Wydarzenia


Ekipa forum
Łazienka na piętrze
AutorWiadomość
Łazienka na piętrze [odnośnik]11.08.21 16:37
First topic message reminder :

Łazienka na piętrze

Wcześniej przeznaczona dla pani domu aktualnie udostępniona do użytku dam zamieszkujących Theach Fáel łazienka urządzona jest z delikatnością i subtelnością. Kobiece akcenty z łatwością przebijają się na pierwszy plan, lecz nie tłamszą uroku samego pomieszczenia. W centrum znajduje się stara wanna, przy której zawsze płonie zaczarowana świeca, a tuż obok niewiędnące kwiaty stojące między damskimi kosmetykami.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane

Re: Łazienka na piętrze [odnośnik]03.10.21 23:22
Nie potrafiła tego sprecyzować. Co dokładnie sprowokowało potok emocji, które sączyły się z nich jak krew z ledwie zasklepionych ran; jak gdyby puścił szew, a krew zaledwie zdążyła zakrzepnąć. Jak gdyby rana nigdy nie miała prawa się zagoić, wciąż jątrzyła się zanieszczyczeniami, zatrutą krwią. Czas ich nie nie wyleczył. Z pewnością nie milczenie. Mogli zamknąć usta, nie mogli uciszyć myśli. On był sam na sam ze swoimi. Ona topiła się w jej własnych. Trwali w tym stanie tak długo, tak niezmiennie. Nie potrafiła określić, dlaczego właśnie dziś coś w nich pękło. Coś pękło w niej. Co sprawiło, że chciała po prostu płynąć z prądem, poddawać się wypracowanym od tak niedawna nawykom. Mijać się każdego dnia, nie patrzeć na siebie, trzymać dystans. Strzec własnych barier i nie naruszać tych jego. Dziś była zbyt już zmęczona, by dalej w to grać.
Wyprowadził ją z równowagi. Może to gromki śmiech, który zabrzmiał tak naturalnie, niemalże jak kiedyś, a może to jego kolejny gest ucieczki przed zaledwie nieznacznym dotykiem. Wspomnienie strachu jaki pustoszył umysł, gdy wyjechał do Londynu poszukiwać braci Doe. Zamieszanie panujące jeszcze przed chwilą, te drylujące ją od środka, niezinterpretowane uczucie, które męczyło każdego poprzedniego dnia, to że nic między nimi nie jest już naturalne. Nic nie będzie tak jak zawsze. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nic już nie będzie takie samo. Zmienili się. Ona już nie była tamtą dziewczyną, którą poznał w Hogwarcie. Nawet nie tą samą, którą zabierał do Słodkiej Próżności, gdzie spotykali się zaraz po jej zajęciach, pośpiesznie popijali w pośpiechu herbatę, bo pani Morris - właścicielka kamienicy, w której wynajmowała pokój nie tolerowała wracania do domu później niż ósma. Z pewnością już inną od tej, którą odwiedzał w jej mieszkaniu na Pokątnej. On zaś dość długo w jej oczach pozostawał chłopcem. Wciąż uśmiechał się w podobny sposób, wciąż podobnie patrzył na świat mimo upływu lat. Nie był infantylny, ale nader długo udało mu się zachować tą niemalże młodzieńczą… niewinność? W jej sercu już dawno zalęgła się gorycz i zawód. Obowiązek matki spadł na nią zanim zdążyła posmakować dorosłości. Nie była wtedy zbyt młoda. Wiele dziewcząt w jej wieku już miało dzieci. Jednak ona nie przygotowywała się do tej roli. Jej życie nie było temu dyktowane od pierwszych dni. Ktoś pozwolił mieć jej ambicje większe niż wypadało kobiecie, ciekawość by marzyć o czymś innym. Dlatego nie czuła się wtedy gotowa na macierzyństwo, Anthony również nie był. Nie była przygotowana na życie u boku mężczyzny takiego jak on, ani na to że w końcu pozostanie sama. Życie Jaydena biło jednak innym rytmem. Poznawał, zgłębiał świat, który go fascynował, stawiał pierwsze kroki jako nauczyciel i pełen był nadziei, wierzył. Postrzegał świat w zupełnie inny sposób, a Rose lubiła patrzeć na niego przez pryzmat spojrzenia przyjaciela. Ten zdawał rysować się w jaskrawych, wesołych barwach. Chociaż już dawno przerósł ją o półtorej głowy, dojrzał - nie patrzyła na chłopca, a na mężczyznę - to dla niej nie zmienił się tak bardzo. Teraz jednak ciężko było jej spojrzeć na niego w ten sam sposób co wtedy. Nawet jeśli od tak bardzo dawna nie zwierzali się sobie i nie wiedziała już co kryje się w jego myślach, to dostrzegała ciężar, który miażdżył barki. Zmęczenie malujące się cieniem pod linią rzęs. Smutek i gorycz kryjące się w spojrzeniu, niemalże niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. Wystarczyło jednak obserwować go wystarczająco długo, aby je uchwycić. Dostrzec to, że już nie był tamtym chłopcem. Był ojcem. Mężem. Wdowcem. Nauczycielem, który tak bardzo czuł odpowiedzialność za swoich uczniów, że nawet po tym jak skończyli Hogwart wyciągał do nich dłoń, narażając swoje bezpieczeństwo. Tak wiele stracił i tak wiele odpowiedzialności na nim spoczywało. Nie uciekał przed nią. Nie siebie stawiał na piedestale. I nie był już niewinny. Potrafił zranić.
Tęskniła za tym kim był i za tym, którego jeszcze nie do końca znała. Wciąż czuła gorzki smak wypowiadanych przez niego słów, wciąż czuła na sobie tamto spojrzenie, wciąż potrafiła przywołać tamte emocje. Nie chciała pozwolić, aby to one jednak dyktowały jej co ma robić, co ma względem niego czuć. A czuła teraz tak wiele, że miała wrażenie jakby jej skóra płonęła, umysł odmawiał posłuszeństwa, krew szumiała w żyłach tak bardzo głośno, niemalże wytrącając z równowagi, a ich ciche oddechy zdawały się nieść za sobą echo. Czuła, że krztusi się tym chaosem doznań. Była zła na siebie i na niego. Że pozwoliła by własne życie, to co było w nim tak bardzo ważne, niemalże esencjonalne, wymykało jej się przez palcem. Że nie potrafiła się zdobyć na siłę, by kontrolować własny los. By się na to nie godzić. I była na niego, że na to wszystko pozwalał. Że pozwalał jej się tak czuć, że nie rozbił tych murów, że nie zakończył tego szaleństwa Pozostawił wszystko losowi. Zupełnie tak jak ona. Żałowała tamtego feralnego popołudnia i każdej chwili, kiedy go od siebie świadomie odpychała, prowadzącej do zaognienia konfliktu. Czuła się winna tego, że tak łatwo uciekała w milczeniu, że tchórzyła ilekroć musiała stawić czoła wyraźnym emocjom. Tchórzyła, bo wiedziała już jak smakował zawód, odrzucenie i nie chciała czuć tego już nigdy więcej. Nie potrafiła zmusić się do walki, wciąż pamiętając smak dawnej porażki i jak bardzo emocjonalnie bezbronna czuła się wtedy. I czuła ulgę. łagodnie rozlewającą się po w jej wnętrzu, gdy czuła na skórze dotyk jego skóry. Gdy czuła, że on również drżał. Że nie był obojętny na to, że odważyła się w końcu opuścić gardę, gdy pokazało mu to co podatne na zranienie.
Nie rozumiesz.
Wargi gotowały się do odpowiedzi, gotowe do tego, żeby przerwać jego wypowiedź. Żadne słowo nie opuściło jednak jej ust. Zamiast tego powtarzała w umyśle te jego. Masz mnie. Odkąd byliśmy dziećmi. Masz mnie. Przepraszam. I znów nie była w stanie nic powiedzieć. Nie rozumiała tego co się właśnie działo. Czuła, że mięśnie boleśnie zaciskają się w napięciu, że kiwa głową, że palce wciąż gniotą materiał jego koszuli, że wszystko to zamierzała mu powiedzieć zamiera w gardle. Że nie jest gotowa jeszcze na niego spojrzeć. Poddała się jednak temu. Unosząc wzrok, by spojrzeć na niego w sposób w jaki nie patrzyła od dawna. Być może nawet nigdy przedtem. Chłonęła dotyk, słowa, emocje kryjące się w jasnych oczach.
Wrócił do słów, których nie chciała pamiętać, nie chciała przywoływać ich brzmienia w jego ustach. Tych, które zdawały się być wtedy po prostu okrutne. Precyzyjnie wymierzone w bolesne miejsce. Miejsce, o którego istnieniu był przecież świadomy, bo niegdyś pozwoliła mu patrzeć na swój ból. Słowa stawiające ją na pozycji kobiety, która desperacko poszukiwała ojca dla swojej córki. Wykorzystującej okazje, chcącej wykorzystać jego samego. Bolało, że właśnie w taki sposób ją widział. To, że ufała mu na tyle aby opiekował się Melanie i nie raz samą Rose. Jakby wykorzystywała okazje. Nigdy nie chciała się tym stać. Nigdy nie chciała, by on tak na nią patrzył. Dlatego trzymała go na dystans. By nigdy więcej tego nie usłyszeć. By nigdy więcej nie czuć się jak wtedy w tamtej chwili. By nie pozwolić sobie być przed nim bezbronną.
Wróciły wspomnienia każdego wypowiedzianego zdania. Wszystkiego na co nie odpowiedziała, bo uniosła się dumą.
- Wiem, że naciskałam. Wiem, że byłam niedelikatna. Wiem, że chociaż sama zachowuję się w ten sposób, to nie pozwoliłam ci na to. Wiem. Nie powinnam. I wiem, że jestem uparta i że nie zawsze jest ci ze mną łatwo. Byłam zbyt dumna, żeby przeprosić, żeby nawet się z tobą kłócić.
Zacisnęła dłonie na tych jego, zsuwając z policzków, by oparły się o obojczyk. Nie chciała go odpychać. Czuła się zbyt krucha, mała w ich objęciach. Jakby słowa, które za chwilę miały wybrzmieć kontrastowały z pozycją w jakiej się znalazła. Nie wypuszczała go jednak z objęć palców.
- Nigdy nie chciałam cię zranić. Nigdy. Nie ciebie - spojrzenie utkwiło w tym jego, starannie akcentując każde zdanie - Ale musisz zrozumieć też, że nie jestem ani słaba, ani krucha… ale nie atakuj mnie, proszę, tam gdzie wiesz, że zaboli najbardziej, bo wtedy ja nie potrafię ufać tobie - wyznała szczerze. - Nie otwieram się łatwo. Próbuję, wierz mi, ale gdy naciskasz… - czuła opór nawet teraz, wypowiadając każde kolejne zdanie - Bronię się.
Palce z wolna poluźniły uchwyt, przesuwając się po jego przedramionach, gubiąc jego spojrzenie. Przymknęła powieki, nie będąc pewną czy chce widzieć siebie teraz jego oczami. Nie będąc pewną czy kiedykolwiek wcześniej chociażby pozwoliła sobie na to, aby mu to wytłumaczyć. Dlaczego zachowywała się w ten sposób Nigdy nie chciała by tak ją widział - jakby potrzeba było specjalnej instrukcji do jej zepsutych mechanizmów. Że od lat nosi w sobie tą nieufność i strach, nie pozwalając by ktokolwiek je dostrzegł.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Łazienka na piętrze [odnośnik]05.10.21 16:05
« Mądrzy ludzie nie potrzebują rady, głupcy jej nie przyjmą. »
Być może to, jak zaczęła się między nimi rozmowa, miało pozostać owiane tajemnicą. W końcu zapewne sami nie znali dokładnie odpowiedzi, mimo że byli uczestnikami, prowodyrami oraz motywacjami do trwania tego jakże delikatnego, pełnego dogłębnych wyznań spotkania. Bo mimo że chciałby rozumieć ten mechanizm, nie wiedział, jak to się stało, że bariera, która jedynie rosła w trakcie ostatnich miesięcy opadła gwałtownie pozwalając im zbliżyć się do siebie, spojrzeć i otworzyć usta w innym celu aniżeli czysto informacyjnym. Bo nie tylko ona prowadziła ich przez dzielone przez nich momenty. Dzięki niej on sam odnalazł w sobie odpowiednią motywację, pchnęła go dalej, aby sięgnął dłonią po coś, czego tak długo mu wzbraniano. Przed czym wzbraniał się sam. Zdystansował się i postanowił wycofać, nie mając pojęcia już, jak odnaleźć się w fizyczności, jaką współdzielili. W końcu kiedyś to wydawało się tak normalne, naturalne, ale gdy pojawiła się Pomona i gdy ich relacja rozwinęła się, Vane nie był w stanie patrzeć na te same gesty w ten sam sposób. Zarezerwowane wszak już były w jego umyśle dla ukochanej kobiety, kochanki, narzeczonej, żony, mimo iż wiele z nich współdzielił w pierwszej kolejności z Roselyn. Nie posiadały one wówczas akcentu erotycznego, a były częścią przyjaźni, jaką zbudowali. Wtedy było to zupełnie naturalne, bezkompromisowe i nie czuł w żadnym z momentów braku komfortu. Wiedział, że patrzył wówczas na świat zupełnie innymi oczyma niż dotychczas, lecz i Wright nie zdawała się być nimi przytłoczona. Nawet mimo związku z Anthonym, Jayden mógł ją złapać delikatnie za rękę, dając jej wsparcie czy przytulić się do niej, chcąc poczuć znajome, uspokajające zapach i ciepło. To prawda, że się zmieniała. Na jego oczach z dziewczynki stawała się nastolatką, a z nastolatki młodą kobietą, aż w końcu matką i dorosłą. Rozwijała się tuż przed nim i chociaż dostrzegał to, pewna część profesora żałowała, że nie posiadał nastawienia, jakie aktualnie w nim trwało. Być może dostrzegłby więcej elementów, drobnych zmian, być może więcej z nich by zapamiętał. Nie żałował jednak czasu, jaki wspólnie spędzili. Mógł sobie wyrzucać wszak wiele z tamtych lat, ale zdecydowanie nie ignorowanie przyjaciółki — wiedział, że niekiedy aż za bardzo się jej naprzykrzał swoją obecnością. Doceniał każdy moment z nią spędzony. Te wesołe, jak i te przykre. Te drugie być może niosły w sobie znacznie silniejszą więź, bo w końcu powierzała mu swoje smutki, a on nie zostawał jej dłużny. W owym okresie ufali sobie. Potrafili zawierzyć i być pewnym, że nic nie miało stanąć pomiędzy nimi. Roselyn miała jednak rację — zmieniła się. On także, a wraz z tym również i więź, jaka ich łączyła. Wiedział, że już nigdy nie mieli być parą całkowicie niewinnych i beztroskich dzieciaków, nawet jeżeli bardzo by chcieli. Nigdy też Jayden nie miał dotykać jej i czuć tego samo, co niegdyś. Po prostu było to niemożliwe. Jak i teraz było to niemożliwe...
Nie oznaczało to jednak, że przestał się o nią martwić. Bo nie przestał... Nie martwił się o siebie tak jak ona. Nie w przypadku, gdy tak wiele innych osób potrzebowało jakiejkolwiek pomocy czy po prostu Vane miał świadomość istnienia wokół siebie postaci związanych z niebezpiecznym ruchem. A nawet jeżeli nie brały udziału w wojnie, wojna przychodziła do nich. Shelta dla przykładu nie była w nic zaangażowana. Miała jedynie własną naukę, chciała trwać w systemie badań i nie wytrwała. Poczucie zagrożenia ciążyło na jej barkach, a list, który wysłała do swojego kuzyna, niósł w sobie wyraźne zaznaczenie boleści związanej z niemożnością bycia wyłączoną z wojny. Szukała u niego wsparcia i pozwolił, aby je znalazła. I chociaż wyobrażał sobie jej pobyt w Irlandii inaczej, Jayden nie zamierzał w żaden sposób naciskać na dziewczynę czy oczekiwać, aby zebrała się w sobie, a nie jedynie tkwiła w pokoju. Zostawił ją, lecz nie oznaczało to, że się nie martwił. Martwił się też o Maeve, która wychodziła z domu o niewiadomych porach i chociaż sądziła, że gospodarz tego nie zauważał, niejednokrotnie śledził spojrzenie jej sylwetkę znikającą u podnóży schodów. Insomnia, praca oraz przyzwyczajenia nie dawały mu spać i chociaż wiedział, że Clearwater już dawno przestała współdzielić z nim wartości, nie był w stanie tak po prostu o niej zapomnieć. Martwił się o Roselyn. O Melanie. O to, jak miała wyglądać ich przyszłość. Z nim czy bez niego. W końcu wiedział, że jeśli chciały się odsunąć, zamierzał tolerować ich granice. Jedyne czego chciał dla nich to bezpieczeństwa i szczęścia — z daleka od wojny, z daleka od zła. Z daleka od wszystkiego, co sprawiało, że mogły być w niebezpieczeństwie. Z daleka od cierpienia. Nawet wówczas gdy oznaczało to rozdzielenie się. W końcu... Skoro się kochało, pozwalało się odejść, chociaż w tym momencie nie był w stanie tego przyswoić. Nie był w stanie przyswajać czegokolwiek poza aktualnie trwającym momentem.
Słuchał jej więc nieprzerwanie, gdy mówiła, równocześnie prowadząc jego dłonie na swoje ramiona, pozwalając, by serce dudniło mu w klatce piersiowej. Czuł suchość w ustach, a ból w gardle nie malał ani trochę. Jedyne, na co było go stać to nikłe ruchy głową w ramach swojego sprzeciwu, co do tego co kształtowały jej wargi. Nigdy nie chciałam cię zranić. Nigdy. Nie ciebie. Nie atakuj mnie, proszę, tam, gdzie wiesz, że zaboli najbardziej. Gdy naciskasz… Dziwne ciepło rozniosło się po jego wnętrzu, docierając do głowy i sprawiając, że na chwilę zobaczył tańczące mu przed oczami mroczki. Słabość, którą poczuł, była mieszaniną wielu czynników i jedynie dotyk jej dłoni na przedramionach sprowadził go na ziemię, nakazując trzeźwe myślenie i trwanie przy niej. Zauważył również, że uciekła przed nim spojrzeniem, ale pozwolił jej na to. Musiał wszak walczyć z własnymi strunami głosowymi, by zadrgały i stworzyły schrypnięte, ale wyraźne słowa. - Obiecuję, że nigdy więcej cię nie skrzywdzę. Nie chcę, żebyś myślała, że mi na tobie nie zależy. Że to, co powiedziałem to moja opinia o tobie. Wcale tak nie jest. Byłem zły, skrzywdzony. Nie potrafiłem... - Znieść twojego dotyku, bo potrzebowałem bliskości. Bliskości, której nie mogłaś mi dać. Nie możesz. Nie mogę sobie pozwolić na to. Wobec ciebie... - Spieprzyłem sprawę, bo powinienem być twoim przyjacielem, nie wrogiem. Powinienem cię bronić, wspierać. Nie ranić. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczysz. I przepraszam, że zawiodłem. Że pozwoliłem ci w to wątpić. Dam ci czas, dam ci przestrzeń. Cokolwiek czego potrzebujesz, ale nie... Nie wiem, czy potrafię to z siebie wykrzesać. Zaufanie. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Musiała wiedzieć czemu. Musiała wiedzieć, że nie mógł rzucić się w wir ślepego zawierzenia. Nie, teraz gdy miał tak wiele do stracenia. Gdy stawką było życie jego synów. Gdy Zakon odebrał mu żonę. Gdy ona była jego częścią i to wciąż powodowało bolesny konflikt. Potrzebował czasu. Potrzebował czasu, aby dojść do siebie, zaleczyć rany, poukładać chaos panujący już nie tylko w jego umyśle, ale za jej sprawą również w ciele. Nie mógł wszak pozbyć się drgań przechodzących przez cały układ nerwowy, ale także niezidentyfikowanego odczucia, jakie kryło się za jej uspokajającym dotykiem dłoni na jego przedramionach. - Daj mi czas - poprosił cicho, instynktownie przesuwając jedną z dłoni na kobiecą szyję, zupełnie jakby chciał przez delikatniejszy dotyk ułagodzić własne słowa. Ułagodzić wypowiedź, ale także złożyć niewerbalną obietnicę. Poprawy tego, co mieli. Poprawy tego, co utracili. Przez chwilę panowała również cisza, a upływ chwil Vane zdawał się jedynie rejestrować dzięki głośnym biciu własnego serca. Jeden za drugim monotonny dźwięk, odmierzający przemijanie. Ich trwanie. Ich bliskość. - Ale, Rose... - zawahał się, patrząc na nieistniejący punkt na wysokości jej klatki piersiowej i starając się odnaleźć właściwe słowa. - Ja wciąż... Ciebie... Wiesz o tym, prawda? - Podniósł wzrok na jej twarz, a gdy dostrzegł, że wciąż przed nim uciekała, oparł jedną z dłoni na tej należącej do niej. Nieustannie trwających na jego przedramionach. - Spójrz na mnie. Kochanie. Spójrz na mnie - poprosił łagodnie.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Łazienka na piętrze [odnośnik]18.10.21 0:46
Słowo po słowie, każde kolejne odbijały się o brzegi umysłu. Wdzierały się do świadomości. Powiedziałem... Byłem... Potrafiłem... Spieprzyłem... Powinienem... Aż w końcu obiecuję, że nigdy więcej... jeszcze nie teraz... Przeszłość i przyszłość balansujące w przestrzeni słów zamkniętych w kilka krótkich zdań. To co mieli za sobą i to co jeszcze na nich czekało.
Przywołując wspomnienia z lat dzieciństwa, z czasów gdy dorastała wśród murów Hogwartu’ te związane z postacią astronoma były tak bardzo żywe. Te jak i jak te znacznie późniejsze - gdy wkraczała w dorosłość, gdy musiała stawić czoła zupełnie innym wyzwaniom. Jego sylwetka - chociaż nie zawsze obecna, majaczyła się w umyśle. Był tam. Częściej, rzadziej. Był. Jak nierozerwalna część jej bytu. Dlatego przerażało, że być może mógł przestać być jego częścią. Wiedziała, że nie należał do niej, ani ona do niego. Że ich ścieżki wiły się czasami w zupełnie innych kierunkach, ale mimo wszystko krzyżowały się. To oni decydowali się wychodzić sobie naprzeciw. Utrzymywali to co zazwyczaj po latach szkolnych więdło. bardzo dawna jednak nie byli już dziećmi. To co przychodziło niegdyś z łatwością, teraz było zbyt złożone, aby podchodzić do tego z dziecięcą niewinnością. Zmienili się. Dojrzeli. I zmienić się, dojrzeć musiało też to co było między nimi. Nie mogło być zasilane jedynie mocą dobrych wspomnień.. Nawet miłość okazywała się czasami niewystarczająca, gdy trzeba było stawić czoła rzeczywistości.
Być może pierwszy raz od wielu, wielu lat. Być może nigdy wcześniej nie doświadczyła tego uczucia, będąc przy nim. Jednak doszło do niej, że musieli się o siebie postarać. O to, aby nie odeszli w niepamięć. Żeby nie stali się jednym z tym gorzkich wspomnień. Wspomnień, o człowieku, którego niegdyś znała, kochała, ale los sprawił, że ich światy się podzieliły. Nie była pewna czy jest gotowa czy w ogóle potrafiłaby się z nim rozstać. Pogodzić z tym, że mógłby kiedyś być jedynie w pamięci, nie namacalny, nie tuż obok. Musiała przyjść świadomość, że bycie wymagało pracy, wysiłku. Być może w jakiś sposób pozbawiało to ich własnej magii, tego jak uroczym niegdyś byli wspomnieniem - tak bardzo niewinni, ciepli i ufni, a przez to niemalże dziwaczni w oczach innych. Wszystko to nie wymagało od nich większego wysiłku. Tacy byli i tacy do siebie pasowali. Czy mieli się więc poddać. bo się zmienili, bo przestali być do siebie dopasowani? Jakby to wszystko nic nie znaczyło - jakby ich relacja była jak ta zużyta zabawka, którą można wrzucić w ogień, bo przestała już działać, bawić.
To uświadomiły jej jego słowa. Nie mogli się stracić. Nie, poddając się bez walki. Dać za wygraną. ot tak. Bo wszystko inne było zbyt skomplikowane, żeby radzić sobie i z tym. Liczyć na to, że w magiczny sposób trzymać ich przy sobie będą jedynie stare więzy. Nie mogła sobie pozwolić, by wciąż tkwić w swojej próżni. Stawiać czoła tylko tym wyzwaniom, które sobie wybierała. Uciekać od emocji, by łatwiej było sobie radzić z ciężarem codzienności. Wybierać ucieczkę przed nim niż jasno powiedzieć, że czasami, nawet mu, zdarzało się ranić. Wyznać słowa, które ledwie przechodziły przez usta. Wyrazić lęki, które frustrowały tak bardzo, że nie zdolna była ich nawet zdefiniować. Te zakorzenione tak głęboko, te których nie chciała pokazywać nikomu innemu niż on. Była mu to winna. Wiedziała, że to wcale nie będzie proste. Że nie przyjdzie z łatwością. Że nie zaufają sobie na nowo tylko na mocy pstryknięcia palcem. Wszakże nie chodziło jedynie o to czego pragnęła Rose, on również miał swoje potrzeby. On również oczekiwał, on również mierzył się z własnym bagażem doświadczeń, które mimo wszystko miały rzutować na ich relację. Jeszcze nie wiedziała jak z tego wybrną, co będzie dalej i jak wiele będzie to kosztować. Świat walił się i palił. To co najważniejsze, esencjonalne nie było wcale stałą, czymś pewnym. Trzeba było to pielęgnować. Nie dopuszczać, by wyniszczało.
- Rozumiem - uciekło spomiędzy warg. Zdawała sobie sprawę, że niełatwo było w nią uwierzyć. Nie, gdy nie mogła podzielić się z nim tym wszystkim czego doświadczała i to tworzyło między nimi ogromną przepaść. Nie mogła mówić o tym czego boi się każdego dnia i z czym każdego dnia musi się mierzyć. Nie mogła opowiadać mu o pracy w lecznicy, o tym jak wielkie piętno pozostawiało po sobie widmo konfliktu panującego w Anglii, jak bardzo blisko, jak bardzo na wyciągnięcie ręki jest za każdym razem, gdy leczy. Gdy na własne oczy widzi co potrafią uczynić szmalcownicy, o mugolach próbujących przedrzeć się jak najdalej na zachód. Jak wielką presję czuje, aby tam być. By móc robić to co potrafiła robić najlepiej. I jednocześnie jakie niesie się z tym poczucie winy. Jak wielką presję czuje, by wrócić. Jak bardzo rozrywa od środka to, że przecież powinna być tutaj bezpieczna. I jak bardzo rozrywałoby ją od środka to gdyby była tutaj, bezpieczna, wiedząc co dzieje się za morzem. Nie mógł wiedzieć o każdej rozterce, strachu, złości, bo wiązało się to ze światem, do którego nie mogła go wpuścić. I czuła się z tego powodu winna. Złożyła obietnicę, która kosztowała ją tak wiele i wiedziała, że znów go na to naraża. Wojna już wdarła się do jego życia, zabrała to co mu najdroższe - bez wyjaśnień, bez zdradzenia prawdy. Wiedziała, że za jej sprawą mogła zrobić to kolejny raz. Znów mógł kogoś stracić. I nie chciała go skrzywdzić. Nigdy. Nie jego. Jednak właśnie w ten sposób to działało. Chociaż nie mierzyła w niego, mógł zostać zraniony rykoszetem. Chciała móc chronić go i Melanie. Chciała móc robić w to co wierzy, że jest ważne. W jakikolwiek sposób by nie postępowała robiła coś złego. Nie rozgryzła jeszcze jak wybudować most nad przepaścią ziejącą ogniem.
Dlatego potrafiła już zrozumieć. Chociaż oczekiwała, że będzie chociaż ufał jej osądowi, temu kim była, to wiedziała, że nie mogła oczekiwać, aby w tym momencie ufał jej tak kiedyś. Bo wszystko nie było już tak łatwe jak wtedy.
Nic innego poza krótkim rozumiem, nie chciało opuścić ust. Musiała mieć czas, żeby poukładać to wszystko i on również go potrzebował. Wyziębione ciało odmawiało już posłuszeństwa, rozdygotane chłodem i emocjami. Dotykiem palców na jej szyi, w miejscu gdzie skóra była tak bardzo cienka, wrażliwa. Gdzie mógł wyczuć tętno szybko bijącego serca. Znów był blisko. Tak jak kiedyś. Znów czuła jego zapach, znów czuła jego dotyk. Ten jeden raz czuła się jednak winna. Nie tylko temu co mąciło spokój umysłu, ale również temu, że chciała, aby wciąż tu był. Wciąż dotykał ją w ten właśnie sposób, by oddech załamywał się pod zaledwie muśnięciem chłodnych palców. To było niemalże bolesne, gdy przerwał ciszę. Gdy słowa wypełniły przestrzeń między nimi, gdy prośba zmusiła do uniesienie wzroku. Gdy rozedrgane spojrzenie musiało skupić się na jego oczach, gdy musiała zachować zimną krew, chociaż ta zdawała się wrzeć w żyłach. - Wiem, Jay. Czasami o tym zapominam. Przepraszam - powiedziała, zbierając się na odwagę by położyć dłoń na policzku, przyciągnąć do siebie na krótką chwilę, by znów mógł oprzeć czoło o te jej. - Wiem i ty też musisz wiedzieć. Jak bardzo bym się na ciebie nie złościła, nie mam na to większego wpływu - kącik ust uniósł się niezręcznie. Nie miała szansy powiedzieć nic więcej, gdy szara łuna przemknęła w drzwiach, nic nie robiąc sobie z obecności żywych mieszkańców domu. Zniknęła również szybko jak się pojawiła. Minąć musiała i ta chwila. Odsunęła się, a dłonie skryła za plecami. Było coś nieodpowiedniego w tym, że ktoś mógł ich tak zastać. Shelta, Maeve lub Śpioszek. Co mogli sobie pomyśleć, widząc ich takich? Jaki obraz mógł wymalować się w wyobraźni Melanie, zastając ich w takiej pozie. Nie zrobili niczego złego. Nic złego nie miała na myśli, a jednak granica była zbyt płynna. Oni zbyt dojrzali, by udawać, że jej nie ma. - Szykuj się do pracy, ja w końcu wezmę kąpiel. Strasznie zmarzłam. Musisz osuszyć te ubrania. Zobaczymy się jutro. Powiem Mel, że jutro spędza z tobą popołudnie. Zajrzę jeszcze do chłopców - wypełniła przestrzeń czczym paplaniem. - I… wrócimy do tego, dobrze? Dajmy sobie trochę czasu.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Łazienka na piętrze [odnośnik]19.10.21 12:10
« Mądrzy ludzie nie potrzebują rady, głupcy jej nie przyjmą. »
Gdyby jej zabrakło, nie byłby sobą w postaci, jaka widniała aktualnie na świecie i jaką znali wszyscy, którzy zetknęli się chociażby z nazwiskiem profesora. Może byłby astronomem rozpoznawalnym w nawet najszerszych kręgach, ale nigdy nie pozwoliłby sobie na rozwój tej części swojej osobowości, która pozwalała na tak długotrwałe goszczenie w swoim życiu kobiety niezwiązaną z nim żadnymi więzami krwi. I nie chodziło wcale o to, że Jayden nie miał żadnych innych znajomości z damską częścią społeczeństwa trwającymi w większej perspektywie czasu, ale żadna z nich nie pozostała z nim na dłużej. Nawet gdy więź z Maeve była silna, ich kontakt rozerwał się w pewnym momencie, by powrócić stosunkowo niedawno. To Roselyn wciąż była obok i nawet jeżeli nie fizycznie, Vane wiedział, iż cokolwiek by się wydarzyła, była blisko. Mógł liczyć na pomoc, towarzystwo przyjaciółki tak jak ona mogła liczyć na niego. Gdy jeszcze jako młodzi stażyści spotykali się w kawiarni niedaleko szpitala i wspólnie wracali pod drzwi jej kamienicy, a Jayden czekał, aż znajoma sylwetka nie zniknie za znajomymi drzwiami. Gdy jeszcze jako raczkujący w swojej profesji nauczyciel, trzymał w ramionach małą Melanie na wspólnym spacerze, bo rodzice dziewczynki znów się kłócili. Gdy zasypiał na kanapie w mieszkaniu Wright z Melanie na klatce piersiowej, zostając z córką uzdrowicielki podczas jej nocnych zmian. Gdy po prostu organizował spontaniczne wycieczki w piękne miejsca, oczywiście z predyspozycjami do podziwiania nieboskłonu. Tak wiele wspomnień nie istniałoby, gdyby zarówno Rose jak i jej dziewczynka nie istniały w życiu profesora. Tak wiele ważnych doświadczeń, jakie kształtowały go jako człowieka. Przecież pierwsze podstawy rodzicielskich instynktów objawiły się po narodzinach Melanie. To Roselyn pokazała mu jak trzymać kruchą istotkę, jak ubrać w cieplejszy kubraczek, jak nakarmić. I mimo że nie wychowywał jej, gdy pojawili się chłopcy, nie był całkowicie bez wiedzy. Musiał wielu rzeczy nauczyć się na nowo, lecz przypominały mu się chwile spędzone z Melanie. I jej pierwszy uśmiech, jakim go obdarzyła. Pierwszy krok, który postawiła w jego obecności. Pierwszy płacz, którego nie potrafił poskromić. Pierwsza choroba, którą przeżywał tak bardzo, że nie potrafił skupić się na prowadzonych przez siebie zajęciach. Będąc obok, nie znając relacji Jaydena i Roselyn, nie można było zrozumieć więzi, jaka łączyła astronoma z córką przyjaciółki. Opieki i historii. Bo może nie był wzorowym dorosłym, ale nie można było mu odmówić ciepła i zaangażowania w kontakcie z najmłodszymi. To wszystko nie miałoby miejsca, gdyby nie Wright. Gdyby nie jej relacja z profesorem. Gdyby nie to, że po prostu trwała.
Gdyby pozwolił jej odejść i zapomnieć o sobie nawzajem, utraciłby lwią część samego siebie, pozbawiając również i ją samą elementu tożsamości. W końcu nie musieli o tym rozmawiać, by wiedzieć, jak istotne role odkrywali w swoich wzajemnych życiorysach. Patrząc w przeszłości, znali doskonale odpowiedź. Nie oznaczało to jednak, że mieli brać swoje towarzystwo oraz przyjaźń za pewnik. Jeśli naprawdę im na sobie zależało, musieli się o siebie nawzajem postarać. Szczególnie teraz. Szczególnie gdy potrzebowali zewnętrznego wsparcia, by utrzymać się na nogach. I to było im potrzebne. Nie mógł w końcu ukryć przed Roselyn wzbierających w nim w tym konkretnym momencie emocji. Czuł też jak jej skóra — mimo że wcześniej wyziębiona — rozgrzewała się pod jego dotykiem i jak mięśnie drżały wraz z całym kobiecym ciałem. Słyszał jej ciężki, urwany oddech. Widział strudzone czymś powieki, z wielkim trudem unoszące się, by spełnić jego prośbę. Rozchwiane usta zdawały się formułować w nigdy niewypowiedzane słowa. Aż w końcu przerwała ciszę, powodując, że on sam poczuł się słaby i kruchy. Wiem, Jay. Dlatego czując dotyk jej dłoni na szorstkim od zarostu policzku, wcale nie krył się z faktem, że wyszedł jej naprzeciw. Że sam wtulił się w drobne palce należące do kobiety, szukając kontaktu z nią. Bliskości, jaką sami sobie odebrali. Jakiej nie współdzielił z nikim od długiego czasu. Bliskości, której tak bardzo potrzebował. Niczym dziecko złaknione obecności czułego rodzica, chociaż Vane doskonale miał zdawać sobie sprawę, że to nie uczucie rodzinnej przynależności tkwiło w wymienionych przez niego i czarownicę gestach. Nie w platonicznych pobudkach. Na ten moment wszystko było stłumione i zepchnięte na dalszy plan poprzez zgromadzone w mężczyźnie emocje. Teraz wiedział po prostu, że potrzebował tego. Nawet tego drobnego momentu, w którym mógł zamknąć oczy i poczuć uwagę kogoś innego. Poczuć, że komuś jeszcze na nim zależało w walce, jaką był już zmęczony. Bo to, że życie osiadło na jego barkach, było bardziej niż oczywiste. Na pierwszym planie z dbaniem o każdego, martwieniem się o wszystkich, pragnieniem, by jego bliscy byli szczęśliwi. Bezpieczni. By uczniowie i dzieci miały jak najlepszą edukację. By społeczeństwo nie opadło pod ciężarem własnych grzechów. Nie. Nie mógł uratować wszystkich, lecz nie oznaczało to, że miał przestać się starać. Czasami jednak potrzebował odpowiedzi. Odpowiedzi, od kogoś, na kim mu zależało. Poczucia się słabym, by na nowo zebrać siły. Dlatego też zamknął oczy, gdy wyczuł dotyk na policzku, bo tak dawno nikt nie traktował go w ten sposób. Jak człowieka, który również potrzebował wsparcia. Który był słaby i który nie mógł sobie poradzić sam. Człowieka, którym także trzeba było się zająć. Na krótki moment jego wargi musnęły delikatne wnętrze dłoni tuż nad nadgarstkiem, gdzie zapach kobiecych perfum kumulował się najsilniej, a głęboki wdech zatrzymał się na uderzenie serca w płucach, podczas gdy nakierowała go, by ponownie złączyli czoła w niewerbalnym porozumieniu. We własnych pragnieniach zostaliby tak na zawsze — czerpiąc nieprzerwanie z obecności i momentu, jaki był im dany.
Wszystko jednak zniknęło. Rozpłynęło się, gdy dystans pojawił się, niszcząc współdzielone przez dorosłych ciepło. Zrobiło się tak nagle zimno, daleko, a wstyd i niezręczność, jakie między nimi zapanowały, były silniejsze niż gdyby zastał ją nagą. Zdezorientowany Vane przykucnął jedynie, na powrót — dość niezdarnie — biorąc w ramiona mokre ubrania i ręczniki, zupełnie jakby musiał coś zrobić z rękoma. Czymś się zająć i wypełnić niezręczną przestrzeń, która się między nimi pojawiła. Kiwał głową, gdy zaczęła mówić, nie skupiając się wcale na sensie padających z jej ust słów. To wciąż było jak wybudzenie się z wieloletniego letargu, podczas gdy on nie potrafił odnaleźć własnych myśli. Własnego miejsca. Krótkie aha, yhym, no, tak wybrzmiewały, zanim — potykając się po drodze — nie stanął poza granicą łazienki. Zanim zamknął drzwi, po raz ostatni podniósł wyraźnie zdezorientowany i zawstydzony wzrok na kobiecą postać. - Dobranoc, Roselyn - wyrwało się z męskich ust, tuż przed tym jak znaleźli się po dwóch różnych stronach ściany. Tym razem jednak z obietnicą, że cokolwiek ich dzieliło, miało powoli tracić swoją moc. Dlaczego więc Vane czuł się jeszcze bardziej zagubiony niż wcześniej?

zt x2 :shylove:


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Łazienka na piętrze
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach