Korytarze na piętrze
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarze na piętrze
Liczne schody odchodzące od dolnego holu prowadzą na piętra - jest to część zamknięta dla gości, obejmująca głównie skrzydła sypialniane i prywatne komnaty poszczególnych domowników. Przestrzeń wydaje się tutaj mniej rozległa, utrzymana bardziej w przytulnej niż reprezentacyjnej atmosferze, przyozdobiona skromniejszą, ale nie mniej wytworną sztuką. Na ścianach nie wiszą portrety, piętro jest znacznie cichsze, bardziej intymne od parteru. Z korytarzami sąsiadują wielokondygnacyjne krużganki.
Bez obaw weszła głębiej do sali od razu anonsując własną obecność. Nie musiała się przecież skradać, ani chować - była w domu. Tym w którym się wychowała i który zostawiła nie z wyboru - przynajmniej nie własnego. Teraz jednak ta wizja jej już nie męczyła i nie irytowała - wcześniej powodowana złością na brata za to w jaki sposób ją potraktował. Nigdy nie wzbraniała się przed małżeństwem - taka była jej rola i obowiązek a ostatnio zaczynało jej się coraz bardziej podobać bycie żoną. Manannan kiedy w końcu zwrócił się ku niej okazywał się być mężczyznom, który w istocie mógł być w stanie zadowolić ją całkowicie. Zamierzała bez skrupułów wykorzystać to, kim był i siłę jaką posiadał. Wraz z czasem nauczyła się jak korzystać z kart, które posiadała. Robiła to z rozwagą - nigdy nie sięgała po kartę znajomości dla miałkich, nic nie znaczących zachcianek. Używała ich, gdy potrzebowała coś osiągnąć - albo gdzieś się dostać. Teraz jednak jej myśli skupiały się gdzie indziej, bliżej - na młodzieńcu i mężczyźnie, którego znała. Usta owijał jej uprzejmy czarujący uśmiech, kiedy podchodziła do nich w granatowej kreacji. Potaknęła głową - wszak, gdyby nie chciała propozycja nigdy nie opuściłaby jej różanych warg. Rozciągnęła usta trochę mocniej na kolejno padające stwierdzenie. - To nic, moje umiejętności też zaszły rdzą - to zaś wróży wyrównany pojedynek. - orzekła spokojnie. Nie miała problemu z tym, by zmierzyć się z mężczyzną - to było niewiele znaczące starcie skryte w jednej z komnat zamku. Nie miało wpłynąć na jego wizerunek a jedynie odrobinę oboje rozerwać. - Daj mi więc chwilę, przebiorę się w strój. - orzekła, podejmując decyzję. Zgodnie z przewidywaniami odnajdując go tak jak zakładała co przyniosło jej niezrozumiałą ulgę. Przygotowana stanęła na przeciwko Tima, unosząc w łagodnej manierze brwi kiedy wypadło z jego ust stwierdzenie które rozciągnęło jej wargi w krótkim uśmiechu.
- Skrywam wiele tajemnic. - orzekła nie odnosząc się całkowicie do tego gdzie i jak właściwie nauczyła się fechtować robiąc z tego niewielki sekret - choć sekretem to wcale nie było. - Gotów? - zapytała unosząc floret, oczekując aż Timothy przyjmie odpowiednią decyzję. - Monsieur Diliget jeśli byłbyś tak uprzejmy… - zwróciła się do starszego mężczyzny, zerkając na niego. Biorąc wdech, skupiając się na kolejnych ruchach, a kiedy rozpoczęli rozpoczęła swoją szarżę. Po niej, łapiąc krótki oddech wyrzuciła pytanie. - Podoba ci się tutaj, Timothee?
Proponuję małą mechanikę:
osoba 1: atak: 3 kości k100
osoba 2: obrona: 3 kości k100 i atak: 3 kości k100
osoba 1: obrona: 3 kości k100 i atak: 3 kości k100
and on… do 5 trafień które oznaczają zwycięzce
atak jest celny jeśli jego wynik (k100atak[1,2,3]+2xzwinność) jest większa od (k100obrona[1,2,3]+2xzwinność) - zwinność wydaje mi się tu mieć największy sens, jak masz inny pomysł to daj znać <3
(ja zaczynam 3 kośćmi k100, ty rzucasz ich już 6 - możesz też na obronę rzucić w rzutach kością, żeby mieć co opisać w poście i na atak pod postem <3)
przykład: jeśli ja rzucę 50 na atak a ty na obronę 50 to = (50+2x19) - (50+2x16) = 88<82 i wtedy mój jest trafiony
- Skrywam wiele tajemnic. - orzekła nie odnosząc się całkowicie do tego gdzie i jak właściwie nauczyła się fechtować robiąc z tego niewielki sekret - choć sekretem to wcale nie było. - Gotów? - zapytała unosząc floret, oczekując aż Timothy przyjmie odpowiednią decyzję. - Monsieur Diliget jeśli byłbyś tak uprzejmy… - zwróciła się do starszego mężczyzny, zerkając na niego. Biorąc wdech, skupiając się na kolejnych ruchach, a kiedy rozpoczęli rozpoczęła swoją szarżę. Po niej, łapiąc krótki oddech wyrzuciła pytanie. - Podoba ci się tutaj, Timothee?
Proponuję małą mechanikę:
osoba 1: atak: 3 kości k100
osoba 2: obrona: 3 kości k100 i atak: 3 kości k100
osoba 1: obrona: 3 kości k100 i atak: 3 kości k100
and on… do 5 trafień które oznaczają zwycięzce
atak jest celny jeśli jego wynik (k100atak[1,2,3]+2xzwinność) jest większa od (k100obrona[1,2,3]+2xzwinność) - zwinność wydaje mi się tu mieć największy sens, jak masz inny pomysł to daj znać <3
(ja zaczynam 3 kośćmi k100, ty rzucasz ich już 6 - możesz też na obronę rzucić w rzutach kością, żeby mieć co opisać w poście i na atak pod postem <3)
przykład: jeśli ja rzucę 50 na atak a ty na obronę 50 to = (50+2x19) - (50+2x16) = 88<82 i wtedy mój jest trafiony
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30, 37, 47
'k100' : 30, 37, 47
| tak naprawdę to komnaty Evandry, 23.10
Świat wokół niej był miękki i słodki; otulał ją chmurą z waty cukrowej, wygładzał brzegi nieświadomości, kołysał nieznaną, lecz kojącą melodią. Sen zawsze przynosił jej spokój: uciekała w niego z radością - lżejsza wersja eterycznych używek - zanurzając się w jedynym świecie, nad którym nie mogła mieć pełnej kontroli. Spała jak zwykle, głęboko, spokojnie, bez koszmarów i wizji, oddychając w miarowym, hipnotycznym rytmie kogoś pozbawionego jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Niespotykany dar: mimo wszystkich trudów, które spotkały ją na ścieżce chaotycznego życia, zawsze odpływała w objęcia Morfeusza bez najmniejszych problemów, oddając się w pełni enigmatycznemu kochankowi nocy. I jego żeńskiej, magicznie oszałamiającej wersji - o tym jednak przypomniała sobie nieco później; pierwszy przytomny, nieco ochrypły, oddech nie przywrócił jej wszak pełni pamięci.
Coś ją obudziło. Coś - lub ktoś? Niecierpliwy, wiercący się tuż obok? A może to pragnienie? Lub promień poranka, ślizgający się po zakrytej włosami twarzy? Otworzyła jedno oko, powoli, nieśpiesznie; czarne włosy rozsypały się na jedwabnych poduszkach. Na oślep sięgnęła na bogato zdobiony nocny stolik, mając nadzieję, że znajdzie tam niedopity kieliszek wina - tak się stało, chwyciła chłodne szkło i wychyliła prawie pełne naczynie do dna, przepłukując gorzki posmak snu. I wczorajszego wieczoru. Trunek był chłodny, rześki, zadrżała lekko, przełykając go bez problemów, na wpół przytomna. Światło wpadało przez na wpół przymknięte kotary, nie podobało się jej świetliste ostrze, uderzająjące ją w przymrużone oczy - odwróciła się do wykuszu plecami, znów chowając się wśród miękkich kołder, układających się między ich ciałami wysokimi falami wzburzonej pościeli. Puszystej, ciepłej, trzeszczącej krochmalem, pachnącej wonnymi olejkami. I rozgrzanym ciałem, do którego instynktownie przylgnęła, nie chcąc stykać się z chłodem późnojesiennego poranka. Gotowa zapaść w dalszy sen, słońce dopiero muskało ziemię, artyści budzili się koło południa, La Fantasmagoria również - potrzebowała dziś odpoczynku, ostatnie tygodnie były ciężkie, a noce, zwłaszcza te spędzane we trójkę, równie rozkoszne, co wyczerpujące.
Nie pamiętała jeszcze, jak dokładnie się tu znalazła. Wezwano ją? Zapewne, nie pojawiłaby się przecież na progu komnat Evandry bez wyraźnego zaproszenia. W Chateau Rose jeszcze ostrożniej niż zazwyczaj stawiała kroki, świadoma, że każdemu z nich przyglądają się dziesiątki oczu. Upływający czas wcale nie działał na jej korzyść; miała wrażenie, że z każdym rozpoczętym tygodniem hojnej gościny czuje na ramionach jeszcze większy ciężar, utrudniający przemykanie wyłożonymi marmurem korytarzami posiadłości bez przekonania, że na plecach nosi szkarłatną literę. Od razu zdradzającą powody odwiedzin w komnatach nestora - lub, jak w tym przypadku, jego żony.
Niespokojnej, rozbudzonej; ciało obok niej nie spało, co przyjęła z lekko niezadowolonym pomrukiem, chowając twarz w zagłębieniu kobiecej szyi. Pachnącej jaśminem, różanym olejkiem i drogimi wonnościami; jak definicja miękkości i delikatności - potrafiła docenić ten aromat, choć bardziej tęskniła za wonią smoczej skóry i potu; za szorstkością zarostu i napiętymi mięśniami przytrzymujących ją stanowczo rąk. Za tym, co nieobecne ostatniej nocy. Mimo wszystko satysfakcjonującej, pełnej bliskości, której pozwoliła wybrzmieć w pełni, poddając się prośbom - poleceniom? - Evandry.
- Cii - wymruczała i kojąco, i karcąco zarazem, prosto do ucha kobiety, mając nadzieję, że zdołają ukraść z tego czasu pomiędzy nocą a dniem jeszcze chwilę spokoju. Była przecież gotowa, by znów zapaść w głębszy sen. Dziwne działanie, zwłaszcza znając jej stale czujny charakter - dla Evandry mogło być to nowością, Tristan przywykł do jej kociego zachowania, do ufnego tracenia przytomności już po zabawie i długiego powracania z niej rankiem; może dlatego tak doceniała rzadkie chwile, którymi ją obdarowywał, gdy budzili się razem, późno, w pościeli pachnącej krwią i spełnieniem.
Świat wokół niej był miękki i słodki; otulał ją chmurą z waty cukrowej, wygładzał brzegi nieświadomości, kołysał nieznaną, lecz kojącą melodią. Sen zawsze przynosił jej spokój: uciekała w niego z radością - lżejsza wersja eterycznych używek - zanurzając się w jedynym świecie, nad którym nie mogła mieć pełnej kontroli. Spała jak zwykle, głęboko, spokojnie, bez koszmarów i wizji, oddychając w miarowym, hipnotycznym rytmie kogoś pozbawionego jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Niespotykany dar: mimo wszystkich trudów, które spotkały ją na ścieżce chaotycznego życia, zawsze odpływała w objęcia Morfeusza bez najmniejszych problemów, oddając się w pełni enigmatycznemu kochankowi nocy. I jego żeńskiej, magicznie oszałamiającej wersji - o tym jednak przypomniała sobie nieco później; pierwszy przytomny, nieco ochrypły, oddech nie przywrócił jej wszak pełni pamięci.
Coś ją obudziło. Coś - lub ktoś? Niecierpliwy, wiercący się tuż obok? A może to pragnienie? Lub promień poranka, ślizgający się po zakrytej włosami twarzy? Otworzyła jedno oko, powoli, nieśpiesznie; czarne włosy rozsypały się na jedwabnych poduszkach. Na oślep sięgnęła na bogato zdobiony nocny stolik, mając nadzieję, że znajdzie tam niedopity kieliszek wina - tak się stało, chwyciła chłodne szkło i wychyliła prawie pełne naczynie do dna, przepłukując gorzki posmak snu. I wczorajszego wieczoru. Trunek był chłodny, rześki, zadrżała lekko, przełykając go bez problemów, na wpół przytomna. Światło wpadało przez na wpół przymknięte kotary, nie podobało się jej świetliste ostrze, uderzająjące ją w przymrużone oczy - odwróciła się do wykuszu plecami, znów chowając się wśród miękkich kołder, układających się między ich ciałami wysokimi falami wzburzonej pościeli. Puszystej, ciepłej, trzeszczącej krochmalem, pachnącej wonnymi olejkami. I rozgrzanym ciałem, do którego instynktownie przylgnęła, nie chcąc stykać się z chłodem późnojesiennego poranka. Gotowa zapaść w dalszy sen, słońce dopiero muskało ziemię, artyści budzili się koło południa, La Fantasmagoria również - potrzebowała dziś odpoczynku, ostatnie tygodnie były ciężkie, a noce, zwłaszcza te spędzane we trójkę, równie rozkoszne, co wyczerpujące.
Nie pamiętała jeszcze, jak dokładnie się tu znalazła. Wezwano ją? Zapewne, nie pojawiłaby się przecież na progu komnat Evandry bez wyraźnego zaproszenia. W Chateau Rose jeszcze ostrożniej niż zazwyczaj stawiała kroki, świadoma, że każdemu z nich przyglądają się dziesiątki oczu. Upływający czas wcale nie działał na jej korzyść; miała wrażenie, że z każdym rozpoczętym tygodniem hojnej gościny czuje na ramionach jeszcze większy ciężar, utrudniający przemykanie wyłożonymi marmurem korytarzami posiadłości bez przekonania, że na plecach nosi szkarłatną literę. Od razu zdradzającą powody odwiedzin w komnatach nestora - lub, jak w tym przypadku, jego żony.
Niespokojnej, rozbudzonej; ciało obok niej nie spało, co przyjęła z lekko niezadowolonym pomrukiem, chowając twarz w zagłębieniu kobiecej szyi. Pachnącej jaśminem, różanym olejkiem i drogimi wonnościami; jak definicja miękkości i delikatności - potrafiła docenić ten aromat, choć bardziej tęskniła za wonią smoczej skóry i potu; za szorstkością zarostu i napiętymi mięśniami przytrzymujących ją stanowczo rąk. Za tym, co nieobecne ostatniej nocy. Mimo wszystko satysfakcjonującej, pełnej bliskości, której pozwoliła wybrzmieć w pełni, poddając się prośbom - poleceniom? - Evandry.
- Cii - wymruczała i kojąco, i karcąco zarazem, prosto do ucha kobiety, mając nadzieję, że zdołają ukraść z tego czasu pomiędzy nocą a dniem jeszcze chwilę spokoju. Była przecież gotowa, by znów zapaść w głębszy sen. Dziwne działanie, zwłaszcza znając jej stale czujny charakter - dla Evandry mogło być to nowością, Tristan przywykł do jej kociego zachowania, do ufnego tracenia przytomności już po zabawie i długiego powracania z niej rankiem; może dlatego tak doceniała rzadkie chwile, którymi ją obdarowywał, gdy budzili się razem, późno, w pościeli pachnącej krwią i spełnieniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zagubienie jest uczuciem, które tej jesieni towarzyszy lady Rosier szczególnie często. Czy to dlatego tak bardzo potrzebowała bliskości Deirdre? A może chodziło o bliskość kogokolwiek? Wychwyciła jej spojrzenie w korytarzu, nie musiała niczego mówić, ani wskazywać gestem, bo Śmierciożerczyni zdawała się ją dobrze wyczuwać. A przynajmniej tak tłumaczy to sobie półwila, żywiąc nadzieję, że czarownica nie traktuje jej jak przykrego obowiązku, tak jak to zresztą przedłożyła przed dwoma miesiącami podczas szczerych wyznań. Odniosła wrażenie, że od tamtego czasu coś się między nimi zmieniło, a raczej łudziła się, że Deirdre rzeczywiście wreszcie zrozumiała, że Evandra nie chce być dlań rywalką — wręcz przeciwnie — zbliżyć się jeszcze bardziej, dać się ogarnąć, pochłonąć, poczuć całą sobą — czy to możliwe? Mericourt nie jest gotowa, by oddać się całą, czemu zresztą nie może się dziwić, skoro przywiązana jest niezmiennie do Tristana i nawet jeśli ten dałby jej na to oficjalne przyzwolenie, a nie wyłącznie obrzucił pobłażliwym, łakomym spojrzeniem, nadal podchodziłaby doń nieufnie. Tyle miało doyenne wystarczyć — pogodzenie się z okolicznościami, porzucenie usilnych starań i zarzucania entuzjazmem, który jest dla Deirdre obcy, ofiarować cierpliwość oraz niezbędny czas. Zaniechanie wysuwania oczekiwań miało pomóc, by przestać czuć się odrzuconą, czy nieakceptowaną. Miało pomóc w podążaniu swoją ścieżką, która tak, jak nigdy dotąd, mieściła w sobie liczne odnogi. Żadnych znaków, czy wskazówek, ślepa intuicja, brak przeczucia, czy obiera dobry kierunek. Na każdym kroku coś, czego zupełnie się nie spodziewała, co, zamiast przyjąć z typową dla siebie dotąd ciekawością, budziło przerażenie, a więc i złość. Strach jest czymś, do czego półwila nie chce się już nigdy więcej przyznawać, nigdy więcej doświadczać. Nie chce obawiać się, że Tristan może przestać ją kochać, porzucając na rzecz kochanki. Nie chce oglądać się za siebie, krocząc leśnymi ścieżkami w obawie, że natknie się na Justine Tonks. Nie chce narodzin córki, dla której Zloty Lugh wysnuł fatalną przyszłość. Strach wciąga ją w rozpacz, rozpacz w fatalizm, fatalizm w rezygnację. Ta płynnie przechodzi w obojętność, dalej w pusty optymizm, a następnie w wiarę w szczęście oraz radość, że wciąż są jej pisane, że nadal jest na nie szansa. Nadzieja wzmaga pewność siebie, potęguje determinację, jaka napędza do dalszego działania. A wtedy wystarczy tylko jedna drobna rysa — zbyt wąski uśmiech ciotki, nierówno ułożone kwiaty w wazonie, uporczywie plączące się palce na klawiszach, w kółko powtarzające ten sam błąd. Gniew przychodzi nieproszony, momentalnie przekreślając wszystko to, na czym próbowała się skupić i co zbudować. Płonie pergamin, kiedy po raz trzeci próbuje napisać ten sam list, a litery nie chcą układać się w spójne słowa, lub nieopatrznie upuszczona kropla atramentu znaczy brzeg różanej papeterii, doszczętnie niszcząc cały efekt. Obumiera róża, gdy w ziemię wchłania się kropla krwi ze skaleczonego kolcem palca, więc cała dłoń drży wściekle, łamiąc kruchość gałązki bez baczenia na pogłębiające się w skórze rany. Gniew nie jest jednak wyłącznie niszczycielską siłą — motywuje i popycha do reakcji, walki o swoje przekonania. To właśnie ten gniew pokierował dłonią Evandry, kiedy zapraszała do siebie lady Crouch, chcąc po raz kolejny — tym razem definitywny — dostać przepowiednię, która udowodni, że przyszłość nie jest jeszcze przekreślona, że jest nadzieja, że jest o co walczyć, że jest… Tak, kolejna okazja do stawiania oczekiwań.
Układa szczupłą dłoń na nagim ramieniu Deirdre, gładząc je bezwiednie, jakby wpół wyrwana z letargu. Tej nocy budziła się wielokrotnie, odnosząc zresztą wrażenie, że wcale nie zmrużyła oka. Przygniatał ją smutek, kiedy pozwalała myślom biec bez skrępowania, przynosząc przykre wnioski, jakie wciskały ją do punktu wyjścia — poczucia rezygnacji.
- Muszę iść - mówi szeptem, choć terminarz tego dnia świeci pustkami, a do śniadania zostało jeszcze trochę czasu. Objęcia Mericourt są ciepłe, bezpieczne, a mimo to wprawiają w ten dziwny dyskomfort, wywołując sprzeciw w ciele i przekrzykując wszelkie inne myśli. - Puść mnie - pada zdecydowanie silniej, niż wymaga tego sytuacja, gdy wzbierająca się w niej fala gorąca zaczyna być trudna do opanowania, a ostatnie, czego teraz chce, to sprezentować kochance nieprzyjemną pobudkę.
Układa szczupłą dłoń na nagim ramieniu Deirdre, gładząc je bezwiednie, jakby wpół wyrwana z letargu. Tej nocy budziła się wielokrotnie, odnosząc zresztą wrażenie, że wcale nie zmrużyła oka. Przygniatał ją smutek, kiedy pozwalała myślom biec bez skrępowania, przynosząc przykre wnioski, jakie wciskały ją do punktu wyjścia — poczucia rezygnacji.
- Muszę iść - mówi szeptem, choć terminarz tego dnia świeci pustkami, a do śniadania zostało jeszcze trochę czasu. Objęcia Mericourt są ciepłe, bezpieczne, a mimo to wprawiają w ten dziwny dyskomfort, wywołując sprzeciw w ciele i przekrzykując wszelkie inne myśli. - Puść mnie - pada zdecydowanie silniej, niż wymaga tego sytuacja, gdy wzbierająca się w niej fala gorąca zaczyna być trudna do opanowania, a ostatnie, czego teraz chce, to sprezentować kochance nieprzyjemną pobudkę.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Instynktownie wyczuwała niepokój czarownicy, z którą dzieliła tę noc - przynajmniej teraz, po lekkim rozbudzeniu, dotąd śpiąc jak zabita. Miarowy oddech Evandry urywał się, miękkie ciało nerwowo zmieniało pozycję w rozgrzanej pościeli, a jasne kosmyki włosów łaskotały Deirdre w nos. Mruknęła niezadowolona, nie otwierając jeszcze oczu: nie lubiła, gdy ktoś przeszkadzał jej w odpoczynku. Zasłużonym, wczorajszego wieczoru spisała się przecież więcej niż doskonale. Przez ostatnie tygodnie nauczyła się już półwili, jej wrażliwszego na dotyk ciała, jej potrzeb, skrywanych głęboko pod doskonałym wychowaniem pragnień. Nie sypiała z kobietą od czasów Wenus - nie liczyła jednorazowych kochanek, przynoszonych Tristanowi niemal w zębach; te podarunki szybko ulegały zniszczeniu - lecz była wyjątkowo zdolną uczennicą, a pewnych rzeczy nie sposób było zapomnieć. W miłosnej sztuce nie miała przecież sobie równych, zaś namiętność dzielona ze złotowłosą pięknością przychodziła jej naturalnie, jakby w ten pokrętny sposób mogła znaleźć się bliżej nie tylko niej, ale przede wszystkim Tristana. Czy i Evandra teraz o nim myślała? Dlatego nie mogła spać? A może wręcz przeciwnie, nienasycona i stęskniona jak wczoraj, pragnęła porannej kontynuacji wieczornych, parnych godzin?
Spojrzała na nią w końcu spod na wpół przymrużonych powiek. Przesłoniętych pasmami czarnych włosów, rozlewających się po poduszkach jak cienkie strumyki ciemnego atramentu, rzeźbiących i na twarzy głębokie cienie. - Musisz? Gdzie? - spytała po prostu, ochryple, z nutą niedowierzania. Jakież to wielkie obowiązki wzywały brzemienną szlachciankę? Musiała zająć się przygotowaniem śniadania, ubraniem dziecka lub napaleniem w piecu? A może przymierzeniem trzech sukien, w których dziś będzie snuć się po luksusowych wnętrzach posiadłości w oczekiwaniu na popołudniową herbatkę z przyjaciółką? Albo przygotowaniem ciała do wymagającej pracy podczas pisania listów i poganiania służby? Może przez jej myśli przemawiała gorycz niesprawiedliwości, ale raczej chłód doświadczenia. Sama pracowała ciężko odkąd pamiętała, musiała wstać od razu: najpierw w biegu szykując się na spotkania w Ministerstwie Magii, potem by zjawić się na progu Wenus odpowiednio wcześniej, zabezpieczając czas niezbędny na przemianę z zabiedzonej i zmęczonej dziewczyny w zjawiskowo piękną Miu. Spojrzenie Deirdre przesunęło się niżej, na widoczne wezbranie kołdry, skrywające brzemienny brzuch Evandry. W tym stanie tym bardziej nic nie musiała - i tym bardziej podświadomość Mericourt tężała w lodowatym podmuchu wspomnień; obrazów siebie samej w Parszywym Pasażerze, z trudem schylającej się nad zardzewiałą umywalką, by ochlapać twarz lodowatą wodą i wrócić do pracy. W optymistycznej wersji nie wykrwawiając się na schodach prowadzących na zawilgotniały strych ani nie strzepując karaluchów z zawieszonej na obdrapanych drzwiach szacie. Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz, ale senność stłumiła jakąkolwiek reakcję, nauczyła się przecież egzystować z dławiącym poczuciem upokorzenia. Puściła Evandrę, zgodnie z jej życzeniem - a raczej rozkazem, ostrzejszym, dziwnie nieprzyjemnym w kontraście z tęsknymi czułościami, jakimi obdarzała ją ledwie kilka godzin wcześniej. Gdzieś umknęła cała ta słodycz, ciało kobiety, od którego się odsuwała, było spięte, niechętne. Zerknęła na nią raz jeszcze, na wpół przytomnie, nie ruszając niczym oprócz ręki, spod której ją oswobodziła. Ciepło łóżka było zbyt kuszące, tak samo jak powrót do świata snu: bez zazdrości, bez poczucia odrzucenia, bez dylematów. Przeciągnęła się z cichym westchnieniem i głębiej zakopała w miękkiej kołdrze. W nie swoim domu, w nie swoim łóżku, pod nie swoją pościelą, z żoną nie swojego męża. Dobrze, że pozostała nago, bo nawet ubranie, które narzuciłaby na siebie, nie należałoby w żadnym stopniu do niej.
Spojrzała na nią w końcu spod na wpół przymrużonych powiek. Przesłoniętych pasmami czarnych włosów, rozlewających się po poduszkach jak cienkie strumyki ciemnego atramentu, rzeźbiących i na twarzy głębokie cienie. - Musisz? Gdzie? - spytała po prostu, ochryple, z nutą niedowierzania. Jakież to wielkie obowiązki wzywały brzemienną szlachciankę? Musiała zająć się przygotowaniem śniadania, ubraniem dziecka lub napaleniem w piecu? A może przymierzeniem trzech sukien, w których dziś będzie snuć się po luksusowych wnętrzach posiadłości w oczekiwaniu na popołudniową herbatkę z przyjaciółką? Albo przygotowaniem ciała do wymagającej pracy podczas pisania listów i poganiania służby? Może przez jej myśli przemawiała gorycz niesprawiedliwości, ale raczej chłód doświadczenia. Sama pracowała ciężko odkąd pamiętała, musiała wstać od razu: najpierw w biegu szykując się na spotkania w Ministerstwie Magii, potem by zjawić się na progu Wenus odpowiednio wcześniej, zabezpieczając czas niezbędny na przemianę z zabiedzonej i zmęczonej dziewczyny w zjawiskowo piękną Miu. Spojrzenie Deirdre przesunęło się niżej, na widoczne wezbranie kołdry, skrywające brzemienny brzuch Evandry. W tym stanie tym bardziej nic nie musiała - i tym bardziej podświadomość Mericourt tężała w lodowatym podmuchu wspomnień; obrazów siebie samej w Parszywym Pasażerze, z trudem schylającej się nad zardzewiałą umywalką, by ochlapać twarz lodowatą wodą i wrócić do pracy. W optymistycznej wersji nie wykrwawiając się na schodach prowadzących na zawilgotniały strych ani nie strzepując karaluchów z zawieszonej na obdrapanych drzwiach szacie. Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz, ale senność stłumiła jakąkolwiek reakcję, nauczyła się przecież egzystować z dławiącym poczuciem upokorzenia. Puściła Evandrę, zgodnie z jej życzeniem - a raczej rozkazem, ostrzejszym, dziwnie nieprzyjemnym w kontraście z tęsknymi czułościami, jakimi obdarzała ją ledwie kilka godzin wcześniej. Gdzieś umknęła cała ta słodycz, ciało kobiety, od którego się odsuwała, było spięte, niechętne. Zerknęła na nią raz jeszcze, na wpół przytomnie, nie ruszając niczym oprócz ręki, spod której ją oswobodziła. Ciepło łóżka było zbyt kuszące, tak samo jak powrót do świata snu: bez zazdrości, bez poczucia odrzucenia, bez dylematów. Przeciągnęła się z cichym westchnieniem i głębiej zakopała w miękkiej kołdrze. W nie swoim domu, w nie swoim łóżku, pod nie swoją pościelą, z żoną nie swojego męża. Dobrze, że pozostała nago, bo nawet ubranie, które narzuciłaby na siebie, nie należałoby w żadnym stopniu do niej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nawykła do powolnych poranków, acz niekoniecznie do spędzania ich w łóżku. Wylegiwanie się w pieleszach w dobrym towarzystwie może przynosić przyjemność, ciepłe rozleniwienie, pozostanie w krainie snu, wydarcie jej do rzeczywistości, by jeszcze przez moment cieszyć się zawieszeniem w nie-bycie. Do tej pory objęcia Mericourt przynosiły ukojenie; inaczej, niż w ramionach Tristana, acz nadal kojarzące się z mieszaniną niepokoju i błogości. Mroczny znak świadczy zarówno o zagrożeniu, jak i bezpieczeństwie. Otula spokojem, dając świadomość, że skoro to, co najgorsze, przyciąga ją czule do piersi, nie może być wcale złe. Teraz kłuje - niepoprawnością, żalem, irytacją - uświadamiając, że obok niej, jest nikim. Czym półwila przyczynia się do wzbogacenia świata? W jaki sposób zapisze się na kartach dziejów, jak wspominać ją będą przyszłe pokolenia, kiedy zaniknie między kartami wielkich magów, w których dzisiejsze czasy są płodne? Łatwo się wśród nich zgubić, historia zapamięta wyłącznie pojedyncze jednostki. Czym zasłynąć ma ona, Evandra Rosier, słaba czarownica, mdlejąca przy byle skurczu, trzymająca się na uboczu, pochodząca z rodziny, której honor został splamiony za sprawą szaleństwa jednostki? Myśli nie potrafią się skupić, błądzą, przeskakując od jednej frazy w drugą, trudne do uchwycenia, jeszcze trudniejsze w skontrolowaniu. Ta nieumiejętność, brak panowania, wprawiają w przygnębienie, a smutek przechodzi w irytację - ponownie. W umyśle skaczą liczby.
Cztery, trzy, dwa, jeden.
Czy tak trudno przyjąć jest do świadomości, że jest się w życiu nikim? Czy tak trudno pogodzić się z myślą, że stanowi się wyłącznie podporę dla innych, drabinę dla tych, którzy wspinają się na szczyt? A czy ci wielcy dostaliby się tam, gdzie są, gdyby nie otrzymana pomoc? Trzeba tak bardzo umniejszać swojej wartości, skoro jasnym jest, że wszystko, co dzieje się w świecie, powstaje dzięki współpracy? Oczywiście, że tylko się tak powtarza, by ci mniejsi i słabsi dostali ochłap pocieszenia.
Pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia.
”Gdzie?”, pada pytanie, którego mogła się spodziewać, a nad którego odpowiedzią nie zdążyła się zastanowić. Nie mówi więc nic, w milczeniu cieszy się połowicznym sukcesem wyswobodzenia z objęć, do których nie tak dawno sama lgnęła. Ostatecznie zsuwa z siebie kołdrę, nie bez trudu siada na brzegu łóżka, próbuje pochylić się i sięgnąć leżącego na podłodze jedwabnego szlafroka. Krągły brzuch blokuje ruchy, potęguje frustrację, zmusza do wzięcia głębszego oddechu.
Trzy, sześć, dziewięć, dwanaście.
Palce lewej dłoni drgają, skacząc niekontrolownie, ledwie słyszalnie wystukują prosty rytm na miękkim materacu. Kolejny oddech towarzyszy wpół przymkniętym powiekom, kiedy czarownica podnosi się z miejsca, zarzucając pomysł z ubieraniem. Momentalnie omiata ją panujący w komnacie chłód, a przyzwyczajone do kobiecych objęć ciało pokrywa się gęsią skórką. Niespiesznie przechodzi do stolika, gdzie na srebrnej tacy mieści się smukła karafka ze szkarłatnym płynem. Prawa - ta mniej drżąca - dłoń uzupełnia kieliszek i ciepło laudanum rozlewa się po przełyku.
Cztery, osiem, dwanaście, szesnaście.
Zatrzymuje się przy toaletce i przegląda w zwierciadle. Gdy pochyla się lekko nad blatem, złote włosy przesypują się na ramię, a błękit dwóch par oczu łączy się z mieszaniną złości i pogardy. Drżąca dłoń zaciska się na rączce kościanej szczotki, bieleją kłykcie, a w umyśle nadal toczy się bitwa. Czy Evandra Rosier ma w sobie coś więcej, prócz ładnej buzi? Kim byłaby, gdyby nie płynąca w żyłach moc przodkiń? Czy odznaczałaby się pewnością siebie, zrzeszała sobie przyjaciół, sojuszników? A może to uroda ją osłabia, sprawiając, że nikt nie dostrzega tego, co sobą reprezentuje, kim naprawdę jest? Jak się o tym przekonać, jak sprawdzić - swoją moc i lojalność innych? Czy w ogóle jest co sprawdzać? Co, jeśli wynik nie będzie zadowalający? Szybki impuls, gwałtowny ruch, świst powietrza i kraniec szczotki przebija taflę lustra, pęknięcie rozprzestrzenia się, a wraz z nim rozlega się trzask. Kilka odłamków szkła rozpryskuje się wokół, znacząc blat mebla i drewnianą podłogę.
- Lófütty! - klnie szpetnie, choć w rozumieniu większości trytoński brzmi, jak zwykły szelest. Arystokratyczna śmietanka nie byłaby zadowolona, wiedząc, co czasem wymsknie się Evandrze. Błękitne tęczówki wpatrują się we własne odbicie w poprzecinanym żyłami pęknięć lustrze, a szczupła dłoń nadal zaciska się na rękojeści szczotki.
Siedem, czternaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem.
Cztery, trzy, dwa, jeden.
Czy tak trudno przyjąć jest do świadomości, że jest się w życiu nikim? Czy tak trudno pogodzić się z myślą, że stanowi się wyłącznie podporę dla innych, drabinę dla tych, którzy wspinają się na szczyt? A czy ci wielcy dostaliby się tam, gdzie są, gdyby nie otrzymana pomoc? Trzeba tak bardzo umniejszać swojej wartości, skoro jasnym jest, że wszystko, co dzieje się w świecie, powstaje dzięki współpracy? Oczywiście, że tylko się tak powtarza, by ci mniejsi i słabsi dostali ochłap pocieszenia.
Pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia.
”Gdzie?”, pada pytanie, którego mogła się spodziewać, a nad którego odpowiedzią nie zdążyła się zastanowić. Nie mówi więc nic, w milczeniu cieszy się połowicznym sukcesem wyswobodzenia z objęć, do których nie tak dawno sama lgnęła. Ostatecznie zsuwa z siebie kołdrę, nie bez trudu siada na brzegu łóżka, próbuje pochylić się i sięgnąć leżącego na podłodze jedwabnego szlafroka. Krągły brzuch blokuje ruchy, potęguje frustrację, zmusza do wzięcia głębszego oddechu.
Trzy, sześć, dziewięć, dwanaście.
Palce lewej dłoni drgają, skacząc niekontrolownie, ledwie słyszalnie wystukują prosty rytm na miękkim materacu. Kolejny oddech towarzyszy wpół przymkniętym powiekom, kiedy czarownica podnosi się z miejsca, zarzucając pomysł z ubieraniem. Momentalnie omiata ją panujący w komnacie chłód, a przyzwyczajone do kobiecych objęć ciało pokrywa się gęsią skórką. Niespiesznie przechodzi do stolika, gdzie na srebrnej tacy mieści się smukła karafka ze szkarłatnym płynem. Prawa - ta mniej drżąca - dłoń uzupełnia kieliszek i ciepło laudanum rozlewa się po przełyku.
Cztery, osiem, dwanaście, szesnaście.
Zatrzymuje się przy toaletce i przegląda w zwierciadle. Gdy pochyla się lekko nad blatem, złote włosy przesypują się na ramię, a błękit dwóch par oczu łączy się z mieszaniną złości i pogardy. Drżąca dłoń zaciska się na rączce kościanej szczotki, bieleją kłykcie, a w umyśle nadal toczy się bitwa. Czy Evandra Rosier ma w sobie coś więcej, prócz ładnej buzi? Kim byłaby, gdyby nie płynąca w żyłach moc przodkiń? Czy odznaczałaby się pewnością siebie, zrzeszała sobie przyjaciół, sojuszników? A może to uroda ją osłabia, sprawiając, że nikt nie dostrzega tego, co sobą reprezentuje, kim naprawdę jest? Jak się o tym przekonać, jak sprawdzić - swoją moc i lojalność innych? Czy w ogóle jest co sprawdzać? Co, jeśli wynik nie będzie zadowalający? Szybki impuls, gwałtowny ruch, świst powietrza i kraniec szczotki przebija taflę lustra, pęknięcie rozprzestrzenia się, a wraz z nim rozlega się trzask. Kilka odłamków szkła rozpryskuje się wokół, znacząc blat mebla i drewnianą podłogę.
- Lófütty! - klnie szpetnie, choć w rozumieniu większości trytoński brzmi, jak zwykły szelest. Arystokratyczna śmietanka nie byłaby zadowolona, wiedząc, co czasem wymsknie się Evandrze. Błękitne tęczówki wpatrują się we własne odbicie w poprzecinanym żyłami pęknięć lustrze, a szczupła dłoń nadal zaciska się na rękojeści szczotki.
Siedem, czternaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Brak odpowiedzi na tak rzeczowe - i niemal troskliwe - pytanie w normalnych okolicznościach mocno by ją zirytował, lecz w słodkim stanie pół-uśpienia nie rozdrażnił Deirdre nawet odrobinę. Tak przecież myślała, Evandrę nie wzywały żadne palące obowiązki, wymyśliła sobie tę wymówkę...właśnie, po co? Na wysnucie fantazji popierających tę teorię nie miała w tym momencie sił, przekręciła się więc na bok, chłodną dłonią sięgając do pleców siadającej szlachcianki. Szczupłych i miękkich, musnęła talię palcami, lecz nie przytrzymywała kobiety na siłę. Leżąc z zamkniętymi oczami, w skłębionej pościeli, z włosami rozrzuconymi na pościeli w jeszcze bardziej chaotyczny sposób. Będzie później żałować tego rozpasania, poplączą się niemiłosiernie, ale w stanie błogiego relaksu nie myślała o konsekwencjach. Ani o ryzyku, wibrującym w nerwowej aurze, otaczającej półwilę. - No właśnie - mruknęła sennie, tak, jakby milczenie było brzemienną w skutkach odpowiedzią. Nigdzie nie musiała iść, mogła więc zostać tu z nią, w ciszy i spokoju, na jeszcze godzinkę, może dwie. Potrzebowała odpoczynku, ba, obydwie by tylko na nim zyskały, wczorajsza noc była intensywna.
Nie zamierzała jednak zmuszać Evandry do powrotu do łóżka. Westchnęła tylko ciężko, tłumiąc ten dźwięk w poduszce, po czym znów zapadła w lekką drzemkę. Natychmiastowo, jakby ktoś pstryknął palcami. Oddech stał się głębszy i powolny, nagie ciało skryte pod zaspami kołder nie poruszało się w żaden sposób, Deirdre nie była więc świadoma działań półwili. Trudów ubierania brzemiennego ciała, stukotu palców o sprężysty materac, całego tego zdenerwowania, widocznego w każdym drobnym geście. Napięcia, zdającego się trzaskać niewidocznymi iskrami przy każdym tanecznym kroku - o jaki niezwykle trudno przy ciążowych gabarytach - który półwila stawiała na miękkim dywanie. Może gdyby Deirdre wykazała się typową dla siebie czujnością, zdołałaby przewidzieć zagrożenie; może nawet by mu zapobiegła, kojąc lęki i rozpraszając obawy, lecz nie była w stanie prześledzić sekund prowadzących do wybuchu.
Dla niej wszystko zadziało się niemal natychmiast. W jednej chwili spała spokojnie, głęboko i bezpiecznie, bez snów i koszmarów, w drugiej beztroski odpoczynek przerywał odgłos tłuczonego szkła. Szeleszczące przekleństwo, wypowiedziane w nieznanym języku, umknęło jej uwagi, podświadomość uwzględniła tylko poczucie zagrożenia. Pozwalające ciału zareagować szybko i odruchowo. Natychmiast usiadła, z szeroko otwartymi oczami, odrzucając kołdrę, zaskakująco - i niepokojąco szybko - przeistaczając się z rozespanego kota w w pełni przytomnego drapieżnika, wystraszonego nieprzewidzianym odgłosem. Nawet nie myślała, nie panowała nad tym, co robiła. W mgnieniu oka sięgając po rzuconą na nocnym stoliku różdżkę, zitanowe drewno błysnęło intensywnym fioletem w promieniu wpadającego między zasłonami słońca. Wymierzyła nią przed siebie, mrugając zawzięcie.
- Co się dzieje? - wychrypiała, próbując wyciągnąć jakiekolwiek sensowne wnioski z zastanego obrazka. Sylwetka Evandry, krągła, kusząca, pomimo kłopotliwego dodatku brzucha, stojąca tuż przed toaletką, zasypaną szkłem. Opadającym na dywan, turlającym się po blacie, skrzącym się drobinkami w jasnych włosach półwili. Nie wydawało się, by stało się coś złego. Nikt nie czaił się w półcieniu wykuszy, błysk inkantacji nie mknął zza drzwi kierujących do garderoby i łazienki; ułamki sekund obserwacji wystarczyły, by Mericourt powoli opuściła różdżkę. Reagowała instynktownie, nauczona pojedynkami i stałym poczuciem zagrożenia - rozespanie minęło na dobre, była zirytowana, zwłaszcza widząc trzymaną w ręku Evandry szczotkę: nie jak do czesania, raczej jak do uderzenia. W resztki lustra, ciągle odbijającego krzywo ich dwie: zwielokrotnione, poprzecinane czarnymi przestrzeniami pustki, podzielone rysami potłuczonego zwierciadła. Na usta Deirdre cisnęło się proste, niemal wulgarne pytanie, lecz rzucenie co ty odpierdalasz kłóciło się z Chateau Rose: i z elegancją zdenerwowanej arystokratki. - Coś nie tak? - spytała więc tylko zdezorientowanym tonem, spoglądając na Evandrę z pełnym nacisku zdziwieniem. Machinalnie obracając w palcach różdżkę.
Nie zamierzała jednak zmuszać Evandry do powrotu do łóżka. Westchnęła tylko ciężko, tłumiąc ten dźwięk w poduszce, po czym znów zapadła w lekką drzemkę. Natychmiastowo, jakby ktoś pstryknął palcami. Oddech stał się głębszy i powolny, nagie ciało skryte pod zaspami kołder nie poruszało się w żaden sposób, Deirdre nie była więc świadoma działań półwili. Trudów ubierania brzemiennego ciała, stukotu palców o sprężysty materac, całego tego zdenerwowania, widocznego w każdym drobnym geście. Napięcia, zdającego się trzaskać niewidocznymi iskrami przy każdym tanecznym kroku - o jaki niezwykle trudno przy ciążowych gabarytach - który półwila stawiała na miękkim dywanie. Może gdyby Deirdre wykazała się typową dla siebie czujnością, zdołałaby przewidzieć zagrożenie; może nawet by mu zapobiegła, kojąc lęki i rozpraszając obawy, lecz nie była w stanie prześledzić sekund prowadzących do wybuchu.
Dla niej wszystko zadziało się niemal natychmiast. W jednej chwili spała spokojnie, głęboko i bezpiecznie, bez snów i koszmarów, w drugiej beztroski odpoczynek przerywał odgłos tłuczonego szkła. Szeleszczące przekleństwo, wypowiedziane w nieznanym języku, umknęło jej uwagi, podświadomość uwzględniła tylko poczucie zagrożenia. Pozwalające ciału zareagować szybko i odruchowo. Natychmiast usiadła, z szeroko otwartymi oczami, odrzucając kołdrę, zaskakująco - i niepokojąco szybko - przeistaczając się z rozespanego kota w w pełni przytomnego drapieżnika, wystraszonego nieprzewidzianym odgłosem. Nawet nie myślała, nie panowała nad tym, co robiła. W mgnieniu oka sięgając po rzuconą na nocnym stoliku różdżkę, zitanowe drewno błysnęło intensywnym fioletem w promieniu wpadającego między zasłonami słońca. Wymierzyła nią przed siebie, mrugając zawzięcie.
- Co się dzieje? - wychrypiała, próbując wyciągnąć jakiekolwiek sensowne wnioski z zastanego obrazka. Sylwetka Evandry, krągła, kusząca, pomimo kłopotliwego dodatku brzucha, stojąca tuż przed toaletką, zasypaną szkłem. Opadającym na dywan, turlającym się po blacie, skrzącym się drobinkami w jasnych włosach półwili. Nie wydawało się, by stało się coś złego. Nikt nie czaił się w półcieniu wykuszy, błysk inkantacji nie mknął zza drzwi kierujących do garderoby i łazienki; ułamki sekund obserwacji wystarczyły, by Mericourt powoli opuściła różdżkę. Reagowała instynktownie, nauczona pojedynkami i stałym poczuciem zagrożenia - rozespanie minęło na dobre, była zirytowana, zwłaszcza widząc trzymaną w ręku Evandry szczotkę: nie jak do czesania, raczej jak do uderzenia. W resztki lustra, ciągle odbijającego krzywo ich dwie: zwielokrotnione, poprzecinane czarnymi przestrzeniami pustki, podzielone rysami potłuczonego zwierciadła. Na usta Deirdre cisnęło się proste, niemal wulgarne pytanie, lecz rzucenie co ty odpierdalasz kłóciło się z Chateau Rose: i z elegancją zdenerwowanej arystokratki. - Coś nie tak? - spytała więc tylko zdezorientowanym tonem, spoglądając na Evandrę z pełnym nacisku zdziwieniem. Machinalnie obracając w palcach różdżkę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Łopot przerzucanych tkanin za plecami świadczy o zaalarmowaniu Deirdre. Chrypi jej niski głos, samym brzmieniem uderzając w czułe nuty, tylko dodatkowo napędzając burzącą się irytację. Gdzieś między zaciśniętymi powiekami błyska fioletowe światło, którego czas odmierza ciężki łomot serca. I tu nie odpowiada od razu, by po dwóch oddechach otworzyć oczy. Obraz z wolna nabiera ostrości, kiedy pośród pęknięć w lustrze odnajduje sylwetkę Śmierciożerczyni.
- Wszystko jest nie tak - cedzi zduszonym głosem, powoli odkładając szczotkę na blacie, a pokruszone szkło chrzęści pod naciskiem.
Siedem, sześć, pięć, cztery.
Próbuje wyrównać swój oddech zgodnie z wielokrotnie otrzymywanymi wskazówkami. Uspokojenie plączących się myśli nigdy nie przychodzi z łatwością. Skoro nie panuje nad sobą, to jak panować nad innymi? Jak objąć ster, wziąć się w garść, wmówić sobie, że będzie lepiej? Przyznanie się do słabości nie jest czymś, co daje bezpieczeństwo, nie przed Deirdre. Tristan by ją zrozumiał, pogładził po głowie, zmotywował do dalszej walki, otoczył miłością, umiejętnie przekonując, że nie ma tu miejsca na podobne zawahania. Odtrąciłaby te przykre myśli, poczułaby siłę, która mu towarzyszy i przyjęła za swoją, mając pewność, że razem — dla niego i całej rodziny — nie może się poddać. Ale Mericourt nie jest Tristanem. Wielokrotnie udowodniła, że targa nią gwałtowna siła, że wyrozumiałość i dyplomatyczne podejście nie są jej mocnymi stronami. Odsłonięcie się przed nią będzie błędem, na który nie może sobie pozwolić.
- Deirdre… - zaczyna miękko, niemal błagalnie, nie potrafiąc jeszcze obrać jednego kierunku. Nie rób tego. Sobie, jej — w ogóle. - Naprawdę musisz taka być? - mówią usta bez konsultacji z umysłem, bo ten walczy nadal ze sprzecznościami, podsuwając abstrakcyjne argumenty, inne gubiąc gdzieś w bezkresnej otchłani. - Ja... Ja cię podziwiam. Zawsze podziwiałam. - Odwraca się od mebla, miękkim gestem odgarniając jasne włosy sprzed oczu na plecy i obejmuje wzrokiem kobiecą postać. Odznaczająca się bladością w promieniach porannego słońca twarz pozostaje nieodgadniona, mieszając w sobie smutek, żal, złość, ale i brak wzruszeń, zupełnie jakby jeszcze przez moment toczyła walkę z samą sobą, nie potrafiąc zdecydować, co tak naprawdę jej przyświeca. - Podziwiałam twoją siłę, oddanie, twoją niezależność - chce odsunąć od siebie uwagę, skupiając myśli Deirdre na tym, co dotknie ją mocniej. By kłamstwo było bardziej wiarygodne, należy umiejętnie mieszać je z prawdą, dawkując ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń. - Nawet kiedy to bolało, kiedy widziałam, jak trzymasz mnie na dystans, nie naciskałam, bo wiedziałam, że na miłość — na twoją miłość — trzeba zasłużyć. A ja... ja czekałam. Myślałam, że to wystarczy. - Jak możesz komuś wystarczać, skoro na każdym kroku mówią ci i pokazują, że to nadal za mało? Oczywiście, że mogła podążyć inną ścieżką, rzucić coś o zawrotach głowy, coś o mdłościach, spotkaniu z uzdrowicielem — prozaiczny powód byłby najłatwiejszy do przełknięcia, ale strach przeistacza się w irytację, złość w zazdrość, a ta zaś znowu w żal. Gładko przyjmuje sugestywny podszept chochlika, by wyrzucić z siebie to, co brudne, by już więcej jej nie dotknęło. Zbyt wiele skaz zdążyło do niej przylec, chcąc rzucić cień na dobrym imieniu, jakim podpisuje się przecież nie tylko pod samą sobą — do tego także nie może już więcej dopuścić. - Ale teraz widzę, że może nigdy nie powinnam była czekać. - Melodyjny głos półwili drży, jeszcze przez moment zdradzając niepewność co do obranego kierunku. Błękit spojrzenia staje się jednak coraz chłodniejszy, pozbawiony mętności, przesłaniającej widoczność. Nabiera mocy i zdecydowania, bez którego nie przekona Śmierciożerczyni do prawdy swoich słów.
- Wszystko jest nie tak - cedzi zduszonym głosem, powoli odkładając szczotkę na blacie, a pokruszone szkło chrzęści pod naciskiem.
Siedem, sześć, pięć, cztery.
Próbuje wyrównać swój oddech zgodnie z wielokrotnie otrzymywanymi wskazówkami. Uspokojenie plączących się myśli nigdy nie przychodzi z łatwością. Skoro nie panuje nad sobą, to jak panować nad innymi? Jak objąć ster, wziąć się w garść, wmówić sobie, że będzie lepiej? Przyznanie się do słabości nie jest czymś, co daje bezpieczeństwo, nie przed Deirdre. Tristan by ją zrozumiał, pogładził po głowie, zmotywował do dalszej walki, otoczył miłością, umiejętnie przekonując, że nie ma tu miejsca na podobne zawahania. Odtrąciłaby te przykre myśli, poczułaby siłę, która mu towarzyszy i przyjęła za swoją, mając pewność, że razem — dla niego i całej rodziny — nie może się poddać. Ale Mericourt nie jest Tristanem. Wielokrotnie udowodniła, że targa nią gwałtowna siła, że wyrozumiałość i dyplomatyczne podejście nie są jej mocnymi stronami. Odsłonięcie się przed nią będzie błędem, na który nie może sobie pozwolić.
- Deirdre… - zaczyna miękko, niemal błagalnie, nie potrafiąc jeszcze obrać jednego kierunku. Nie rób tego. Sobie, jej — w ogóle. - Naprawdę musisz taka być? - mówią usta bez konsultacji z umysłem, bo ten walczy nadal ze sprzecznościami, podsuwając abstrakcyjne argumenty, inne gubiąc gdzieś w bezkresnej otchłani. - Ja... Ja cię podziwiam. Zawsze podziwiałam. - Odwraca się od mebla, miękkim gestem odgarniając jasne włosy sprzed oczu na plecy i obejmuje wzrokiem kobiecą postać. Odznaczająca się bladością w promieniach porannego słońca twarz pozostaje nieodgadniona, mieszając w sobie smutek, żal, złość, ale i brak wzruszeń, zupełnie jakby jeszcze przez moment toczyła walkę z samą sobą, nie potrafiąc zdecydować, co tak naprawdę jej przyświeca. - Podziwiałam twoją siłę, oddanie, twoją niezależność - chce odsunąć od siebie uwagę, skupiając myśli Deirdre na tym, co dotknie ją mocniej. By kłamstwo było bardziej wiarygodne, należy umiejętnie mieszać je z prawdą, dawkując ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń. - Nawet kiedy to bolało, kiedy widziałam, jak trzymasz mnie na dystans, nie naciskałam, bo wiedziałam, że na miłość — na twoją miłość — trzeba zasłużyć. A ja... ja czekałam. Myślałam, że to wystarczy. - Jak możesz komuś wystarczać, skoro na każdym kroku mówią ci i pokazują, że to nadal za mało? Oczywiście, że mogła podążyć inną ścieżką, rzucić coś o zawrotach głowy, coś o mdłościach, spotkaniu z uzdrowicielem — prozaiczny powód byłby najłatwiejszy do przełknięcia, ale strach przeistacza się w irytację, złość w zazdrość, a ta zaś znowu w żal. Gładko przyjmuje sugestywny podszept chochlika, by wyrzucić z siebie to, co brudne, by już więcej jej nie dotknęło. Zbyt wiele skaz zdążyło do niej przylec, chcąc rzucić cień na dobrym imieniu, jakim podpisuje się przecież nie tylko pod samą sobą — do tego także nie może już więcej dopuścić. - Ale teraz widzę, że może nigdy nie powinnam była czekać. - Melodyjny głos półwili drży, jeszcze przez moment zdradzając niepewność co do obranego kierunku. Błękit spojrzenia staje się jednak coraz chłodniejszy, pozbawiony mętności, przesłaniającej widoczność. Nabiera mocy i zdecydowania, bez którego nie przekona Śmierciożerczyni do prawdy swoich słów.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gwałtowne wyrwanie ze snu nigdy nie wprawiało jej w dobry nastrój, lecz starała się nie okazać irytacji. Zwłaszcza, że do końca nie rozumiała, co właściwie przed momentem zadziało się w zaciszu sypialni szlachcianki. Czyżby jakiś paskudny szczur przebiegł przez toaletkę a Evandra bohatersko postanowiła go zgładzić, nieumiejętnie wybierając do tego obły koniec szczotki? Takie wyjaśnienie miałoby sens w każdej ze spelun, w jakiej niegdyś przyszło nocować samej Miu, ale tutaj w Chateau Rose, brzmiało więcej niż aburdalnie. Nikt też nie popchnął Evandry, sama też nie wyglądała na rozchwianą - przynajmniej nie fizycznie - więc wniosek nasuwał się sam: to półwila postanowiła zniszczyć nieskazitelne lustro. Dlaczego? Bo wyglądała nie tak pięknie, jak zazwyczaj? Deirdre dalej przyglądała się jej ze zmarszczonymi brwiami, z obnażoną piersią, przesłoniętą tylko czernią rozczochranych włosów.
- Przecież dobrze wyglądasz - odpowiedziała cicho, głucho, świeżo rozbudzona kierowała się tylko lodowatymi wskazówkami rozsądku. Wszystko wykraczało poza ramy konkretów, a wyjaśnienie dramatycznego zachowania lady doyenne musiało być przecież proste. Praktyczne. Zbyt fioletowy cień po niezbyt przespanej nocy, szpecący idealną przestrzeń pod jasnymi oczami...ale może chodziło jednak o coś innego? Zmrużone powieki rozluźniły się, gdy z ust Evandry padły kolejne słowa, enigmatyczne, wieloznaczne: za to brwi Mericourt powędrowały w górę. - Myślałam, że byłaś zachwycona naszą nocą... - zaczęła ostrożnie, znów podążając za oczywistym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Kochance nie podobało się to, jaka była? Zbyt agresywna, wygłodniale namiętna, niemal wymuszająca kolejną przyjemność, jakby za wielokrotny grymas rozkoszy, wykrzywiający idealną twarz półwili, miała otrzymać kolejny Order Merlina? Nieświadomie oblizała spierzchnięte usta i wychyliła się w bok, odkładając różdżkę z powrotem na zastawiony alkoholem blat stolika. Butelka wina była już niestety pusta, szkoda, znów stała się spragniona. I coraz bardziej zdezorientowana, zerknęła przez ramię na Evandrę, po czym znów wróciła do pozycji siedzącej, do pasa przykryta bielą kołdry.
- Nie rozumiem - przyznała w końcu, nie odrywając intensywnego, ciemnego spojrzenia od wyraźnie zdenerwowanej Evandry, jej słowa nie układały się w żaden logiczny sens. Najpierw pełne żalu pytanie, niemal westchnienie, później wyrazy uznania, ba, podziwu. Była na nią zła? O co? Wiedziała, że sprawiła się dobrze, zarówno w alkowie jak i na salonach; że nie była przykrym gościem, że pozostawała na każde wezwanie lady doyenne, skąd wziął się więc ten wybuch pełen sprzeczności. Nie miała pojęcia, jak skomentować pochlebstwa, w jednej trzeciej mijające się z prawdą. O niezależności śniła, ale nie potrafiła jej osiągnąć, a im bardziej próbowała wyrwać się spod wpływów, tym głębiej zapadała się w ich grząską matnię. - Mówiłam ci, że jestem specyf... - zaczęła, chcąc wejść jej w słowo, ale posłusznie - grzecznie - umilkła. Rozmawiały o tym; Evandra pragnęła szczerości, a Deirdre postanowiła zaryzykować i ofiarować jej prawdę. Dotyczącą swojego charakteru, ale i ich relacji. Pohamowała nieprzyjemne drgnięcie, wywołane poruszeniem tematu miłości. Tego się nie spodziewała. Było zdecydowanie za wcześnie na dywagacje poruszające kwestię uczuć. Westchnęła lekko i przytknęła lewą dłoń do skroni, jakby nagle dopadł ją ból głowy. Wywołany kacem, przemęczeniem szczęki i języka oraz niewygodnym przeświadczeniem, że tak pewnie czują się mężczyźni, obudzeni rankiem po upojnej nocy, by rozmawiać o miłości ze swoimi wybrankami. I o tym, jak niedoskonali się w okazywaniu uczuć. Czyżby naprawdę za dużo przebywała w samczym świecie?
- O co ci chodzi? - spytała w końcu rzeczowo, prostując się na łóżku. - Przyszłam tu na twoje wezwanie. Spędziłyśmy miłą noc. Nie wiem, czego oczekujesz. Powinnam podać ci śniadanie do łóżka, napisać wiersz? - pytała poważnie, nawet na sekundę nie odrywając wzroku od Evandry, poprzetykanej złotymi promieniami słońca, wpadającymi między atłasowymi kurtynami. - Skaleczysz się - dodała tym samym tonem, ostrzegawczo, lecz kierowana troską, obserwując jak półwila porusza się na zasypanym szkłem dywanie. Nie chciała jej cierpienia. Nie chciała jej żalu ani gniewu. Ale była gotowa go przyjąć - jak zawsze zresztą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Przecież dobrze wyglądasz - odpowiedziała cicho, głucho, świeżo rozbudzona kierowała się tylko lodowatymi wskazówkami rozsądku. Wszystko wykraczało poza ramy konkretów, a wyjaśnienie dramatycznego zachowania lady doyenne musiało być przecież proste. Praktyczne. Zbyt fioletowy cień po niezbyt przespanej nocy, szpecący idealną przestrzeń pod jasnymi oczami...ale może chodziło jednak o coś innego? Zmrużone powieki rozluźniły się, gdy z ust Evandry padły kolejne słowa, enigmatyczne, wieloznaczne: za to brwi Mericourt powędrowały w górę. - Myślałam, że byłaś zachwycona naszą nocą... - zaczęła ostrożnie, znów podążając za oczywistym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Kochance nie podobało się to, jaka była? Zbyt agresywna, wygłodniale namiętna, niemal wymuszająca kolejną przyjemność, jakby za wielokrotny grymas rozkoszy, wykrzywiający idealną twarz półwili, miała otrzymać kolejny Order Merlina? Nieświadomie oblizała spierzchnięte usta i wychyliła się w bok, odkładając różdżkę z powrotem na zastawiony alkoholem blat stolika. Butelka wina była już niestety pusta, szkoda, znów stała się spragniona. I coraz bardziej zdezorientowana, zerknęła przez ramię na Evandrę, po czym znów wróciła do pozycji siedzącej, do pasa przykryta bielą kołdry.
- Nie rozumiem - przyznała w końcu, nie odrywając intensywnego, ciemnego spojrzenia od wyraźnie zdenerwowanej Evandry, jej słowa nie układały się w żaden logiczny sens. Najpierw pełne żalu pytanie, niemal westchnienie, później wyrazy uznania, ba, podziwu. Była na nią zła? O co? Wiedziała, że sprawiła się dobrze, zarówno w alkowie jak i na salonach; że nie była przykrym gościem, że pozostawała na każde wezwanie lady doyenne, skąd wziął się więc ten wybuch pełen sprzeczności. Nie miała pojęcia, jak skomentować pochlebstwa, w jednej trzeciej mijające się z prawdą. O niezależności śniła, ale nie potrafiła jej osiągnąć, a im bardziej próbowała wyrwać się spod wpływów, tym głębiej zapadała się w ich grząską matnię. - Mówiłam ci, że jestem specyf... - zaczęła, chcąc wejść jej w słowo, ale posłusznie - grzecznie - umilkła. Rozmawiały o tym; Evandra pragnęła szczerości, a Deirdre postanowiła zaryzykować i ofiarować jej prawdę. Dotyczącą swojego charakteru, ale i ich relacji. Pohamowała nieprzyjemne drgnięcie, wywołane poruszeniem tematu miłości. Tego się nie spodziewała. Było zdecydowanie za wcześnie na dywagacje poruszające kwestię uczuć. Westchnęła lekko i przytknęła lewą dłoń do skroni, jakby nagle dopadł ją ból głowy. Wywołany kacem, przemęczeniem szczęki i języka oraz niewygodnym przeświadczeniem, że tak pewnie czują się mężczyźni, obudzeni rankiem po upojnej nocy, by rozmawiać o miłości ze swoimi wybrankami. I o tym, jak niedoskonali się w okazywaniu uczuć. Czyżby naprawdę za dużo przebywała w samczym świecie?
- O co ci chodzi? - spytała w końcu rzeczowo, prostując się na łóżku. - Przyszłam tu na twoje wezwanie. Spędziłyśmy miłą noc. Nie wiem, czego oczekujesz. Powinnam podać ci śniadanie do łóżka, napisać wiersz? - pytała poważnie, nawet na sekundę nie odrywając wzroku od Evandry, poprzetykanej złotymi promieniami słońca, wpadającymi między atłasowymi kurtynami. - Skaleczysz się - dodała tym samym tonem, ostrzegawczo, lecz kierowana troską, obserwując jak półwila porusza się na zasypanym szkłem dywanie. Nie chciała jej cierpienia. Nie chciała jej żalu ani gniewu. Ale była gotowa go przyjąć - jak zawsze zresztą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Komentarze Deirdre nikną gdzieś z tyłu głowy, bo nie są wcale istotne. Jej prostota, niezrozumienie i nieumiejętność wyciągania wniosków drażnią tym mocniej, kiedy zwraca się do półwili z ostrożnym chłodem. Pogłębiający się dystans dodatkowo tylko podkreśla to, co powiedzieć chce Evandra. Miarowo przepycha ją na skraj wytrzymałości. Jasne brwi wznoszą się wysoko, gdy Śmierciożerczyni prostuje się na łóżku. Prycha ciężko, uśmiechając się szeroko, a w tym grymasie nie ma ani odrobiny radości.
- Na moje wezwanie… - cedzi, kręcąc głową z niedowierzaniem. Czuje jednak wdzięczność, bo tymi kilkoma prostymi słowami Deirdre podpowiada, którą ścieżką powinna podążyć i jakich argumentów użyć. Momentalnie wszystko zaczyna być proste i zadziwiająco bliskie, bo do złości doyenne przenika prawda. - Właśnie o tym mówię! - Uśmiech znika z kobiecej twarzy, lecz mimo tak skrajnych emocji trzyma swoją krew na wodzy, nie pozwalając płomieniom zabłysnąć między palcami. - Czy cokolwiek, co jest między nami, w ogóle ma dla ciebie jakieś znaczenie? Czy ja mam dla ciebie znaczenie? - Nie masz i nigdy nie miałaś, rodzi się podszept, jakiemu łatwo uwierzyć. Słowo troski jest nią tylko z pozoru, bo to przecież oczywiste, że nie chodzi o dobro arystokratki, a o zapobiegnięcie złości Tristana.
Bose stopy kroczą po drewnianych panelach przeplatanych lisim futrem, zadziwiająco zgrabnie unikając szklanych odłamków. Zaokrąglony brzuch nie stanowi ciężaru, jaki jeszcze przed momentem utrudniał schylanie się po odzienie. Zatrzymuje się przy łóżku, wspiera jedną ręką o filar baldachimu, by drugą móc gestykulować, mierząc pierw otwartą dłonią w czarownicę, a następnie ułożyć ją na podbrzuszu, gdzie czuje, jak Estelle zaczyna się niepokoić.
- Dlaczego nie przyznasz otwarcie, że jesteś tu tylko dlatego, że jego nie ma? - ścisza głos, bo pomimo zaklęć wytłumiających dźwięk, nie zamierza krzyczeć. Nestor przybyłby, gdyby go zaprosiły, lecz tej nocy chciała innej bliskości. Głupia była, wierząc, że dostanie coś więcej, niż farsę. - Od wykonywania poleceń mam służbę i tabun mężczyzn, czekających na jedno skinienie. - Wielokrotnie kusiło i kusi nadal, by spróbować, by sięgnąć po to, co pozornie zakazane i niedostępne. Zesłać zgubę na tych, którzy drżą nad słabością swoich umysłów w obawie o gniew Śmierciożercy. Czy którykolwiek przetrwałby spotkanie z Tristanem, gdyby ten dowiedział się, że ktoś śmiał dotknąć jego własność? Na żonę wybrał kobietę piękną, którą mógłby próżnie szczycić się w towarzystwie, by każdy chwalił go, bądź czerwieniał z zazdrości o kwiat, który można podziwiać wyłącznie na odległość. Evandra nie pozwala sobie na złośliwość, bo to, czego potrzebuje, ma na wyciągnięcie ręki — a raczej chciałaby mieć bez przymusu posuwania się do ostateczności. Pokonuje kolejne dwa kroki, by tym razem zatrzymać się na wysokości Deirdre i wejść na łóżko tuż obok niej. Przysuwa się, gwałtownie zmniejszając odległość i nawet jeśli ta się odsuwa, chłodna dłoń sięga kobiecej szyi, by zacisnąć się nań boleśnie.
- A może jesteś tu po to, by żerować na mojej słabości? Na tym, co do ciebie czuję? - znów ścisza głos, sycząc już w złości, a w chłód błękitnych oczu wnika pochmurna burza. Tak jest łatwiej, bezpieczniej — wejść w stary, utarty schemat. Dać jej to, w co kochanka uwierzy bez mrugnięcia okiem, wszak od początku ją o to podejrzewała i zarzucała fałsz, gdy otwierała przed nią serce. Poczucie zranienia jest łatwe do przywołania, skoro targało nią już wielokrotnie, często tłumione, byleby zachowywać pozory ideału. Czy naprawdę o to chodzi, by wbić w czerń serca Deirdre kolejny cierń? To już nie jest istotne, bo wszelka logika ucieka z Evandrowego umysłu, ustępując miejsca żywiołowi. - Jeśli chcesz kogoś, dla kogo możesz być podnóżkiem, to znajdujesz się w złej komnacie.
- Na moje wezwanie… - cedzi, kręcąc głową z niedowierzaniem. Czuje jednak wdzięczność, bo tymi kilkoma prostymi słowami Deirdre podpowiada, którą ścieżką powinna podążyć i jakich argumentów użyć. Momentalnie wszystko zaczyna być proste i zadziwiająco bliskie, bo do złości doyenne przenika prawda. - Właśnie o tym mówię! - Uśmiech znika z kobiecej twarzy, lecz mimo tak skrajnych emocji trzyma swoją krew na wodzy, nie pozwalając płomieniom zabłysnąć między palcami. - Czy cokolwiek, co jest między nami, w ogóle ma dla ciebie jakieś znaczenie? Czy ja mam dla ciebie znaczenie? - Nie masz i nigdy nie miałaś, rodzi się podszept, jakiemu łatwo uwierzyć. Słowo troski jest nią tylko z pozoru, bo to przecież oczywiste, że nie chodzi o dobro arystokratki, a o zapobiegnięcie złości Tristana.
Bose stopy kroczą po drewnianych panelach przeplatanych lisim futrem, zadziwiająco zgrabnie unikając szklanych odłamków. Zaokrąglony brzuch nie stanowi ciężaru, jaki jeszcze przed momentem utrudniał schylanie się po odzienie. Zatrzymuje się przy łóżku, wspiera jedną ręką o filar baldachimu, by drugą móc gestykulować, mierząc pierw otwartą dłonią w czarownicę, a następnie ułożyć ją na podbrzuszu, gdzie czuje, jak Estelle zaczyna się niepokoić.
- Dlaczego nie przyznasz otwarcie, że jesteś tu tylko dlatego, że jego nie ma? - ścisza głos, bo pomimo zaklęć wytłumiających dźwięk, nie zamierza krzyczeć. Nestor przybyłby, gdyby go zaprosiły, lecz tej nocy chciała innej bliskości. Głupia była, wierząc, że dostanie coś więcej, niż farsę. - Od wykonywania poleceń mam służbę i tabun mężczyzn, czekających na jedno skinienie. - Wielokrotnie kusiło i kusi nadal, by spróbować, by sięgnąć po to, co pozornie zakazane i niedostępne. Zesłać zgubę na tych, którzy drżą nad słabością swoich umysłów w obawie o gniew Śmierciożercy. Czy którykolwiek przetrwałby spotkanie z Tristanem, gdyby ten dowiedział się, że ktoś śmiał dotknąć jego własność? Na żonę wybrał kobietę piękną, którą mógłby próżnie szczycić się w towarzystwie, by każdy chwalił go, bądź czerwieniał z zazdrości o kwiat, który można podziwiać wyłącznie na odległość. Evandra nie pozwala sobie na złośliwość, bo to, czego potrzebuje, ma na wyciągnięcie ręki — a raczej chciałaby mieć bez przymusu posuwania się do ostateczności. Pokonuje kolejne dwa kroki, by tym razem zatrzymać się na wysokości Deirdre i wejść na łóżko tuż obok niej. Przysuwa się, gwałtownie zmniejszając odległość i nawet jeśli ta się odsuwa, chłodna dłoń sięga kobiecej szyi, by zacisnąć się nań boleśnie.
- A może jesteś tu po to, by żerować na mojej słabości? Na tym, co do ciebie czuję? - znów ścisza głos, sycząc już w złości, a w chłód błękitnych oczu wnika pochmurna burza. Tak jest łatwiej, bezpieczniej — wejść w stary, utarty schemat. Dać jej to, w co kochanka uwierzy bez mrugnięcia okiem, wszak od początku ją o to podejrzewała i zarzucała fałsz, gdy otwierała przed nią serce. Poczucie zranienia jest łatwe do przywołania, skoro targało nią już wielokrotnie, często tłumione, byleby zachowywać pozory ideału. Czy naprawdę o to chodzi, by wbić w czerń serca Deirdre kolejny cierń? To już nie jest istotne, bo wszelka logika ucieka z Evandrowego umysłu, ustępując miejsca żywiołowi. - Jeśli chcesz kogoś, dla kogo możesz być podnóżkiem, to znajdujesz się w złej komnacie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uczucia zawsze ją przytłaczały - nigdy nie nauczono jej bliskości, wychowała się właściwie samotnie, uciekając w świat książek, regulaminów i zasad, spisanych wytycznych, pozwalających lepiej odnaleźć się w chwiejnym świecie. Przyjaźnie zawierała oceniając je pod kątem przydatności, pierwszą szkolną sympatię zamordowała dekadę później z zimną krwią, pierścionek zaręczynowy przyjęła kierując się rozsądkiem, a gdy zaczęła się zakochiwać, porzuciła perspektywy szczęśliwego życia w mgnieniu oka. Nie rozumiała miłości, nie pragnęła jej, ba, uciekała przed nią, zanurzając się jedynie w jej fizycznej wersji. Pewna, że Wenus znieczuli ją do końca, że namiętności utopią serce w tysiącu bodźców; że wymęczone, wyprężone i pożądane ciało przejmie całkowitą kontrolę nad tym bezsensownym organem. Poniekąd tak się stało, wyzbyła się słabości, ociosała z błędów, stała się kimś innym, lepszym, doskonalszym, ale dopiero pod koniec tej drogi odkryła, że mistrzowskiego dłuta wcale nie trzymała we własnym ręku - jej działaniami kierowal ktoś inny. Ktoś w tej chwili nieobecny, ale jak najbardziej istotny. Czy to o to chodziło? O nagłą zazdrość? Wyrzuty sumienia?
- Zaprzeczasz sama sobie - przypomniała jej najdelikatniej jak potrafiła, ciągle bardziej zdezorientowana niż zdenerwowana. Ciążowe hormoiny, tak, to też mogło mieć wpływ na nagły atak Evandry, dlatego traktowała ją nad wyraz łagodnie, po prostu słuchając. Cierpliwie, bez przerywania. - Masz - odpowiedziała tylko krótko na jej rozżalenie, wieloznacznie, szczerze. Miała znaczenie jako żona Tristana. Jako szlachcianka o nienagannym rodowodzie - choć czy jej matka nie pochodziła z jakiejś dziczy? właściwie powinna się temu przyjrzeć - i jako wpływowa reprezentantka socjety, wspierająca działania La Fantasmagorii. Miała też znaczenie jako najwspanialsza maskotka, elitarna laleczka zwiedziona na niemoralne manowce; radość, jaką sprawiał Śmierciożercy spędzony w trójkę czas naprawdę znaczył dla niej wiele. I dla niej lady doyenne była przecież ważna, bo... - Jestem tu, bo chciałam tu być - zaprzeczyła stanowczo. Wiedziała, że Tristan nie spędzał tej nocy w Chateau Rose - ani tej, ani innej, które ofiarowywała hojnie jego żonie na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy. - I co da ci ten tabun oszołomionych czarem mężczyzn? Nic, co mogę dać ci ja. Nic prawdziwego. Sympatię podszytą sztuczną magią twego pochodzenia - a jeśli nie, to uprzejmością lub z trudem ukrywanym, prymitywnym pragnieniem, które mogłoby doprowadzić cię za daleko - niemal prychnęła; wiedziała, że lady Rosier z łatwością mogła owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę, lecz czy tego właśnie pragnęła? I czy w ogóle mogła sobie na to pozwolić? Nawet niewinny flirt sprowadziłby zgubę na nią i opętanego pasją kochanka. - Tristan urwałby ci głowę, gdybyś naraziła jego dobre imię jako męża i reputację waszego małżeństwa. Ba, sama bym to zrobiła - nie groziła jej, stwierdzała fakt, banalny; nie traktowała Evandry jak głupiego podlotka. Gdyby ją za takiego uważała, nigdy nie pozwoliłaby jej znaleźć się tak blisko. Oczywistym był też fakt, że gotowa była bronić honoru każdego Śmierciożercy i robić wszystko, by umacniać ich pozycję. Naiwnie wierząc, że lojalność ta działała w obie strony.
Kolejne słowa arystokratki sprawiły, że jej usta zadrżały w zapowiedzi uśmiechu. Bynajmniej kpiącego, raczej - współczującego. - Co do mnie czujesz? To nie słabość, to gniew. Mówisz o miłości, bo nie potrafisz przyznać, że mnie nienawidzisz - wychrypiała cicho, bez mrugnięcia, wpatrzona z bliska w jasne, niesamowicie niebieskie oczy Evandry. Dwa błękity, morze i niebo, obydwa rozkołysane emocjonalnym sztormem. - Kochasz mnie, bo to jedyna tak silna alternatywa do nienawiści. Tej cię nie nauczono, bo nauczono cię pięknie się uśmiechać, potakiwać i kłaniać. Nauczono cię wdzięczności, łagodności i czaru. Słowiczego śpiewu, ale nie odstraszającego pisku i ognistego wrzasku niezadowolenia. Zdławiono cię, więc nawet nie potrafisz znienawidzić kobiety, z którą od lat zdradza cię twój idealny mąż - ostatnie słowa nieco się urwały, gdy gorąca dłoń szlachcianki oplotła się wokół jej szyi. Nawet nie drgnęła, nie odsunęła się, nie wyrwała; równie dobrze półwila mogłaby ją pogłaskać. Przywykła do sznurów oplatanych wokół gardła, do szorstkich męskich rąk miażdżących krtań; w porównaniu z nimi ta ingerencja we własne ciało jawiła się jako przyjemność. - To nie twoja wina - uzupełniła niemal bezgłośnie, jakby poruszona tą bliskością, pieszczotą, wymierzoną z zamiarem zranienia jej. Evandra nie odpowiadała za to, gdzie się urodziła i kto ją wychował, ani jak radziła sobie z upokarzającą prawdą. - A może myślisz, że to miłość, bo tylko w ten sposób możesz obnażyć to, co naprawdę czujesz. Bo trzymałaś na krótkiej smyczy to, co targało twoim sercem od lat, odkąd tylko pamiętasz, odkąd najdroższa przyjaciółka kąpała się razem z tobą pod letnim słońcem i twój wzrok zsunął się niżej - mówiła cicho, melodyjnie, pewnie. Strzelała na ślepo czy miała rację? Potrafiła czytać ludzi - i ich erotyczne pragnienia. - i mogłaś pozwolić temu wybrzmieć dopiero w tej sytuacji, za zgodą męża - urwała, unosząc lodowate ręce do dłoni Evandry, zaciskającej się na jej szyi. Powoli odgięła jeden palec, ten najbardziej blokujący dopływ powietrza. Miała w tym doświadczenie. - I na moim miejscu mogłaby się znaleźć każda inna kobieta. Bo nie chodzi tu o mnie, a o ciebie. Twoje pragnienia i twoje tłamszone ja - dłoń arystokratki nie ustępowała łatwo, ale znów mogła wygrać z nią doświadczeniem. Potrafiła oddychać płyciej, krócej. Chwytając ją w wrażliwy punkt, w ścięgno między koroną dłoni a przedramieniem. Naciskając z całych sił, by poluźnić uścisk już całkowicie, choć rozgrzane, niemal iskrzące złością - żalem? - opuszki muskały podrażnioną skórę. - Chciałaś szczerości. Dałam ci ją, wiele razy - rozmawiały przecież prawdziwie; tydzień temu, miesiąc temu. W długie wspólnie spędzone noce. I w milsze niż ten poranki. Spędzane we troje, ale i we dwie, razem. Nie była klakierem, nie udawała: zgodnie z życzeniem Evandry. - Ale najwyraźniej nie potrafisz jej znieść, jeśli mija się z tym, czego oczekujesz. Jeśli jest trudniejsza, niedopasowana do wizji idealnego świata, w którym żyjesz - teraz to ona trzymała mocno jej nadgarstek, nie opierając się jednak. Nie odpychała jej, nie sięgała po różdżkę. Tylko patrzyła, z bliska w jej lśniące oczy, pozornie nieporuszona sugestią podnóżka. W tej relacji się nim nie czuła, nigdy. To z nią zdradzano - i to najpiękniejszą kobietę magicznej socjety. - Co teraz? Spalisz nasze łóżko? - spytała ciszej, wieloznacznie; nie obchodziły ją drogie kołdry, zasłony i dywany. Chciała dostrzec w błękicie oczu półwili coś szczerego. Coś ostrego. Coś słodkiego.
- Zaprzeczasz sama sobie - przypomniała jej najdelikatniej jak potrafiła, ciągle bardziej zdezorientowana niż zdenerwowana. Ciążowe hormoiny, tak, to też mogło mieć wpływ na nagły atak Evandry, dlatego traktowała ją nad wyraz łagodnie, po prostu słuchając. Cierpliwie, bez przerywania. - Masz - odpowiedziała tylko krótko na jej rozżalenie, wieloznacznie, szczerze. Miała znaczenie jako żona Tristana. Jako szlachcianka o nienagannym rodowodzie - choć czy jej matka nie pochodziła z jakiejś dziczy? właściwie powinna się temu przyjrzeć - i jako wpływowa reprezentantka socjety, wspierająca działania La Fantasmagorii. Miała też znaczenie jako najwspanialsza maskotka, elitarna laleczka zwiedziona na niemoralne manowce; radość, jaką sprawiał Śmierciożercy spędzony w trójkę czas naprawdę znaczył dla niej wiele. I dla niej lady doyenne była przecież ważna, bo... - Jestem tu, bo chciałam tu być - zaprzeczyła stanowczo. Wiedziała, że Tristan nie spędzał tej nocy w Chateau Rose - ani tej, ani innej, które ofiarowywała hojnie jego żonie na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy. - I co da ci ten tabun oszołomionych czarem mężczyzn? Nic, co mogę dać ci ja. Nic prawdziwego. Sympatię podszytą sztuczną magią twego pochodzenia - a jeśli nie, to uprzejmością lub z trudem ukrywanym, prymitywnym pragnieniem, które mogłoby doprowadzić cię za daleko - niemal prychnęła; wiedziała, że lady Rosier z łatwością mogła owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę, lecz czy tego właśnie pragnęła? I czy w ogóle mogła sobie na to pozwolić? Nawet niewinny flirt sprowadziłby zgubę na nią i opętanego pasją kochanka. - Tristan urwałby ci głowę, gdybyś naraziła jego dobre imię jako męża i reputację waszego małżeństwa. Ba, sama bym to zrobiła - nie groziła jej, stwierdzała fakt, banalny; nie traktowała Evandry jak głupiego podlotka. Gdyby ją za takiego uważała, nigdy nie pozwoliłaby jej znaleźć się tak blisko. Oczywistym był też fakt, że gotowa była bronić honoru każdego Śmierciożercy i robić wszystko, by umacniać ich pozycję. Naiwnie wierząc, że lojalność ta działała w obie strony.
Kolejne słowa arystokratki sprawiły, że jej usta zadrżały w zapowiedzi uśmiechu. Bynajmniej kpiącego, raczej - współczującego. - Co do mnie czujesz? To nie słabość, to gniew. Mówisz o miłości, bo nie potrafisz przyznać, że mnie nienawidzisz - wychrypiała cicho, bez mrugnięcia, wpatrzona z bliska w jasne, niesamowicie niebieskie oczy Evandry. Dwa błękity, morze i niebo, obydwa rozkołysane emocjonalnym sztormem. - Kochasz mnie, bo to jedyna tak silna alternatywa do nienawiści. Tej cię nie nauczono, bo nauczono cię pięknie się uśmiechać, potakiwać i kłaniać. Nauczono cię wdzięczności, łagodności i czaru. Słowiczego śpiewu, ale nie odstraszającego pisku i ognistego wrzasku niezadowolenia. Zdławiono cię, więc nawet nie potrafisz znienawidzić kobiety, z którą od lat zdradza cię twój idealny mąż - ostatnie słowa nieco się urwały, gdy gorąca dłoń szlachcianki oplotła się wokół jej szyi. Nawet nie drgnęła, nie odsunęła się, nie wyrwała; równie dobrze półwila mogłaby ją pogłaskać. Przywykła do sznurów oplatanych wokół gardła, do szorstkich męskich rąk miażdżących krtań; w porównaniu z nimi ta ingerencja we własne ciało jawiła się jako przyjemność. - To nie twoja wina - uzupełniła niemal bezgłośnie, jakby poruszona tą bliskością, pieszczotą, wymierzoną z zamiarem zranienia jej. Evandra nie odpowiadała za to, gdzie się urodziła i kto ją wychował, ani jak radziła sobie z upokarzającą prawdą. - A może myślisz, że to miłość, bo tylko w ten sposób możesz obnażyć to, co naprawdę czujesz. Bo trzymałaś na krótkiej smyczy to, co targało twoim sercem od lat, odkąd tylko pamiętasz, odkąd najdroższa przyjaciółka kąpała się razem z tobą pod letnim słońcem i twój wzrok zsunął się niżej - mówiła cicho, melodyjnie, pewnie. Strzelała na ślepo czy miała rację? Potrafiła czytać ludzi - i ich erotyczne pragnienia. - i mogłaś pozwolić temu wybrzmieć dopiero w tej sytuacji, za zgodą męża - urwała, unosząc lodowate ręce do dłoni Evandry, zaciskającej się na jej szyi. Powoli odgięła jeden palec, ten najbardziej blokujący dopływ powietrza. Miała w tym doświadczenie. - I na moim miejscu mogłaby się znaleźć każda inna kobieta. Bo nie chodzi tu o mnie, a o ciebie. Twoje pragnienia i twoje tłamszone ja - dłoń arystokratki nie ustępowała łatwo, ale znów mogła wygrać z nią doświadczeniem. Potrafiła oddychać płyciej, krócej. Chwytając ją w wrażliwy punkt, w ścięgno między koroną dłoni a przedramieniem. Naciskając z całych sił, by poluźnić uścisk już całkowicie, choć rozgrzane, niemal iskrzące złością - żalem? - opuszki muskały podrażnioną skórę. - Chciałaś szczerości. Dałam ci ją, wiele razy - rozmawiały przecież prawdziwie; tydzień temu, miesiąc temu. W długie wspólnie spędzone noce. I w milsze niż ten poranki. Spędzane we troje, ale i we dwie, razem. Nie była klakierem, nie udawała: zgodnie z życzeniem Evandry. - Ale najwyraźniej nie potrafisz jej znieść, jeśli mija się z tym, czego oczekujesz. Jeśli jest trudniejsza, niedopasowana do wizji idealnego świata, w którym żyjesz - teraz to ona trzymała mocno jej nadgarstek, nie opierając się jednak. Nie odpychała jej, nie sięgała po różdżkę. Tylko patrzyła, z bliska w jej lśniące oczy, pozornie nieporuszona sugestią podnóżka. W tej relacji się nim nie czuła, nigdy. To z nią zdradzano - i to najpiękniejszą kobietę magicznej socjety. - Co teraz? Spalisz nasze łóżko? - spytała ciszej, wieloznacznie; nie obchodziły ją drogie kołdry, zasłony i dywany. Chciała dostrzec w błękicie oczu półwili coś szczerego. Coś ostrego. Coś słodkiego.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mimo iż komnata Evandry jest miejscem przestronnym, w którym panuje delikatny, jakże uwielbiany przez doyenne chłód, tak odnosi ona wrażenie duszności. Te zaś wywołują lekkie zawroty głowy, rytmicznie pulsujący w skroni ból, który sprawia, że głos Śmierciożerczyni zdaje się dochodzić z daleka. Rezonuje gdzieś pod czaszką, odbija się echem, słowa powtarzają się, potęgując zwątpienie w samą siebie.
sama sobie przeczysz sama przeczysz sama sobie przeczysz sobie przeczysz sama przeczysz sama
- Nie… - mówi cicho na wydechu, lecz nie wiadomo, czy zwraca się do Deirdre, czy też samej siebie.
Co da chmara oczarowanych mężczyzn? Roztacza wokół siebie wizję padających na kolana legionów, ślepych na logikę i rozsądek, gotowych do poświęceń. Oszołomione i błagalne spojrzenia, a w nich odbicie własnego triumfu, duma i satysfakcja. Tyle że wili czar nie zawsze działa tak, jakby sobie tego życzyła, czego mogła już niejednokrotnie doświadczyć. Wygłodniałe palce, parne oddechy, szaleństwo w oczach gotowych na wszystko. Błogosławieństwo i przekleństwo, nagroda i kara. Jeśli to wszystko jest sztuczne, to dlaczego wzbudza prawdziwie żywe emocje?
- Obrażasz mnie, bo tej magii nigdy nie posiądziesz. - Kręci głową, a jasne włosy podążają za ruchem, powiewając lekko, stojąc w kontrze do ciężaru rozmowy. - Gdybym się na nich zdecydowała, czym różniłabym się od ciebie, gotowej oddawać się tym o prymitywnym pragnieniu? Tobie przyświecała potrzeba pieniędzy, mnie możliwość poczucia, że żyję — w obu sytuacjach walczymy o przetrwanie.
No bo jak żyć ze świadomością bycia pustą, niepełną, wybrakowaną, pozbawioną tego, co inni mają na wyciągnięcie ręki? Dlaczego wysokość urodzenia, potęga magii płynącej we krwi nakłada tak liczne ograniczenia? Co daje bogactwo, drogie suknie, błyszczące klejnoty i tytuł przy nazwisku, skoro odmawia się jej więcej, niż biedocie? Czy tak bardzo jest delikatna, cenna, by trzymać w zamknięciu i nie wypuszczać na światło dzienne, by nie umożliwiać uwolnienia pełni potencjału?
- Trzymam się na krótkiej smyczy, bo wisi nade mną groźba śmierci — z jego i twojej ręki. - To warkot wydobywa się teraz z kobiecej piersi, który mimo dominującego tonu nadal brzmi melodyjnie, a jednak zupełnie inaczej, niż złość, na którą do tej pory sobie pozwalała. - Naprawdę chcesz, bym przestała dalej się tłamsić? - To niemożliwe i obie doskonale o tym wiedzą, ale Mericourt woli spoglądać nań wybiórczo, rzucać górnolotnymi hasłami, jakie w przypadku doyenne nie mają racji bytu. Deirdre nie jest świadectwem jej porażki. Ona, ani żadna inna, którą nestor bawi się za każdym razem, gdy go tu nie ma. To jego słabość, którą jego męscy przodkowie zdecydowali się nazwać przywilejem, miernikiem sukcesu.
Współczucie nie jest tym, co chce osiągnąć. Kochanka rzuca słowami, które każdego innego dnia mogłyby zaboleć. Tyle że gniew Evandry plącze ich sens, spycha na dalszy plan, nakazując się skupić na łatwo wyczuwalnym pod palcami pulsie. Rytm przyspiesza miarowo, by zespolić się z jej własnym, uzupełnić i zagrać jedną melodię.
Zdławiono cię, to słowa prawdy, z którą nie da się kłócić, w szczególności, kiedy ma się do czynienia z czarownicą, w której ciele burzy się ogień. Jej przodkinie wyciągnięto z lasów, udomowiono, zniewolono, stojąc w piękne suknie, wymazując ze świadomości tęsknotę za dziedzictwem, powtarzając, że nowe życie jest lepsze i pełniejsze.
- Nie, Deirdre - znów potrząsa głową, a półwila twarz przybiera kalejdoskop emocji. Teraz wnika na nią lekkość, niemalże pusta i nieobecna. Ona nie rozumie, niczego nie rozumie. - Nienawiść jest banalnie prosta. Jakże łatwo jest znienawidzić, gdy wszystko, co robisz, uznawane jest za złe i niewłaściwe. Łatwo jest nienawidzić, kiedy sączą ci do ucha słodka słówka, a ty doskonale wiesz, że to wierutne kłamstwo. Łatwo znienawidzić, kiedy zdradzają cię, plują w twarz z uprzejmym uśmiechem, mówiąc, że twoja złość jest bezpodstawna, histeryczna.
Zostaw ją, nie drąż, odejdź.
Jasne brwi znów ściągają się pochmurnie, a odsunięta na bok ręk, trzymana asekuracyjnie chłodną dłonią, zdaje się nie być problemem, dowodem na słabość, czy porażkę. W ostatnich miesiącach zdążyła ją do niego przyzwyczaić. Nie wyrywa się z uścisku, bo skupia się na głębi czarnego spojrzenia.
- Masz mnie za pozbawioną świadomości, ale mylisz się. Widzisz mnie taką, bo nie nauczono cię, czym jest miłość, że poza nienawiścią istnieje coś więcej. Ale to nie twoja wina - powtarza jej własne słowa, a kąciki bladych ust unoszą się w szerokim, serdecznym uśmiechu. Gości w nim pobłażliwość, jaka nie sięga jednak oczu. - Ośmielę się za to stwierdzić, że nie byłabyś chętna przebywać w tej komnacie, gdybym była kimś innym. - Deirdre nie jest, jak każda inna kobieta i doskonale o tym wie, ale czy mówi tak dlatego, bo chce usłyszeć kolejne zapewnienia o swojej wyjątkowości? Ile razy ma ją jeszcze komplementować, powtarzać, że to, co do niej czuje, jest żywe i prawdziwe, że różni się od tego, co dotychczas doświadczała? Unosi drugą dłoń i jej wierzchem przesuwa czule po policzku Śmierciożerczyni, pozwalając sobie powieść za nią niespiesznym wzrokiem. Głos Evandry tylko na moment staje się spokojniejszy, bo zaraz znów znika łagodność i jasne brwi ściągają się w gniewie. - Słucham prawdy padającej z twoich ust, lecz nie dziw się, że nie chcę jej wierzyć. Jesteś jedynym sposobem, by poczuć się inaczej. - Drobna dłoń gładzi czarne włosy, by wreszcie wplątać się w nie i chwycić mocniej u podstawy. - Myślisz, że możesz skazać mnie na swoją łaskę, ale nie podoba mi się, że jesteś kolejną osobą, która sprawować chce nade mną władzę. Nie chcesz, by ogień, którym potrafię zapłonąć, zaczął szukać innej drogi ucieczki. - Stanowczy głos urywa się, kiedy gwałtownie wpija się w usta Deirdre i bez delikatności przegryza wargę, by tym razem splamiła je krew kochanki.
| zt
sama sobie przeczysz sama przeczysz sama sobie przeczysz sobie przeczysz sama przeczysz sama
- Nie… - mówi cicho na wydechu, lecz nie wiadomo, czy zwraca się do Deirdre, czy też samej siebie.
Co da chmara oczarowanych mężczyzn? Roztacza wokół siebie wizję padających na kolana legionów, ślepych na logikę i rozsądek, gotowych do poświęceń. Oszołomione i błagalne spojrzenia, a w nich odbicie własnego triumfu, duma i satysfakcja. Tyle że wili czar nie zawsze działa tak, jakby sobie tego życzyła, czego mogła już niejednokrotnie doświadczyć. Wygłodniałe palce, parne oddechy, szaleństwo w oczach gotowych na wszystko. Błogosławieństwo i przekleństwo, nagroda i kara. Jeśli to wszystko jest sztuczne, to dlaczego wzbudza prawdziwie żywe emocje?
- Obrażasz mnie, bo tej magii nigdy nie posiądziesz. - Kręci głową, a jasne włosy podążają za ruchem, powiewając lekko, stojąc w kontrze do ciężaru rozmowy. - Gdybym się na nich zdecydowała, czym różniłabym się od ciebie, gotowej oddawać się tym o prymitywnym pragnieniu? Tobie przyświecała potrzeba pieniędzy, mnie możliwość poczucia, że żyję — w obu sytuacjach walczymy o przetrwanie.
No bo jak żyć ze świadomością bycia pustą, niepełną, wybrakowaną, pozbawioną tego, co inni mają na wyciągnięcie ręki? Dlaczego wysokość urodzenia, potęga magii płynącej we krwi nakłada tak liczne ograniczenia? Co daje bogactwo, drogie suknie, błyszczące klejnoty i tytuł przy nazwisku, skoro odmawia się jej więcej, niż biedocie? Czy tak bardzo jest delikatna, cenna, by trzymać w zamknięciu i nie wypuszczać na światło dzienne, by nie umożliwiać uwolnienia pełni potencjału?
- Trzymam się na krótkiej smyczy, bo wisi nade mną groźba śmierci — z jego i twojej ręki. - To warkot wydobywa się teraz z kobiecej piersi, który mimo dominującego tonu nadal brzmi melodyjnie, a jednak zupełnie inaczej, niż złość, na którą do tej pory sobie pozwalała. - Naprawdę chcesz, bym przestała dalej się tłamsić? - To niemożliwe i obie doskonale o tym wiedzą, ale Mericourt woli spoglądać nań wybiórczo, rzucać górnolotnymi hasłami, jakie w przypadku doyenne nie mają racji bytu. Deirdre nie jest świadectwem jej porażki. Ona, ani żadna inna, którą nestor bawi się za każdym razem, gdy go tu nie ma. To jego słabość, którą jego męscy przodkowie zdecydowali się nazwać przywilejem, miernikiem sukcesu.
Współczucie nie jest tym, co chce osiągnąć. Kochanka rzuca słowami, które każdego innego dnia mogłyby zaboleć. Tyle że gniew Evandry plącze ich sens, spycha na dalszy plan, nakazując się skupić na łatwo wyczuwalnym pod palcami pulsie. Rytm przyspiesza miarowo, by zespolić się z jej własnym, uzupełnić i zagrać jedną melodię.
Zdławiono cię, to słowa prawdy, z którą nie da się kłócić, w szczególności, kiedy ma się do czynienia z czarownicą, w której ciele burzy się ogień. Jej przodkinie wyciągnięto z lasów, udomowiono, zniewolono, stojąc w piękne suknie, wymazując ze świadomości tęsknotę za dziedzictwem, powtarzając, że nowe życie jest lepsze i pełniejsze.
- Nie, Deirdre - znów potrząsa głową, a półwila twarz przybiera kalejdoskop emocji. Teraz wnika na nią lekkość, niemalże pusta i nieobecna. Ona nie rozumie, niczego nie rozumie. - Nienawiść jest banalnie prosta. Jakże łatwo jest znienawidzić, gdy wszystko, co robisz, uznawane jest za złe i niewłaściwe. Łatwo jest nienawidzić, kiedy sączą ci do ucha słodka słówka, a ty doskonale wiesz, że to wierutne kłamstwo. Łatwo znienawidzić, kiedy zdradzają cię, plują w twarz z uprzejmym uśmiechem, mówiąc, że twoja złość jest bezpodstawna, histeryczna.
Zostaw ją, nie drąż, odejdź.
Jasne brwi znów ściągają się pochmurnie, a odsunięta na bok ręk, trzymana asekuracyjnie chłodną dłonią, zdaje się nie być problemem, dowodem na słabość, czy porażkę. W ostatnich miesiącach zdążyła ją do niego przyzwyczaić. Nie wyrywa się z uścisku, bo skupia się na głębi czarnego spojrzenia.
- Masz mnie za pozbawioną świadomości, ale mylisz się. Widzisz mnie taką, bo nie nauczono cię, czym jest miłość, że poza nienawiścią istnieje coś więcej. Ale to nie twoja wina - powtarza jej własne słowa, a kąciki bladych ust unoszą się w szerokim, serdecznym uśmiechu. Gości w nim pobłażliwość, jaka nie sięga jednak oczu. - Ośmielę się za to stwierdzić, że nie byłabyś chętna przebywać w tej komnacie, gdybym była kimś innym. - Deirdre nie jest, jak każda inna kobieta i doskonale o tym wie, ale czy mówi tak dlatego, bo chce usłyszeć kolejne zapewnienia o swojej wyjątkowości? Ile razy ma ją jeszcze komplementować, powtarzać, że to, co do niej czuje, jest żywe i prawdziwe, że różni się od tego, co dotychczas doświadczała? Unosi drugą dłoń i jej wierzchem przesuwa czule po policzku Śmierciożerczyni, pozwalając sobie powieść za nią niespiesznym wzrokiem. Głos Evandry tylko na moment staje się spokojniejszy, bo zaraz znów znika łagodność i jasne brwi ściągają się w gniewie. - Słucham prawdy padającej z twoich ust, lecz nie dziw się, że nie chcę jej wierzyć. Jesteś jedynym sposobem, by poczuć się inaczej. - Drobna dłoń gładzi czarne włosy, by wreszcie wplątać się w nie i chwycić mocniej u podstawy. - Myślisz, że możesz skazać mnie na swoją łaskę, ale nie podoba mi się, że jesteś kolejną osobą, która sprawować chce nade mną władzę. Nie chcesz, by ogień, którym potrafię zapłonąć, zaczął szukać innej drogi ucieczki. - Stanowczy głos urywa się, kiedy gwałtownie wpija się w usta Deirdre i bez delikatności przegryza wargę, by tym razem splamiła je krew kochanki.
| zt
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Krótkie zaprzeczenie wybrzmiewa w ustach Evandry z całą drżącą siłą groteskowego przeciwieństwa. Tak, Deirdre wiedziała, że ma rację, że potrafi sięgnąć głębiej pod pozornie nieskazitelną maskę półwili, pod jej dobro, wyrozumiałość i miłość; pod łagodność i szlachetne serce.
- Czym cię obraziłam? - odparła od razu, dalej tonem spokojnym, choć coraz chłodniejszym. Potrafiła utrzymać nad sobą kontrolę, nie wystawiła nawet stopy poza nieprzekraczalną linię uprzejmości wobec żony Tristana, zdziwiło ją więc to zdanie. Może nawet rozbawiło. Nie zazdrościła jej, a przynajmniej nie tego; zdecydowanie nie tego. - Daj spokój, Evandro. Nawet nie wiesz, ile razy słyszałam podobne słowa z ust mężczyzn. Mam w s z y s t k o, ale nie czuję, że żyję. Banał, typowy dla znudzonej życiem arystokracji - mówiła coraz weselej, z mieszaniną niedowierzania, ale i lekkiej, czułej jednak, ironii. Rozbudzała się coraz szybciej, nie spodziewała się tak intensywnej eskalacji tego poranka - na razie czując się bardziej zaskoczona niż wściekła, ale równowaga między tymi emocjami miała zaraz zostać poważnie zakłócona. Jeszcze starała się zignorować upokarzające sugestie o oddawaniu się komukolwiek i o walce o przetrwanie; cóż, wychowanie dam rządziło się swoimi prawami, bywały przesadnie dramatyczne, zwłaszcza, gdy w ich ciele rozpościerało się inne życie. - I nie potrzebuję mocy półwili, by doskonale znać jej konsekwencję - dodała po chwili wymiany spojrzeń ostrzej, sucho. Półwilego uroku zazdrościły tylko kobiety brzydkie lub głupie; Miu rządziła pragnieniami mężczyzn i znała wysoką cenę jego wzbudzenia. Gestem, spojrzeniem, zmieniającym się tonem głosu. Znosiła rozkosz i ból pragnienia czystszego, nierozmytego sztucznym urokiem. Wiedziała, jak potomkinie harpii wymykały się konsekwencjom swych działań, jak potrafiły załagodzić skrajne szaleństwo mężczyzn, jak swym syrenim śpiewem wymykały się spod zbyt ciężkiej ręki. Ona sama działała w zupełnie innych ramach; bardziej podatna i na zalety i wady pożądania wywoływanego tylko swymi działaniami, nie genetycznym czarem.
- Nie. Niczego dla ciebie nie chcę - i znów szczerość, surowa, pozbawiona ozdobników, może oburzająca. Ale i ożywcza. Nie próbowała nakazać jej obrania nowej, dzikiej, niestłamszonej ścieżki. NIe próbowała jej nic narzucić. Nie próbowała kontrolować planów i pragnień. Nie próbowała wpisać ją w ramy sprzeczne z tym, kim była. - Oprócz tego, byś była dla Tristana idealną żoną. I idealnym wsparciem, na każdym kroku, niezależnie od okoliczności. Ale to chyba są i twoje, prawdziwe, pragnienia - uściśliła, konkretna do bólu. Własnego bólu, z którym się przecież pogodziła. Gdyby Evandra zawiodła, czy istniałaby inna przyszłość? Gdyby zmarła przy połogu lub w trakcie nieszczęśliwego wypadku - czy miała jakąkolwiek szansę stać się równie ważną? Nie, musi zatrzymać te myśli, iskry nadziei, żałosne przewidywania; jest ponad to, ponad swoją słabość, ponad wątpliwość, ponad upokarzające podszepty dawnego niskiego poczucia własnej wartości. Na chwilę wybiła się z rytmu, nieświadomie podążając za Evandrą, nagle znajdującą się tuż obok - i nagle dziwnie pustą, lekkomyślną, nieobecną. Ni to kpiącą, ni niepokojącą w całej tej pustce, lśniącej w błękitnych oczach. Zapętloną w nienawiści wobec osób, które ją otaczały. Wobec dam i lordów, wobec wszystkich, którzy spoglądali na nią z oczekiwaniem. Wobec społeczeństwa, śledzącego uważnie każdy jej krok? Deirdre nie potrafiła jej współczuć, nie potrafi zasmucić się losem Evandry. Zbyt pięknej, zbyt bliskiej władzy Tristana, zbyt przez niego kochanej, by tak naprawdę zdołała zempatyzować z jej trudnym losem. Nie był jej dolą, prowadziła życie dostatnie, syte, a tragedie, jakie ją dotykały, samej Śmierciożerczyni wydawały się co najwyżej zabawne.
Tak jak i kolejna odpowiedź Evandry. Szczera, to docenia, chociaż nie okazuje tego w żaden sposób, dalej przytrzymując ją za rozgrzaną do niemal czerwoności dłoń.
- Nie potrzebuję miłości. To nie miłość zaprowadziła mnie do potęgi, to nie ona daje mi prawdziwą, bolesną rozkosz - sprostowała zdawkowo, konkretnie, znów zimno spowija jej słowa, tak samo jak ciemne spojrzenie. Nie miała w sobie żalu za oschłe wychowanie, wręcz przeciwnie; wolała przybierać maskę wyrachowania, wystudiowanego czaru, niż zdradzić się z tym, co czuła naprawdę. A wokół czego poruszała się Evandra, zbyt blisko prawdy, by Deirdre czuła się komfortowo. Wiedziała, co budził w niej Tristan - i jak wiele bólu wiązało się z jego osobą. - Oczywiście, że nie byłabym tu z byle czarownicą. Zawsze biorę to, co najlepsze - wychrypiała, po raz pierwszy z uśmiechem, wilczym, w całym układzie grymasu i blasku oczu niepokojąco bliskim mimice Tristana. Bliźniaczo, a jednak inaczej; obco, niewygodnie. Chciała być z nim, chciała być nim; czy to pragnienie kierowało ją tutaj, do Evandry? Czy gdyby nie on, krew wrzałaby w jej żyłach równie niecierpliwie? Nie miała czasu się nad tym zastanowić, gdy dłoń półwili przesunęła się po jej policzku. Pieszczotliwie i ostrzegawczo. Nie przylgnęła do gładkiej ręki, choć samozaparcie wymagało od niej całej dostępnej silnej woli. Lgnęła do dotyku, lgnęła do okazywanej jej łaski, instynktownie, zwierzęco niemal. Nie poddała się jednak instynktowi, mimo pieszczot niewzruszona, dalej bez mrugnięcia - niemal boleśnie - wpatrzona w jasne tęczówki pochylającej się nad nią szlachcianki. - Mylisz się. Tego właśnie chcę. Chcę zobaczyć twój ogień. Twój gniew. Twoją sprawczość. Wściekłość. Na niego. Na mnie. Na to, że zdradza najpiękniejszą kobietę w kraju. Wolę prawdziwą nienawiść niż kłamliwą miłość - wyszeptała bezgłośnie, nagle namiętnie, jakby odwzierciedlając tonem ogień tlący się w oczach, dłoniach i ustach Evandry. Nagle całującej ją, głęboko, mocno. Zdziwiło ją to - spodziewała się płomieni. Furii. Obelg. Naciskała przecież na wrażliwe punkty, podrażniała to, co delikatne i kruche. Dorzucała oliwy do żaru niepewności, z sadomasochistyczną radością pragnąc dostrzec absolutną zagładę tego, co we troje stworzyli. Zamiast tego rozsmakowała się w słodyczy jej ust. Nieprzejęta dłońmi wplecionymi tuz nad karkiem, w wykonaniu brzemiennej szlachcianki taki dotyk był pieszczotą; zaśmiała się w jej usta, w pół pocałunku, który odwzajemniła z całą pasją. Lodowatymi dłońmi sięgając jej talii, jej brzucha, jej piersi, jej szyi; przesuwając się w bok, oplatając półwilę nogami, ignorując brzemienną wypukłość. Srebrzyste pasma włosów sypały się między palcami, język walczył z perlistym blaskiem zębów; wgryzła się w te różane, wykrzywione wzburzeniem usta, niemal do krwi - a później oderwała się od nich, nie bez żalu.
- Ale wystarczy, że jestem jego kurwą. Twoją być nie muszę - i nie muszę znosić Twoich słów - wychrypiała, wymykając się z jej objęć, choć ciało krzyczało, by pozostała na miękkim łożu. Pamiętała każde słowo, sugestię, padającą z ust półwili. - Nie jestem przedmiotem - środkiem do celu, by poczuć się inaczej; dzieloną zabawką, mającą przynieść odrobinę ulgi. Kartą przetargową, zabezpieczającą Evandrę przed dalszymi zdradami. Wentylem bezpieczeństwa dla skrajnych skłonności lady Rosier. Dziewczyną na wezwanie, dostępną w minutę od powstania zachcianki. Podświadomie spijała gniew Evandry - i wzmacniała własny. Na nieprawiedliwość, na poczucie zagubienia i żalu, na tęsknotę. Wstała z łóżka, naga i wściekła, zarumieniona frustracją i pocałunkami, na ślepo sięgając po pierwszy dostępny element garderoby, gotowa zniknąć z sypialni jak najszybciej.
| zt
- Czym cię obraziłam? - odparła od razu, dalej tonem spokojnym, choć coraz chłodniejszym. Potrafiła utrzymać nad sobą kontrolę, nie wystawiła nawet stopy poza nieprzekraczalną linię uprzejmości wobec żony Tristana, zdziwiło ją więc to zdanie. Może nawet rozbawiło. Nie zazdrościła jej, a przynajmniej nie tego; zdecydowanie nie tego. - Daj spokój, Evandro. Nawet nie wiesz, ile razy słyszałam podobne słowa z ust mężczyzn. Mam w s z y s t k o, ale nie czuję, że żyję. Banał, typowy dla znudzonej życiem arystokracji - mówiła coraz weselej, z mieszaniną niedowierzania, ale i lekkiej, czułej jednak, ironii. Rozbudzała się coraz szybciej, nie spodziewała się tak intensywnej eskalacji tego poranka - na razie czując się bardziej zaskoczona niż wściekła, ale równowaga między tymi emocjami miała zaraz zostać poważnie zakłócona. Jeszcze starała się zignorować upokarzające sugestie o oddawaniu się komukolwiek i o walce o przetrwanie; cóż, wychowanie dam rządziło się swoimi prawami, bywały przesadnie dramatyczne, zwłaszcza, gdy w ich ciele rozpościerało się inne życie. - I nie potrzebuję mocy półwili, by doskonale znać jej konsekwencję - dodała po chwili wymiany spojrzeń ostrzej, sucho. Półwilego uroku zazdrościły tylko kobiety brzydkie lub głupie; Miu rządziła pragnieniami mężczyzn i znała wysoką cenę jego wzbudzenia. Gestem, spojrzeniem, zmieniającym się tonem głosu. Znosiła rozkosz i ból pragnienia czystszego, nierozmytego sztucznym urokiem. Wiedziała, jak potomkinie harpii wymykały się konsekwencjom swych działań, jak potrafiły załagodzić skrajne szaleństwo mężczyzn, jak swym syrenim śpiewem wymykały się spod zbyt ciężkiej ręki. Ona sama działała w zupełnie innych ramach; bardziej podatna i na zalety i wady pożądania wywoływanego tylko swymi działaniami, nie genetycznym czarem.
- Nie. Niczego dla ciebie nie chcę - i znów szczerość, surowa, pozbawiona ozdobników, może oburzająca. Ale i ożywcza. Nie próbowała nakazać jej obrania nowej, dzikiej, niestłamszonej ścieżki. NIe próbowała jej nic narzucić. Nie próbowała kontrolować planów i pragnień. Nie próbowała wpisać ją w ramy sprzeczne z tym, kim była. - Oprócz tego, byś była dla Tristana idealną żoną. I idealnym wsparciem, na każdym kroku, niezależnie od okoliczności. Ale to chyba są i twoje, prawdziwe, pragnienia - uściśliła, konkretna do bólu. Własnego bólu, z którym się przecież pogodziła. Gdyby Evandra zawiodła, czy istniałaby inna przyszłość? Gdyby zmarła przy połogu lub w trakcie nieszczęśliwego wypadku - czy miała jakąkolwiek szansę stać się równie ważną? Nie, musi zatrzymać te myśli, iskry nadziei, żałosne przewidywania; jest ponad to, ponad swoją słabość, ponad wątpliwość, ponad upokarzające podszepty dawnego niskiego poczucia własnej wartości. Na chwilę wybiła się z rytmu, nieświadomie podążając za Evandrą, nagle znajdującą się tuż obok - i nagle dziwnie pustą, lekkomyślną, nieobecną. Ni to kpiącą, ni niepokojącą w całej tej pustce, lśniącej w błękitnych oczach. Zapętloną w nienawiści wobec osób, które ją otaczały. Wobec dam i lordów, wobec wszystkich, którzy spoglądali na nią z oczekiwaniem. Wobec społeczeństwa, śledzącego uważnie każdy jej krok? Deirdre nie potrafiła jej współczuć, nie potrafi zasmucić się losem Evandry. Zbyt pięknej, zbyt bliskiej władzy Tristana, zbyt przez niego kochanej, by tak naprawdę zdołała zempatyzować z jej trudnym losem. Nie był jej dolą, prowadziła życie dostatnie, syte, a tragedie, jakie ją dotykały, samej Śmierciożerczyni wydawały się co najwyżej zabawne.
Tak jak i kolejna odpowiedź Evandry. Szczera, to docenia, chociaż nie okazuje tego w żaden sposób, dalej przytrzymując ją za rozgrzaną do niemal czerwoności dłoń.
- Nie potrzebuję miłości. To nie miłość zaprowadziła mnie do potęgi, to nie ona daje mi prawdziwą, bolesną rozkosz - sprostowała zdawkowo, konkretnie, znów zimno spowija jej słowa, tak samo jak ciemne spojrzenie. Nie miała w sobie żalu za oschłe wychowanie, wręcz przeciwnie; wolała przybierać maskę wyrachowania, wystudiowanego czaru, niż zdradzić się z tym, co czuła naprawdę. A wokół czego poruszała się Evandra, zbyt blisko prawdy, by Deirdre czuła się komfortowo. Wiedziała, co budził w niej Tristan - i jak wiele bólu wiązało się z jego osobą. - Oczywiście, że nie byłabym tu z byle czarownicą. Zawsze biorę to, co najlepsze - wychrypiała, po raz pierwszy z uśmiechem, wilczym, w całym układzie grymasu i blasku oczu niepokojąco bliskim mimice Tristana. Bliźniaczo, a jednak inaczej; obco, niewygodnie. Chciała być z nim, chciała być nim; czy to pragnienie kierowało ją tutaj, do Evandry? Czy gdyby nie on, krew wrzałaby w jej żyłach równie niecierpliwie? Nie miała czasu się nad tym zastanowić, gdy dłoń półwili przesunęła się po jej policzku. Pieszczotliwie i ostrzegawczo. Nie przylgnęła do gładkiej ręki, choć samozaparcie wymagało od niej całej dostępnej silnej woli. Lgnęła do dotyku, lgnęła do okazywanej jej łaski, instynktownie, zwierzęco niemal. Nie poddała się jednak instynktowi, mimo pieszczot niewzruszona, dalej bez mrugnięcia - niemal boleśnie - wpatrzona w jasne tęczówki pochylającej się nad nią szlachcianki. - Mylisz się. Tego właśnie chcę. Chcę zobaczyć twój ogień. Twój gniew. Twoją sprawczość. Wściekłość. Na niego. Na mnie. Na to, że zdradza najpiękniejszą kobietę w kraju. Wolę prawdziwą nienawiść niż kłamliwą miłość - wyszeptała bezgłośnie, nagle namiętnie, jakby odwzierciedlając tonem ogień tlący się w oczach, dłoniach i ustach Evandry. Nagle całującej ją, głęboko, mocno. Zdziwiło ją to - spodziewała się płomieni. Furii. Obelg. Naciskała przecież na wrażliwe punkty, podrażniała to, co delikatne i kruche. Dorzucała oliwy do żaru niepewności, z sadomasochistyczną radością pragnąc dostrzec absolutną zagładę tego, co we troje stworzyli. Zamiast tego rozsmakowała się w słodyczy jej ust. Nieprzejęta dłońmi wplecionymi tuz nad karkiem, w wykonaniu brzemiennej szlachcianki taki dotyk był pieszczotą; zaśmiała się w jej usta, w pół pocałunku, który odwzajemniła z całą pasją. Lodowatymi dłońmi sięgając jej talii, jej brzucha, jej piersi, jej szyi; przesuwając się w bok, oplatając półwilę nogami, ignorując brzemienną wypukłość. Srebrzyste pasma włosów sypały się między palcami, język walczył z perlistym blaskiem zębów; wgryzła się w te różane, wykrzywione wzburzeniem usta, niemal do krwi - a później oderwała się od nich, nie bez żalu.
- Ale wystarczy, że jestem jego kurwą. Twoją być nie muszę - i nie muszę znosić Twoich słów - wychrypiała, wymykając się z jej objęć, choć ciało krzyczało, by pozostała na miękkim łożu. Pamiętała każde słowo, sugestię, padającą z ust półwili. - Nie jestem przedmiotem - środkiem do celu, by poczuć się inaczej; dzieloną zabawką, mającą przynieść odrobinę ulgi. Kartą przetargową, zabezpieczającą Evandrę przed dalszymi zdradami. Wentylem bezpieczeństwa dla skrajnych skłonności lady Rosier. Dziewczyną na wezwanie, dostępną w minutę od powstania zachcianki. Podświadomie spijała gniew Evandry - i wzmacniała własny. Na nieprawiedliwość, na poczucie zagubienia i żalu, na tęsknotę. Wstała z łóżka, naga i wściekła, zarumieniona frustracją i pocałunkami, na ślepo sięgając po pierwszy dostępny element garderoby, gotowa zniknąć z sypialni jak najszybciej.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Korytarze na piętrze
Szybka odpowiedź