Morsmordre :: Londyn :: Dzielnica portowa :: Magiczny port

Statek Rejsowy
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:32, w całości zmieniany 4 razy


Kwiecień nigdy nie należał do moich ulubionych miesięcy. Choć jest ledwo południe, niebo już przeszywają ciemne, gęste chmury, a w moich uszach dzwonią odgłosy wiatru, wyjącego smętnie w zaułkach. Słychać go szczególnie tu, przy wodzie, choć do morskiej bryzy mu daleko - tak samo jak Tamizie daleko do morza. Zamiast wolność i nowe przygody, rzeka ta symbolizuje raczej uwięzienie i nudę, przynajmniej z mojej perspektywy. Dni miesiące wleką się niemiłosiernie i choć jeszcze się nie skończył mam wrażenie, jakby trwał o wiele dłużej niż marzec - choć w istocie różni je tylko jeden dzień i to raczej na korzyść tego pierwszego. Czy kalendarze nie były jednak rzeczą względną? Czy nie były tylko wymysłem, kolejną bzdurą, pozornie zapisaną w gwiazdach?
Mam szczerą nadzieję, że nie będzie padać, bo pogoda jest niezwykle niestała - krótkie mżawki i ulewne deszcze, po nich parzące słońce, a potem chwilowe przymrozki. Nie był to najlepszy czas na uroczy rejs, choć czy w ogóle można było nazwać go uroczym? Raczej zabiciem czasu - ciekawe sformułowanie. Bo przecież czasu nie da się zabić, choć są z pewnością takie momenty, że marzyłbym o takiej opcji.
Słyszałem, że Szkoci mogli cieszyć się obecnością zórz polarnych - tu zaś jedyne co mogło stanowić pewne ubarwienie to mgły, choć i ubarwieniem ciężko je nazwać. Z trudem zwlekam się z łóżka i leniwie wciągam na siebie ubrania, zapinam ostatnie guziki koszuli, potem grubego, ciemnego płaszcza. Co zaskakujące w okolicy nie kręci się aktualnie zbyt wiele osób, panuje wręcz niezręczna cisza, przerywana jedynie stukotem moich butów odbijających się od burku. Rozglądam się dookoła, ale nigdzie Cię nie widzę. Dobrze, przynajmniej tym razem się nie spóźniłem. Nie spoglądam na zegarek, bo najzwyczajniej w świecie go zapomniałem, jednak jestem pewien że na przybycie masz jeszcze dobrych parę minut. Nie będę też szczególnie zły, jeśli spóźnisz się nieco więcej, bo przecież mnie samemu zdarza się to ostatnio nader często.



Jestem trochę sceptycznie nastawiony do pomysłu płynięcia statkiem - nawet dziwię się, że tobie się jeszcze chce po naszej nieszczęsnej wyprawie do Rosji. Z drugiej strony nie mogę być bierny na zaproszenie od ciebie, dawno się nie widzieliśmy. Ostatnio mignąłeś mi gdzieś na ślubie twojego kuzyna, ale nie było wtedy okazji do rozmowy. Pewnie też się trochę martwisz czy nasze klątwy zostały zdjęte i jak się czujemy - to naturalne. Dziś już jest wszystko w porządku, ale jeszcze niedawno bałem się, że nigdy nie pozbędę się koszmarów oraz poczucia prześladowania. Stało się jednak inaczej, a dziś już mogę cieszyć się dniem, nawet jeśli jest on tak pochmurny. W Durham to niepisana zasada, żeby każdy dzień był bardziej ponury od poprzedniego. Jestem więc przyzwyczajony do niesprzyjającej aury ignoruję ją - w zasadzie nic się nie zmienia od momentu mojego wyjścia z dworku aż po przybycie do dzielnicy portowej. Może wieje odrobinę silniej przez bliskość Tamizy oraz tunel idealny do hulanki wiatru. Zapinam mocniej czarną szatę wierzchnią, trochę kulę się w sobie, ale docieram do celu o czasie.
- Alastair - witam się ściskając twoją dłoń. Zerkam na boki chcąc określić jak wiele osób zamierza dostać się na ten sam statek. Kilku ich jest, ale to jeszcze nie pora na amatorów pływania - pogoda skutecznie odstrasza wszelkich śmiałków, a turystów jeszcze nie widać. - Cieszę się, że cię widzę - dodaję szybko powracając do ciebie wzrokiem. - Co u ciebie? Jak podobał ci się ślub? - zagaduję, co ponoć jest wyznacznikiem dobrego wychowania. Stonowane, grzecznościowe formułki, które w dobrym tonie jest wypowiedzieć, żeby nie urazić rozmówcy, a wręcz zachęcić go do konwersacji. Znam to wszystko w teorii, staram się stosować w praktyce, ale różnie bywa. Najczęściej wychodzi nieco niezręcznie.
- To co, na pokład? - pytam, chociaż nie czekam na odpowiedź. Wolnym krokiem podążam do statku. Pierwszy przechodzę przez kładkę stawiając stopy na pokładzie. Zatrzymuję się, żebyś zdążył podejść, a potem zmierzam w stronę kadłuba. - Za chwilę powinniśmy wypływać - informuję, chociaż na pewno doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Kolejna próba zagadania. - Tutaj chyba nie czeka nas żaden sztorm - rzucam tym razem w formie żartu. Rozładowania atmosfery. Moje spojrzenie łagodnieje.



I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.





Nim jednak jestem w stanie całkowicie się wyciszyć, coś uderza mnie w czoło, oczy, nos, usta. Z niedowierzaniem otwieram oczy, a świat wygląda jakbym oglądał go zza firan. Wiatr dalej szaleje, a ja robię niekontrolowane ruchy dłońmi, byleby pozbyć się tego czegoś ze swojego oblicza. Wreszcie chwytam lejący się materiał (swoją drogą niezwykle dobrze pachnący) oraz rozglądam się dość nieprzytomnie dookoła. Widząc przepiękną, urokliwą kobietę koncentruję na niej wzrok dłużej niż powinienem. Wygląda jakby czegoś szukała. Przełykam głośno ślinę, spoglądam w dół na trzymany w dłoniach materiał, aż wreszcie zmuszam się do przejścia tych kilku kroków. Drewno dudni pod moimi butami, chód mam raczej ciężki oraz wyuczony. Nie uśmiecham się - nie umiem. Za to zapomniałem języka w gębie.
Stoję tak przed nią dłuższą chwilę, mrugam oczami i szukam w głowie adekwatnych do sytuacji słów. Ze zdumieniem orientuję się zastanie tam niewygodnej pustki.
- Czy to należy do pani? - pytam wreszcie, ale niepewnym głosem. Wyciągam apaszkę przed siebie, tak jakby kobieta musiała przyjrzeć jej się z bliska. Zasycha mi w gardle.



I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.


- Oh, tak! przepraszam bardzo. Musiałam ją źle zawiązać. W końcu jest tu o wiele wietrzniej niż w mieście. Mam nadzieję, że nie przestraszył się pan zbytnio. To na pewno nic miłego zostać zaatakowanym przez apaszkę nieuważnej kobiety.
Zaśmiała się perliście i wyciągnęła odzianą w jedwabną rękawiczkę dłoń, by przejąć swoją własność od mężczyzny. Prezentował się naprawdę wspaniale, a przebywając wśród ludzi wysoko urodzonych umiała takowego rozpoznać. Przez moment przyglądała mu się z ciekawością w oczach, ale w końcu otworzyła usta, by kontynuować:
- Pan wybaczy, ale czy nie był pan może z wystawy w galerii lady Avery jakieś trzy miesiące temu?
Na pewno kojarzyła tę charakterystyczną, niezwykle arystokratyczną twarz i postawę. Nie chciała być niegrzeczna, dlatego czekała na reakcję gotowa dostać pouczenie o ciekawości.



Wydaje się, że stoję tak całe wieki dzierżąc w dłoniach zaginioną apaszkę. Mrugam gwałtownie, chcąc doprowadzić się do porządku. Ganię samego siebie w myślach nakazując pełną koncentracje. Czar posiada jednak swoje rysy - kiedy kobieta się odzywa, na mojej twarzy widnieje zdziwienie. Nie jestem przyzwyczajony do osób, które tak dużo mówią. Nawet Alastair tyle nie trajkocze, a warto nadmienić, że mówcą jest przednim. Rzadko też spotykam tak rozentuzjazmowanego człowieka, tak głośnego oraz pełnego różnych gestykulacji. Zaczynam się coraz mocniej gubić w ferworze tych wszystkich nieznanych mi bodźców. Cofam dłonie kiedy wreszcie dociera do mnie, że nie trzymam w nich już atakującego mnie materiału. Naturalnie, że robię to z opóźnieniem, jakże mogłoby być inaczej!
- Nie, na szczęście nie - odzywam się wreszcie, nawet jeśli niezgodnie z prawdą. Wystraszyłem się dość znacznie - w przeciwnym razie nie majtałbym rękoma jak oszalały. Jednak nie przyznam się do czegoś tak wstydliwego, to oczywiste. - Jestem częstym gościem galerii - odpowiadam, może trochę urażony, że mnie nie kojarzy. Zabawne, prawda? Moja hipokryzja jest czasem szkodliwa. - Owszem, uczestniczyłem w nim - przytakuję ostatecznie, nie wiedząc co dalej. Powinienem też ją o coś zapytać? Może rzucić komplementem? - Bardzo ładna apaszka. - No cóż. Nikt nie powiedział, że bycie Casanovą jest proste.



I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.


- Proszę mi wybaczyć. Ostatnie dwa miesiące nie byłam w Anglii i mogłam nieco nasiąknąć francuską dewocją w bezpośredniość - powiedziała zdecydowanie ciszej, pozwalając sobie jedynie na blady uśmiech. W pewnym sensie Angie posmutniała przez swoje gapiostwo. No i gdzie był lord Parkinson, który mógłby ją zabrać z tej niezręcznej sytuacji? Na pewno wiedziałby kim był ten młody dżentelmen i przedstawił należycie. Jej starszy towarzysz znał wszystkich, a przy tym potrafił to zrobić nie przechwalając się. Jeśli zamierzał się jej w końcu oświadczyć, na pewno przyjęłaby go z ochotą. Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia, to było dobre dla dzieci i naiwnych kobiet, które później miały skończyć pod pantoflem mężów. Ona chciała stabilności i opiekuna, a nikt nie mógł jej tego zapewnić tak jak lord Parkinson. - Po prostu kojarzę pańską twarz - dodała i odwróciła się w stronę wody, opierając dłonie na barierkach. Może dlatego nie zauważyła faktu, że mężczyzna wydawał się wciąż trzymać apaszkę w dłoni. Przez chwilę pozwalała by panowała między nimi cisza, przerywana przez śmiechy i rozmowy na reszcie pokładu. Był naprawdę piękny dzień. W końcu jednak padł komplement, więc Angie przeniosła spojrzenie na nieznajomego i uśmiechnęła się ciepło. - Dziękuję. Od ojca - odparła, na chwilę milknąc. Nie chciała znowu zarzucać go potokiem słów, a wspomnienie taty przywołało inne obrazy. Bardzo kochała swojego rodzica, ale niestety. Przez problemy z matką opuścił je, by wyjechać za granicę. Wciąż wysyłał listy do córki, ale to nie było to samo. - Lubi pan wodę? - spytała lekko na chwilę zamykając oczy, gdy światło padło jej prosto w twarz.



- Nic nie szkodzi. Często pani podróżuje? - rzucam pytaniem, a wszystko to w celu zniwelowania tego okrutnego zażenowania, które pojawiło się po obu stronach barykady. Nerwowo szukam innych słów lub gestów, żeby wprowadzić neutralną, nieociężałą atmosferę. Doskonale wiem, że kobieta teraz szuka sposobów na uniknięcie dalszej konwersacji, a ja nie mam pojęcia dlaczego jeszcze się nie ewakuuję z tego miejsca, znajdując idealne siedzisko na drugim końcu statku. Czyli jak najdalej stąd. Czuję się jak posąg, którego nikt nie może ruszyć - włącznie ze mną. I źle mi z tym. Nabieram powietrza w płuca, liczę do dziesięciu. I wtedy następuje zdziwienie - ktokolwiek kojarzy moją twarz?
- Możliwe, że się spotkaliśmy - odpowiadam ugodowo, ale kobieta już stoi do mnie tyłem. I tyle masz do powiedzenia, Burke? Naprawdę? Gorączkowo szukam jakichkolwiek słów, aż wreszcie pada wzmianka o apaszce. Mam ochotę uderzyć się głową w ścianę z powodu własnej głupoty, ale powstrzymuję się przed tak radykalnymi działaniami. - Ma dobry gust - stwierdzam pogrążając się coraz bardziej. Właśnie przeszedłem od komplementowania nieznajomej do… jej ojca. Brawo. - Lord Quentin Burke - mówię wreszcie, gdyż to chyba czas najwyższy na przedstawienie swoich personaliów. Skoro nie zrobiłem tego od samego początku. Niestety na pytanie o wodę krzywię się nieznacznie. Ostatnio szczerze gardzę.
- Muszę ją tolerować. Jestem kupcem, podróżuję statkami. - Trochę naginam prawdę, ale przecież nie powiem jej, że nadzoruję wyprawy po czarnomagiczne artefakty. Mam wiele wad, ale głupi nie jestem. - A pani jest fanką? - Odbijam piłeczkę, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. W rozmowach jestem naprawdę beznadziejny.



I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.


|zt



- Najpewniej nic - udaję speca, chociaż nie wiem o czym ona mówi. Coś mi świta, że kiedyś ktoś użył tych słów, ale nie rozumiem ich znaczenia. Jednak jestem niewzruszony i tak też stoję, przynajmniej dopóki znów nie odczuwam zawstydzenia. I wpędzam je nowopoznaną kobietę, czego jednak nie widzę przez ten kapelusz, który tak starannie nachyla.
- Naprawdę nie ma problemu - dodaję, chociaż zwykle bym tak nie powiedział. Lubię kiedy ludzie oddają mi należny szacunek, choćby jedynie przez fakty urodzenia. To mnie zbytnio nie obchodzi. - Bardzo ładnie to brzmi - mówię ze spokojem. Angelina Jolie. Brzmi naprawdę ładnie. Szkoda, że to nie szlacheckie nazwisko, ale widocznie nie można mieć wszystkiego. Uroda, urok, pieniądze - ale nie pochodzenie.
- Naprawdę? Nie ma co podziwiać, praca jak każda inna - stwierdzam trochę speszony. Jeszcze nigdy nikt mi niczego takiego nie powiedział. Nie spodziewałem się też, że kobieta lubi podróże, skoro te do Francji ewidentnie ją męczą.
I jeszcze się na dodatek wygłupiam, kiedy pytam o wodę. Karcę się w myślach i zaciskam usta w węższą linię. Jednak informacja o wystawie wydaje mi się interesująca - nawet jeśli tematyka wody działa raczej na mnie jak płachta na byka.
- Na pewno się zjawię - zapewniam z całą mocą, na jaką mnie stać. - Do widzenia panno Jolie - żegnam się, nie wiedząc nawet czy rzeczywiście nie jest mężatką. Nieistotne. Odprowadzam ją wzrokiem, witam lorda Parkinsona skinieniem głowy, po czym usadawiam się jakoś bliżej barierek. Delektuję się rejsem, a po przycumowaniu do portu teleportuję się do Durham.
zt.



I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.


Tu także w wyniku magicznych wyładowań i szalejącej nad Wielką Brytanią burzy, pojawiły się anomalie destabilizujące energię otoczenia. Ministerstwo Magii było jednak zbyt zajęte reorganizacją służb w nowo wybudowanej siedzibie, aby to miejsce zabezpieczyć i zamknąć. Niestabilna magicznie lokacja pozostawała niestrzeżona przez żadną ze służb. Okolica wciąż była niebezpieczna, a przebywanie w pobliżu groziło śmiercią lub zapadnięciem na sinicę, złapanie na gorącym uczynku posadzeniem w celi Tower, ale póki co — wszyscy śmiałkowie mogli działać.
Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Po tym, jak rozpętała się wielka burza, statek rejsowy zatrzymał się w porcie, a jego kapitan ani myślał wyruszać w rejs z turystami, nawet gdyby zdołał zebrać wystarczająco żądną wrażeń grupę. Warunki były na to zbyt niebezpieczne. Marynarze wciąż bytujący w porcie czuli jednak od tego statku dziwną aurę: na jego pokładzie wydarzyło się coś niezwykłego. Czasem za dnia, a czasem nocą, słychać było dziwaczne krzyki, jęki i wołanie, większość podejrzewała, że na statku po prostu zagnieździł się duch.
Trafiony piorunem statek rejsowy pewnego dnia zajął się ogniem i odbił od brzegu, dryfując w pewnym oddaleniu. Rzęsiste opady deszczu ugasiły pożar zanim strawił cały statek, ale dokonane zniszczenia były olbrzymie - już z daleko było widać, że należało zachować szczególną ostrożność, jeśli zamierzało się wejść na pokład. Nadpalone maszty kołysały się niepewnie na coraz silniejszym wietrze, gotowe opaść w każdej chwili. Nad tym rejonem rzeki, być może przyciągane przez ognisko anomalii, koncentrowały się gradobicia i wyładowania elektryczne, czyniąc jakąkolwiek podróż powietrzną niezwykle niebezpieczną.
Wymaganie: Jedynym sposobem, by zbliżyć się do statku, było zamrożenie wody i ostrożne przejście po jej tafli. Wymagało to poprawnego rzucenia zaklęcia Glacius przez przynajmniej jednego czarodzieja.
Jeśli nie uda się szybko zająć sprawą (niepowodzenie każdego z was) rozhulana burza rozzłości nurt rzeki, wywołując na dotąd spokojnej Tamizie iście oceaniczne fale. Wzniecone coraz wyżej i wyżej w końcu uderzą w brzeg, porywając was pod wodę; nieprzytomni zostaniecie wyrzuceni na brzeg kilka godzin później, a przypadkowi przechodnie znajdą wasze ciała i pomogą wam stanąć na nogi. Będziecie osłabieni i podduszeni.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 120, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Zdołaliście ustabilizować magię anomalii, jej największe skupisko zostało rozbrojone, jednak w momencie, kiedy kończyliście uspokajać krążącą wewnątrz statku magię, usłyszeliście kroki. Na pokładzie był ktoś oprócz was - wbrew podaniom nie okazał się jednak duchem, a jednym z marynarzy. Był postawny, a w jego źrenicach odbijała się swoista dzikość - dnie spędzone tak blisko ogniska czarnej magii sprawiły, że oszalał. Nawoływał syrenę imieniem Muirgheal, a kiedy was ujrzał, wziął was za jej oprawców - i ruszył do ataku, a w jego ruchach było coś niezwykłego, zupełnie jakby anomalia odmieniła również jego fizyczność. Był naprawdę niebezpieczny. Mogliście próbować z nim walczyć, jednak wówczas szybko zorientowaliście się, że nie imała się go żadna magia ani żaden cios - nie byliście w stanie go skrzywdzić.
Wymaganie: Jedynym sposobem na uspokojenie umysłu oszalałego marynarza było uraczenie go pieśnią syreny. W tym celu należy zaśpiewać dowolną pieśń (ST 25, rzut na biegłość: śpiew).
W przypadku niepowodzenia marynarz natrze na was wraz z grubym odłamanym fragmentem drewnianej beli i wyrzuci was za burtę (obrażenia 100 - miażdżone).
[bylobrzydkobedzieladnie]


- Wiesz, nigdy nie sądziłem że chodzenie może mi się wydawać dziwne. W sensie CZUJESZ nogi? To jak ciężar się na nich układa i w ogóle? Serio, śmieszne. - stwierdził, idąc z Alexem ramię w ramię ku anomalii jaką zamierzali naprawić. Było już dość późno, bo nie dość że już-Farley musiał skończyć pracę to jeszcze zgodnie z przewidywaniami Botta nic nie jadł, więc musiał zjeść słoiczek, bo przecież do wielkich czynów trzeba pełni sił, prawda? No i ostatecznie nikt nie spieszył się wybitnie by wychodzić na tę zawieruchę. Bertie ubrany był tym razem w płaszcz, miał nawet naciągnął kaptur na głowę, zaróżowione z zimna ręce chował czasem do kieszeni pomiędzy kolejnymi wymachami jakie towarzyszyły jego gadaninie. Pod płaszczem do koszuli przypiętą miał z kolei broszkę z alabastrowym jednorożcem.
W okolicy za bardzo nie było ludzi, choć może to tylko pozory bo widoczność była w tym momencie dość mocno utrudniona.
- Albo to, że możesz poruszyć palcami. W sensie... nie wiem. Dziwne, - podsumował inteligentnie, w butach wystepowując jakiś skoczny rytm. Już trzeci dzień lokal działał od rana do wieczora, Bott ganiał od stolika do lady, na zaplecze i w każdą inną stronę, miał dookoła masę ludzi, ale widocznie nie zdołała jeszcze z niego zejść cała energia. Nawet nie mały procent - był w jakiś sposób nawet nakręcony.
- Może na kolejne halloween zrobię lizaki w kształcie poucinanych kończyn. - dodał zaraz z namysłem. W końcu jednak dotarli na miejsce i nawet on w końcu w miarę ucichł. Widać było statek. Chodziły plotki, że może to jednak tylko duch, jednak doświadczenie nauczyło Bertiego że jeśli coś w Londynie może być anomalią to zapewne nią jest. A oni mają szansę to cholerstwo uspokoić.
Bujające się maszty i wyładowania dookoła sprawiały, ze wszystko jakoś nabierało powagi, bo Bertie miał zamiar wyjść stamtąd cały jak tylko załatwią sprawę.
- Lubisz ślizgawki?
Spytał jakoś tak mniej wesoło, zaraz jednak kierując różdżką na wodę. Muszą się dostać na statek.
- Glacius.


Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.


#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :

velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...


- Nie, jakoś szczególnie się na tym nie skupiam - zamyśliłem się, na moment poświęcając myśli temu, ile tak naprawdę wysiłku wymagała od mojego ciała tak zwykła i naturalna czynność jak chodzenie. - Ale jak zaczniesz to rozważać to coś tam zaczyna się przebijać do świadomości. Ale spokojnie, przywykniesz. Tak będziesz biegał po całej cukierni, że myślenie o tym jak się chodzi będzie na końcu listy twoich rozterek - naciągając kaptur szaty głębiej na głowę rzuciłem optymistycznie, już wyobrażając sobie Bertiego w swoim własnym lokalu. Do tej pory unosił się w Cukierni Wszystkich Smaków na miotle, co było tak właściwie całkiem zabawne do obserwowania, jak starał się niczego i nikogo nie zahaczyć trzonkiem swojego środka transportu. Uniosłem natomiast brwi trochę wyżej, słysząc o lizakach. - A to by nie było głupie - mruknąłem z uznaniem, będąc wciąż pod wrażeniem tego, jak umysł mojego przyjaciela potrafił przetwarzać traumatyczne sytuacje na coś faktycznie - w pewien sposób oczywiście - pożytecznego.
Pozwalałem Bertiemu mówić, skupiając się na tym potoku słów, tak skutecznie pozwalającym mi na nieotwieranie ust. Wątpiłem, abym był w stanie sam z siebie wykrzesać jakieś normalne zdania - obecność przyjaciela mnie jednak przed tym skutecznie chroniła.
Kiedy dotarliśmy do statku Bertie przycichł w końcu - obaj szybko przeanalizowaliśmy sytuację i ze względu na wysoce nieprzyjazną aurę panującą wokół statku wyjście było jedno: przedostać się po powierzchni wody.
- A lubię - odparłem, zostawiając sprawę Bertiemu; jednak w tej chwili zawiodło go szczęście. Wyciągnąłem więc własną różdżkę i chociaż nie dorównywałem cukiernikowi w dziedzinie uroków zdecydowałem się spróbować utworzyć lodową ścieżkę prowadzącą od brzegu aż do burty statku.
- Glacius - machnąłem ze świstem różdżką
| Wyposażenie: różdżka, fluoryt, czerwony kryształ, bransoleta z włosów syreny, eliksiry:
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 5)
- eliksir przeciwbólowy (2 porcje, stat. 7)
- wywar ze szczuroszczeta (2 porcje, stat. 5)
- eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117)

Alex, you gotta fend for yourself


Morsmordre :: Londyn :: Dzielnica portowa :: Magiczny port