko ogrzać pomieszczenie, ale także stworzyć atmosferę wspólnego, ciepłego spotkania. Tylko teraz, w otoczeniu starych znajomych, poczuł ponownie puls życia w dawnych wspomnieniach, gdy opuszczał szkołę magii. Były to chwile ulotne, ale jakże niesamowite, powracające w tej niezwykłej atmosferze. - Przepraszam za beznadziejność tego miejsca, niewiele osób wie o tym miejscu. A jednak… Ktoś zdołał się dowiedzieć.
Nawet już podejrzewał, kto mógł dostarczyć takie informacje — tylko Igor miał okazję dostrzec go tamtego dnia w łaźni. Jednakże Nikola nie zamierzał wnikać głębiej, wiedział, że wszelkie próby mogłyby jedynie skończyć się kolejnym atakiem zbędnych słów, które tylko drażniły i atakowały jego osobę. Zauważył, że ich wspólna towarzyszka bacznie obserwuje narzędzia wieszające się na ścianie przy wejściu. Jej spojrzenie było wyjątkowo wnikliwe, zdolne do dostrzeżenia nawet najmniejszych mankamentów. Tak właśnie zapamiętał ją — jako świetnie zapowiadającą się łowczynię i tropicielkę. W międzyczasie Igor wygodnie rozsiadł się na krześle, wydając się, jakby miał zamiar zarzucić nogi na blat.
- Maluszku, Twoje spojrzenie przebije się przez ściany skromnego przybytku, odpuść. Sama zbytnio nie wyrosłaś, dlatego mam podstawy tak nazywać w dalszym ciągu - Zaczął w pośpiechu uporządkowywać powstały dotąd lekki nieład. Zabrał ze stołu misę z wodą i ręcznik. Pomieszczenie było czyste i przestronne, z nikłymi śladami zamieszania, które jednak wzbudziły jego niepokój. Nikt normalny nie miałby powodów do zażaleń, ale mimo to zanurzył się w czynnościach porządkowania z coraz większym zapałem. Westchnął kolejny raz, dostrzegając przy tym cwany uśmiech na twarzy bułgarskiego druha. - Więc… Jakim cudem znaleźliście się tutaj? A raczej, jak długo żyjecie wśród tutejszej rzeczywistości?
Czy mógłby okazać standardową gościnność, którą wyniósł z domu? To pytanie krążyło w jego umyśle, gdyż wszyscy goście byli zazwyczaj zaznajomieni z tymi zwyczajami. Pochodzili przecież z podobnego rewiru kontynentu, a słowiańskie obyczaje były podobne wszędzie. Pośród zakamarków doskonale skrytych szafek, gdzie panowały odpowiednie warunki do utrzymania procentów, wyciągnął najskrzętniej pilnowany trunek. Był to najwyższej jakości trunek, którym wielbili się prawdziwi smakosze ich pochodzenia.
- Na wstępie… Wypijmy na naszą pomyślność i to spotkanie- odparł nieznacznie, nalewając najprostszy trunek, jakim był w ich stronach i wszędzie. Usiadł na swoim ulubionym miejscu, odstawiając butelkę z cichym trzaskiem. Skrzyżował wzrokiem po każdym z osobna, czuł się znacząco dziwnie. Uśmiechnął się nieznacznie do Varyi, wskazując ruchem głowy jeden z kieliszków. - Odmówisz, czy jednak podejmujesz się wyzwaniu, maluszku?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Palce złożyły się lekko we wnętrzu dwóch dłoni. Leśne powietrze szumnie zatańczyło w płucach. Wyrazisty komunikat bułgarskiego druha nie pozostał bez echa, choć przyjęłam go początkowo w tradycyjnym milczeniu. Zdawał się mieć szeroki pogląd na moje potrzeby, zdawał się głęboko w nich brodzić i wreszcie głośno wystawiał diagnozę. Recepta wypisana stanowczym atramentem miała przycisnąć mnie do obowiązku. Czułam jej siłę, gromy nade mną – skutecznie wdzierało się pod moje powłoki poczucie spełnienia zalecenia. Zastanawiałam się tylko, po co to robił, po co mnie w tym pilnował. Czy była to przyjazna solidarność dwóch wschodnich druhów? W kraju był dłużej, mowę pojął lepiej, w obyczaju zdawał się tańczyć jak ryba w wodzie. Ja stałam daleko za nim, w podobnych względach wciąż nie dorównując mu. Moja słabość dla niektórych stawała się doskonałym argumentem. By mnie porazić, by mi umniejszyć. Wiedziałam, że racja przelewała się przez jego intencję. Trudno było się przed tym bronić, nawet nie próbowałam. Naszym oględzinom pod domem towarzyszyły niedosięgające się raczej spojrzenia, lecz mimo tego komunikaty ciasno się ze sobą splatały. Trzeba dbać o swoich. On chciał dbać o mnie. Gdzieś przed zapukaniem do drzwi chaty barczystego chłopca, wcisnęłam palec w szparę w drewnianej ścianie, wyjątkowo wtedy zainteresowana strukturą drzewa. – Będę, wiem, że tak trzeba – odpowiedziałam zaopatrzona w nutę pokory. Nie czułam się jednak ani mniejsza ani gorsza, zgadzałam się z jego osądem. Pojmowałam powagę sytuacji. Wciąż było mi tego za mało, bym mogła pochwalić się płynnością w rozmowie. A chciałam to zmienić. Dziecięcym buntem byłoby przekrzykiwanie się z nim w tym względzie. Kiepski powód i niedobra ku temu pora. Przyszliśmy tu, bo coś było do zrobienia.
W zderzeniu trzech par oczu, dochodziło do pęczniejącej kumulacji emocji. Nasz pokojowy pochód starych sentymentów docierał do niego w zgodzie i niemej weryfikacji, nie mając wcale pewności, co takiego przyjdzie zastać na miejscu. Igor zawtórował mojemu gorzkiemu podsumowaniu, a ja pomyślałam, że wolałabym, by mięśnie nie miały mocy wypędzać z Nikoli rozumu. Tak nie powinno być. Miał mieć łeb na karku i używać swej siły z rozwagą. W innym wypadku na cóż nam wszystkim moc w rękach czy nogach, skoro mogliśmy dać się zatrzymać byle udręce? Przełknęłam cicho niewygodę powiązaną z utknięciem między dwoma mężczyznami przemawiającymi znów w rodzimej, nieznanej mi mowie. Zignorowali mnie ponownie, tak przed laty jak i dziś. Oczywiście, zapewne sama czyniłabym podobnie, mając za rozmówcę Tatianę czy Vesnę. A jednak drażniło mnie to. Nie bardziej jednak niż fakt powielenia przez Kruma przesłodzonych określeń.
– Ja straszę, a ty się boisz. To jest ten właściwy układ, Nikola. Nie lekceważ mnie – skomentowałam pochmurnie jego kąśliwość, głęboko w nosie mając karykaturalność własnych wyobrażeń przy zestawieniu osobistych naszych proporcji. To przed nim miał drżeć świat, to on w wielkim ciele nieść miał wszechmocne groźby. Szkoda tylko, że od tego wybierał złośliwości i zaskakującą sieć grzeczności – jednocześnie. Uniosłam wysoko głowę, próbując poszarżować swym wyzbytym z byle mrugnięcia widzeniem. Spasowałam jednak po chwili, zasłuchując się w następujących później przeprosinach. Niespotykany był ten Krum, niemal zdążyłam zapomnieć o jego naturze. – Nie cieszy cię nasz widok – skomentowałam wymieciona z najmniejszej emocji. Nie pytałam, twierdziłam. Podobnym wnioskom trudno było się oprzeć. Wpuszczał nas, bo wypadało, lecz zapewne wolałby teraz zanurzać się we własnych sprawkach. Czy powinniśmy się wycofać? Po latach nagle wtrącaliśmy się w widmo jego niewiadomych spraw. Zabłocone buciory pozostawiały piaszczysty ślad na drewnianych podłogach. Co o tym myślał?
– Nie, nie masz podstaw mnie tak nazywać i nie rób tego – wygrzmiałam w końcu, tym razem patrząc spode łba, Brwi rozprostowały się gniewnie, a ciało spięło, chętne do ataku. Niewiele mi brakowało, by wbić w niego zirytowane pazury i bardziej dobitnie przedstawić swój pogląd. To, co robił, umniejszało mi. Tak to odczytywałam, nie odnajdując żadnej pieszczoty czy pochwały. Wychowano mnie wszak w kulcie siły, zaradności i wytrwałości. Mała kobieta to dziecko, a ja wyrosłam. Widać jednak on wcale tego nie zauważył. Nie zamierzałam odpuszczać. Gdy zaczął się krzątać po kątach, śledziłam go uważnie, wyczekując stosownego momentu. Co wyczyniał? Najpierw ze mnie szydził, a potem pozorował gościnność? Wzbudzone niedźwiedzie instynkty zaczynały czuwać w poszukiwaniu doskonałego momentu. Jakże niewygodnie mi było z jego niezrozumieniem. Beztroskie, neutralne pytanie ledwo musnęło ucho. – Od wiosny – odpowiedziałam mu za siebie. – Anglia stała się moim dobrym kierunkiem, tu mam swoje stado – odparłam jakimś jednak nienaturalnym dla siebie tonem, wciąż za warstwami myśli koncentrując się na analizowaniu swej wrogości. – Znajdę każdego – powróciłam do tego pierwszego zapytania, nie uznając, by zasługiwał na obfite opowieści w tym względzie. Jeden trop doprowadzał do jaskini byka. Nie potrzebowałam wiele pogłosek. Igor dobrze załatwił sprawę.
Postawiony na stole trunek przebudził życie śniące między deskami. Na moment ledwie zawiesiłam na szkle uwagę. Krum chciał toastu, we wschodnim stylu, porządnego picia już od progu. Ślad dobrej gościnności, może faktycznie wstęp do dobrego. Ja jednak musiałam zacząć od czegoś innego, nawet jeżeli uznawałam podobną propozycję za całkiem słuszną. Patrzyłam, jak szczerzył się przed flaszką, rozsiadły jak panisko na włościach. Słuchałam, jak prowokacyjnie raz jeszcze podejmuje próbę rozdrażnienia mnie. – Nie pozostawiasz mi wyboru, Krum – ostatni raz otworzyłam usta, a potem prędko oceniłam położenie Karkaroffa, nie podejrzewając przy tym, by jakkolwiek mógł mi przeszkodzić w zamiarze. Podeszłam do kowala i wystosowałam przeciwko niemu najlepsze narzędzie. Własną pięść w stronę jego nosa. Tak mocno, jak tylko potrafiłam. Miał się w końcu zamknąć i mnie uszanować. Bo czułam, że wcale tego nie czynił.
wyważony cios prosto w nochal Kruma
W zderzeniu trzech par oczu, dochodziło do pęczniejącej kumulacji emocji. Nasz pokojowy pochód starych sentymentów docierał do niego w zgodzie i niemej weryfikacji, nie mając wcale pewności, co takiego przyjdzie zastać na miejscu. Igor zawtórował mojemu gorzkiemu podsumowaniu, a ja pomyślałam, że wolałabym, by mięśnie nie miały mocy wypędzać z Nikoli rozumu. Tak nie powinno być. Miał mieć łeb na karku i używać swej siły z rozwagą. W innym wypadku na cóż nam wszystkim moc w rękach czy nogach, skoro mogliśmy dać się zatrzymać byle udręce? Przełknęłam cicho niewygodę powiązaną z utknięciem między dwoma mężczyznami przemawiającymi znów w rodzimej, nieznanej mi mowie. Zignorowali mnie ponownie, tak przed laty jak i dziś. Oczywiście, zapewne sama czyniłabym podobnie, mając za rozmówcę Tatianę czy Vesnę. A jednak drażniło mnie to. Nie bardziej jednak niż fakt powielenia przez Kruma przesłodzonych określeń.
– Ja straszę, a ty się boisz. To jest ten właściwy układ, Nikola. Nie lekceważ mnie – skomentowałam pochmurnie jego kąśliwość, głęboko w nosie mając karykaturalność własnych wyobrażeń przy zestawieniu osobistych naszych proporcji. To przed nim miał drżeć świat, to on w wielkim ciele nieść miał wszechmocne groźby. Szkoda tylko, że od tego wybierał złośliwości i zaskakującą sieć grzeczności – jednocześnie. Uniosłam wysoko głowę, próbując poszarżować swym wyzbytym z byle mrugnięcia widzeniem. Spasowałam jednak po chwili, zasłuchując się w następujących później przeprosinach. Niespotykany był ten Krum, niemal zdążyłam zapomnieć o jego naturze. – Nie cieszy cię nasz widok – skomentowałam wymieciona z najmniejszej emocji. Nie pytałam, twierdziłam. Podobnym wnioskom trudno było się oprzeć. Wpuszczał nas, bo wypadało, lecz zapewne wolałby teraz zanurzać się we własnych sprawkach. Czy powinniśmy się wycofać? Po latach nagle wtrącaliśmy się w widmo jego niewiadomych spraw. Zabłocone buciory pozostawiały piaszczysty ślad na drewnianych podłogach. Co o tym myślał?
– Nie, nie masz podstaw mnie tak nazywać i nie rób tego – wygrzmiałam w końcu, tym razem patrząc spode łba, Brwi rozprostowały się gniewnie, a ciało spięło, chętne do ataku. Niewiele mi brakowało, by wbić w niego zirytowane pazury i bardziej dobitnie przedstawić swój pogląd. To, co robił, umniejszało mi. Tak to odczytywałam, nie odnajdując żadnej pieszczoty czy pochwały. Wychowano mnie wszak w kulcie siły, zaradności i wytrwałości. Mała kobieta to dziecko, a ja wyrosłam. Widać jednak on wcale tego nie zauważył. Nie zamierzałam odpuszczać. Gdy zaczął się krzątać po kątach, śledziłam go uważnie, wyczekując stosownego momentu. Co wyczyniał? Najpierw ze mnie szydził, a potem pozorował gościnność? Wzbudzone niedźwiedzie instynkty zaczynały czuwać w poszukiwaniu doskonałego momentu. Jakże niewygodnie mi było z jego niezrozumieniem. Beztroskie, neutralne pytanie ledwo musnęło ucho. – Od wiosny – odpowiedziałam mu za siebie. – Anglia stała się moim dobrym kierunkiem, tu mam swoje stado – odparłam jakimś jednak nienaturalnym dla siebie tonem, wciąż za warstwami myśli koncentrując się na analizowaniu swej wrogości. – Znajdę każdego – powróciłam do tego pierwszego zapytania, nie uznając, by zasługiwał na obfite opowieści w tym względzie. Jeden trop doprowadzał do jaskini byka. Nie potrzebowałam wiele pogłosek. Igor dobrze załatwił sprawę.
Postawiony na stole trunek przebudził życie śniące między deskami. Na moment ledwie zawiesiłam na szkle uwagę. Krum chciał toastu, we wschodnim stylu, porządnego picia już od progu. Ślad dobrej gościnności, może faktycznie wstęp do dobrego. Ja jednak musiałam zacząć od czegoś innego, nawet jeżeli uznawałam podobną propozycję za całkiem słuszną. Patrzyłam, jak szczerzył się przed flaszką, rozsiadły jak panisko na włościach. Słuchałam, jak prowokacyjnie raz jeszcze podejmuje próbę rozdrażnienia mnie. – Nie pozostawiasz mi wyboru, Krum – ostatni raz otworzyłam usta, a potem prędko oceniłam położenie Karkaroffa, nie podejrzewając przy tym, by jakkolwiek mógł mi przeszkodzić w zamiarze. Podeszłam do kowala i wystosowałam przeciwko niemu najlepsze narzędzie. Własną pięść w stronę jego nosa. Tak mocno, jak tylko potrafiłam. Miał się w końcu zamknąć i mnie uszanować. Bo czułam, że wcale tego nie czynił.
wyważony cios prosto w nochal Kruma
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Powietrze wybrzmiało zapachem niemego oczekiwania, niosąc ze sobą ten dziwacznie orzeźwiający powiew zwątpienia. W wielości wymienianych z nią spojrzeń kryło się szczere drżenie serca, autentyczne rozchwianie intencji z potrzebą; rytm tęsknoty, rozgorzałej przez jedno leciwe zerknięcie w parnych obłokach przypadkowości, mieszał się z paskudnym fałszem złości i pretensji, żalu i rozgoryczenia. Tamten porzucił go wszakże w niesprawiedliwym związku z jarzmem czynów starszych, ogrom zastałej winy znosząc na barki niewinnego chłopca; chłopca, który w niewiele od siebie starszym, bułgarskim druhu odnalazł widmo przyjaciela, swoistego autorytetu. W zasłyszanych od ojca porównaniach zawsze pozostawał względem niego tym leciwszym, z natury szczuplejszym i delikatniejszym, po prostu niewystarczającym; spragniony aprobaty duch pierwotnie sycił się potrzebą zjednania sił z przybranym bratem, w późniejszej fali kryzysu odnajdując w nich już tylko podstaw drażniącego kompleksu. Odwiecznie miał już chyba istnieć jako słabszy, blednący w postawności jego kończyn cień; w oczach dawnej miłości odeń starszego odwiecznie miał już chyba być tym niewiele znaczącym, gorszym i niezasługującym na stateczne kochanie, manekinem, żałośnie skomlącym o jej uwagę. Wbrew pokojowej inicjacji krew poczęła więc wrzeć w nim z jakąś niedookreśloną werwą, rysując Nikolę kolorem przebrzydłego wymagania; przeproś, wykwitło w umyśle niejako machinalnie, gdy tak ostentacyjnie uczepił się wzrokiem drewnianej połaci wciąż zaryglowanych drzwi. Ta niepokorność właśnie zgubić ich mogła w toku dzisiejszej dysputy, rozgrzewając przygasły konflikt na nowo; ta niepohamowana ciętość języka, zastała gdzieś w obliczu pierwszej wymiany spostrzeżeń, niosła się podłą prowokacją, celowo chyba poszukującą pobudki dla dawnej zwady. O ile nie przyznasz się wreszcie głośno do błędu.
— Twoja waluta od zawsze była przestarzała i pełna mankamentów. Rozliczałeś nią długi, które do mnie nie należały — stwierdził dość sucho, z naturalnym przekąsem konwersacji, manewrując obcym ich towarzyszce językiem, jakby zastygłe w sprzężeniu ich rodzin grzechy należeć miały wyłącznie do Bułgarii. Nieznane pozostawało jej wszakże tło ichniejszych niesnasek, być może również to współtowarzyszące odgrywającej się latami wojnie o ostatnie słowo, które w miałkim sporze o dominację chciał najpewniej mieć każdy z nich. — Ale nikt nie jest nieomylny. Jestem więc w stanie wybaczyć podobne nadużycia — kontynuował, wciąż cynicznie nakładając dzisiejszości kliszę niewspółczesnego filmu; więcej w tym teatrze emocjonalności było ponurej egzaltacji, niźli krzykliwej pretensji, choć w obliczu niezachęcającego wstępu najpewniej nie czyniło to wielkiej różnicy. Być może to nieskore powitanie, związane ciasno nićmi pozorowanej gościnności, tłumiącej pierwotność niezadowolenia, na powrót rozwarło weń stare, na pozór zabliźnione już, rany. A być może to on sam nie dorósł jeszcze do ugodowego paktu, w przesadniej natrętności powracając do niedokończonych w przeszłości spraw; spraw, wagę których należało być może wreszcie wyrównać. — To uznam zaś za pochlebstwo. I zarazem przyznam, iż cieszę się, że niektóre oczywistości zdołałeś w końcu pojąć — skwitował ostatnią z jego uwag, łagodząc nieco narosłe w kąśliwości ciśnienie; tym samym pozwolił sobie wreszcie, jako ten rozkapryszony arystokrata, przekroczyć próg skromnego domostwa, nienachalnym wzrokiem omiótłszy już wcześniej wyłaniające się z mroku kąty. Drewno, buchający ciepłem płomień, futra spoczywające na wzór dywanu i te ostatki światła wieczornej szarówki, przebijające się przez pobliskie okiennice; zapach ziół mieszał się z wonią topionego wosku i parafiny, gdzieniegdzie przebijał się jeszcze duszny wyraz dymnego wyziewu i strużyn wzburzonego kurzu. Szeroki stół, a przy nim kilka stabilnych krzeseł; upatrzywszy sobie jedno, zasiadł swobodnie na jego stelażu, w którejś z kieszeni spodni odnajdując sfatygowaną papierośnicę, w niej natomiast — skręconą w pośpiechu fajkę. Bez stosownych uprzejmości pozwolił sobie odpalić jej końcówkę, z nieskrywanym rozbawieniem wsłuchując się, niby bez przejęcia, w prowadzone przez pozostałą dwójkę utarczki. Ona denerwowała się, marszcząc zaciekle brwi i grożąc krzywdą już na wejściu, a on, jakże niewinnie, przemawiał do niej słodyczą godną niewyrośniętego dziecka; pozwolił im jednak wzajemnie ucierać sobie nosa, w poczuciu pozorowanej intymności, samemu z niemą dumą skupiwszy się na wchłanianiu uroków tego miejsca, łudząco podobnych tym, które zostawił na Północy na rzecz nowego dlań, angielskiego lądu.
— Nie raczyłeś nas zaprosić, więc sami zadbaliśmy o odnowienie kontaktu — rzucił spokojnie w eter, pozbywając się końcówki dogasającego papierosa w żarze pobliskiego paleniska. — Ja od wiosny zeszłego roku — dodał wkrótce, tuż po wyznaniu Varyi, dalej w głoskach norweskiej mowy, bezgłosym wzrokiem aprobaty oceniając krzątającego się tu i ówdzie gospodarza, w wymownym pośpiechu rozglądającego się za czymś mocniejszym. Kojącym nerwy albo skutecznie je podżegającym, bo choć troje sylwetek odzianych było niegdyś w czerwień szkolnych mundurków, dziś zdawali się majaczyć przed swoimi licami z zupełnie odmienną manierą, jakby u każdego punkt ciężkości zapadł w zupełnie odmiennej szerokości geograficznej. Jego nadal wiódł ojczysty, jugosłowiański sentyment, ją równie mocno kierowały instynkty zimnej Syberii, a tylko Igor, tylko on, oddał się mackom degenerującej, wyspiarskiej cywilizacji, sczeznąc z wolna w zepsuciu lokalnych zwyczajów. Czy to miało podzielić ich już odwiecznie? — Twoja niedoszła narzeczona też tu jest, wiedziałeś o tym? — podpytał po chwili, z wibrującą satysfakcją przyjmując w dłoń kieliszek przejrzystej gorzałki. Przed upiciem jej zawartości nie oszczędził sobie perfidnej konstatacji. — Pozostajemy w bliskich stosunkach. Możesz spróbować na powrót wkupić się w jej łaski, ale będzie to raczej pobożne życzenie głupca. — Kłamstwo rozlało się po kościach bułgarską drwiną, szpetnie, jakby w niedorosłej potyczce o kobietę, która nie należała przecież do żadnego z nich. Kiedyś jednak była nastoletnim ukochaniem tamtego, w ślepej afirmacji szczenięcego uznania wpatrzonego w Tatianę jak w najpiękniejszy z obrazków, którego choć raz chciał posmakować i on; głuchy dźwięk niemalże złamanego z zazdrości nosa hałaśliwie przypomniał teraz o konfrontacji, kiedy kornie przyszło mu spuścić głowę, kiedy kornie zgodzić się musiał z osobistą porażką. Równie upokarzającym był zastały znienacka cios, znaczący twarz Nikoli cieknącą niechybnie krwią; ciche parsknięcie opuściło jego usta, ale wyrosła w dłoni mężczyzny różdżka nadała sytuacji sugestywnej powagi. Podniósł się więc gwałtownie z dotychczasowej stateczności, wpychając się w samo epicentrum niespodziewanego porywu emocjonalności.
— Uspokójcie się, oboje. Odłóż to — zwrócił się do niego, skinieniem głowy wskazując na magiczny oręż. Nie podnoś na nią ręki. — Napijmy się, Varya musi spuścić z tonu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Twoja waluta od zawsze była przestarzała i pełna mankamentów. Rozliczałeś nią długi, które do mnie nie należały — stwierdził dość sucho, z naturalnym przekąsem konwersacji, manewrując obcym ich towarzyszce językiem, jakby zastygłe w sprzężeniu ich rodzin grzechy należeć miały wyłącznie do Bułgarii. Nieznane pozostawało jej wszakże tło ichniejszych niesnasek, być może również to współtowarzyszące odgrywającej się latami wojnie o ostatnie słowo, które w miałkim sporze o dominację chciał najpewniej mieć każdy z nich. — Ale nikt nie jest nieomylny. Jestem więc w stanie wybaczyć podobne nadużycia — kontynuował, wciąż cynicznie nakładając dzisiejszości kliszę niewspółczesnego filmu; więcej w tym teatrze emocjonalności było ponurej egzaltacji, niźli krzykliwej pretensji, choć w obliczu niezachęcającego wstępu najpewniej nie czyniło to wielkiej różnicy. Być może to nieskore powitanie, związane ciasno nićmi pozorowanej gościnności, tłumiącej pierwotność niezadowolenia, na powrót rozwarło weń stare, na pozór zabliźnione już, rany. A być może to on sam nie dorósł jeszcze do ugodowego paktu, w przesadniej natrętności powracając do niedokończonych w przeszłości spraw; spraw, wagę których należało być może wreszcie wyrównać. — To uznam zaś za pochlebstwo. I zarazem przyznam, iż cieszę się, że niektóre oczywistości zdołałeś w końcu pojąć — skwitował ostatnią z jego uwag, łagodząc nieco narosłe w kąśliwości ciśnienie; tym samym pozwolił sobie wreszcie, jako ten rozkapryszony arystokrata, przekroczyć próg skromnego domostwa, nienachalnym wzrokiem omiótłszy już wcześniej wyłaniające się z mroku kąty. Drewno, buchający ciepłem płomień, futra spoczywające na wzór dywanu i te ostatki światła wieczornej szarówki, przebijające się przez pobliskie okiennice; zapach ziół mieszał się z wonią topionego wosku i parafiny, gdzieniegdzie przebijał się jeszcze duszny wyraz dymnego wyziewu i strużyn wzburzonego kurzu. Szeroki stół, a przy nim kilka stabilnych krzeseł; upatrzywszy sobie jedno, zasiadł swobodnie na jego stelażu, w którejś z kieszeni spodni odnajdując sfatygowaną papierośnicę, w niej natomiast — skręconą w pośpiechu fajkę. Bez stosownych uprzejmości pozwolił sobie odpalić jej końcówkę, z nieskrywanym rozbawieniem wsłuchując się, niby bez przejęcia, w prowadzone przez pozostałą dwójkę utarczki. Ona denerwowała się, marszcząc zaciekle brwi i grożąc krzywdą już na wejściu, a on, jakże niewinnie, przemawiał do niej słodyczą godną niewyrośniętego dziecka; pozwolił im jednak wzajemnie ucierać sobie nosa, w poczuciu pozorowanej intymności, samemu z niemą dumą skupiwszy się na wchłanianiu uroków tego miejsca, łudząco podobnych tym, które zostawił na Północy na rzecz nowego dlań, angielskiego lądu.
— Nie raczyłeś nas zaprosić, więc sami zadbaliśmy o odnowienie kontaktu — rzucił spokojnie w eter, pozbywając się końcówki dogasającego papierosa w żarze pobliskiego paleniska. — Ja od wiosny zeszłego roku — dodał wkrótce, tuż po wyznaniu Varyi, dalej w głoskach norweskiej mowy, bezgłosym wzrokiem aprobaty oceniając krzątającego się tu i ówdzie gospodarza, w wymownym pośpiechu rozglądającego się za czymś mocniejszym. Kojącym nerwy albo skutecznie je podżegającym, bo choć troje sylwetek odzianych było niegdyś w czerwień szkolnych mundurków, dziś zdawali się majaczyć przed swoimi licami z zupełnie odmienną manierą, jakby u każdego punkt ciężkości zapadł w zupełnie odmiennej szerokości geograficznej. Jego nadal wiódł ojczysty, jugosłowiański sentyment, ją równie mocno kierowały instynkty zimnej Syberii, a tylko Igor, tylko on, oddał się mackom degenerującej, wyspiarskiej cywilizacji, sczeznąc z wolna w zepsuciu lokalnych zwyczajów. Czy to miało podzielić ich już odwiecznie? — Twoja niedoszła narzeczona też tu jest, wiedziałeś o tym? — podpytał po chwili, z wibrującą satysfakcją przyjmując w dłoń kieliszek przejrzystej gorzałki. Przed upiciem jej zawartości nie oszczędził sobie perfidnej konstatacji. — Pozostajemy w bliskich stosunkach. Możesz spróbować na powrót wkupić się w jej łaski, ale będzie to raczej pobożne życzenie głupca. — Kłamstwo rozlało się po kościach bułgarską drwiną, szpetnie, jakby w niedorosłej potyczce o kobietę, która nie należała przecież do żadnego z nich. Kiedyś jednak była nastoletnim ukochaniem tamtego, w ślepej afirmacji szczenięcego uznania wpatrzonego w Tatianę jak w najpiękniejszy z obrazków, którego choć raz chciał posmakować i on; głuchy dźwięk niemalże złamanego z zazdrości nosa hałaśliwie przypomniał teraz o konfrontacji, kiedy kornie przyszło mu spuścić głowę, kiedy kornie zgodzić się musiał z osobistą porażką. Równie upokarzającym był zastały znienacka cios, znaczący twarz Nikoli cieknącą niechybnie krwią; ciche parsknięcie opuściło jego usta, ale wyrosła w dłoni mężczyzny różdżka nadała sytuacji sugestywnej powagi. Podniósł się więc gwałtownie z dotychczasowej stateczności, wpychając się w samo epicentrum niespodziewanego porywu emocjonalności.
— Uspokójcie się, oboje. Odłóż to — zwrócił się do niego, skinieniem głowy wskazując na magiczny oręż. Nie podnoś na nią ręki. — Napijmy się, Varya musi spuścić z tonu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Igor Karkaroff dnia 19.03.24 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czuł, jakby czas zwolnił bieg, gdy spojrzał na Igora. W jego wnętrzu wirowała mieszanka uczuć - ciekawość, niepewność i cicha nadzieja. Z każdym uderzeniem serca, emocje tańczyły w jego duszy, malując obrazy niewyrażalnych myśli i pragnień. Czuł się jak w wirze, unoszony falami niewiadomego, które rozsadzały granice jego dotychczasowej pewności. Głęboki oddech wypełnił jego płuca, kiedy spojrzał w niezmienne, pewne siebie oczy druha. Były one jak okno do świata pełnego tajemnic i nieodgadnionych zakątków. W cieniu tamtych spojrzeń ukryte były historie i wspomnienia, które miały moc dotrzeć do najgłębszych zakamarków jego duszy.
Każdy ruch, każde słowo, było jak drobny element układanki, którą Nikola starał się rozgryźć. Chciał zrozumieć, co kryje się pod powierzchnią tego cwanego i opryskliwego, zewnętrznego pancerza. Czy jest tam jeszcze iskra tego, co kiedyś łączyło ich w trwałym potrzasku przyjaźni? Czy może czas i życiowe zawirowania sprawiły, że stał się kimś zupełnie obcym, nie do poznania? Te pytania krążyły wokół jego myśli jak motyle unoszące się w letnim powietrzu. Ale w całym tym chaosie emocji, Nikola czuł też coś głębszego — tęsknotę za bliskością, która kiedyś ich łączyła, i niepokój przed nieuchronną rzeczywistością, która mogła ich rozdzielić na zawsze. Przeczuwał, że próbował go testować, rzucając słowami jak pociskami, ale próbując zachować kontrolę nad sytuacją, udawał obojętność. Wiedział, że to gra, którą obaj znali doskonale — gra złożona z pozorów, podśmiechujek i ukrytych znaczeń. Jego serce biło szybciej, gdy próbował odczytać intencje z każdym kolejnym zdaniem. Czuł się jak na polu bitwy, gdzie każde słowo było nowym atakiem, ale też szansą na przebicie się przez zasłonę niechęci i odzyskanie dawnego porozumienia. Chwycił kieliszek, wznosząc go w geście powitania, ale w jego dłoni drżała niepewność i smutek. Czy naprawdę musiałby zatracić część siebie, by odzyskać to, co stracił w wirze przemijającego czasu i życiowych zmagań? Czy pojednanie mogłoby przywrócić to, co zostało zgubione w mroku dawnych sporów? Te pytania krążyły w jego umyśle, ale w chwilowej ucieczce od smutku i goryczy postępowania, sięgnął po kieliszek, gotów wypić ze swoim byłym towarzyszem, choć wciąż nie wiedział, czy to przyniesie im ukojenie, czy też kolejny rozłam.
- Naszej towarzyszki niedoli nie miałem prawa ujrzeć, zaś panicza… - manewrował pośród dwóch istotnych im języków, by oszczędzić pewne mankamenty Varyi. Nie zwykł źle mawiać przy kobietach, wyznawał zasadę szacunki, jakie by każda z nich nie była i narobiła boleści. Nigdy nie podniósł na żadną dłoni i tego, nie zrobi, był nazwany dzikusem, przybłędą na tutejszych włościach. Jednak tylko drobnymi kwestiami mógł podtrzymać swoją tożsamość i okazać dumę, nie przejmując się słowami nikogo. - Rozpoznałem choć późno, nie zamierzałem podjąć żadnych kroków, wyciągnąć dłoni. Arystokracja nie może bratać się z plebsem, racja?
Zanurzył się w chwili, gdy znów napełniał kieliszki, odwracając swoje spojrzenie ku Varyi, która z wyostrzonymi zmysłami obserwowała go z wyrazem zdenerwowania. Była dzika, temperamentna, niezbyt różniąca się od niego, a jednocześnie tak bliska jego sercu. Obserwując jej dzikość, przypomniał sobie czasy, gdy ich drogi przecinały się w najmniej oczekiwanych miejscach, na skraju lasów i na polach bitewnych. To ona była tą, która otaczała jego siostrę opieką, która chroniła ją przed niebezpieczeństwami i trzymała nadzieję w najtrudniejszych chwilach.
Czuł, jak ciężar długu spoczywa na jego barkach, czuł potrzebę wyrażenia wdzięczności, ale także pragnienie rozliczenia się. Wiedział, że wcześniej czy później nadejdzie czas, aby wyrazić swoje uczucia i uregulować rachunki, które pozostawały między nimi. Ale na razie, w tej chwili, był tylko cichym obserwatorem, gotowym na to, co przyniesie kolejna odsłona ich spotkania.
- Jesteś doskonałym tropicielem, dla Ciebie nie ma żadnych przeszkód, by coś odnaleźć - mruknął, jednocześnie szeregując wypowiedź drugiego rówieśnika. Odczuł nagły podmuch złości, gdy imię Tatiany wypłynęło z ust towarzysza. Wspomnienie z dawnych lat, pierwsze uczucie, które wyostrzyło jego serce. W jego pamięci Tatiana w tamtych czasach była obrazem niewinności i miłości, która płonęła tak jasno, jak płomień świecy. A dziś? Jednak zanim mógł odpowiedzieć, poczuł uderzenie na swojej twarzy, jak cios małej pięści, który zaskoczył go swoją gwałtownością. Nagły ból rozprzestrzenił się w jego nosie, a gorąca krew zaczęła kapać mu po brodzie. Zdumiony i ogłuszony, wycofał się lekko, sięgając do nosa, by sprawdzić stopień szkody. Oparłszy się na instynktach zdobytych w czasie trudów życia, szybko sięgnął po swoją ukrytą różdżkę. - No proszę… Chwalę Twoje doskonałe umiejętności i siłę, niedźwiedzico. Cieszę się i pragnę cicho w sercu, byś nie zatraciła się przez tutejsze realia i restrykcje.
Wierna mu towarzyszka, symbol jego siły i determinacji w obliczu przeciwności losu. Teraz, wystawiona w kierunku dziewczyny, miała stanowić jedynie ostrzeżenie, nie gest agresji. Jednak wraz z chłodem bijącym od jego osoby i spojrzeniem, które przemawiało za nim, jego postawa wydawała się mroczna i nieprzystępna. W tej chwili stracił swe dawne ciepło i pozytywne cechy, zamieniając je na surową determinację i chłód, który przemawiał o konieczności ochrony i obrony. Nijak przejął się spływającą posoką z nosa, przecież wielokrotnie bywał w niego raniony. Zastanawiał się jedynie, na co bardziej ma reagować; na poruszenie negatywnych wspomnień, czy otrzymaną ranę. Ruchem nadgarstka wskazał na krzesło, nakazując, by również usiadła obok niech. Przecież tak pragnęli jego obecności, a teraz?
- Myślisz, że wspominając o mojej byłej już wybrance, cokolwiek zdziałasz? Wybijesz mnie z wewnętrznego spokoju i co? Nie jestem takim prostakiem i szczeniakiem, jak Ty niegdyś i obecnie - przemówił w ich rodzimym języku, odkładając swój atrybut na blat stołu. Pochwycił kraniec rękawa noszonej koszuli, wycierając spływającą krew. Zabolało, przyznawał się samemu sobie bez bicia i cienia zawahania. Czy jednak bolała go na nowo otworzona blizna, wspomnienia tamtejszych dni. Pragniesz zagrywać brudno jak nasi ojcowie? Nie dam się, Igorze. - Kończąc naszą bliską relację, życzyłem jej jedynie szczęścia, dostatniego życia i spokoju, nadal to podtrzymuję.
Rzucił pojedyncze przekleństwo w swoich myślach, czując ból po uderzeniu, które spowodowało, że ciemna posoka pokazała się na jego ubraniu. Choć nie był złamany, to miał pewność, że będzie czuł to uderzenie jeszcze przez jakiś czas. Jednak mimo to, pojawił się na jego twarzy krótki uśmiech - uśmiech pełen nostalgii, który oznajmiał, że na chwilę wróciły wspomnienia temperamentu z przeszłości.
- Jakże obserwowałem Twoje skakanie i nadzieję, które jawiłeś względem niej. I co uzyskałeś, Karkaroff? - ponownie oparł się wygodnie, wypijając drugi kieliszek. Nie skrzywił się, gorąc odczuwany w przełyku pomógł swoiście zataić ból istnienia, ten najbardziej dotkliwy. Dalej przyciskał materiał do nosa. - Trzykrotnie ona obróci Cię wokół palca, będziesz marionetką w rękach mistrzyni. Aż mi jej szkoda, że akurat na Ciebie tutaj trafiło, baw się dobrze.
Tracę - 18 PŻ przez cios w nochala, krwotok
Każdy ruch, każde słowo, było jak drobny element układanki, którą Nikola starał się rozgryźć. Chciał zrozumieć, co kryje się pod powierzchnią tego cwanego i opryskliwego, zewnętrznego pancerza. Czy jest tam jeszcze iskra tego, co kiedyś łączyło ich w trwałym potrzasku przyjaźni? Czy może czas i życiowe zawirowania sprawiły, że stał się kimś zupełnie obcym, nie do poznania? Te pytania krążyły wokół jego myśli jak motyle unoszące się w letnim powietrzu. Ale w całym tym chaosie emocji, Nikola czuł też coś głębszego — tęsknotę za bliskością, która kiedyś ich łączyła, i niepokój przed nieuchronną rzeczywistością, która mogła ich rozdzielić na zawsze. Przeczuwał, że próbował go testować, rzucając słowami jak pociskami, ale próbując zachować kontrolę nad sytuacją, udawał obojętność. Wiedział, że to gra, którą obaj znali doskonale — gra złożona z pozorów, podśmiechujek i ukrytych znaczeń. Jego serce biło szybciej, gdy próbował odczytać intencje z każdym kolejnym zdaniem. Czuł się jak na polu bitwy, gdzie każde słowo było nowym atakiem, ale też szansą na przebicie się przez zasłonę niechęci i odzyskanie dawnego porozumienia. Chwycił kieliszek, wznosząc go w geście powitania, ale w jego dłoni drżała niepewność i smutek. Czy naprawdę musiałby zatracić część siebie, by odzyskać to, co stracił w wirze przemijającego czasu i życiowych zmagań? Czy pojednanie mogłoby przywrócić to, co zostało zgubione w mroku dawnych sporów? Te pytania krążyły w jego umyśle, ale w chwilowej ucieczce od smutku i goryczy postępowania, sięgnął po kieliszek, gotów wypić ze swoim byłym towarzyszem, choć wciąż nie wiedział, czy to przyniesie im ukojenie, czy też kolejny rozłam.
- Naszej towarzyszki niedoli nie miałem prawa ujrzeć, zaś panicza… - manewrował pośród dwóch istotnych im języków, by oszczędzić pewne mankamenty Varyi. Nie zwykł źle mawiać przy kobietach, wyznawał zasadę szacunki, jakie by każda z nich nie była i narobiła boleści. Nigdy nie podniósł na żadną dłoni i tego, nie zrobi, był nazwany dzikusem, przybłędą na tutejszych włościach. Jednak tylko drobnymi kwestiami mógł podtrzymać swoją tożsamość i okazać dumę, nie przejmując się słowami nikogo. - Rozpoznałem choć późno, nie zamierzałem podjąć żadnych kroków, wyciągnąć dłoni. Arystokracja nie może bratać się z plebsem, racja?
Zanurzył się w chwili, gdy znów napełniał kieliszki, odwracając swoje spojrzenie ku Varyi, która z wyostrzonymi zmysłami obserwowała go z wyrazem zdenerwowania. Była dzika, temperamentna, niezbyt różniąca się od niego, a jednocześnie tak bliska jego sercu. Obserwując jej dzikość, przypomniał sobie czasy, gdy ich drogi przecinały się w najmniej oczekiwanych miejscach, na skraju lasów i na polach bitewnych. To ona była tą, która otaczała jego siostrę opieką, która chroniła ją przed niebezpieczeństwami i trzymała nadzieję w najtrudniejszych chwilach.
Czuł, jak ciężar długu spoczywa na jego barkach, czuł potrzebę wyrażenia wdzięczności, ale także pragnienie rozliczenia się. Wiedział, że wcześniej czy później nadejdzie czas, aby wyrazić swoje uczucia i uregulować rachunki, które pozostawały między nimi. Ale na razie, w tej chwili, był tylko cichym obserwatorem, gotowym na to, co przyniesie kolejna odsłona ich spotkania.
- Jesteś doskonałym tropicielem, dla Ciebie nie ma żadnych przeszkód, by coś odnaleźć - mruknął, jednocześnie szeregując wypowiedź drugiego rówieśnika. Odczuł nagły podmuch złości, gdy imię Tatiany wypłynęło z ust towarzysza. Wspomnienie z dawnych lat, pierwsze uczucie, które wyostrzyło jego serce. W jego pamięci Tatiana w tamtych czasach była obrazem niewinności i miłości, która płonęła tak jasno, jak płomień świecy. A dziś? Jednak zanim mógł odpowiedzieć, poczuł uderzenie na swojej twarzy, jak cios małej pięści, który zaskoczył go swoją gwałtownością. Nagły ból rozprzestrzenił się w jego nosie, a gorąca krew zaczęła kapać mu po brodzie. Zdumiony i ogłuszony, wycofał się lekko, sięgając do nosa, by sprawdzić stopień szkody. Oparłszy się na instynktach zdobytych w czasie trudów życia, szybko sięgnął po swoją ukrytą różdżkę. - No proszę… Chwalę Twoje doskonałe umiejętności i siłę, niedźwiedzico. Cieszę się i pragnę cicho w sercu, byś nie zatraciła się przez tutejsze realia i restrykcje.
Wierna mu towarzyszka, symbol jego siły i determinacji w obliczu przeciwności losu. Teraz, wystawiona w kierunku dziewczyny, miała stanowić jedynie ostrzeżenie, nie gest agresji. Jednak wraz z chłodem bijącym od jego osoby i spojrzeniem, które przemawiało za nim, jego postawa wydawała się mroczna i nieprzystępna. W tej chwili stracił swe dawne ciepło i pozytywne cechy, zamieniając je na surową determinację i chłód, który przemawiał o konieczności ochrony i obrony. Nijak przejął się spływającą posoką z nosa, przecież wielokrotnie bywał w niego raniony. Zastanawiał się jedynie, na co bardziej ma reagować; na poruszenie negatywnych wspomnień, czy otrzymaną ranę. Ruchem nadgarstka wskazał na krzesło, nakazując, by również usiadła obok niech. Przecież tak pragnęli jego obecności, a teraz?
- Myślisz, że wspominając o mojej byłej już wybrance, cokolwiek zdziałasz? Wybijesz mnie z wewnętrznego spokoju i co? Nie jestem takim prostakiem i szczeniakiem, jak Ty niegdyś i obecnie - przemówił w ich rodzimym języku, odkładając swój atrybut na blat stołu. Pochwycił kraniec rękawa noszonej koszuli, wycierając spływającą krew. Zabolało, przyznawał się samemu sobie bez bicia i cienia zawahania. Czy jednak bolała go na nowo otworzona blizna, wspomnienia tamtejszych dni. Pragniesz zagrywać brudno jak nasi ojcowie? Nie dam się, Igorze. - Kończąc naszą bliską relację, życzyłem jej jedynie szczęścia, dostatniego życia i spokoju, nadal to podtrzymuję.
Rzucił pojedyncze przekleństwo w swoich myślach, czując ból po uderzeniu, które spowodowało, że ciemna posoka pokazała się na jego ubraniu. Choć nie był złamany, to miał pewność, że będzie czuł to uderzenie jeszcze przez jakiś czas. Jednak mimo to, pojawił się na jego twarzy krótki uśmiech - uśmiech pełen nostalgii, który oznajmiał, że na chwilę wróciły wspomnienia temperamentu z przeszłości.
- Jakże obserwowałem Twoje skakanie i nadzieję, które jawiłeś względem niej. I co uzyskałeś, Karkaroff? - ponownie oparł się wygodnie, wypijając drugi kieliszek. Nie skrzywił się, gorąc odczuwany w przełyku pomógł swoiście zataić ból istnienia, ten najbardziej dotkliwy. Dalej przyciskał materiał do nosa. - Trzykrotnie ona obróci Cię wokół palca, będziesz marionetką w rękach mistrzyni. Aż mi jej szkoda, że akurat na Ciebie tutaj trafiło, baw się dobrze.
Tracę - 18 PŻ przez cios w nochala, krwotok
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Niemal zapomniałam, nieomal wygasiłam z pamięci dawno niezastany pod skórą impuls, widmo utarczki, gorycz wzajemnego niedopowiedzenia. Dziś przybierały inne kształt, dziś rozrosły się i śmiały przyatakować z większą finezją. Gdy opadły uczniowskie kołnierze, czerwień wciąż zagrzewać mogła umysły do bitwy. Tak kiedyś jak i teraz. Bacznie nasłuchiwałam pierwszego sygnału do boju. Stałam pomiędzy niby brzmiącymi znajomo, a jednak pomazanymi wciąż w niepojęciu komunikatami dwóch mężczyzn – ograbiona z możliwości rozeznania się w pełnej sprawie. Posiadałam jednak coś unikatowego, istotny dar w oku do szczegółu. Skupieni na rzucaniu w siebie grzmiących słów być może pominęli fakt egzystowania pod stałą obserwacją myśliwego. Ten zazwyczaj wstrzymywał strzałę, dopóki nie nabrał pewności co do pory i natury zwierzęcego temperamentu. Znałam ich, obydwóch, a jednak trudno było wytrącić z myśli nowe dość przeczucie – że za chwilę odnaleźć mi będzie dane każdego zupełnie na nowo. Ostatnie tygodnie zaznaczone nieodgadnioną obecnością Karkaroffa już napędzały niemożliwą czarodziejską machinę. Oswojone stawało się nieoswojone. Czy może wręcz przeciwnie? Złapani wzajemnego drogowskazu stawaliśmy u zaczątków zupełnie nowej drogi. Daleko od ziemi, która nas zrodziła, od pieśni, w kołysaniu której rośliśmy w siłę. Zderzenie trzech głów przynieść miało jakąś rewelację. Magia nie obdarzyła mnie wróżebnym okiem, bym mogła odważyć się przewidywać. Pozostały mi tylko te dobrze rozpracowane metody łowienia śladów. Oni dwaj zdawali się być nimi przesiąknięci w tej wyjątkowej warstwie, której nigdy wcześniej nie dane mi było podglądać.
– Nie ma wstydu w twojej krwi i pochodzeniu, Krum – podkreśliłam, nie pojmując, jakim cudem zdołał przychylić się do tak durnego wniosku. Czuł się gorszy, choć wcale nie powinien. Podobna moc rozpuszczała się w naszej krwi. Byliśmy prawdziwymi czarodziejami, godniejszymi od wielu mieszańców bezprawnie zagrabiających nasz świat. Uważał inaczej? Wabiąca woń alkoholu połaskotała moje nozdrza, gdy opróżnił kielich. Za chwilę i ja miałam zwilżyć wargi i dołączyć do braterskiego rytuału. Drażniły mnie tajemnicze dyskusje. Równie dobrze mogli złorzeczyć mi, gdy dzieliłam z nimi wspólną godzinę. Rozsiadali się, a ja wciąż stałam, zainteresowanie przelewając na pustelnicze wyposażenie, informacje podkreślone obecnością drobnych przedmiotów. W większości zupełnie nudnych i spodziewanych w samotnym egzystowaniu magicznego rzemieślnika. – Nie ma, zapamiętaj to dobrze – odpowiedziałam posępnie, próbując przy końcu nieco zaostrzyć zdanie. Świadoma swej zdolności nie zamierzałam się nigdy się jej wyrzekać. Igor i Krum mogli zbiec, lecz nigdy nie na długo. Zawsze pozostawiali za sobą trop. Zawsze was znajdę. Obróciłam się w stronę tego drugiego, Igora, by wiedział, że Nikola nie był wyłącznym adresatem mojego skąpego przekazu. Narodziłam się, by znajdować i łapać. Pragnienie osaczenia wyrysowywać miało każdy powzięty szlak.
Między szklanym brzdękiem wyłapałam wątek nowy i dość interesujący. Ponad męskimi kielichami zapadło hasło. Narzeczona. Przed laty niezachęcona światem plotek i społecznych sensacji wybierałam lasy i samotną walkę. Podniecone głosy zmieniałam na łamiące się przy naciskach łap gałęzie albo szelest tułaczki. Tym razem z nietypowym skupieniem, wyłuskać próbowałam coś więcej. Zadrapana czy zagojona rana? A może dawno przybladły ślad znajomości? O kim mówili? Nie pozwalali mi jednak na nic, wciąż konwersując w mowie swych ojców. Odgłos niezadowolenia poprzedził znużony gest składających się na ramionach dłoni. Po co ja tu w ogóle przylazłam, skoro nawet nie pozwalali zasłuchać mi się w swoich historiach? - Odejdę, jeżeli nie przestaniecie– wyznałam srogo, gotowa zacisnąć zaraz pięści i faktycznie ów zamiar zrealizować. Nie żartowałam. Mroźną groźbą spróbowałam liznąć ich nieprzychylne dla mnie języki.
Zanim nadeszła zima, wzrosła jednak niewygoda podrzucanych przez szerokiego chłopaka czułostek. Niegodnych mojej osoby, jawnie igrających z niedźwiedzią naturą. Pięść wbiła się w wystający z twarzy nochal, zmącając nietykalność bułgarskiego opryszka. A masz, głupku. Widać potrzebował czegoś ponad wyraźnie zarysowane słowa, potrzebował, bym wbiła mu szacunek do mnie ostro do łba. Prawił tymi złotymi ustami, ale zaraz znowu przeczył, zagrzewając mnie gniewnie do bolesnego upomnienia. Z zadowoleniem przyjrzałam się krwistej wstążce, która prędko zaczęła wsiąkać w materiał na piersi. Nie obchodziła mnie jego różdżka, nie obchodziło mi, czy spróbuje się podobnym gestem odpłacić. Osiągnęłam swoje. Przekonał się o prawdzie mojego uczucia. Igor nadszedł prędko, pozostawiając za sobą ledwo do mnie wtedy dolatujący odgłos śmiechu. Przyjrzałam mu się jeszcze przez chwile rozjuszona, jeszcze wtedy napięta i nieopuszczająca pozycji bojowej. Pierś wzniosła się w łykanym dumnie oddechu, a ja próbowałam przebić go na wylot wejrzeniem. Jaki miał zamiar? Istotnie, potrzebowałam się napić, natychmiast. Wrażenie po własnoręcznie ofiarowanym bólu głębokim prądem przetoczyło się przez całe ciało.
- Nie musisz chwalić. Wolę, byś słuchał i mnie poważał – obwieściłam w odpowiedzi na wystosowaną przez niego wiązankę pochlebstwa. W tych okolicznościach podobne zwroty działy prędzej jak... płachta na byka. Nie tego oczekiwałam. – Skończyłam – zakomunikowałam w stronę Igora, dając mu tym samym sygnał, że żadna różdżka nie była nam już potrzebna. Teraz zamierzałam zająć się sączeniem uszykowanego przez gospodarza trunku. Przysiadłam nieopodal nich, może nieco bardziej topornie niż zazwyczaj, i łakomie objęłam dłonią szkło. W rosyjskim duchu bez zawahania opróżniłam zawartość naczynia, czując jak gorąca iskra przesuwa się od przełyku do żołądka. Oni zaś prędko powrócili do bułgarskiego paplania i gdybym tylko miała podobny nawyk w zwyczaju, zapewne wywróciłabym oczami. Zamiast tego oparłam się z większą swobodą, niewystygła wciąż po energicznym wyskoku, i raz jeszcze obrzuciłam wzrokiem zaczerwieniony nos. Polubiłam ten obrazek. Zaaferowane ciało przebudziło się, ciepło skierowało palce do zapięcia przy górnej części łowieckiego stroju i tak dwa guziki ustąpiły, odsłaniając skrawek bladej skóry. Rozgrzałam się, lecz prędzej ciosem, niżeli pierwszą szklaneczką napoju. Uczucie to zaś nijak nie chciało ustąpić, podrygiwało gdzieś jeszcze w zakamarkach ciała. Po pierwszej strzale nachodziło pragnienie na kolejną. Przechyliłam się gwałtowniej do stolika i dolałam jeszcze. Przecież i tak pozostawali głęboko zanurzeni w swoich sprawkach. Pogładziłam lekko, niemal w pieszczocie, zaczerwienie na własnych kostkach. Byłam niespokojna. – Jeszcze – zarządziłam dokładnie tak, jak to moi dziadowie mieli w zwyczaju i wskazałam z sugestią na ich własne szklaneczki. Jeszcze, echem odbijało się o nieznane im zakamarki moich myśli. Jeszcze co?
– Nie ma wstydu w twojej krwi i pochodzeniu, Krum – podkreśliłam, nie pojmując, jakim cudem zdołał przychylić się do tak durnego wniosku. Czuł się gorszy, choć wcale nie powinien. Podobna moc rozpuszczała się w naszej krwi. Byliśmy prawdziwymi czarodziejami, godniejszymi od wielu mieszańców bezprawnie zagrabiających nasz świat. Uważał inaczej? Wabiąca woń alkoholu połaskotała moje nozdrza, gdy opróżnił kielich. Za chwilę i ja miałam zwilżyć wargi i dołączyć do braterskiego rytuału. Drażniły mnie tajemnicze dyskusje. Równie dobrze mogli złorzeczyć mi, gdy dzieliłam z nimi wspólną godzinę. Rozsiadali się, a ja wciąż stałam, zainteresowanie przelewając na pustelnicze wyposażenie, informacje podkreślone obecnością drobnych przedmiotów. W większości zupełnie nudnych i spodziewanych w samotnym egzystowaniu magicznego rzemieślnika. – Nie ma, zapamiętaj to dobrze – odpowiedziałam posępnie, próbując przy końcu nieco zaostrzyć zdanie. Świadoma swej zdolności nie zamierzałam się nigdy się jej wyrzekać. Igor i Krum mogli zbiec, lecz nigdy nie na długo. Zawsze pozostawiali za sobą trop. Zawsze was znajdę. Obróciłam się w stronę tego drugiego, Igora, by wiedział, że Nikola nie był wyłącznym adresatem mojego skąpego przekazu. Narodziłam się, by znajdować i łapać. Pragnienie osaczenia wyrysowywać miało każdy powzięty szlak.
Między szklanym brzdękiem wyłapałam wątek nowy i dość interesujący. Ponad męskimi kielichami zapadło hasło. Narzeczona. Przed laty niezachęcona światem plotek i społecznych sensacji wybierałam lasy i samotną walkę. Podniecone głosy zmieniałam na łamiące się przy naciskach łap gałęzie albo szelest tułaczki. Tym razem z nietypowym skupieniem, wyłuskać próbowałam coś więcej. Zadrapana czy zagojona rana? A może dawno przybladły ślad znajomości? O kim mówili? Nie pozwalali mi jednak na nic, wciąż konwersując w mowie swych ojców. Odgłos niezadowolenia poprzedził znużony gest składających się na ramionach dłoni. Po co ja tu w ogóle przylazłam, skoro nawet nie pozwalali zasłuchać mi się w swoich historiach? - Odejdę, jeżeli nie przestaniecie– wyznałam srogo, gotowa zacisnąć zaraz pięści i faktycznie ów zamiar zrealizować. Nie żartowałam. Mroźną groźbą spróbowałam liznąć ich nieprzychylne dla mnie języki.
Zanim nadeszła zima, wzrosła jednak niewygoda podrzucanych przez szerokiego chłopaka czułostek. Niegodnych mojej osoby, jawnie igrających z niedźwiedzią naturą. Pięść wbiła się w wystający z twarzy nochal, zmącając nietykalność bułgarskiego opryszka. A masz, głupku. Widać potrzebował czegoś ponad wyraźnie zarysowane słowa, potrzebował, bym wbiła mu szacunek do mnie ostro do łba. Prawił tymi złotymi ustami, ale zaraz znowu przeczył, zagrzewając mnie gniewnie do bolesnego upomnienia. Z zadowoleniem przyjrzałam się krwistej wstążce, która prędko zaczęła wsiąkać w materiał na piersi. Nie obchodziła mnie jego różdżka, nie obchodziło mi, czy spróbuje się podobnym gestem odpłacić. Osiągnęłam swoje. Przekonał się o prawdzie mojego uczucia. Igor nadszedł prędko, pozostawiając za sobą ledwo do mnie wtedy dolatujący odgłos śmiechu. Przyjrzałam mu się jeszcze przez chwile rozjuszona, jeszcze wtedy napięta i nieopuszczająca pozycji bojowej. Pierś wzniosła się w łykanym dumnie oddechu, a ja próbowałam przebić go na wylot wejrzeniem. Jaki miał zamiar? Istotnie, potrzebowałam się napić, natychmiast. Wrażenie po własnoręcznie ofiarowanym bólu głębokim prądem przetoczyło się przez całe ciało.
- Nie musisz chwalić. Wolę, byś słuchał i mnie poważał – obwieściłam w odpowiedzi na wystosowaną przez niego wiązankę pochlebstwa. W tych okolicznościach podobne zwroty działy prędzej jak... płachta na byka. Nie tego oczekiwałam. – Skończyłam – zakomunikowałam w stronę Igora, dając mu tym samym sygnał, że żadna różdżka nie była nam już potrzebna. Teraz zamierzałam zająć się sączeniem uszykowanego przez gospodarza trunku. Przysiadłam nieopodal nich, może nieco bardziej topornie niż zazwyczaj, i łakomie objęłam dłonią szkło. W rosyjskim duchu bez zawahania opróżniłam zawartość naczynia, czując jak gorąca iskra przesuwa się od przełyku do żołądka. Oni zaś prędko powrócili do bułgarskiego paplania i gdybym tylko miała podobny nawyk w zwyczaju, zapewne wywróciłabym oczami. Zamiast tego oparłam się z większą swobodą, niewystygła wciąż po energicznym wyskoku, i raz jeszcze obrzuciłam wzrokiem zaczerwieniony nos. Polubiłam ten obrazek. Zaaferowane ciało przebudziło się, ciepło skierowało palce do zapięcia przy górnej części łowieckiego stroju i tak dwa guziki ustąpiły, odsłaniając skrawek bladej skóry. Rozgrzałam się, lecz prędzej ciosem, niżeli pierwszą szklaneczką napoju. Uczucie to zaś nijak nie chciało ustąpić, podrygiwało gdzieś jeszcze w zakamarkach ciała. Po pierwszej strzale nachodziło pragnienie na kolejną. Przechyliłam się gwałtowniej do stolika i dolałam jeszcze. Przecież i tak pozostawali głęboko zanurzeni w swoich sprawkach. Pogładziłam lekko, niemal w pieszczocie, zaczerwienie na własnych kostkach. Byłam niespokojna. – Jeszcze – zarządziłam dokładnie tak, jak to moi dziadowie mieli w zwyczaju i wskazałam z sugestią na ich własne szklaneczki. Jeszcze, echem odbijało się o nieznane im zakamarki moich myśli. Jeszcze co?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W cieniu każdej prawdy majaczył choćby pojedynczy atom fałszu, krzykliwie zaburzając przestrzeń swoją temperamentną siłą zamętu. Tymże był właśnie on, cholerny psotnik i skłonny do zbrodni posłaniec Lokiego, snujący się w niezdecydowaniu pomiędzy obozem rzekomego sojusznika i zadeklarowanego wroga, już zaraz wahliwie zamieniając ze sobą pozycje obydwojga, tak jak zwykło się manewrować drewnianymi pionkami króla i wieży przy szachowej figurze skrzętnej roszady. Narodzony w dolinach bałkańskiego półwyspu, wśród rozlicznych głów bułgarskiego narodu, przez stulecia zmuszonego do upokarzającego klęknięcia przed jednym z najbardziej barbarzyńskich ludów euroazjatyckiego kontynentu, dzierżył w sobie wieczne pierwiastki pretensji, dziwnego rozżalenia względem milczącej natenczas reszty świata. Nazwany brzmieniem imienia wojowniczego bożka, wyrastał też z korzeni przemocy i buntu, w prymitywnych porywach serca odnajdując wytchnienie dla kotłującego się weń obrzydzenia. Wreszcie, naznaczony odojcowską klątwą niechlubnego przeznaczenia, tym znoszącym nań fatum nazwiskiem Karkaroff, odwiecznie trzymać się go miała również trwoga przed niepoznanym, strach przed nadchodzącym, w tym też chyba lęk przed samym sobą. Niewielu potrafiło zrozumieć potęgę niuansujących go macek, pożerających go od zewnątrz i od środka, w codzienności zabawiając się nim w formie bezwiednej kukły; równie niewielu mogło też wiedzieć, że szczerze nie znosił tych bezwzględnych dłoni wszechmocnego, pociągającego za sznurki na wzór osobistego kaprysu, w obliczu którego instynktownie stawał się kimś innym. Igorem Nieznośnym, przenikliwie i za wszelką cenę docierającym sedna poszukiwanej w eterze dominacji; Igorem Irracjonalnym, napędzanym płomieniem niekontrolowanego rozsądkiem żywiołu, który z dogasającego żaru nagle przeistoczyć się mógł w ogrom niebezpiecznego pożaru; Igorem Żałosnym, skomlącym o pojedyncze bodaj wejrzenie zainteresowanych tym absurdalnym teatrem oczu. Zrozumienie przychodziło doń z czasem, gdy rzemyki marionetkowego afektu popuszczono wreszcie w doraźnym odczuciu swobody, w kanty posągowej twarzy wpuściwszy coś na kształt niewybrednego uśmiechu. Tak miało być i tym razem, gdy wrząca u jądra Ziemi magma, wraz ze słownymi potyczkami o kontrolę, wydostać się miała przez krater nieokiełznanej złości, jątrzącej się u krańca każdej z młodzieńczych kończyn. Zjawił się tu tylko po to? By wyrównać rachunki z dawnym wrogiem, odpłacając się stekiem drażniących złośliwości, raz po raz ewidentnie duszących go przecież w pozornie nieprzejęty nimi kark? Uwagi, podszeptywane nikczemnie w ich ojczystej mowie, zaciskały się ciasną pętlą tuż na skraju szyi rozmówcy, w charakterze krzywdzącej, lecz bynajmniej nieśmiercionośnej, próby. Egzaminu, którego wynik, w aktach swojej leciwej buty, niefortunnie zaprzepaszczał, już od progu racząc ich swoim drwiącym niezadowoleniem, później, jakże dziecinnie, dając się porwać wirowi zgryźliwej gadki. Istotnie jednak intencja krzyczała swoistą tęsknotą, oczywistą chyba potrzebą zgody, w jakiejś nienormalnie ludzkiej ikrze złagodzenia niesnasek, na tym lądzie sugestywnie już przejrzałych i niedzisiejszych. Miast serdeczności obydwaj zdecydowali się balansować na granicy dobrego smaku, znikąd nie padło też oczekiwane w bezgłosym żądaniu przepraszam. Fatyga odnalezienia go w tej głuszy na nic się chyba zdała; wbrew przypuszczeniom wciąż był tym tępym, jeszcze bardziej odeń nieokrzesanym, osiłkiem o skamieniałym do reszty sercu. Tak przynajmniej chciał sądzić, z wymalowanym na licu przekąsem wsłuchując się w elokwencję obelgi pierwszej i drugiej. Istnienie jako ośrodek prowokacji tychże był refleksją godną pominięcia. Arystokratyczna nierzetelność miała to do siebie.
— Nie zamierzałeś — powtórzył za nim głucho, wtłaczając do płuc pozostałości z wyczerpującej się fajki; czegóż innego można było się po tobie spodziewać?, chciałoby się dodać w naglącym komentarzu, ale przytyk zatrzymała zaciśnięta frasunkiem szczęka. Beznadzieja rozlała się po kościach, dopadłszy świadomość natrętnym zrozumieniem; nigdy, tak naprawdę, nie byłem ci przyjacielem, przemknęło dreszczem przez stateczną sylwetę, ostatecznie zatopione w ostrości podsuniętej pod nos wódki. — Racja. Właśnie mi to uzmysławiasz — przyznał w końcu, gotów wstąpić na powrót w rześkość wieczora i zapach okolicznego lasu, zmierzając stanowczo w stronę własnych domostw z nią u boku, z dala od wyrachowanego dzikusa, raczącego ich, daleką znanej im słowiańskości, niegościnnością. Zanim zdążył jednak odezwać się po raz kolejny, kobieca pięść już sięgała w niemej zemście do nosa tamtego, znacząc wargi metaliczną przymieszką.
— Jedynym prostactwem była twoja zazdrość, Krum. Była i dalej j e s t, skoro tak żywo reagujesz na te wieści — zaśmiał się cicho, sycąc się jego żenującym pokazem bezpodstawnej awersji, jak przez mgłę wspominając zasłyszany odeń niegdyś rozkaz. Nigdy się do niej nie zbliżaj, zagroził mu zawistną dyrektywą, jak gdyby rzeczywiście miał kiedykolwiek podstawy rysować go kolorem podłego zagrożenia. — Więc rozczaruję cię jeszcze bardziej. S a m a weszła mi do łóżka i już w nim pozostała — dodał od razu, wciąż w ichniejszym brzmieniu, topiąc ostatnie słowa w kolejnym z opróżnionych naprędce kieliszków. I już podnosił się do góry z zamiarem nieuprzejmego pożegnania, usłyszawszy znużoną ich czczą gadką Varyę; i już trącał opuszkiem palca jej przedramię, w niemym geście komunikując wymowne chodź, bo najpewniej niewskazane było zostawać tu choćby chwilę dłużej, gdy tamten znów odezwał się nieproszony. Zniewagą, której on nijak nie potrafił okiełznać cierpką ripostą, najpewniej dlatego, że celnie, jak ostrze zatapiające się pomiędzy żebrami, rozpłatała rzeczywistość nagłym cięciem niechlubnej racji; racji, błyskającej w jego egzystencji podłym widmem niechcianej szczerości.
Tak też doskoczył doń w odgłosie nagłego spięcia, silnym ciosem fizycznego odwetu poprawiając niedawne dzieło niedźwiedziej sojuszniczki. Za teraz i za kiedyś.
silny cios w nos
— Nie zamierzałeś — powtórzył za nim głucho, wtłaczając do płuc pozostałości z wyczerpującej się fajki; czegóż innego można było się po tobie spodziewać?, chciałoby się dodać w naglącym komentarzu, ale przytyk zatrzymała zaciśnięta frasunkiem szczęka. Beznadzieja rozlała się po kościach, dopadłszy świadomość natrętnym zrozumieniem; nigdy, tak naprawdę, nie byłem ci przyjacielem, przemknęło dreszczem przez stateczną sylwetę, ostatecznie zatopione w ostrości podsuniętej pod nos wódki. — Racja. Właśnie mi to uzmysławiasz — przyznał w końcu, gotów wstąpić na powrót w rześkość wieczora i zapach okolicznego lasu, zmierzając stanowczo w stronę własnych domostw z nią u boku, z dala od wyrachowanego dzikusa, raczącego ich, daleką znanej im słowiańskości, niegościnnością. Zanim zdążył jednak odezwać się po raz kolejny, kobieca pięść już sięgała w niemej zemście do nosa tamtego, znacząc wargi metaliczną przymieszką.
— Jedynym prostactwem była twoja zazdrość, Krum. Była i dalej j e s t, skoro tak żywo reagujesz na te wieści — zaśmiał się cicho, sycąc się jego żenującym pokazem bezpodstawnej awersji, jak przez mgłę wspominając zasłyszany odeń niegdyś rozkaz. Nigdy się do niej nie zbliżaj, zagroził mu zawistną dyrektywą, jak gdyby rzeczywiście miał kiedykolwiek podstawy rysować go kolorem podłego zagrożenia. — Więc rozczaruję cię jeszcze bardziej. S a m a weszła mi do łóżka i już w nim pozostała — dodał od razu, wciąż w ichniejszym brzmieniu, topiąc ostatnie słowa w kolejnym z opróżnionych naprędce kieliszków. I już podnosił się do góry z zamiarem nieuprzejmego pożegnania, usłyszawszy znużoną ich czczą gadką Varyę; i już trącał opuszkiem palca jej przedramię, w niemym geście komunikując wymowne chodź, bo najpewniej niewskazane było zostawać tu choćby chwilę dłużej, gdy tamten znów odezwał się nieproszony. Zniewagą, której on nijak nie potrafił okiełznać cierpką ripostą, najpewniej dlatego, że celnie, jak ostrze zatapiające się pomiędzy żebrami, rozpłatała rzeczywistość nagłym cięciem niechlubnej racji; racji, błyskającej w jego egzystencji podłym widmem niechcianej szczerości.
Tak też doskoczył doń w odgłosie nagłego spięcia, silnym ciosem fizycznego odwetu poprawiając niedawne dzieło niedźwiedziej sojuszniczki. Za teraz i za kiedyś.
silny cios w nos
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
szafka z bójką
W krainie umysłu Nikoli królowała burza emocji, które jak nieokiełznane fale uderzały o brzegi jego myśli. Wściekłość na sam siebie mieszała się z gorzkim żalem i poczuciem zawodu. Czuł się jak porzucony w wirze dziecięcych emocji jak szczeniak walczący o przetrwanie. Spojrzenie na Igora, jego młodszego druha, odbiło się od lustra bólu na jego twarzy, a ściekająca krew z nosa przypominała mu o bólu i krzywdzie. Widok krwi na jego własnych dłoniach wydawał się symbolizacją grzechów przeszłości, które go prześladowały. Wspomnienia o porzuceniu brata na wiele lat powracały jak duchy z przeszłości, torturując go i przywodząc na myśl bolesne decyzje, których żałował. Wiedział, że nie może pozwolić, by te emocje go przytłoczyły. Musiał stawić czoła swoim demonom, musiał odkryć prawdziwe korzenie swojej wściekłości i bólu. Może to właśnie w konfrontacji z nimi tkwiła szansa na wybawienie się z tego mrocznego labiryntu przeszłości. Czuł, jak pustka zalewa jego wnętrze, pozostawiając go w bezdennym mroku. Chęć pojednania, pragnienie zakopania toporu wojennego, zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Pozostała jedynie wewnętrzna próżnia, której obawiał się bardziej niż samej wojny. Spojrzenie, jakie skierował w stronę Varyi, było próbą ukrycia swoich wewnętrznych burz. Usiłował przekazać jej, że wszystko jest w porządku, choć wewnątrz jego dusza płonęła. Cofnął się o dwa kroki, oddalając się od Igora, jakby unikał dotyku z piekłem, które w nim tkwiło. Patrząc na młodszego towarzysza, dostrzegał w nim odrobinę z jego rodziców - morderców, którzy zgotowali jego ojcu śmierć. Być może to było przekleństwo losu, że musiał stawić czoła takim demonom w postaci młodszego druha.
- Zawsze możesz na mnie liczyć - odezwał się, choć ból w szczęce był nadal odczuwalny po niedawnym starciu z przeciwnikiem. Delikatnie rozmasował obolałe miejsce, nie odrywając przy tym spojrzenia od Varyi. W jej kierunku czuł wdzięczność za to, że stanęła między nimi, powstrzymując go przed dalszym pogrążaniem się w konflikcie. Czuł jednak wściekłość, że zdrajca zagrał nieczysto. - Moje drzwi zawsze stoją przed Tobą otworem, dziękuję. - pochylił się nieoczekiwanie, wspierając dłonie na własnych kolanach. Potrzebował złapać dech, adrenalina na jego szczęście działała. - Jesteś prostakiem, Karkaroff.
Czując wewnętrzny niepokój, Nikola wreszcie odważył się spojrzeć na swojego przeciwnika, który sam sprowokował ten konflikt. Przeklinał go w myślach, wypełniając swoje serce żalem i gniewem. Nie chciał już nigdy patrzeć na tę twarz, która przypominała mu o bólu i zdradzie. Jego wypowiedziane słowa były pełne goryczy i złości, bez cienia ciepłych emocji. Nie było w nim już miejsca na żadne wybaczanie ani pojednanie.
Uderzenie, które zadał, było mocniejsze, niż początkowo zakładał. Patrząc na przeciwnika, pragnął, aby cierpiał za swoje czyny. Przez lata obserwował, jak przeciwnik przekracza granice etyki i moralności, a teraz otrzymał zasłużoną odpowiedź. Nikoli nigdy nie życzył mu źle, ale teraz musiał stanąć w obronie swoich przekonań i wartości, nawet kosztem dawnej więzi.
- Przejawiłem zazdrość raz, gdy specjalnie kręciłeś się wokół niej, niczym piesek przy nodze pani - przeciągnął słowa dalej, doszukując się w spokoju we wnikliwym spojrzeniu ich Syberyjskiej niedźwiedzicy. Nie był już zagrożeniem, zwyczajnie nie chciał go widzieć. - Przynajmniej wyniosłem z rodzinnego domu, co to jest miłość i oddanie - wyprostował się do pionu, nie mogąc znieść boleści w twarzy. Oko oberwało znacząco, śmiało mógł poznać po rozmazanym obrazie przed sobą. Nie odpuszczał jednak, wbijając mu szpilki swym spokojem. Wiedział, co Igora zaboli najbardziej, prawda, którą oboje znali doskonale. - Czym możesz się poszczycić; wszak byłeś idealną zabawką dla swej pani. Na gwizdnięcie przybiegasz, potem znowu zostawia z boleścią serca. To ona zaciągnęła Cię do łóżka, kusząc swym pięknem, zawsze znała swoją wartość.
W obliczu narastającej napiętej sytuacji Varya pozostawała najbardziej opanowaną osobą w pomieszczeniu. Widział ich jak rozwścieczone byki, gotowe użyć każdej możliwej broni, aby osiągnąć swój cel. Nikola czuł się zdradzony i rozczarowany, gdy odwrócił się plecami i oddalił od brata. W jego wnętrzu buchały płomienie gniewu, ale z zewnątrz starał się zachować zimną krew. Kroki były pełne determinacji, ale także ukrytej boleści. Wiedział, że jego brat był gotowy użyć każdego środka, nawet magii, aby osiągnąć swój cel. Nie pozostało mu nic innego, jak ustawić stół na swoje miejsce. Oparł się o jego krawędź, wlewając sobie w kieliszek kolejną porcję alkoholu. Moment refleksji i zmartwienia, gdy uświadamiał sobie, jak dalece poszła ich relacja i czy ogóle odbudują kiedyś relację. Zawsze będziesz mi prawdziwym bratem, szczeniaku.
- Zabierz go czym szybciej do uzdrowiciela - skierował słowa w północnej mowie, wychylając kieliszek alkoholu, by wyciszyć doznane obrażenia. - Jego stan jest gorszy, oberwał mocno w brzuch, zbyt mocno - skierował palcem w miejsce, gdzie rzeczywiście zadał cios. Nie chciał przecież, by młotek padł kiedykolwiek z jego ręki. - Mogę powiadomić Vesne, mieszka nieopodal. Idź z nim, Varya.
W krainie umysłu Nikoli królowała burza emocji, które jak nieokiełznane fale uderzały o brzegi jego myśli. Wściekłość na sam siebie mieszała się z gorzkim żalem i poczuciem zawodu. Czuł się jak porzucony w wirze dziecięcych emocji jak szczeniak walczący o przetrwanie. Spojrzenie na Igora, jego młodszego druha, odbiło się od lustra bólu na jego twarzy, a ściekająca krew z nosa przypominała mu o bólu i krzywdzie. Widok krwi na jego własnych dłoniach wydawał się symbolizacją grzechów przeszłości, które go prześladowały. Wspomnienia o porzuceniu brata na wiele lat powracały jak duchy z przeszłości, torturując go i przywodząc na myśl bolesne decyzje, których żałował. Wiedział, że nie może pozwolić, by te emocje go przytłoczyły. Musiał stawić czoła swoim demonom, musiał odkryć prawdziwe korzenie swojej wściekłości i bólu. Może to właśnie w konfrontacji z nimi tkwiła szansa na wybawienie się z tego mrocznego labiryntu przeszłości. Czuł, jak pustka zalewa jego wnętrze, pozostawiając go w bezdennym mroku. Chęć pojednania, pragnienie zakopania toporu wojennego, zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Pozostała jedynie wewnętrzna próżnia, której obawiał się bardziej niż samej wojny. Spojrzenie, jakie skierował w stronę Varyi, było próbą ukrycia swoich wewnętrznych burz. Usiłował przekazać jej, że wszystko jest w porządku, choć wewnątrz jego dusza płonęła. Cofnął się o dwa kroki, oddalając się od Igora, jakby unikał dotyku z piekłem, które w nim tkwiło. Patrząc na młodszego towarzysza, dostrzegał w nim odrobinę z jego rodziców - morderców, którzy zgotowali jego ojcu śmierć. Być może to było przekleństwo losu, że musiał stawić czoła takim demonom w postaci młodszego druha.
- Zawsze możesz na mnie liczyć - odezwał się, choć ból w szczęce był nadal odczuwalny po niedawnym starciu z przeciwnikiem. Delikatnie rozmasował obolałe miejsce, nie odrywając przy tym spojrzenia od Varyi. W jej kierunku czuł wdzięczność za to, że stanęła między nimi, powstrzymując go przed dalszym pogrążaniem się w konflikcie. Czuł jednak wściekłość, że zdrajca zagrał nieczysto. - Moje drzwi zawsze stoją przed Tobą otworem, dziękuję. - pochylił się nieoczekiwanie, wspierając dłonie na własnych kolanach. Potrzebował złapać dech, adrenalina na jego szczęście działała. - Jesteś prostakiem, Karkaroff.
Czując wewnętrzny niepokój, Nikola wreszcie odważył się spojrzeć na swojego przeciwnika, który sam sprowokował ten konflikt. Przeklinał go w myślach, wypełniając swoje serce żalem i gniewem. Nie chciał już nigdy patrzeć na tę twarz, która przypominała mu o bólu i zdradzie. Jego wypowiedziane słowa były pełne goryczy i złości, bez cienia ciepłych emocji. Nie było w nim już miejsca na żadne wybaczanie ani pojednanie.
Uderzenie, które zadał, było mocniejsze, niż początkowo zakładał. Patrząc na przeciwnika, pragnął, aby cierpiał za swoje czyny. Przez lata obserwował, jak przeciwnik przekracza granice etyki i moralności, a teraz otrzymał zasłużoną odpowiedź. Nikoli nigdy nie życzył mu źle, ale teraz musiał stanąć w obronie swoich przekonań i wartości, nawet kosztem dawnej więzi.
- Przejawiłem zazdrość raz, gdy specjalnie kręciłeś się wokół niej, niczym piesek przy nodze pani - przeciągnął słowa dalej, doszukując się w spokoju we wnikliwym spojrzeniu ich Syberyjskiej niedźwiedzicy. Nie był już zagrożeniem, zwyczajnie nie chciał go widzieć. - Przynajmniej wyniosłem z rodzinnego domu, co to jest miłość i oddanie - wyprostował się do pionu, nie mogąc znieść boleści w twarzy. Oko oberwało znacząco, śmiało mógł poznać po rozmazanym obrazie przed sobą. Nie odpuszczał jednak, wbijając mu szpilki swym spokojem. Wiedział, co Igora zaboli najbardziej, prawda, którą oboje znali doskonale. - Czym możesz się poszczycić; wszak byłeś idealną zabawką dla swej pani. Na gwizdnięcie przybiegasz, potem znowu zostawia z boleścią serca. To ona zaciągnęła Cię do łóżka, kusząc swym pięknem, zawsze znała swoją wartość.
W obliczu narastającej napiętej sytuacji Varya pozostawała najbardziej opanowaną osobą w pomieszczeniu. Widział ich jak rozwścieczone byki, gotowe użyć każdej możliwej broni, aby osiągnąć swój cel. Nikola czuł się zdradzony i rozczarowany, gdy odwrócił się plecami i oddalił od brata. W jego wnętrzu buchały płomienie gniewu, ale z zewnątrz starał się zachować zimną krew. Kroki były pełne determinacji, ale także ukrytej boleści. Wiedział, że jego brat był gotowy użyć każdego środka, nawet magii, aby osiągnąć swój cel. Nie pozostało mu nic innego, jak ustawić stół na swoje miejsce. Oparł się o jego krawędź, wlewając sobie w kieliszek kolejną porcję alkoholu. Moment refleksji i zmartwienia, gdy uświadamiał sobie, jak dalece poszła ich relacja i czy ogóle odbudują kiedyś relację. Zawsze będziesz mi prawdziwym bratem, szczeniaku.
- Zabierz go czym szybciej do uzdrowiciela - skierował słowa w północnej mowie, wychylając kieliszek alkoholu, by wyciszyć doznane obrażenia. - Jego stan jest gorszy, oberwał mocno w brzuch, zbyt mocno - skierował palcem w miejsce, gdzie rzeczywiście zadał cios. Nie chciał przecież, by młotek padł kiedykolwiek z jego ręki. - Mogę powiadomić Vesne, mieszka nieopodal. Idź z nim, Varya.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zabierz go, idź z nim.
Krum najpewniej mówił więcej, niż chciał. Nie potrzebowałam bardziej utwierdzać się w przekonaniu. Od początku spotkania obydwaj dokładali drewna do ognia, wzmacniając tylko idiotyczny żar niewiadomej mi niesnaski, bo przecież żaden nie podzielił się ze mną tematem sprawy, która zmusiła dwa byki do zaostrzenia rogów. Weszłam między nich, ale teraz czułam, że nigdy nie powinnam była tego robić, że należało ich zostawić samych sobie – a niech się pozabijają. Cieknące źródło agresji rozsadzało dwa zakute łby. Choć z początku bez wstydu przyznawałam się do uciechy w wilgotnych zakamarkach własnych myśli, mając przed sobą krwisty widok agresywnej potyczki, teraz już wtłaczałam do płuc tylko coraz więcej obojętności. Ich sprawa, tylko ich sprawa. Nie potrzebowałam niczego wiedzieć.
– Oberwał od ciebie. Zachowaj morderczą pięść dla prawdziwych wrogów – krytyczny ton nasączył moje usta, kiedy rzucałam Nikoli rozczarowane spojrzenie. Cokolwiek dane mi było poczuć jeszcze kilkanaście minut temu, teraz już nie istniało. Za to ich obite gęby jak najbardziej. Nawet jeżeli imponowali mi mocą ciosów, przestałam przez chwilę doszukiwać się w tym znaczącej wartości. Bezkształtna, szarawa zbędność zawisła tuż nad moją głową. Zbędność i pogłębiający się bezsens całej brutalnej scenerii, w której byłam ledwie rekwizytem. Nie chciało mi się na nich patrzeć, nie chciało mi się o nich myśleć.
– Nie chcesz, bym została – z tobą. – nie mam ochoty iść z żadnym z was – zawyrokowałam, przełykając dozę goryczy, jeszcze zanim zdołała słyszalnie zaistnieć w moich ustach. Teza lawirowała gdzieś między prawdą i kłamstwem, bo wytargane, zatrute emocje nie chciały poprowadzić mnie żadnym sprawdzonym szlakiem. Słowa Kruma podrzucały jednak trop wręcz oślepiający. Między naszą trójką wygasały niewidzialne powody, a pojawiały się parszywe niechęci. Prawie czułam, jak swą energia wypędza mnie na próg. Nie rozumiałam, skąd się to brało. Trochę jakby moje towarzystwo nie potrafiło dosięgnąć do ich męskich spraw. Gdzieś pokrętnie byłam w stanie to zaakceptować, bo rosnąca w rządach ojca i przewodnictwie brata czułam własną niższość, ale tu i teraz wydała się... niespodziewana.
Dobrze było wreszcie zająć ręce szkłem i połknąć jeszcze jedną porcję mocniejszego napoju. Nostalgia usychała odważnie wraz z każdym łykiem. Niepotrzebnie dałam się temu uwieźć, niepotrzebnie wtargnęłam do leśnej chaty. Igor mógł to wszystko zrobić sam. Krum… zawsze mogłam na niego liczyć? Odrzucone na blat naczynie zagrzmiało mocno i gdybym tylko włożyła w ów gest nieco więcej siły, rozpadłoby się podobnie jak intencja kierująca wtedy moje kroki pod dach leśnej chaty. Poczucie niedopasowania prędko obejmowała dominację, wpychając większość myśli na jeden nieprzyjazny tor. Nie sądziłam, że odnajdę je właśnie między nimi. Zapiekło dobitniej, niż przy jakichkolwiek innych. Było jak nagłe słońce w środku srogiej zimy. Moje ręce wyciągnęły się po pokropionym krwią i wódką stole, targając ze sobą i tłumów. Głowa niemal opadła na drewniane deski. Nie kierowałam oka w stronę żadnego z nich, właściwie to bezsensownie przedłużałam nieuniknione. Porę odejścia. Żaden nie będzie lizał swoich ran przy drugim. Ani przy mnie. Uczyniłabym dokładnie to samo, bo przecież nauczono nas, by nie marudzić i nie jęczeć, nawet gdy ból zdawał się być nie do wytrzymania. Jednak alkohol zamiast miękczyć, zaczynał niewygodnie rozżalać.
Gdzieś pokrętnie przeczuwałam, że Igor odejdzie sam. Że nie zaczeka. On nie zaczekał, ten drugi zdawał się nazbyt wymownie prezentować swą gościnę.
- Wychodzę – obwieściłam, uznając, że to jedyna słuszna decyzja. Inne kobiety mogły rzucać się do wycierania pokrwawionych mord. Mnie to nie obchodziło. Nie tak. Niech sami łatają dziury, które utworzyli. Ostatnim mętnym wejrzeniem otoczyłam izbę. Nasz wstęp zapowiadał wyłącznie tragedię, po której nie chciało się nawet rozpoczynać kolejnego rozdziału. Wstałam i udałam się w stronę drzwi. Nic nie było w porządku, żadnego uroku nie odczyniliśmy.
zt
Krum najpewniej mówił więcej, niż chciał. Nie potrzebowałam bardziej utwierdzać się w przekonaniu. Od początku spotkania obydwaj dokładali drewna do ognia, wzmacniając tylko idiotyczny żar niewiadomej mi niesnaski, bo przecież żaden nie podzielił się ze mną tematem sprawy, która zmusiła dwa byki do zaostrzenia rogów. Weszłam między nich, ale teraz czułam, że nigdy nie powinnam była tego robić, że należało ich zostawić samych sobie – a niech się pozabijają. Cieknące źródło agresji rozsadzało dwa zakute łby. Choć z początku bez wstydu przyznawałam się do uciechy w wilgotnych zakamarkach własnych myśli, mając przed sobą krwisty widok agresywnej potyczki, teraz już wtłaczałam do płuc tylko coraz więcej obojętności. Ich sprawa, tylko ich sprawa. Nie potrzebowałam niczego wiedzieć.
– Oberwał od ciebie. Zachowaj morderczą pięść dla prawdziwych wrogów – krytyczny ton nasączył moje usta, kiedy rzucałam Nikoli rozczarowane spojrzenie. Cokolwiek dane mi było poczuć jeszcze kilkanaście minut temu, teraz już nie istniało. Za to ich obite gęby jak najbardziej. Nawet jeżeli imponowali mi mocą ciosów, przestałam przez chwilę doszukiwać się w tym znaczącej wartości. Bezkształtna, szarawa zbędność zawisła tuż nad moją głową. Zbędność i pogłębiający się bezsens całej brutalnej scenerii, w której byłam ledwie rekwizytem. Nie chciało mi się na nich patrzeć, nie chciało mi się o nich myśleć.
– Nie chcesz, bym została – z tobą. – nie mam ochoty iść z żadnym z was – zawyrokowałam, przełykając dozę goryczy, jeszcze zanim zdołała słyszalnie zaistnieć w moich ustach. Teza lawirowała gdzieś między prawdą i kłamstwem, bo wytargane, zatrute emocje nie chciały poprowadzić mnie żadnym sprawdzonym szlakiem. Słowa Kruma podrzucały jednak trop wręcz oślepiający. Między naszą trójką wygasały niewidzialne powody, a pojawiały się parszywe niechęci. Prawie czułam, jak swą energia wypędza mnie na próg. Nie rozumiałam, skąd się to brało. Trochę jakby moje towarzystwo nie potrafiło dosięgnąć do ich męskich spraw. Gdzieś pokrętnie byłam w stanie to zaakceptować, bo rosnąca w rządach ojca i przewodnictwie brata czułam własną niższość, ale tu i teraz wydała się... niespodziewana.
Dobrze było wreszcie zająć ręce szkłem i połknąć jeszcze jedną porcję mocniejszego napoju. Nostalgia usychała odważnie wraz z każdym łykiem. Niepotrzebnie dałam się temu uwieźć, niepotrzebnie wtargnęłam do leśnej chaty. Igor mógł to wszystko zrobić sam. Krum… zawsze mogłam na niego liczyć? Odrzucone na blat naczynie zagrzmiało mocno i gdybym tylko włożyła w ów gest nieco więcej siły, rozpadłoby się podobnie jak intencja kierująca wtedy moje kroki pod dach leśnej chaty. Poczucie niedopasowania prędko obejmowała dominację, wpychając większość myśli na jeden nieprzyjazny tor. Nie sądziłam, że odnajdę je właśnie między nimi. Zapiekło dobitniej, niż przy jakichkolwiek innych. Było jak nagłe słońce w środku srogiej zimy. Moje ręce wyciągnęły się po pokropionym krwią i wódką stole, targając ze sobą i tłumów. Głowa niemal opadła na drewniane deski. Nie kierowałam oka w stronę żadnego z nich, właściwie to bezsensownie przedłużałam nieuniknione. Porę odejścia. Żaden nie będzie lizał swoich ran przy drugim. Ani przy mnie. Uczyniłabym dokładnie to samo, bo przecież nauczono nas, by nie marudzić i nie jęczeć, nawet gdy ból zdawał się być nie do wytrzymania. Jednak alkohol zamiast miękczyć, zaczynał niewygodnie rozżalać.
Gdzieś pokrętnie przeczuwałam, że Igor odejdzie sam. Że nie zaczeka. On nie zaczekał, ten drugi zdawał się nazbyt wymownie prezentować swą gościnę.
- Wychodzę – obwieściłam, uznając, że to jedyna słuszna decyzja. Inne kobiety mogły rzucać się do wycierania pokrwawionych mord. Mnie to nie obchodziło. Nie tak. Niech sami łatają dziury, które utworzyli. Ostatnim mętnym wejrzeniem otoczyłam izbę. Nasz wstęp zapowiadał wyłącznie tragedię, po której nie chciało się nawet rozpoczynać kolejnego rozdziału. Wstałam i udałam się w stronę drzwi. Nic nie było w porządku, żadnego uroku nie odczyniliśmy.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Krew, adrenalina, przyspieszony puls i więcej, więcej, byleby tylko tamten nie próbował odezwać się znowu, byleby tylko tamten ostatecznie już zwarł wargi w cichym jęku obolałych myśli i poharatanego ciała. Niehonorowo, w pulsującym wrażeniu zastałej walki, sięgnął więc nawet po różdżkę; niehonorowo, w ostatku sił i zawstydzającym poczuciu przegranej, wymamrotał nieskutecznie tę czarnomagiczną inkantację, tę najpodlejszą z prób ich dawno nieistniejącej już przyjaźni. Aż ona, znudzona całym tym wariactwem strażniczka, nie wyrzekła zdroworozsądkowego słowa końca dla podjętego w afekcie sporu o nic. Wprawdzie takie zdawały się być podwaliny ichniejszej zwady — niesione, co najwyżej, żalem i niepojętą sprzeczką o dominację, która w jego parszywym odczuciu rezonowała prędzej ze statury przeciwnika. Istotnie jednak, w całym tym pokazowym sprzężeniu agresji dwóch młodzieńczych ciał, kryło się prawdziwe sedno ich współistnienia, ta swoiście kąśliwa dla dumy zjawa pretensji. O rzeczy wiele i kilka jeszcze ponad to, bo obydwaj konsekwentnie trzymali się osobistych racji, z jawną niechęcią ignorując te przynależne do drugiego. A fakty, one z kolei, jak zwykle, spoczywały gdzieś na środku sprzecznych interesów, nienachalnie wkradając się to w konstatacje starszego, to w stwierdzenia młodszego. Pojednanie było w zasięgu ręki każdego z nich, te obrały jednak wymowny kierunek odpłaty za winy, które chwilowo — zdawałoby się — rozniósł w eterze czas i miniona już dawno historia. Wraz z kolejnym krokiem w głąb oblanego mrokiem domostwa dało się jednak wyczuć, jak wzniecały się na nowo, w wirze niewyjaśnionych sprawunków, tumany tego duszącego kurzu, dobierając się wpierw do nozdrzy i rozchylonych w złośliwości ust, później już tylko do mącąc umysłami i sercami chyba również. Po co, tak właściwie, przyszedł tu dzisiaj, w dziwacznej niby próbie pojednania po miałkich latach wrogości, sam nie wiedział; wiedział jednak, że rozczarował go ten obłudny gest gościnności, okraszony grymasem niezadowolenia, wystawioną od niechcenia wódką i półsłówkami gadki szmatki. A dalej, dalej było już tylko gorzej, gdy zdania rozrosły się w objętości, stanowiąc blade próby dywagacji o kwestie, które dla jednego były przeszłością, dla drugiego bodaj mrzonką.
Tak postanowiłeś nas przyjąć? Jak wrogów, nie kompanów?
— Skończyłeś już? — uznał po norwesku, tonem suchym i stanowczym, wtrącając się gdzieś w połowę jego bułgarskiego monologu; rękaw koszuli dosięgnął spływającej strużką posoki, złamane żebro odezwało się zaś brzmieniem bólu, do tej pory zagłuszonego wykwitem suprareniny, z wolna ulatującej z sylwety szukającej zbawczego spokoju. Nie planował na powrót zasiadać przy stole, nie planował chyba też dalej szukać zgody; oczekująco spojrzał więc na Varyę, jakby liczył na wyraz jej poparcia, jakby w głębi ducha pragnął, by wyszła razem z nim, tu i teraz, zostawiając za plecami figurkę prymitywnego zawodu. Bo wcale nie wydoroślał, bo wcale nie tęsknił. Naiwniak, kołysało się gdzieś w myślach, nie do końca trzeźwo przyjmujących teraz tor prowadzonej tu konwersacji; wyrzut sumienia, że dał się tak strasznie sprowokować, że okazał słabość i odsłonił się przed nim tak żałośnie, nadejść miał dopiero wkrótce, w niemym rozliczeniu z rzeczywistym przebiegiem sytuacji, w którym istotnie on sam wyjść miał na niepoważnego narwańca. Tam, wtedy, nie byłem sobą, będzie się tłumaczył w lustrzanym odbiciu, rachując przewiny i powinności, ale to nie miało mieć już przecież żadnego znaczenia. Czy na pewno?
— Więc zostajesz? — wydusił u wyjścia, dla pewności, po raz ostatni omiatając ją spojrzeniem. Gadanie tamtego już dawno wyparł ze świadomości. Nie zamierzał jednak czekać, jakby z góry przesądził już o jej decyzji. Wyraźnie powiedziała już, co miała. — Tak myślałem — uznał od razu, z gorzkim przekąsem i nieco wahliwą posturą czyniąc zdecydowany ruch naprzód, za plecami pozostawiwszy już drewno głównych drzwi, wspomnienie szkoły, nadzieje na sojusz obcych na tej ziemi. I ich obydwoje, zasadniczo naznaczonych jarzmem smętnej rezygnacji.
Że miast przyjaciół dojrzał tu bandę wrogów.
zt
Tak postanowiłeś nas przyjąć? Jak wrogów, nie kompanów?
— Skończyłeś już? — uznał po norwesku, tonem suchym i stanowczym, wtrącając się gdzieś w połowę jego bułgarskiego monologu; rękaw koszuli dosięgnął spływającej strużką posoki, złamane żebro odezwało się zaś brzmieniem bólu, do tej pory zagłuszonego wykwitem suprareniny, z wolna ulatującej z sylwety szukającej zbawczego spokoju. Nie planował na powrót zasiadać przy stole, nie planował chyba też dalej szukać zgody; oczekująco spojrzał więc na Varyę, jakby liczył na wyraz jej poparcia, jakby w głębi ducha pragnął, by wyszła razem z nim, tu i teraz, zostawiając za plecami figurkę prymitywnego zawodu. Bo wcale nie wydoroślał, bo wcale nie tęsknił. Naiwniak, kołysało się gdzieś w myślach, nie do końca trzeźwo przyjmujących teraz tor prowadzonej tu konwersacji; wyrzut sumienia, że dał się tak strasznie sprowokować, że okazał słabość i odsłonił się przed nim tak żałośnie, nadejść miał dopiero wkrótce, w niemym rozliczeniu z rzeczywistym przebiegiem sytuacji, w którym istotnie on sam wyjść miał na niepoważnego narwańca. Tam, wtedy, nie byłem sobą, będzie się tłumaczył w lustrzanym odbiciu, rachując przewiny i powinności, ale to nie miało mieć już przecież żadnego znaczenia. Czy na pewno?
— Więc zostajesz? — wydusił u wyjścia, dla pewności, po raz ostatni omiatając ją spojrzeniem. Gadanie tamtego już dawno wyparł ze świadomości. Nie zamierzał jednak czekać, jakby z góry przesądził już o jej decyzji. Wyraźnie powiedziała już, co miała. — Tak myślałem — uznał od razu, z gorzkim przekąsem i nieco wahliwą posturą czyniąc zdecydowany ruch naprzód, za plecami pozostawiwszy już drewno głównych drzwi, wspomnienie szkoły, nadzieje na sojusz obcych na tej ziemi. I ich obydwoje, zasadniczo naznaczonych jarzmem smętnej rezygnacji.
Że miast przyjaciół dojrzał tu bandę wrogów.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Przed chatą
Szybka odpowiedź