Wydarzenia


Ekipa forum
Gwiezdny las
AutorWiadomość
Gwiezdny las [odnośnik]13.02.20 18:58
First topic message reminder :

Gwiezdny las

Część Oazy porośnięta jest przez las, który przez wyrośnięcie na przesączonej białą magią ziemi przejawia niespotykane właściwości. Powietrze gęste jest od wilgoci i okruchów magii, które lecą od koron ku ziemi, w jasnych smugach przypominając spadające gwiazdy. Ich delikatne, mleczne światło sprawia, że w leśnych ostępach nigdy nie jest całkowicie ciemno, a przemierzających las czarodziejów ogarnia otucha i spokój.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gwiezdny las - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Gwiezdny las [odnośnik]28.11.20 21:44
Czy szalała w nim wojna? Czy potrafił zapanować nad emocjami, nad bezsilnością, skrajnie tętniącą w żyłach, nad gniewem obezwładniającym całe jego ciało, nad myślami, które uparcie krążyły w głowie, nie pozwalając się od nich uwolnić. Zacisnął pięści mocniej, czując, że najchętniej roztrzaskałby pięści o ten pieniek - lub chociaż włożył w ogień, tylko po to, by poczuć życie, które nie zdołało z niego ulecieć przed paroma dniami. Nie chciał tej wojny, nie rozumiał, co do niej doprowadziło - jak można było mieć w sobie tak wiele nienawiści - nie rozumiał, dlaczego ludzie musieli ginąć w imię zachcianek kilku uprzywilejowanych czarodziejów. Nie rozumiał, dlaczego musiała zginąć jego mama - ani czemu ten psychol musiał potraktować ją tak brutalnie. Nie rozumiał, jak to możliwe, że nikt wcześniej nie wypowiedział głośno stanowczego nie, powstrzymując ich przed... przed tym, co działo się dzisiaj.
- Wcale nie - zaprzeczył gniewnie, choć nawet on słyszał, że nie było w tych słowach przekonania; wojna w jego sercu nie była większa ani straszniejsza od tej, którą ujrzał. Słowa dziewczyny były rozsądne i wyważone, sprawiły, że zamilkł - na chwilę, może dwie, doceniając jej szczerość i zamyśliwszy się nad tym, co powiedziała. Uparty, być może. Mama tez mu to zawsze mówiła. Zaślepiony, czy był? Może. Sądził, że miał do tego prawo. - Jak możesz być tak spokojna? Jak możesz się z tym tak po prostu godzić? Czy jeśli będziemy udawać, że wcale nie jest źle, czy wtedy coś się naprawi? - Potrzeba było działania. Skoordynowanego, zdecydowanego i ostatecznego. Nie miał już nic do stracenia, powinien zacząć działać. Z nimi? - Tak wam powiedzieli? - zapytał ze zwątpieniem, nie był pewien, czy w to wierzyć i gdyby był rozsądny, zachowałby pewnie te wątpliwości dla siebie, ale nie był. Nad niebem zawsze dało się przelecieć, a wodę zawsze dało się przemierzyć. Można było tylko udawać, że jest inaczej. - Niebezpieczne - powtórzył za nią, zastanawiając się nad znaczeniem tego słowa. Nie sądził wcześniej, by cokolwiek było rzeczywiście na tyle niebezpieczne, żeby go powstrzymać: to, co robił na co dzień, wymykało się z ram normalności, nie miało w sobie nic z ostrożności. Nowi po prostu się zjawiali, jak on. Sam nie wiedział kiedy, jak, był nieprzytomny. - Tak jakby teraz cokolwiek było bezpieczne. -  A teraz - był po prostu zagubiony, wyzłośliwiając się na przypadkowej dziewczynie, nie powinien był tego robić. Pokręcił głową, przecząco, już na nią nie patrząc. Jego mama już nie piekła orzechowych ciastek już ich nigdy nie upiecze. Słowa wydawały mu się zbędne, nie tylko dlatego, że na to wspomnienie głos ugrzązł mu w gardle, kontekst rozmowy wydawał mu się wystarczająco znaczący. Rozmawiali o wojnie, o śmierci.
- Była mugolką, mieszkała w Londynie - wyrzucił z siebie w końcu, drżącym głosem. I chyba, chyba chciał powiedzieć więcej. Opowiedzieć to wszystko fragment po fragmencie, już rozchylał usta, łapiąc głoski, jej podwieszone ciało, cieknąca krew, oskórowana twarz, wyprute flaki obwiązane wokół szyi, z której nie uleciało jeszcze życie, jej wzrok, przepełniony błaganiem, wcale nie o śmierć, o litość dla jedynego syna, tego jednego mógł być pewien. Zapach: śmierci, obrzydliwy, dławiący, mięsny. Krwawy. Zapach, który doprowadził go do wymiotów na widok jego własnej matki, która zawsze starała się wyglądać elegancko. Litości nie było, śmierć w końcu też przyszła. Wiedział, że nigdy nie odzyska jej ciała, minie trochę czasu, nim zdoła tam wrócić. Nie będzie mógł jej pogrzebać.
I chyba wiedział też, że nie każdy zasłużył, by stać się tego mimowolnym świadkiem. Skrzyżował na krótko swoje spojrzenie z jej, ucinając temat. Nie powinna o tym słuchać. Nikt nie powinien. Takie rzeczy nie powinny się w ogóle dziać. Ale słowa, które wtrąciła w jego, całkiem wytrąciły go z tego zamyślenia. Ściągnął brew, unosząc ku jej twarzy spojrzenie raz jeszcze, badając jej rysy uważnie, przez Arenę przewijało się czarodziejów, większości nie kojarzył. Czy mogła ich kiedyś odwiedzić? - Słoń... też je lubił - przyznał, jak w malignie, nie do końca rozumiejąc sens tego porozumienia. - Poznaliśmy się wcześniej? - zapytał w końcu wprost, nie wiedząc jeszcze, że nie mówiła wcale o Olliem. Mieszkała w zoo, zabawne, z jednej menażerii w drugą, znów pokręcił głową z niedowierzaniem, tym razem abstrakcja chwili wywołała u niego uśmiech - mdły, nie sięgający oczu i wciąż rozpaczliwy, ale uśmiech. Uśmiech, który zbladł, kiedy docierały do niego jej dalsze słowa - zbyt okrutne, by je słyszeć i zbyt okrutne, by je wypowiadać. - Robiliście to? - zapytał, choć pewnie nie powinien. Nie w tej chwili. - Ukrywaliście mugoli? - W innej sytuacji by tego nie zrobił, ale Billy przekonywał go, że tutaj wszyscy potrzebowali pomocy. Że tutaj wszyscy stali po tej samej stronie. W cyrku też ich szukali, ale pan Carrington nie pomógł nikomu, tylko jemu - przekonując go zresztą, że powinien trzymać się od tego z daleka. - Ja...  - Znów to poczuł, strach, którego nie znał, zimny, paraliżujący ciało, patrzył na nią przez płomienie ognia, widząc w tych płomieniach Olliego, Skoczka, czupakabry i zouwu zbyt młodego, by rozumiał, co działo się wokół niego. Kochał te zwierzęta równie mocno, co kochał cyrk. Potrafił zrozumieć, co czuła - widząc, że nie mniej kochała je ona. Błysk łez w jej oczach i żal w głosie. Wojna niosła tragedię za tragedią. Jak można było spalić takie miejsce... po co? Dla zasady? Ku przestrodze? Oni oszaleli.  - To... to nie są ludzie - zaprzeczył, bo przecież nie wszyscy tacy byli. - Ludźmi są ci, których widzisz tutaj, ci, których twarze rozwiesili na plakatach w miastach - jako poszukiwanych przestępców. Ale oni, ci, którzy to robią... oni już dawno stracili w sobie wszystko, co ludzkie. - Nie chciał przywoływać przed oczy obrazu gęby tamtego Niemca. Jego głos wciąż drżał, ale nabrał pewności. - Nie są też jak zwierzęta, zwierzęta potrafią czuć i rozumieć więcej. Są jak... jak szkielety bez serc, tępo zapatrzone w ideę chorego czarnoksiężnika. Może on ich wszystkich zaczarował, zaklął, przecież to niemożliwe... - Że zła było na świecie aż tak dużo. Gdzie chowało się wcześniej, zanim się to wszystko zaczęło? Ogrom zniszczenia go przerastał, złość szukała ujścia, nie potrafiła go znaleźć. Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej, coś, co będzie coś znaczyć, ale na czyn tak straszliwy nie miał odpowiedzi. Na słowa chyba zresztą było już za późno. - Zapłacą za to - odparł w końcu, jego głos przebrzmiewał skrajnymi emocjami, gniewem, lękiem i rozpaczą; znów podniósł ton głosu, nie potrafiąc poradzić sobie z własną wojną. - Za każdą śmierć, każdy czyn, za wszystko, co zrobili. Słyszysz mnie? Za wszystko - Z każdym kolejnym słowem mówił głośniej, choć nie krzyczał, gama emocji zalśniła w jego oczach, błyszcząc gniewną iskrą i rozpaczliwą łzą. Za każde zwierzę, które cierpiało tamtego dnia katusze, za każdego człowieka, który umarł śmiercią pozbawioną sensu. Zapłacą. Na nadzieję przyjdzie czas po zemście, to oni pierwsi porzucili półśrodki. Smutek, który ją ogarniał, jak chorym trzeba było być, żeby do tego doprowadzić? - To oni wypowiedzieli tę chorą wojnę. Chcieli jej, więc jej dostaną. - Dopiero co umknął śmierci, ale zwierzę zapędzone w kozi róg - atakuje, nie bacząc na swoje szanse. Wtedy, kiedy nie ma już nic do stracenia. Na chwilę umilkł, odwracając wzrok gdzieś w bok, zbierając myśli i uspokajając oddech; przyśpieszony znów podrażnił ranę, krótki grymas przeszedł przez jego twarz. - Dwa lata temu - podjął, nieco ciszej. W skupieniu. Nie był pewien, czy dobrze pamiętał nazwę, nigdy tam nie był. - Wzięliście starego lwa. Pocyrkowego. Od nas, z Areny Carringtonów - mówił powoli, chciał tylko namierzyć stworzenie. Wiedział, że miłośnicy  zwierząt mieli podzielona zdania na temat cyrku. Zwierzęta tam pracowały, nie mocniej, niż pracowali ludzie. Czasem bolało, tak jego, jak je. Czasem pojawiała się krew, u niego, u nich. Nie miał na to wpływu. Nie zajmował się tym. Lubił je i nie chciał ich cierpienia. - Czy on..? - Został zamordowany? Był stary, może zasnął wcześniej. A może od dawna był już gdzie indziej. Ale czuł, że szuka tylko usprawiedliwień, że odpowiedź mogła być tylko jedna, znacznie okrutniejsza.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Gwiezdny las [odnośnik]05.12.20 6:15
Wtedy nie była spokojna. Wtedy wyrywała się do zwierząt, do otwarcia klatek i wybiegów, ale ojciec trzymał ją zbyt mocno, by cokolwiek mogła z nim ugrać. Wtedy złość i żal splatały się w śmiercionośny eliksir, który zatruwał krew i nie pozwalał trzeźwo myśleć, nie pozwalał chłodno kalkulować i analizować dalszego przebiegu sytuacji, w której się znaleźli. Musieli uciekać – tylko tyle jej wtedy przekazali. Musimy uciekać, Josie, już nic nie poradzimy, musimy ratować siebie. Nie zwierzęta. Teraz ta złość opadła twardo, ułożyła się warstwami jak stare ubrania na dnie szafy. Nie zapomniała o niej, ale nie chciała jeszcze raz przez to przechodzić.
Widzisz? Sam w to nie wierzysz. – zarzucał jej bierność, może i było w tym ziarno prawdy, ale co miała robić? Zostawić rodzinę i iść machać różdżką przed czarnoksiężnikami? Udzieliła jej się ta złość, jego złość, wznieciła podmuch w jej skrywanych dotąd myślach, w tych, które uważała za zepchnięte w ciemną przepaść. – Nie, oczywiście, że nie! Ale co w takim razie mamy robić? Chcesz rzucić się w walkę i głupio zginąć? – zabrzmiała w tym jakaś troska – nie rozumiała jej, a jednak tam była, desperacko szukając ujścia w tym chaosie. Ledwo go znała i to nawet nie z imienia.
To dziwne, jak szybko to zdenerwowanie, ta kiełkująca w młodych umysłach wściekłość, łagodniała pod naporem dzielonych doświadczeń – oboje, choć dopiero odkrywali przed sobą karty, ostrożnie i nieufnie, zdawali się przeżyć coś łudząco podobnego. Stratę – niepowetowaną i jątrzącą się jak stara, szarpana wciąż i wciąż rana. Bo te wszystkie określenia przeszłości – one znaczyły, że coś stracił. Wiele. Zbyt wiele, by spokj mógł utrzymać to w ryzach, demony co rusz wyrywały się w łańcuchów, pragnąć zemsty. Łączyła fakty, starała się, ale umysł, nauczony przez dziadka, wypierał to, czego nie potrafił przetrawić. Ale może nie powinna, może ona miał rację i to wcale nie było dobre – rzeczywistość, nawet zaklęta, pod złudnym ukryciem, pozostawała brutalna i nie przebaczała pomyłek. Poczuła jakiś dysonans. Coś zazgrzytało nieprzyjemnie.
Opowiesz o niej… trochę więcej? – widziała, jak otwierał usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu zrezygnował. Pomyślała, że może wtedy będzie mu lżej, kiedy jednak to z siebie wyrzuci. Nie będzie jednak nalegać, decyzję pozostawiała jemu. Uniosła brwi, gdy odpowiedział na to, na co wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Mówili o tym samym słoniu? O Kwalim? Ale… jak to możliwe? Znała wszystkich opiekunów w zoo, każdemu codziennie mówiła „dzień dobry” będąc jeszcze dzieckiem. A później był Hogwart, szkoła zupełnie oddzieliła ją od życia wśród zwierząt. Może jednak zdobył pracę na wybiegu ze słoniami. – Nie… chyba nie. Znasz Kwaliego? Byłeś kiedyś w Whipsnade? – niewielu było ludzi, którzy zdolni byli powiedzieć, co słonie lubiły widzieć w swoim menu, ba, jeszcze mniej potrafiło im owe smakołyki podać, żeby na własne oczy zobaczyć, jak potrafią być wdzięczne nawet za kilka orzeszków ziemnych. Uśmiechnęła się do niego. Tym krótkim zdaniem podszytym niepewnością wyciągnął z jej pamięci kilka dobrych wspomnień, parę odczuć zakotwiczonych w głowie zbyt płytko, by mogły przywracać ciepło za każdym razem – dziś jednak to się udało.
Wspomnienie prędko prysło. Pamiętała jeszcze słowa matki, wetknięte między myśli jeszcze mocniej, niż jakiekolwiek zaklęcie, których tak wytrwale uczyła się w Hogwarcie – nie mów nikomu, nawet tym, którym ufasz, rodzinie, krewnym, przyjaciołom, nikomu. Ale czy te słowa miały jakąkolwiek wartość teraz, kiedy już niczego nie było?
Kilku. Pomagaliśmy im przejechać przez granicę Londynu, a potem dostać się do statków, które przewoziły zwierzęta do francuskiego zoo. Ale… nie mów nikomu, jasne? – spojrzała na niego z determinacją malującą się w szklących od ognia tęczówkach, w zwężonych od światła źrenicach.
Jego dalsze słowa dały jej dowód na to, że dotrzyma tej obietnicy – choć była pusta, teraz nic nieznacząca – dotrzyma jej. Uniosła subtelnie brwi w zadziwieniu, obserwując go, kiedy mówił, lub raczej – w jaki sposób mówił. W jego głosie, choć wciąż słabym, pełnym żalu i niesprawiedliwości tego świata, czaiła się jakaś moc. Jak lwiątko uczące się polować, patrzące, jak robi to matka – jak zanurza pazury w świeżym mięsie, jak czai się wśród wysokich traw na swoją ofiarę, jak rozrywa długimi kłami drgającą spazmatycznie szyję, by raz na zawsze uciąć nić życia.
Nie zgadzam się – zacisnęła wargi i wstała nagle zaciskając dłonie w pięści. – Tak nie może być! Jesteś młody, nie możesz iść tam i… i zabijać jak oni! Co cię będzie różniło od nich? Nic!
Przestraszyło ją to, bo na jej oczach lwiątko miało dorosnąć? Nie wiedziała, czy właśnie to miał na myśli, ale w jaki inny sposób mogli zapłacić, jeśli nie życiem za życie? Rozpatrywała tylko czarny scenariusz, ten najgorszy, w którym stawał się tym, czemu sam odmawiał człowieczeństwa. Mówił wtedy o nich, nie chciała, by wkrótce zaczął mówić w ten sposób o sobie.
Westchnęła cicho i usiadła z powrotem, owijając się mocniej swetrem, kiedy na ramionach poczuła dreszcze wywołane łaskotaniem wiatru. Te sprzeciw ją rozgrzał, podobnie jak jego – przyspieszył oddech, jakby dostała zadyszki. Uniosła jeszcze raz na niego wzrok, ale tym razem widać w oczach było rosnącą bardzo powoli pretensję, wyrzut.
Od nas? – mieli tylko jedno takie zwierzę w ostatnim czasie. Te przychodziły rzadko, bo w większości przypadków umierały pod ciężarem batoga – tylko nieliczne przypadki zdolne były do wywalczenia śmierci na swoich warunkach, w spokoju i przy dostatku jedzenia. – Benny umarł rok temu ze słabości, ale wiesz, co ci powiem? – jeszcze raz wstała, ale tym razem ze znacznie większą werwą, i niemal do niego podbiegła, ciężkimi krokami przebywając maleńki fragment piaskowego dywanu. Nachyliła się, żeby spojrzeć mu w oczy. Długie włosy opadły z pleców na jej prawie ramię, musiały dotknąć jego szyi, może twarzy. – Umarł ogrzewany promieniami wiosennego słońca, najedzony i napojony, nie bojąc się, że za chwilę ktoś podniesie na niego ciężką rękę i każe mu skakać przez płonące koło. Zaopiekowaliśmy się nim, bo na to zasługiwał. Jak każde zwierzę, którym wy nie potraficie się zajmować!
Urażona, jak mało kto, obróciła się na pięcie i ruszyła prędkim krokiem w stronę wioski, nie chcąc nawet słyszeć jakichkolwiek tłumaczeń z jego strony. Jeśli miała bronić czegokolwiek, to zwierząt – one zasługiwały na to w pełni.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Gwiezdny las [odnośnik]08.12.20 19:45
Nie odpowiedział, choć jej słowa wybrzmiały w jego głowie głuchym echem. Czy tego właśnie chciał, rzucić się w walkę i głupio zginąć? Nie, tamto zdarzenie i kilka ostatnich dni wystarczyło, by mu uświadomić, że wcale nie chciał umierać. Ale nie chciał też siedzieć z założonymi rękami - jak mógł spojrzeć sobie w oczy w lustrze, kiedy nie robił nic, a inni, a Bertie, a jego mama, poświęcali się - żeby umrzeć? Ich walka też nie miała sensu. Nie byli silni. Nie mieli żadnych szans zwyciężyć z żywiołem, któremu się sprzeciwiali. Ale to zrobili - bo byli przyzwoici, bo nie chcieli stać bezczynnie. Czy matka byłaby z niego dumna, wiedząc, że tchórzliwie chował pod siebie ogon i nawet nie próbował zrobić niczego? Mówią, że lepiej jest umrzeć stojąc, niż ginąć na kolanach: nie godził się na to, co robili. Nie godził się na śmierć, ni swoją, ni innych. Ale jeśli wszyscy będą negować tę wojnę z oddali, nic się nie zmieni. Wszystkich ich przecież nie zabiją. Czyżby? Wpatrywał się w tańczący ogień, choć utkwione w iskrach źrenice - podrażnione - zaczynały się przesuszać. Chyba tego potrzebował, żeby ktoś o to zapytał. Po to, żeby zrozumiał, że nie było już innego wyjścia. To oni zaczęli tę wojnę, a jeśli ich grzecznie poproszą o jej zakończenie, raczej nie będą słuchać. Świat należał do nich. Do młodych. Starzy odchodzili w cień, w proch, w pył. Nie będą dyktować im zasad jakimi rozegrają ten świat. Nie mieli przecież do tego prawa. Rósł w nim gniew, im więcej słów wypowiadał, im dłużej z nią rozmawiał, tym pewniej odnajdywał się we własnych myślach.
- Ja... - zaczął bez przekonania, zamknął oczy, tylko na chwilę, przypomniał sobie tamten zapach, widok, smak, dźwięk flaków wyciąganych z jej brzucha, wrzask, krzyk bólu, wreszcie spojrzenie - spokojne, potem już martwe. Pokręcił głową, sądząc, że zrozumie. Nie chciał o niej rozmawiać, jeszcze nie teraz - nie był na to gotowy. Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie. Może mówienie o tym - czy nie urągało jej pamięci? Nie chciałaby zostać zapamiętana w taki sposób, nikt by nie chciał. Czuł, że rozumiała, że wcale nie chciała naciskać, zapytała, ale ni gestem ni słowem nie próbowała napierać. Marcel zamilkł - wciąż wpatrując się w pnące ku nocnemu niebu płomienie, coraz wyżej nad dopalającym się drewnem. Pokręcił głową, przenosząc ku niej spojrzenie dopiero, gdy wymieniła imię. Kwali, Whipsnade, musiało jej chodzić o zwierzę stamtąd - nie wiedział wiele o ogrodach zoologicznych Wielkiej Brytanii, ale potrafił wymienić nazwy tych, do których trafili ich podopieczni - odpocząć, spędzić starość. Naprawdę przedziwny zbieg okoliczności.
I ona - przynajmniej nie była bezczynna. Przyglądał się jej z uwagą, kiedy opowiada o działaniach, którymi pomagali uciekającym, on, on tylko słyszał krzyki, widział krew barwiącą rzekę - i nie zrobił nic. Nie czuł się z tym dobrze, z bezczynnością, czym różniła się od obojętności? A przecież obojętnym nie był - czuł podziw dla każdego, kto nie stał z założonymi rękoma jak on.
- Nikomu nic nie powiem - odpowiedział zaraz, szczerze, tonem obietnicy, sekrety takie jak te nie powinny stawać się powszechne. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, gdyby jego mama trafiła na takich ludzi - nie na niego - może wciąż by żyła. Musiała być odważna, odważniejsza, niż na to wyglądała. I dzielna, choć to poświęcenie kosztowało ją, ich, bardzo wiele. Choć tę cenę zapłaciły bezbronne zwierzęta. W czasach takich jak te żadna decyzja nie była prosta, jedni przyjmowali ich ciężar wcześniej, inni później. Patrzył na nią dalej, kiedy się uniosła, wyprostował się, rozchylił usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wtrącił jej się w słowo. Nie chciał zabijać, okrutnie to brzmiało. Nawet nie potrafił.
- Lepiej nie robić nic? Pozwolić im zabijać innych? Czym różnimy się od nich teraz - przyglądając się okrucieństwu i bestialstwu, do którego doprowadzili? - zapytał, wpatrując się w jej źrenice tak intensywnie, jakby naprawdę spodziewał się odczytać w nich odpowiedzi. - Pozwalamy na to! - Choć przecież wiedział - że dzisiaj nikt ich nie znał. Widział u niej gniew, gniew iskrzył też w jego oczach. Płonął - upiorną pożogą, która strawiła już przeszłość. Nic już nigdy nie będzie takie jak było. I patrzył na nią wciąż, kiedy mówiła o Bennym, już martwym Bennym. Tak dobrze, że nie doczekał tego dnia, że nie musiał na to patrzeć, czuć strachu, cierpieć pod okrucieństwem zaklęć - jakkolwiek zabijali te biedne zwierzęta. Podążył wzrokiem za jej ruchem, nie do końca pojmując jej zamiary, odruchowo wyprostował się mocniej i uniósł podbródek ku stojącej nad nim dziewczynie; czuł na sobie miękkie kosmyki jej włosów, poczuł ich zapach, pachnący wyspiarską bryzą. Początkowo nie rozumiał złości w jej głosie, kiedy mówiła, jak umierał lew - czyż nie dobrze dla niego, że usnął szczęśliwy?
- Ja nie... - Dopiero dalsze słowa - pozwalały zrozumieć jej emocje, choć Marcel był w stanie tylko poruszyć ustami, nie znajdując odpowiednich słów. Nie był opiekunem zwierząt, nie zajmował się ich tresurą. A treserzy byli różni. On sam - kochał te zwierzęta, choć czasem cierpiały nie mniej od niego. W cyrku każdy płacił swoją cenę. Cieszyło go, że stary lew trafił w dobre ręce, ale oceniała go niesprawiedliwie.
- Czekaj - zawołał na nią, kiedy odwróciła się na pięcie; chciał wstać, ale ledwie napiął mięśnie nóg, a blizny przeszyły jego ciało piorunującym bólem, usadzającym go z powrotem na miejscu. Wygiął się w przód, z bólu. - Czekaj! - zawołał głośniej, ale była już daleko - i nie pozwoliła mu wypowiedzieć ni słowa na swoją obronę. Obserwował jej niknącą w ciemnościach bezimienną sylwetkę, ze złością odrzucając leżący nieopodal kawał drewna w ogień, wybudzając z paleniska wachlarz pomarańczowych iskier. Przeklął pod nosem, przecierając dłońmi skronie, wplatając je we włosy, zaciskając oczy, zęby, pięści.
I znów został sam.

/ zt x2 chlip


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Gwiezdny las [odnośnik]17.12.20 9:40
koniec sierpnia/wrzesień?

Powietrze wciąż pozostawało gęste i lepkie od ciepła, które jeszcze przez chwilę po zachodzie słońca wyczuwalne było w powietrzu. Lato dopisało w tym roku, zaskakując harmonią, spokojem tak długo wyczekiwanym po anomaliach. Zawsze zdawało jej się, że tutaj pogoda była nieco inna, ale nie była pewna, czy to za sprawką magii drzemiącej w ziemi i otaczającej ich ze wszystkich stron czy może morza, od którego z daleka przyznawały jakieś dziwne prądy. A jednak Oaza nie była taka sama po egzekucji. Nie dla niej, życie tu przecież toczyło się dalej, ludzie nie mieli pojęcia o tym, co wydarzyło się w Londynie — jak bestialsko potraktowano więźniów, jak podle i okrutnie. Nie mieli pojęcia, że jedna z nich została pojmana. Była z nią myślami każdego dnia. Przyłapywała się na tym, że w samotności powtarzała na głos rzeczy, które zamierzała jej opowiedzieć, gdy wróci, starając się zapamiętać wszystko dokładnie, ze szczegółami. jak choćby to, że stary John zabrał się za dekorację prostych chat, chcąc nadać im jakiegoś wyjątkowego charakteru, albo Jude zabrała się za tworzenie małego ogródka przed swoją chatą, wierząc, że nasiona się przyjmą i jeszcze przed zimą zdążą wypuścić jakieś owoce. Bo bywała tu. Kroczyła tymi ścieżkami, zaglądając do ocalonych, sprawdzając czy wszystko w porządku — czy nie należy w czymś pomóc, coś zrobić, gdzieś się do czegoś przydać. Ciągle w ruchu, ciągle działając. Nawet jeśli dla innych nic nie uległo zmianie, ona dostrzegała ten brak. I nie potrafiła o tym zapomnieć.
Ostatnio dużo czasu w oazie poświęcała na szyciu, starając się latać dziury, przeszywać guziki w ubraniach, które wymagały odświeżenia, które będą potrzebne kolejnym ludziom sprowadzanym do przepełnionej już oazy. Nie chciała wykorzystywać do tego magii, wolała zrobić to własnymi rekami, nauczyć się tego do porządku, korzystając z nauk mamy, robić to, co do niej należało, czasem zapominając, że pokłute od igły dłonie jeszcze kilka miesięcy temu zajmowały się wyłącznie dotykaniem twardego, suchego drewna, poszukiwaniem po rączkach nierówności, drzazg, składaniem witek i pętaniem ich w stalowe obręcze. Skupiając się na przeciąganiu igły przez dwa kawałki materiału i wbijaniem jej tuż obok, pilnując by nić nie zaplątała się w supeł gdzieś po drodze czasem myślała o tym, jak było. I co było. Może niepotrzebnie czepiając się przeszłości tak kurczowo.
Mignął jej przed oczami. Dostrzegła go kątem oka, kiedy rozmawiał z kimś, ale nie próbowała się przysłuchiwać. Wręcz przeciwnie. Starała się ignorować jego obecność, zajmując przetykaniem igły i doszywaniem kraciastej łaty na kolanach dziecięcych spodenek. Ale nie mogła wyzbyć się tego poczucia winy, które przypominało jej niesprawiedliwość z jaką go potraktowała po powrocie. Nie zasłużył na to. Na gniew, na złość, na frustrację, do których zaledwie dołożył jeden kamień — nie był ich całkowitą przyczyną. I nie mogła pozbyć się tej świadomości, a zamiecenie tego wszystkiego pod dywan niczego nie zmieni. On się nie zmieni, ona także. A to przecież on był częściowo powodem jej obecności tutaj. To on otoczył ją swoją cierpliwością i obdarzył zaufaniem, wierząc, że na coś może się przydać. Biła się z myślami, kiedy ruszył przed siebie w nieznane, odwlekając moment konfrontacji z jakiegoś prozaicznego strachu. Miała wrażenie, że ostatnio tylko psuła; nie udało jej się nic innego.
Instynktownie wstała, a kiedy już to zrobiła wiedziała, że głupio byłoby już usiąść z powrotem i powrócić do cerowania kolejnej pary spodni. Odłożyła wszystko na bok i ruszyła w ślad za nim, wygładzając materiał spódnicy. Musiała przyspieszyć kroku, by go nie stracić z oczu. Gdzieś na granicy lasu w końcu zbliżyła się na tyle, by móc go zawołać.
— Tyle czasu spędziłeś z dala od domu i już szukasz samotności? — Chciała, żeby jej głos wydał się beztroski, ale zatańczyła w nim jakaś niepewność. — Nie będę ci przeszkadzać. Też się wybrałam na samotny spacer. Jak będę szła kilka jardów za tobą, to dalej będzie samotny, nie przejmuj się. W ogóle nie musisz zwracać na mnie uwagi. Delektuj się ciszą i spokojem. Drzewa pięknie szumią, prawda? To możesz, no wiesz, rozglądać się wkoło i napawać samotnością. Czy tym, co się robi podczas takich spacerów.— Przechyliła głowę w bok, ale to nie pozwoliło jej dostrzec nawet fragmentu jego twarzy., Irytował się już? Potknęła się o jakąś wystającą gałąź, ale zachowała równowagę. — Ale szumi! — krzyknęła mimochodem. — Nawet stąd słychać morze.— Nie, tak naprawdę nic nie słyszała.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Gwiezdny las - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Gwiezdny las [odnośnik]20.12.20 10:31
1 września

Musiałem przegrać jakiś zakład z Losem, pod zastaw nieopatrznie dając swój czas dzielony z rodziną - pewien, że w życiu był już dla mnie zbyteczny. Niedoszacowałem obecności Oscara, gnałem więc jak mogłem, by teraz nadrobić stracone chwile. Miesiąc. Tylko tyle dla siebie mieliśmy - i był to miesiąc trudny, dzielony między obowiązki, pracę, wolontariat i syna. Jeszcze wczoraj trenowaliśmy manewry na miotłach - ale pierwszy września wyznaczał kres wszystkiego, co mogłem mu zaoferować. Nie chciałem być niedzielnym ojcem. Żadnym ojcem. Swoim ojcem. Tymczasem rezygnowałem z umacniania tej więzi w imię wyższych wartości, w imię lepszej przyszłości - lub po prostu jakiejkolwiek przyszłości. I choć Oscar był pojętnym chłopakiem, mimo wszystko nie wiedziałem, czy rozumie. Czy wie, że trzymam jego stronę. Że jest moją ulubioną osobą - nawet jeśli czasem zderzał się z moją dezaprobatą.
To nie tak, że swoją wyprawę za ocean uważałem za całkowicie bezcelową. Z każdym dniem spędzonym w Oazie przekonywałem się, że limit miejsc dla uchodźców został już przekroczony, a ziarna kryzysu z dnia na dzień mogły wykiełkować. Sytuacja w Londynie nie polepszała morali, poplecznicy Voldemorta w swoich poczynaniach stali się rozpustni jak dziadowski bicz. Czy gdybym został, losy potoczyłyby się inaczej? Czy gdybym został, nie doszłoby do publicznych egzekucji? Kto był pomysłodawcą tego średniowiecznego zwyczaju? Voldemort? Jego sługusy? A może mój ojciec, który dowiódł w przeszłości, że hołubi tego rodzaju rozrywkom? Myśl o nim przepełniała mnie odrazą i agresją - czymś, co było we mnie od zawsze, ale było zupełnie nowe, przez lata trzymane w ryzach, pod kopułą spokoju i wyważenia.
Nie chciałem być już ani spokojny, ani wyważony.
Ci, których poznawałem w Oazie, nie mogli tego wiedzieć. Dałem się zapamiętać raczej jako pomocny nauczyciel, z dobrym słowem na ustach, ale nie wymuszonym, nie puszczanym na wiatr. Czasami wszystko, czego trzeba było drugiemu człowiekowi, to chwila poświęcona na jego wysłuchanie - i autentyczne usłyszenie. Byłem więc takimi uszami, pamiętając o zdobyciu nasion, o które prosiła młoda zielarka, i o talii kart dla starszego czarodzieja. Drobny gest, który zatrzymywał bezwładne ciała tuż nad otchłanią.
Miałem już wracać do Kurnika, ale zboczyłem ze znanej ścieżki między drzewa, a później głębiej i głębiej, dalej w las. Chciałem pobyć sam - poukładać myśli, posiedzieć w ciszy, zamknąć oczy, odłączyć zmysły. Zauważyłem ją chwilę po tym, jak znalazłem się poza szlakiem. Była tak głośna, że zastanawiałem się, czy w ogóle próbuje ukryć swoją obecność. Specjalnie obrałem nieprzetartą drogę, chcąc sprawdzić, czy pójdzie w moje ślady. Przekonać się jak mocno zależy jej na konfrontacji. Pomimo jej solennych zapewnień w liście, wiedziałem, że prędzej czy później będziemy musieli stanąć ze sobą twarzą w twarz.
I że to nie ja będę tym, który będzie odwracać wzrok.
Czekałem. Przez cały ten czas. Dałem jej dokładnie to, o co prosiła - czy może raczej nie dałem. Nie czułem się dobrze ani ze wspomnieniem z zeszłego festiwalu lata, ani z treścią listów, które przychodziły raz za razem, kiedy tylko postawiłem suchą stopę na ziemi angielskiej. Nie czułem w jej tonie znajomej, przyjacielskiej zadziorności, a jedynie kolejne wyrzuty, zrzucające na moje barki winę za wszelkie jej nieszczęścia. Nie chciałem tego. Nie rozumiałem też do końca - i byłem absolutnie zagubiony. Bo kiedy tylko spomiędzy drzew dobiegł mnie jej głos znowu brzmiała jak typowy Wright, słonica w składzie porcelany i mistrzyni dwutaktu. Czułem jej wahanie, niepewność w jej głosie - znałem ich podłoże. Z drugiej strony - nie dałem się temu ponieść.
- Dowiedziałabyś się więcej, gdybyś pytała, zamiast stwierdzać. - Zasugerowałem neutralnie, bez wyrzutu. Zatrzymałem się, odwracając twarz w kierunku, z którego szła. Zawsze, kiedy się stresowała, mówiła dużo. Znałem ją wystarczająco dobrze. - Nie wiem, Hannah, czy próbujesz oszukać siebie, czy może jednak mnie. Daleko z tym nie zabrniemy. - Podsumowałem krótko, a w moim głosie dało wyczuć się rezygnację. Czekałem, aż zmniejszy dzielący nas dystans. Nie tylko ten fizyczny. - Co chcesz? Pogadać? Bo przecież nie spacerować w samotności. Gdyby tak było, poszłabyś w inną stronę. - Nie trzeba było geniuszu, by przejrzeć ten plan. Za to niewątpliwie trzeba go było, by skłonić Hanię do mówienia wprost.


Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Frederick Fox
Frederick Fox
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 34 (37)
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

fire is catching
and if we burn
you burn with us

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Gwiezdny las - Page 3 Giphy
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2155-frederick-fox#32552 https://www.morsmordre.net/t2178-poczta-fryderyka#33148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f413-devon-lisia-nora https://www.morsmordre.net/t3769-skrytka-bankowa-nr-605#69393 https://www.morsmordre.net/t2332-freddie-fox#35856
Re: Gwiezdny las [odnośnik]25.01.21 22:36
Skutecznie radziła sobie z dręczącymi ją wyrzutami sumienia, a przynajmniej nie dawały o sobie znaku póki nie mignęła jej gdzieś jego czupryna ponad głowami gromadzących się osób; póki jego czarujący uśmiech nie zalśnił gdzieś na tle innych twarzy, a dźwięk jego głosu nie poniósł się dalej, wybijając wyraźniej ze wszystkich innych. Udawało jej się go unikać i nie wracać do nakreślonych do niego listów, usilnie wmawiając sobie, że ten temat zamknęła i nie było powodu, by się do niego cofać. To wszystko działało aż do teraz, kiedy ukłucie w żołądku dotkliwie przypomniało jej o tym, że nie dysponowała monopolem na gniew i żal.
Cieszyła się, że wrócił — cały i zdrów, z tym samym szelmowskim błyskiem w oku i zawadiackim uśmiechem. Że wracali oni wszyscy. Ci, którzy ją wcześniej opuszczali — porzucali — bez słowa, bez pożegnania, znaku na niebie lub ziemi, byle zdawkowej wiadomości. Nosiła w sobie tak wiele żalu, że czasem zalewał ją całą, zmieniając się w jakąś paskudną truciznę, która tłoczona w żyłach zatruwała jej myśli, reagowania silniej, gwałtowniej i brutalniej niż zawsze. Ale wciąż reagowała tak samo — zbyt szybko, pod wpływem silnych, targających nią emocji, jeszcze zanim przemyślała wszystkie zmienne i zależności. Chciała mu powiedzieć, zdradzić powód swojej złości i frustracji, której nie był jedynym powodem, a zaledwie częścią, przysparzająca zmartwień i trosk. Ale za każdym razem, gdy wiedziała już jak ubrać to co czuje w słowa, rezygnowała z obawy, że nie zrozumie, a jedyną jego odpowiedzią na wszystko będzie odesłanie jej do poziomu Gwardii. Wtedy i wiedza i niewiedza targały nią w irytacji, która nie znalazłszy ujścia dręczyła ją dniami i nocami od środka; nie znalazłszy winnego obarczała winą wszystkich dookoła. Może nie zasłużył na tak cierpkie powitanie. Może spodziewał się rzucenia na szyję i wyrazu radości z powodu jego widoku. Był tylko żal. Żal po tym, jak biła się z myślami, niepewna, czy żył, czy przegrał
w tej nierównej walce z podłymi przeciwnikami. Nikt nie dawał jej upragnionych odpowiedzi. Nikt nie potrafił zdjąć z niej ciężaru troski i tęsknoty, jaką odczuwała. I nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności, by zrozumieć, co nią kierowało. Nikt poza Williamem.
Zbyt długo to trwało. Wiedziała, że odsuwając to od siebie, a siebie od niego przekreśli wszystko, co ich kiedykolwiek łączyło. Był jej przyjacielem. Powierzył jej wiedzę o Zakonie Feniksa w sekrecie, obdarzając zaufaniem. Nie chciała pozwolić temu wszystkiemu odejść w zapomnienie; nie mogła dopuścić, by gniew pogrzebał dobre wspomnienia. Wszystkie te, które mieli. Uparcie szła za nim po nierównej ścieżce, w letnich pantoflach, raz po raz potykając się o wystające korzenie, wpadając w przykryte wyższa trawą krzaki do złudzenia przypominające krzewy dzikich jagód.
— Bezpieczniej jest stwierdzać oczywiste fakty, zamiast o nie pytać. Wtedy ktoś ma cię za impertynenta, a nie głupka — przyznała, zwalniając nieco, by unieść głowę i skierować u niemu wzrok, a potem zadrzeć wyżej spódnicę i przekroczyć ułamaną gałąź. — Łatwiej zetrzeć z siebie takie wrażenie niż zmagać się ze wstydem i poczuciem ośmieszenia — dodała znacznie ciszej, bardziej do siebie niż do niego, powoli docierając do miejsca, w którym — jak zauważyła dopiero po chwili — przystanął, czekając na nią. — Nie wiesz wciąż, że oszukiwanie wychodzi mi niemal tak dobrze, jak taktowe zadawanie pytań? — Zmarszczyła brwi, patrząc pod nogi. Kolejną przeszkodę przebyła dzielnie, ale jedną dłonią musiała podeprzeć się stojącego obok drzewa. Mogła iść po jego śladach, zamiast próbować tyczyć równolegle własną ścieżkę. Nie musiałaby walczyć z naturą i tymi wszystkimi dosłownymi kłodami rzucanymi pod nogi. Kiedy w końcu zbliżyła się, puściła spódnicę i wygładziła pieszczotliwie materiał, uparcie nie unosząc na niego spojrzenia. Głównie ze wstydu, który mocno ścisnął się wokół jej gardła, przez chwilę nie pozwalając jej wydobyć z siebie ani dźwięku. — No wiesz, nie złożyło się jeszcze, żebym ci powiedziała, że… — zawahała się i w końcu całkiem zatrzymała. Uniosła na niego wzrok na chwilę, ale nim się odezwała obróciła głowę w bok, jakby rozglądała się za kimś lubi  obawie przed kimś w pobliżu. — dobrze cię widzieć. No wiesz, całego i zdrowego, w jednym kawałku. Nie domyśliłabym się, w końcu przez cały ten czas nie dałeś znaku życia, nikt też nie czuł się najwyraźniej upoważniony, by komukolwiek wspomnieć, że masz się świetnie, tylko wykonujesz super tajną misję dla Zakonu gdzieś, gdzie sowy nie docierają — burknęła, nie mogąc powstrzymać niezadowolonego tonu. Kiedy jednak się zorientowała jak to zabrzmiało, zogniskowała na nim wzrok, szybo się reflektując. — Dobrze, że wróciłeś, po prostu.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Gwiezdny las - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Gwiezdny las [odnośnik]12.02.21 23:58
Leśna ściółka, gęsto usłana roślinnością, wystającymi korzeniami i martwymi gałęziami stwarzała wygodną wymówkę do spoglądania na czubki swoich butów zamiast w oczy rozmówcy, dystans zaś stwarzał pozory bezpieczeństwa. Pomimo tego powietrze wydawało się ciężkie i lepkie jak w upalny, lipcowy dzień, ale przyszedł już wrzesień, a na północy Szkocji wrzesień nigdy nie obchodził się z pogodą łagodnie. Odebrałem jej tę wygodę, nie chciałem rozmawiać z nią niedbale, w poczuci ignorancji. Nie zasługiwała na to - nawet jeśli byłem na nią… no właśnie? Zły? Nie. To nie było właściwe słowo. Zawiedziony? Też nie. Trudno zawieść się, kiedy niczego się nie oczekuje. Nie potrafiłem jednak wyrzucić z pamięci przykrych listów, wyrzutów z przeszłości i poczucia, że wcale nie chciała mnie w swoim życiu.
A ja? Miałem niewygodną manierę. Lubiłem czuć się potrzebny.
Wzrokiem drapieżnika, który cierpliwie czeka na swoją ofiarę, obserwowałem jej zmagania z leśnym runem, wkładając wiele wysiłku w to, by zachować powagę. Skracała dzielący nas dystans, idąc prosto w pułapkę z olbrzymiej sieci pajęczyn, którą przed chwilą samemu obchodziłem. - Nie idź na wprost, da się obejść z prawej. - Zasugerowałem jej, nie będąc pewnym ani tego, czy posłucha, ani tego, czy sens moich słów dotrze do niej na czas. Szlachetnie porzuciła pilnowanie ścieżki na rzecz podtrzymania kontaktu wzrokowego. - Co jest złego w byciu głupkiem? - Zapytałem, a mój ton balansował na granicy rozbawienia W przeciwieństwie do niej - uwielbiałem być głupkiem i wolałem pytać. Wybierałem świadomość, nie bezpieczeństwo. Ale nie mówię jej o tym. Nie wtykam kija w mrowisko - w ogóle kapituluję cały, nie chcę wchodzić z nią na wojenną ścieżkę. Z tym, że wiem, że czegokolwiek nie powiem - i tak prędzej czy później będziemy spierać się o swoje racje. Jakby ciążyła na nas klątwa, która plątała języki. I jeśli mówiono o nici porozumienia - nasza wydawała się kłębkiem nie do rozsupłania. - Wolisz iść na łatwiznę niż… Czekaj, Hannah, bo ja chyba nie nadążam. Nie było mnie pół roku. Stało się coś, o czym nie wiem? - Bezskutecznie staram się zrozumieć, dlaczego nagle mówi o zmaganiu się z poczuciem wstydu. Dalej tyczyło się to głupka, czy już mówiła o czymś innym? - Wiem, mistrzyni. Dlatego zastanawiam się, dlaczego brniesz w tę komedię omyłek. - Po tej prezentacji trudno mi zdecydować, które z nas wygrywa plebiscyt na błazna.
Ale jeśli ona nie chce tej korony, z dumą uchronię ją od hańby i wsunę ją sobie na głowę. W byciu błaznem miałem już wieloletnie doświadczenie. Ona pewnie też - ale z naszej dwójki tylko ja zdawałem się mieć świadomość, że oboje ugrzęźliśmy w tej gnojówce po pas.
Przez moment miałem wrażenie, że jednak potrafi przemawiać ludzkim głosem - a jednak buta szybko weszła w łagodny ton, sunąc na język kolejne, ironiczne słowa. Nie byłem już pewien, czy chodziło o mnie, czy może po prostu o wszystko - jak zawsze - a po prostu to mnie się dostało. - Jeśli bardzo musisz znaleźć winnego, śmiało, weź mnie. Jestem chyba twoim ulubionym kozłem ofiarnym. Można się przyzwyczaić. - Wzruszyłem ramionami, a przez moje oblicze przemknął nawet cień uśmiechu. Nawet jeśli ostatecznie się zreflektowała, trudno było wyrzucić z głowy cierpką wiązankę, która może i była prawdziwa, ale na przebieg której ani ja, ani ona nie mieliśmy wpływu. - Nie ułatwiasz mi powrotu, Hannah. - Odpowiedziałem cierpko. - Czego tak bardzo nie możesz znieść? Co sprawia, że jesteś na mnie zła? - Zapytałem wprost; nawet jeśli miała uznać mnie za głupca, nawet jeśli nie zamierzała odpowiedzieć, sumienie nie dałoby mi spokoju, gdybym nie spróbował. Chciałem poznać źródło tej złości, powód, dla którego nagle z przyjaciół staliśmy się sobie… no właśnie, kim? A może byłem zbyt zuchwały, pochlebnie przypinając sobie kotylion tak bliskiej osoby? - Chciałbym się tym cieszyć. Tym, że jestem tutaj. Ale… sama widzisz jak jest. - I nie mówiłem tylko o wojnie, która zawisła nad całą Anglią niczym miecz Damoklesa.
Musiała to widzieć - w moim uśmiechu i w oczach, balansujących gdzieś na pograniczu rozbawienia i radości, złości i smutku, rozczarowania i bezsilności.


Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Frederick Fox
Frederick Fox
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 34 (37)
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

fire is catching
and if we burn
you burn with us

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Gwiezdny las - Page 3 Giphy
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2155-frederick-fox#32552 https://www.morsmordre.net/t2178-poczta-fryderyka#33148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f413-devon-lisia-nora https://www.morsmordre.net/t3769-skrytka-bankowa-nr-605#69393 https://www.morsmordre.net/t2332-freddie-fox#35856
Re: Gwiezdny las [odnośnik]06.03.21 11:45
Ciągnąc ją głębiej w las nie ułatwiał jej tego zadania, zmuszając do większego zaangażowania — przebrnięcie przez te wszystkie krzaki i niskie krzewy, które haratały jej kostki za każdym razem, gdy zamiast patrzeć pod nogi unosiła spojrzenie ciemnych oczu przed siebie; uniemożliwiając ucieczkę, nawet jeśli miało nią być zajęcie rąk, myśli czy nóg powtarzalnymi, mechanicznymi czynnościami. Wyprowadzał ją tak, w ciemny las, z dala od ludzi, chat, przedmiotów zupełnie jakby w ten sposób chciał jej dać do zrozumienia, że byli tu tylko oni dwoje — ona i on, nikt więcej i jeśli zamierzała cokolwiek mu wyjaśnić, miała poświęcić temu całą swoją uwagę. Nie miał litości, idąc jakoś tak bokiem, niczym drapieżnik czekający, aż ofiara zachowująca zdrowy, bezpieczny dystans zmęczy się wędrówką i będzie niezdolna do odwrotu, a ona jak ta naiwna łania, zamiast iść za nim, po jego śladach, wytyczała własną ścieżkę metodą prób i błędów, zmuszona by raz po raz spoglądać pod nogi. Dumnie zamierzała iść naprzód, pomimo jego rady, by obejść dwa wyższe krzewy, miedzy którymi zamierzała przejść. Pewna wybrania najkrótszej drogi parła naprzód, w ostatniej chwili zatrzymując się przed połyskującą w migotliwym świetle opadających cząsteczek nitkę. Kiedy powiodła spojrzeniem w dół natknęła się na coś, co momentalnie zapragnęła wyrzucić ze swej pamięci, odskakując w tył z niezamierzonym, odruchowym piskiem i obrzydzeniem. Dreszcze przebiegły jej po plecach, a serce zabiło szybciej, gdy zadrżała i wypuściła powietrze zaciskając mocno zarówno powieki jak i palce w pięści. Już go chciała zganić — mógł przecież uprzedzić ją wcześniej, że na jej drodze czeka podobny potwór, uchroniłby ją przed paraliżem, który na jedna chwilę zatrzymał całe jej ciało. Powstrzymała się jednak, gryząc w język i ruszyła dalej, choć nie z prawej, a lewej strony, przedzierając przez kolejne krzaki, byle tylko nie dać mu tej słodkiej satysfakcji.
— To, że ludzie potem nie traktują cię poważnie, — odparła w końcu, zadzierając wyżej spódnicę, by przejść przez konar. A dalej było już łagodniej, krzaki, które niedługo obsypią się jagodami nie stały jej już na przeszkodzie. Była naiwna, wiedziała o tym doskonale, ale nie znosiła, kiedy jej to wytykano. — To nie jest pójście na łatwiznę, to rozsądek, Fred. I daje poczucie bezpieczeństwa— a ona go potrzebowała, jak niczego innego. — Stabilizacji. Jakiejś stałości, pewności, że świat nie rozsypie się zaraz jak domek z kart. — Bała się, że tak się stanie, bała się zmian. Nie lubiła ich, nie potrafiła się zaadaptować zbyt szybko. Kiedy traciła grunt pod nogami zdawało jej się, że sytuacja niebezpiecznie staje się sytuacją bez wyjścia, wpadała w histerię, panikę, nawet jeśli po czasie docierało jej, że było to tylko złudzenie. Podejmowała decyzje szybko, za szybko, chaotycznie. Najczęściej ze strachu. Wycofywała się też z obawy, że zostanie posądzona o śmieszność. Spojrzała więc na niego jakby i teraz dopadło ją to wrażenie. Wyznanie mu tego wystawi ją pod jego ocenę i lękała się jej, bo był jej bliski. — Owszem, Freddie. Stało — mruknęła z wyrzutem, choć nie zamierzała go kierować w jego stronę. Skrzyżowała z nim spojrzenie, a serce przyspieszyło rytmu. — Zniknąłeś. Zniknąłeś bez słowa. Nagle. Niespodziewanie. Wy wszyscy zniknęliście. Znikaliście jeden po drugim, odchodziliście. A ja tu zostałam. Sama. Bez ciebie, Williama, Samuela, Brendana, Jackie. Just. Co miałam myśleć? — spytała, unosząc brwi. Nie domyślał się? Naprawdę niczego nie podejrzewał? Nie potrafił wyobrazić sobie, co czuł człowiek, gdy znikali jego najbliżsi przyjaciele z dnia na dzień? — Zostawiłeś nas. Myślałam, że jesteś martwy! — Tonks wciąż mogła być. Brendan. Nie wiedziała, co się z nimi dzieje — czy są cali, czy wrócą? — A ty wróciłeś tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, bez słowa wyjaśnienia. Jakby to wszystko było do przewidzenia. Nie ma się co martwić, zawsze spadam na cztery łapy— zadrwiła, posyłając mu mordercze spojrzenie. Jak chcesz wiedzieć, co za super ważne misje realizuje to wstąp sobie do gwardii to będziesz wiedzieć— ciągnęła. I odwróciła w końcu wzrok, biorąc głęboki wdech. — Już nie chcę, nie zamierzam się martwić o ciebie nigdy więcej. Mogłeś napisać list, że nic ci nie jest. To by wystarczyło — podsunęła mu gotowe rozwiązanie, jeśli wciąż nie łapał, w czym tkwiło źródło problemu. I ruszyła dalej, czując jak emocje w niej buzują. — Nie jesteś moim kozłem ofiarnym. Po prostu rzadko bierzesz pod uwagę, co czują inni— był lekkoduchem i zbyt często mierzył wszystkich swoją miarą. A przecież byli tak różni. — Nie zamierzam — niczego ułatwiać. Dodała szybko, niemalże wchodząc mu w słowo. Nie zastanawiała się nad tym, czy zbyt surowo go potraktowała — wcześniej tak, teraz już nie. Jego obecność niosła ze sobą wielką ulgę. Żył, miał się dobrze. I to było najważniejsze. Ale nie pozwoli zrzucić na siebie odpowiedzialności za to oschłe powitanie.

rzuciłam Neutral


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Gwiezdny las - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Gwiezdny las [odnośnik]19.06.21 23:04
Z dystansu obserwowałem niezadowolenie malujące się na jej twarzy, kiedy w ostatniej chwili zatrzymała się przed srebrzącą się siecią. Czułem na sobie jej spojrzenie, tak bardzo przepełnione dumą, że zwątpiłem w wiarygodność oceny Tiary Przydziału. Nie dała sobie pomóc, stawiając na swoim, jak zwykle - na przekór moim słowom. Pokręciłem z rezygnacją głową, w końcu zatrzymując się w miejscu, gdzie drzewa rosły nieco rzadziej. Odeszliśmy wystarczająco głęboko, by udaremnić sobie ucieczkę i uniknąć przypadkowych przechodniów, choć jeszcze nie wiedziałem, czy to bardziej ja szukałem odosobnienia, czy jednak ona.
Jaki plan skrywała pod ciemną czupryną? Sądząc po buzującej w niej energii, wyczuwalnej nawet z dystansu, być może las ten miał stać się moim domem już na zawsze.  
- Osobiście traktowałbym poważniej kogoś, kto ma odwagę zadawać pytania. - Przyznałem zdawkowo, spoglądając w jej kierunku z powagą, którą trudno byłoby nazwać udawaną. Nie czułem się dobrze, kiedy nad moją głową wisiały niedomówienia. Jeszcze gorzej - kiedy Hannah beztrosko wyrzucała z siebie oskarżenia, zakładając, że jedyna wersja wydarzeń to jej wersja wydarzeń. Z nonszalancją wsunąłem dłonie do kieszeni. Była coraz bliżej.  - Chciałbym zapewnić cię, że tak będzie… ale nie potrafię. Nie w tej chwili. Nie w tym świecie. - Pokręciłem głową z rezygnacją, a w moim głosie wyraźnie wybrzmiał smutek. Nie chciałem żyć złudzeniem - ale nie chciałem też pozbawiać go Wright, jeśli było to dla niej ważne. Jeśli pozwalało ze spokojem przespać jej choć jedną noc. Jednocześnie - potwierdzenie stabilizacji byłoby kłamstwem. Czasy były brutalne i ulotne jak bańki mydlane.
W końcu stanęła przede mną; po stokroć wolałbym powiedzieć jej, że dobrze ją widzieć, otoczyć ramieniem, pojednać się, ale atmosfera była tak gęsta, że końce różdżki można było robić w niej otwory.
Złość, która wykipiała z jej ust, z jej mimiki, i z niej całej jednocześnie, sparzyła mi skórę, wżerając się aż do duszy. Jej słowa z precyzją strzały przebijały wszystkie moje linie obronne, rwały mnie na strzępy, szykując mięso na ucztę. Słuchałem w milczeniu, z pokorą. Paradoksalnie - rozumiałem ją. Znałem jej wrażliwość, jej maniakalne dbanie o wszystkich, którzy byli bliscy jej sercu. W pewien sposób ta złość mi schlebiała, ale nie miałem najmniejszej ochoty na kłótnię, zostawiłem więc ten komentarz dla siebie.
- Chciałem wyjaśnić. Nie dałaś mi szansy. - Ledwie postawiłem stopę na suchym lądzie, a już zarzuciła mnie oskarżeniami. - Nie mogłem powiedzieć dokąd się udaję. Nie dlatego, że nie chciałem. Tak było bezpieczniej. - Ograniczyłem tłumaczenie się do minimum, czując, że moje słowa pozostawały zbędne. Nie trafiały na podatny grunt. - Jeśli naprawdę chcesz widzieć to w ten sposób, nie będę walczył z twoją perspektywą. Ale znam cię, i wiem, że w złości potrafisz mówić rzeczy, w które sama nie wierzysz. - Miałem rację? - Wręcz przeciwnie, Hannah. Nie było dnia, kiedy nie myślałbym o was wszystkich i o tym, że miałem możliwości kontaktowania się. Potwierdzenia, że żyję. - Wysłania listu do syna. Zwłaszcza teraz, kiedy ledwie co odzyskałem go w swoim życiu. - Sowy nie latają przez ocean, a trudno o zaufanych posłańców. - Zakończyłem cierpko. Słowa, które kierowała przeciwko mnie były trudne do przełknięcia. Nie chciałem wierzyć, że naprawdę myśli o mnie w ten sposób - ale być może popełniłem błędy, które doprowadziły ją do takich konkluzji. Nie dałem tego po sobie poznać. Wyprostowany, z otwartą klatką piersiową, przesyłałem jej jasny komunikat, że jeśli miała po kieszeniach jeszcze kilka ostrzy, dawałem jej okazję do ich użycia. - Dobrze. W takim razie postaram się odnaleźć w tym przyjemność. - Starałem się zabrzmieć lekko, żartobliwie - tak jak miałem w zwyczaju, kiedy wpadała w złość, a ja celowo się podkładałem. Ale tym razem… tym razem było inaczej. Nie dlatego, że miała rację. Po prostu okrutnie tęskniłem za domem - i teraz, w tej chwili, czułem się jak intruz. Nieproszony gość. Obcy.


Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Frederick Fox
Frederick Fox
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 34 (37)
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

fire is catching
and if we burn
you burn with us

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Gwiezdny las - Page 3 Giphy
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2155-frederick-fox#32552 https://www.morsmordre.net/t2178-poczta-fryderyka#33148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f413-devon-lisia-nora https://www.morsmordre.net/t3769-skrytka-bankowa-nr-605#69393 https://www.morsmordre.net/t2332-freddie-fox#35856
Re: Gwiezdny las [odnośnik]09.11.21 1:05
Na jego słowa uniosła brodę i powiodła ku niemu spojrzeniem. Natknęła się na jego, utrzymała przez chwilę, jakby w milczeniu toczyli dziwną batalię, a ona uparcie nie chciała dać mu wygrać, chociaż już dawno przestało chodzić o powód, został już sam cel. Słowa, które rozbrzmiały sprawiły, że poczuła się potraktowana jak dziecko, na co przewróciła oczami ze zniecierpliwieniem i niezadowoleniem wyraźnie malującymi się na twarzy.
— Mogę być niepoważna, nie przeszkadza mi to — odpowiedziała dziecinnie, jakby się z nim droczyła, ale przecież doskonale sobie zdawała sprawę, że nie robiła mu na złość, a samej sobie. Milczenie, które ją zdławiło po wyrzuceniu z siebie wszystkiego, co naprawdę miała mu do powiedzenia sprawiło, że zaczynała rozumieć. A może rozumiała to od samego początku, po prostu była zła, była samotna. Porzucona, niegodna zaufania, niewarta znaku na niebie, by się nie martwiła, nie przeżywała żałoby raz za razem, łudząc się, że zniknięcie nie oznaczało wcale śmierci; ludzie znikali. Gubili się. A jego beztroski powrót był policzkiem wymierzonym w twarz, śmiechem z jej tęsknoty i lęków. Nie powinna mieć mu tego za złe. Wiedziała, jaki był i wiedziała, że sprawy Zakonu stawiał ponad wszystkim. Mimo to, nie była wstanie zaakceptować ciszy.
— Nie dałam — potwierdziła, nie zamierzając udawać niczego. — Mogłeś wysłać list w butelce z rebusem, domyśliłabym się — burknęła, splatając ręce na piersi niczym mała dziewczynka wyrażająca ostentacyjnie swoje niezadowolenie. Czekoladowe oczy uniosły się ku jego przystojnej twarzy na chwilę, ale spojrzenie było krytyczne — a przynajmniej ze wszystkich sił starała się, żeby takie było jeszcze przez chwilę, nie chcąc dać zmiękczyć się jego charyzmą i wyjaśnieniami. Miał rację. Był spostrzegawczy i inteligentny, jak na dobrego aurora przystało; a do tego potrafił łączyć ze sobą fakty, choć nigdy nie stanowiła dla niego, a może dla nikogo szczególnie trudnej tajemnicy.
— Tęskniłam za tobą — wyrzuciła, nie mając innych argumentów do obrony. Wzrok skoncentrowała na leśnej ściółce, zielonkawym mchu, który okrywał przestrzeń wokół niczym miękki perski dywan. Zalał ją wstyd na myśl, że nie rozważyła trudności i braku możliwości, całkiem zapominając, że dzielił ich cały ocean. Chcieć to móc nie zawsze zdawało egzamin. Właściwie, w większości przypadków było tylko przereklamowaną śpiewką, która miała motywować w chwilach zwątpienia. Bywała też niezłym usprawiedliwieniem i oskarżeniem, jak teraz — ale nie użyła tego przeciw niemu, wiedząc, że już wystarczyło tych przykrości. I zamiast udowodnić mu, że to właśnie tutaj jest jego miejsce, zasugerowała coś zupełnie odwrotnego.
Nie cierpiała, kiedy się podkładał. Odbierał cały sens złości i fochom, które spływały na nią samoistnie, których naturalnym biegiem było doprowadzenie do kłótni i wyrzucenie z siebie wszystkiego, co leżało jej na wątrobie. Przewróciła oczami teatralnie i westchnęła.
— Zawsze miałeś w obie coś z masochisty  —odparła, próbując brzmieć cierpko, ale kąciki ust drgnęły jej lekko i nieświadomie. Nie mogła oszukać odpowiedzi własnego ciała. Wtedy na wiankach też nie zostawiła na nim suchej nitki, choć był czysty jak zła.
Spojrzała w ziemię, odgarnęła stopą drobne, połamane gałązki, aż w końcu uniosła głowę.
— Bill'emu też się dostało, jeśli cię to pocieszy — mruknęła usprawiedliwiająco i cicho. — Jak tam jest?— ot co, zwykłe pytanie zadane niemalże jak od niechcenia, ale nie umiała kłamać, a już na pewno nie jego. Starała się, by brzmiało to nonszalancko, jakby nie przykładała do jego odpowiedzi aż tak wieiej wagi, a jednak w głębi duszy chciała widzieć. Jak się trzymał, jak się miał przez cały ten czas.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Gwiezdny las - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Gwiezdny las
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach