Wydarzenia


Ekipa forum
Gwiezdny las
AutorWiadomość
Gwiezdny las [odnośnik]13.02.20 18:58
First topic message reminder :

Gwiezdny las

Część Oazy porośnięta jest przez las, który przez wyrośnięcie na przesączonej białą magią ziemi przejawia niespotykane właściwości. Powietrze gęste jest od wilgoci i okruchów magii, które lecą od koron ku ziemi, w jasnych smugach przypominając spadające gwiazdy. Ich delikatne, mleczne światło sprawia, że w leśnych ostępach nigdy nie jest całkowicie ciemno, a przemierzających las czarodziejów ogarnia otucha i spokój.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gwiezdny las - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Gwiezdny las [odnośnik]25.07.20 0:17
Niewiele mogła zrobić. Jedynie spróbować zabrać jej ból. W tym właśnie się specjalizowała.  Wiedziała, że Londyn jest podzielony i pozostało w nim jeszcze wiele osób, którym nie udało się go opuścić tamtej nocy. Stolica nie była jedynym miejscem, które miały zostać zbrukane kolejną wojną czarodziejów. Zdawała sobie sprawę z tego, że to nie zakończy się na ulicach miasta, że niczym zaraza rozszerzy się na całą Wielką Brytanię. Minęło kilka miesięcy odkąd zaangażowała się w sprawy Zakonu Feniksa i wtedy jeszcze miała nadzieję, że uda im się skryć przed cieniami wojny, że być może konflikt zakończy się zanim się zaczął. Kolejne wydarzenia jednak uświadamiały jej, że ten zaledwie się rozpoczął, że nic już nie będzie normalne, że wszystko musi się zmienić tak jak i sama Rose. Miała już dość nadstawiania policzka, rozmyślania o tym, że być może przemoc nie była odpowiedzią. Przestała w to wierzyć. Ku własnemu przerażeniu nie była w stanie myśleć w ten sposób co kiedyś. Nie było jej jednak na ulicach Londynu, była tutaj – starając się wykorzystać swoje umiejętności w najlepszy jej znany sposób.
Starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, poprowadziła czarownice w stronę miejsca, które tymczasowo pełniło rolę lecznicy. Gwendolyn chociaż porządnie poobijana i poparzona, wydawała się nie zdradzać innych, zagrażających jej życiu symptomów. O tym miała się jeszcze przekonać, jednak najpierw chciała zająć się wyleczeniem jej ran.
Uważnie przysłuchując się słowom Gwen, zajęła się rekonesansem obrażeń dziewczyny. Wiedziała, że nie będzie to zbyt przyjemne, starała się więc odwrócić uwagę czarownicy od bólu, nawiązując rozmowę.  – Tak, tak, znam Cedrica. Byliśmy na tym samym roczniku w Hogwarcie – napomknęła – Co to był za punkt obserwacyjny? – Wiedziała, że Zakonnicy próbują działać w Londynie. Nie znała szczegółów. Była zaledwie uzdrowicielką –  nie brała udziału w większości ich działań, nie powierzano jej żadnych sekretów.
Nie wiem, później spróbujemy coś znaleźć. Ale zamiast kawy, polecam ci po prostu odpocząć. Masz prawo być zmęczona.
Magia odmówiła jej posłuszeństwa, dziś wyjątkowo ciężko było się jej skupić. Wciąż z tyłu głowy, napastowały ją myśli dotyczące Melanie. Była zmęczona tym dniem. Wiedziała jednak, że w tym momencie nie powinna o tym wszystkim myśleć, że powinna poświęcić swoją uwagę Gwen. Westchnęła ciężko, próbując oczyścić umysł.

szafka



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Gwiezdny las [odnośnik]29.07.20 17:34
Magia wyjątkowo nie słuchała Roselyn. Pomimo świetnych umiejętności uzdrowicielskich, coś poszło nie tak. Już w chwili, w której kobieta przykładała różdżkę do oparzeń Gwen, poczuła, że drewno nieprzyjemnie się rozgrzewa, tak, jakby zamiast chłodzić i goić rany, miało jeszcze je zaogniać. Dosłownie. Po kilku sekundach z końca różdżki Rose buchnęły płomienie, o intensywnej barwie bliskiej odcieniowi bujnych włosów panny Grey. Poczuła ponowny ból a wcześniej urażona skóra zaskwierczała. Koniec różdżki Roselyn ciągle się palił, miała jednak szczęście w nieszczęściu i różdżka nie wydawała się zniszczona. Musiałyście jednak ugasić pożar i to bez użycia magii. Pechowe wydarzenie utrudniło też znacząco gojenie się obrażeń Gwendolyn, pozostawiając bolesne, puchnące i ropiejące z czasem oparzenia.

MG nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Po poparzeniach na ciele Gwen pozostaną - przez najbliższe 4 miesiące fabularne - blizny, które zbledną dopiero na jesień.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Gwiezdny las - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Gwiezdny las [odnośnik]30.07.20 0:03
Krew zalewała ulice. Londyn płonął, a ludzkie ciała wciąż leżały na ulicach. Wprawdzie często już nie na widoku, czasem pod gruzami, czasem w ciemnych uliczkach. Ale wciąż tam były, wzbudzając grozę i niewyobrażalny smutek. Przecież każdy z tych ludzi miał bliskich, rodziny, przyjaciół. Dlaczego czarodzieje dopuścili do czegoś takiego? Nie nauczyli się na błędach mugoli?
Przeszło jej przez myśl, że właściwie… właściwie to ona mogłaby zginąć. Bo kto by za nią płakał? Może Johny, jeśli w ogóle zauważyłby jej nieobecność. Matka pewnie dowiedziałaby się dopiero po latach, wszak nie miały ze sobą kontaktu. Macmillanowie? Byli jej prawodawcami. Hojnymi i bliskimi, ale przecież nie byli rodziną. Gdyby odeszła teraz… zostałaby zapomniana. Jedna z wielu mugolaczek. Jedna z wielu młodych i głupich, próbująca coś zdziałać. Jedna z wielu przeciętnych artystów młodego pokolenia, której wystawy nigdy nie wzbudzały szczególnych emocji. Jakaś porządna ilustratorka pisma dla czarownic. Nie była nikim ważnym, nie liczyła się dla kogokolwiek na tyle, aby naprawdę kogoś skrzywdzić. I z jednej strony myśl ta sprawiała, że było jej smutno – bo przecież nikt nie pragnie być zapomniany, prawda? Z drugiej jednak to stanowiło pewne drobne pocieszenie. Wszak chyba lepiej będzie, jeśli w tym wszystkim skrzywdzi jak najmniej osób. O to przecież chodziło w życiu: aby zadawać jak najmniej cierpienia. I sobie, i innym.
Och, naprawdę? – zapytała słabym głosem, nieco zdziwiona. Roselyn wyglądała znacznie młodzież, niż Cedric. – To było na Bedford Square – wyjaśniła. – Tam jest… taki punkt… widziałaś go pewnie. Jesteś pewna, że powinnam? Nie wiem… pewnie… będę miała koszmary i… – Zadrżała. Złe sny męczyły ją od tamtej nocy, nie chcąc odejść mimo usilnych prób i eliksirów wspomagających spokojny sen.
Pozwoliła pannie Wright działać, czekając nieco niecierpliwie, aż lecznicza magia otuli jej ciało i przyniesie ukojenie. Przymknęła oczy, niemal przysypiając. Ciepło płomienia z różdżki Roselyn w pierwszej chwili nie zwrócił więc jej uwagi. Dopiero gdy buchnęły płomienie, Gwen zerwała się, przerażona. Ramiona piekły ją niemiłosiernie, a ogień zdawał się trawić jej ciało.
Ro… Roselyn, co się dzieje?! – wykrzyknęła, zaskoczona, jęcząc przy tym z bólu. W oczach dziewczyny pojawiły się łzy, a jej dłonie próbowały ugasić ogień. – Ał!


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +5
ALCHEMIA : 15 +1
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwiezdny las [odnośnik]26.08.20 0:06
Nie chciała myśleć o takim Londynie. W pamięci chciała utrzymać go takiego jakim go zapamiętała. Z początku nie polubiła tego miasta. Wypełnionego ferworem przejezdnych i jego mieszkańców. Brudnego i brzydkiego. Potem jednak dostrzegła jego ulotne piękno, wkrótce miał stać się jej domem. Nigdy nie był idealny, ani on, ani jego mieszkańcy. Wiele przeżył, doświadczył konfliktów i licznych starć. W jakiś sposób był jej, a potem jej go odebrano. Stał się miejscem bitwy, doznał okrucieństw przerażającej wojny. Tak wielu ludzi ucierpiało tamtego dnia. Chciałaby móc tam wrócić. Pomóc bardziej niż zza bezpiecznych granic Oazy, wesprzeć cierpiących ludzi w inny sposób niż przyjmując ich jako pacjentów w Leśnej Lecznicy. Nie mogła. Istniały ograniczenia, których przeskoczyć nie mogła. Lata pracy, które poświęciła na pogłębiania wiedzy uzdrowicielskiej na nic by się przydały w momencie, gdy trzeba było patrolować ulice czy odnaleźć bezpieczne miejsce, które miało przysłużyć się zakonnikom. A tego rodzaju wsparcia teraz potrzebowali, prawda? Uzdrowiciele jedynie łatali dziury. Nie mogli nic zdziałać. Jedynie obserwowali cierpienie jakie niosła ze sobą ta wojna, mogli jedynie spróbować załagodzić jej ból, tymczasowo wyleczyć rany.
To właśnie robiła. Z pewnością jej umiejętności nie mogły się nawet równać z tymi Gwendolyn. Nie znała jej zbyt dobrze. Zaledwie kojarzyła jej twarz, wymieniła kilka słów. Na oko była sporo młodsza od Rose, a jednak okazywała odwagę, aby wyjść na ulicę Londynu. Nie mogła przejść obok tego obojętnie.
- Tak, rocznik trzydziesty ósmy - uśmiechnęła się do czarownicy - A ty Gwen, wybacz, że pytam, ale kiedy skończyłaś Hogwart? - zapytała. Ciekawość jednak wygrała.
- Tak, powinnaś. Wiem, że łatwo teraz tego nie doceniać, ale odpoczynek jest bardzo ważny. Szczególnie po tak ciężkim. Jeśli chcesz pod koniec uspokoję cię trochę zaklęciem. Myślę, że eliksir Słodkiego Snu powinien przynieść ukojenie. Nie wiem czy jeszcze jakiś został. Zawsze możesz odwiedzić Charlene, być może ma go w swoich zasobach - powiedziała. Wiedziała jak to jest bać się własnego umysłu, koszmarów, które przełamywały sen i budziły z własnym krzykiem na ustach. Wiedziała też, że to wytwory wyobraźni, psychiki, która była zdewastowana ostatnimi wydarzeniami. Przed tym nie dało się uciec. Można było jedynie starać się o tym zapomnieć, chociaż na chwilę, aby ułożyć się do snu i spróbować przespać noc.
Odrywając się na chwilę od rozmowy, skupiła się na szeptanych inkantacja. Nie spodziewała się tego co miało nadejść. Różdżka rozgrzała się, aż w końcu promień jej zaklęcia rozjarzył się ogniem. Przez jeden krótki, urwany oddech wpatrywała się w płomienie trawiące skórę dziewczyny. Ona jej to zrobiła.
W pośpiechu ściągnęła sweter i próbowała ugasić mały pożar. Jeszcze przez chwilę przyciskała materiał do poparzonej skóry czarownicy - Oh, biedna, wybacz mi, zaraz coś temu zaradzimy - powiedziała, delikatnie usadzając Gwen z powrotem na krześle.

wracam do szafki



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Gwiezdny las [odnośnik]08.10.20 19:14
Nie dane było jej od razu odpowiedzieć na pytanie Roselyn, bo ogień skutecznie ją rozproszył. Na szczęście w nieszczęściu, uzdrowicielka miała lepszy refleks od niej i pomogła jej skutecznie pozbyć się płonącego fragmentu stroju.
T.. tak – odparła na zaraz temu coś zaradzimy próbując uspokoić kołaczące serce oraz zatamować łzy wywołane bólem.
Następnie w pełni oddała się Roselyn, która to coraz kolejnymi inkantacjami naprawiała jej pokiereszowane ciało. Choć na rękach zostały blizny, Gwen w tej chwili nie zwracała na to uwagi. Zbyt zmęczona i rozproszona, skupiała się na razie na uldze, jaką przynosiły zaklęcia kobiety:
Powinnam mieć jakiś eliksir – powiedziała. Co jakiś czas przygotowała parę porcji, ale teraz nie miała pojęcia, gdzie go schowała. Wydawało jej się, że był gdzieś w Oazie… O ile nikt go przypadkiem nie zużył. – A… a Hogwart… skończyłam w pięćdziesiątym czwartym. – To już trzy lata, w trakcie których tyle się działo! Mimo to czasem miała wrażenie, że od opuszczenia murów szkoły minął zaledwie miesiąc.
Rozejrzała się wokół półprzytomnie:
Nie wiem, czy powinnam tu spać – wyznała. – Macmillanowie… mogą się martwić, jak nie wrócę. A rano miałam zająć się Heathem. Guwernantka ma jutro wychodne – przypomniała sobie dość niespodziewanie. Przecież powinna jutro od rana być na nogach, w pełni sił! Obiecała! Wiedziała, że teoretycznie lord nestor, jak i Anthony zrozumieją sytuacje, ale i tak przecież napędziła już im kłopotów. Jednocześnie jednak miała wrażenie, że nie będzie w stanie samodzielnie się teleportować, a sowa może nie zdążyć z informacja nawet do rana. Poza tym było już późno. Mieszkańcy rezydencji mogli już spać.
Zadrżała z zimna i odruchowo zaczęła rozglądać się za kocem:
Możemy tu rozpalić ogień? – spytała Roselyn. – Ach, i powiesz mi, jeśli spotkasz Cerdica? Naprawdę nie wiem, co z nim, a był też pokiereszowany… chociaż chyba trochę mniej – wyjaśniła, coraz to bardziej sennym głosem. Oczy zdawały się same jej zamykać.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +5
ALCHEMIA : 15 +1
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwiezdny las [odnośnik]13.10.20 21:56
Magia stała się jej posłuszniejsza. Znane zaklęcia wypowiadała ze szczególną starannością, tak aby tym razem nie przynieść więcej szkód niż pożytku. Nadgarstek podążał znanym śladem, kreśląc znane ruchy, aż w końcu różdżka wchłonęła urazy i ból. Dokładnie tak jak zwykła to czynić na co dzień. Tym razem było tak jak być powinno. - Naprawdę bardzo cię mi przykro, Gwen. Magia jest czasami kapryśna - powiedziała, muskając palcami dłoń czarownicy. Podzieliła się z nią porcją bólu, jeszcze nigdy nie widziała żeby te zaklęcie odniosło taki skutek, nie przydarzyło jej się to nawet na kursie uzdrowicielskim gdzie przecież rozpoczynała swoją przygode z magią leczniczą. Jednak tak jak powiedziała, magia bywała kapryśna i większość czarodziejów przekonywała się o tym w mniej lub bardziej bolesny sposób.
- To dobrze, jeśli weźmiesz go przed snem, powinien spędzić złe sny i dać ci odpocząć, a tego przede wszystkim potrzebujesz. Zaklęcia mogą uleczyć ciało, ale potrzebujesz regeneracji. Trochę czasu na odzyskanie sił - powiedziała, wbijając spojrzenie w oczy dziewczyny. Tak. Tak. Wiedziała, że uzdrowiciele plotą i plotą, mówią o odpoczywaniu i zdrowiu, podczas gdy tam na zewnątrz ginęli ludzie i już nie było czasu na wytchnienie. Musieli jednak o siebie dbać, by mieć siły, by kolejne urazy leczyły się tak jak powinny, nie pozostawiając po sobie śladów. Nie miała jednak kontroli nad tymi, którzy przechodzili przez jej ręce. Mogła jedynie uczulić, jeszcze raz powtórzyć formułkę, to co robili później należało już tylko do nich.
- To tak niedawno… - zawiesiła spojrzenie na twarzy Grey. Nie powinna być zdziwiona, miała młodzieńcze rysy, nie była już dzieckiem, a jednak gdy Gwen kończyła Hogwart, Roselyn uczyła Melanie jak zapinać guziki i wiązać kokardki. Było coś niesprawiedliwego w tym, że była tutaj. Powinna być na zewnątrz, planować przyszłość, robić to co kocha, a nie walczyć u boku aurorów i narażać swoje życie. Obie jednak wiedziały, że świat przestał być sprawiedliwy i nie było w nim już normalności. Rose miała chociaż to - te kilka lat krótkiej młodości, nienaruszonej wielkimi sprawami - czas, który w jej wspomnieniach zawsze malował uśmiech na ustach. - Przepraszam, po prostu nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jesteś taka młodziutka - powiedziała, próbując uśmiechnąć się szerzej i odrzucić od siebie ponure myśli. - Co robiłaś wcześniej? Przygotowywałaś się do jakiegoś zawodu? - zapytała, chowając różdżkę do kieszeni spódnicy.
- Rozumiem - powiedziała - Masz jak bezpiecznie tam wrócić? - zapytała. Chociaż nie była ciężko ranna, to jednak musiała być osłabiona - nie chciała, aby teleportacja skutkowała rozszczepieniem, nie mówiąc już o trudach podróży na miotle. - Jeśli chcesz możesz tu trochę odpocząć, a ja obudzę cię rano i wyruszysz gdy odzyskasz siły - zaproponowała.
- Oczywiście - odpowiedziała, sięgają po różdżkę, by krótkim jej dygnięciem rozpalić ogień. - Myślę, że powinny tu być jakieś koce. Zimą robiłyśmy tu z Charlene porządki - powiedziała. Accio przywołało szarobury szorstki materiał, którym podzieliła się z dziewczyną. - Tak, jeśli go spotkam. Ale nie martw się. Z pewnością przybyłby tu z tobą, jeśli potrzebowałby pomocy - stwierdziła, chociaż nie do końca była pewna swoich słów. Nie chciała jednak przysparzać jej trosk.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Gwiezdny las [odnośnik]14.10.20 13:17
Uspokajała się coraz bardziej. Zmęczenie brało górę, a Gwen i tak zwykle nie potrafiła się długo gniewać. To był tylko wypadek, wynik kapryśnej magii. Anomalie chyba ich wszystkich zdążyły nauczyć, że czary to moc równie potężna, co kapryśna. Dlatego mimo ciągłego szkolenia się w sztukach magicznych panna Grey nie potrafiła ignorować mugolskich talentów. Male zranienie w jej odczuciu lepiej było czasem zabandażować i dać mu samodzielnie się wyleczyć, niż ryzykować, że czar leczniczy wykona jeszcze większą szkodę. Wiedziała jednak również (choć o medycynie nie miała szczególnego pojęcia), że w poważniejszych przypadkach to magia była górą. Czy jej się to podobało, czy nie. A tylko głupiec ignorowałby odkrycia ratujące życie.  
Wiem – przytaknęła. – Nie przejmuj się, już jest w porządku – dodała, wciąż ignorując istnienie blizn. Pewnie zorientuje się, że nie znikną tak prędko dopiero po jakimś czasie.
Pokiwała głową, słysząc kolejne rady uzdrowicielki. Nie miała w planach ich ignorować, chociaż to wychodziło trochę samoistnie. Naprawdę miała wrażenie, ze zaraz jej oczy same się zamkną. Że nie usiedzi już dłużej.
Malowałam – odpowiedziała na pytanie Roselyn. – Ja… głównie maluje albo tworze ilustracje, jakieś projekty na zamówienia… A wcześniej pracowałam w muzeum – wyjaśniła. Nie przyszło jej do głowy, aby wspomnieć o latach spędzonych we Francji. To było dawno i nieprawda; o wiele bardziej wolała swoje dorosłe życie w Londynie, nawet jeśli od maja otaczały ją anomalie, a potem przyszedł czas wojny.
Słowa Roselyn wydawały się rozsądne. Zwłaszcza, że Gwen chyba traciła tymczasowo zdolność do samodzielnego myślenia.
Tak… to chyba tez będzie rozsądne, ale… oni się mogą martwic. Poprosisz kogoś, aby wysłał Patronusa? Albo sama… sama tez możesz – Pokiwała głową sama do siebie. Ziewnęła szeroko: – Możesz wysłać do pana Anthony’ego, albo do Rii. Ale jest ciepło, nie potrzebuje koca – dodała, czując jak jej głowa powoli zaczyna się osuwać.
Próbowała jednak jeszcze siedzieć w pionie.
Ja… eliksir powinien być w naszej jaskini. Tej alchemicznej – dodała, chociaż coraz mniej czuła potrzebę zażywania czegokolwiek. Chociaż Roselyn mogła mieć inne zdanie na ten temat.


But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
Gwendolyn Grey
Gwendolyn Grey
Zawód : malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
I cry a lot, but I am so productive; it's an art.
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +5
ALCHEMIA : 15 +1
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
They are the hunters, we are the foxes
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5715-gwendolyn-grey-budowa https://www.morsmordre.net/t5762-varda https://www.morsmordre.net/t12139-gwendolyn-grey#373392 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t5764-skrytka-bankowa-nr-1412#135988 https://www.morsmordre.net/t5763-g-grey#374042
Re: Gwiezdny las [odnośnik]02.11.20 11:32
- Zawodowo? - ciemne oczy błysnęły iskrą zainteresowania, wspomnieniami wracając do szuflady stolika nocnego, od wielu lat zbyt łatwo zachodzącej kurzem. Tam kryły się szkice londyńskich ulic, wzbudzające zaintrygowanie rysy twarzy kreślone miękkim grafitem ołówka. Pasja z dawna porzucona, przynosząca jedynie przyjemność i oderwanie od rzeczywistości. Gdy ta stała się trudna i nieprzyjemna, nie było czasu na ucieczkę ku małym przyjemnościom, zainteresowaniom, które nie sprowadzały na kuchenny stół chleba. Od bardzo dawna tego nie robiła, a wyobraźnia przestała malować w umyśle kształty i cienie, zamiast tego nabrała zwyczaju kreowania paranoicznych myśli i koloryzowania wydarzeń. - Czy jest szansa, że widziałam gdzieś zobaczyć twoje prace, Gwen? - zapytała.
- Tak, oczywiście z pewnością się kogoś znajdę, nie martw się tym dam im znać. Ty po prostu odpocznij, a ja się tym zajmę - uśmiech wymalował się na malinowych wargach uzdrowicielki, a jego ciepło sięgnęło oczu. Gwen chociaż pojawiła się tu poturbowana, ranna przejmowała się tym, że jej opiekunowie mogliby odczuć jej brak. Rose wciąż nie mogła nadziwić się, że była tak młoda, a jednak na tyle odpowiedzialna, żeby przejmować się losem nie tylko swoim, ale też innych, a przecież jej młodość powinna należeć do niej.
- Dobrze, spróbuj zasnąć, jeśli sen nie przyjdzie, pójdę tam i znajdę coś dla ciebie. Tymczasem odpoczywaj, będę tu przychodzić raz na jakiś czas i sprawdzać jak się trzymasz. Jeśli zaśniesz, obudzę cię przed opuszczeniem Oazy - powiedziała, kładąc koc obok niej, jeśli jednak byłby jej potrzebny.
Jeszcze przez chwilę krzątała się po namiocie. Przydałaby się im chociaż namiastka lecznicy, zwykła chatka, w której mogliby przyjmować chorych. Pozostało tu bardzo wiele do zrobienia, a Oaza z każdym dniem powiększała się. Pracowników jednak nie było aż tak wielu, by wszystko prężnie się rozwijało. Najważniejsze były domy i schronienie dla mugoli i wygnanych z Londynu czarodziejów, o lecznicę mieli pomartwić się w przyszłości. - Trzymaj się, Gwen, uważaj na siebie - powiedziała, wychodząc na zewnątrz. Miała jeszcze dzisiaj wiele do zrobienia, obiecała że odwiedzi państwa Matthews, których dzieci zachorowały na skrzacią ospę.

|zt



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Gwiezdny las [odnośnik]16.11.20 6:50
Słyszała oddech każdego z nich i każdy ten oddech potrafiła rozpoznać. Dziadek chrapał, niskie, wibrujące tony wyrywały się naprzód, ciężkie i twarde, jasno sugerujące, że ich właściciel śpi wyjątkowo mocno. Jej wargi delikatnie rozciągneły się w uśmiechu, gdy przypominała sobie próby przechodzenia obok pokoju dziadka na paluszkach, żeby dostać się do spiżarki i podkraść z niej kilka ciastek. Stary niedźwiedź mocno śpi. Tuż obok niego spał tata, jego oddech był równy i głęboki, a wydech długi i cierpliwy, bardzo podobny do tego, który miała mama, ale jej był znacznie lżejszy, jakby budowany na przykładzie opadającego swobodnie na ziemię pióra. Ten koncert, cichy i ulotny, a jednocześnie trwały i przy tym zapewniający o bezpieczeństwie, pozwalał jej co noc trafić do krainy snów – zasypiała później niż oni, nie była zmęczona, bo przecież nie pracowała tak ciężko jak rodzice, czy George.
George.
Zorientowała się prędko, że nie słyszy jego oddechu. Uciekł gdzieś w odgłosach trzeszczącego dachu i szumie igieł porozwieszanych nad kominem na gałęziach wysokich drzew. Zamrugała kilka razy. Wtedy mruknął coś niewyraźnie. Delikatnie zmarszczyła cienkie brwi. Zdarzało mu się to coraz częściej, to mamrotanie przez sen, ale ilekroć razy o tym mówiła, nie dawano wiary jej słowom. A George naprawdę mówił. Bronił się chaotycznie przed czyimiś ciężkimi rękami, przed różdżką i Sami-Wiecie-Kim. Czasem nawet płakał, cichutko szlochał, ale bardzo rzadko. Dzisiaj wyburkiwał niezrozumiałe słowa i chociaż uważnie słuchała, nie zrozumiała ani jednego. Wstała wreszcie – powoli wyswobodziła się z ramion matki, z którą spała, bo nie starczyło przestrzeni na osobne łóżko, by zaraz ostrożnie włożyć na bose stopy trzewiki i ostrożnie unieść się do pionu. Chwyciła sweter matki z krzesła, bo był najbliżej i nie wymagał przebieżek po trzeszczących deskach, otuliła się nim mocno i wyszła. Wiedziała, że dzisiejszej nocy nie zaśnie na pewno.
Powietrze na zewnątrz było rześkie, ciągnące smakiem soli ze wszystkich stron, pachnące ciemnym niebem obsianym gwiazdami i letnią zielenią pnącą się w ich stronę. Oaza była magicznym miejscem – i wszędzie tę magię można było poczuć. Błękitne ogniki co jakiś czas przeskakiwały pomiędzy nogami, dzieci zapraszając do zabawy, a dorosłych do cieszenia oka dowodem na bezpieczeństwo tego miejsca, bo chociaż błędnie krążyły w znanym tylko sobie kierunku, to wciąż uważane były za cichych strażników, niewidzialne duchy strzegące bram do azylu. Jeden z nich lekko podwiał jej jasną koszulę nocą, długą, do kostek, i pognał w stronę wschodniej granicy wioski, która zakrawała dość o fragment wybrzeża. Zaciekawiona Josie postanowiła udać się w tym kierunku, dochodząc do wniosku, że jeśli dostatecznie mocno zmęczy się podróżą po wyspie, to może zaśnie chociaż na godzinę albo dwie bliżej świtu. Krążyła za ognikiem między chatami, aż w końcu te zaczęły się przerzedzać, a pole widzenia stanowczo się rozszerzyło. Słup dymu z ogniska wcale jej nie zaalarmował – często przesiadywano przy ognisku, starsi mężczyźni popijali ognistą z piersiówek, innym razem dzieci wysłuchiwały opowieści starszych czarodziejów, często płomienie wyciągały się ku górze jeszcze nawet nad ranem. Chciała odbić, nie niepokoić tego, kto siedział na zrobionym z kłody siedzisku, ale ognik wcale nie skręcił, poleciał przed siebie, by finalnie zniknąć między drzewami. Skrzyżowała ramiona, kuląc je ku szyi, gdy od wody zawiał chłodny wiatr. Coś ją zaalarmowało, może to ta pochylona nad ogniem sylwetka, może jej nieruchoma postawa, jakby bezsilna. Każdy tutaj był ofiarą. Każdy nosił w sercu własną historię.
Zdecydowała się w końcu podejść bliżej, uczyniła to bez pośpiechu, przyglądając się nieznajomemu nienachalnie, badawczo. W końcu zatrzymała się blisko. Wiatr porywający iskry pogładził i jej sukienkę.
Wszystko w porządku? – to głupie pytanie, ogólne, pytające o wszystko i jednocześnie nic, ale nic mądrzejszego nie przyszło jej do głowy. Chciała tylko sprawdzić, czy chłopiec, młody mężczyzna, jak zorientowała się, gdy zobaczyła jego szczupłe ramiona i smukłe palce, ma się dobrze, czy może nie potrzebuje pomocy, którą mogłaby szybko zorganizować. Niedaleko mieszkała pani Pooch, ona znała się na ranach. – Nie jest ci zimno?
Jej było. Odrobinę. Nawet, gdy obok paliły się drwa.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Gwiezdny las [odnośnik]17.11.20 23:58
27 lipca 57
Nie potrafił spać.
Mówił Billy'emu, że idzie się tylko przewietrzyć, ale wcale nie wracał - szukał samotności, choć samotnym był. Jego niepokój epatował na wszystko wokół, w tym na Amelię, nie chciał być ciężarem, nie dla Billy'ego, nie chciał straszyć jego córki. Nic nie wyglądało tak, jak wyglądać powinno; w ogóle nie powinien się tutaj znaleźć. Nie wierzył wciąż, że tu był. Życie przelewało mu się przez palce jak nieuchwytny sen, jak koszmar, którego sens tak trudno było pojąć: jak koszmar, z którego chciałby wreszcie przebudzić się z krzykiem, ale krzyk nic nie dawał - wszystko wokół było tak rzeczywiste, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Wciąż pamiętał. Jej krzyk, jęk, łamiący głos błagający o litość, jej zapach, widok jej rozciągniętych flaków, który wciąż przyprawiał go o mdłości. Gdyby porozmawiał z nią wcześniej, może dałoby się tego uniknąć. Ale tego nie zrobił - a ona tam czekała, pewnie na niego, na ostatnie słowo. Chciałby, żeby to pożegnanie przebiegło inaczej. Chciałby zapamiętać ją inaczej - nie jako rozbebeszony worek skóry upchany połamanymi kościami. Tym tylko był człowiek - niczym więcej? Wydawało mu się, że zapach krwi był przygnębiający, ale zapach otwartego świeżego ciała prześladował go ciągnąc się za nim iluzorycznym odwzorowaniem prawdziwie dramatycznych wspomnień. Jego myśli pozostawały sparaliżowane. Tylko obrazy - mimowolnie przesuwały się klatka po klatce pod opuszczonymi powiekami. Nie zwracał uwagi na obcych mężczyzn, którzy siedzieli przy ognisku, kiedy zajmował miejsce obok. Któryś podsunął mu piersiówkę - za pierwszym razem zignorował ten gest, za drugim pociągnął kilka solidnych łyków, które jednak wcale nie rozjaśniły umysłu. Drugiemu - rzucił wyzywające spojrzenie, zupełnie jakby kolejny guz nabity na obolałe ciało miał szansę pomóc mu zrozumieć cokolwiek. Nie miał jej, zrozumiał to, nim zdążył go sprowokować - skapitulował, wspierając dłonie łokciami o kolana wpatrując się w tańczące nad ogniskiem płomienie. Obiecał Billy'emu - żadnych kłopotów. Niektóre słowa wybrzmiewały teraz bardziej serio, niż kiedykolwiek wcześniej.
Pozostali powoli odchodzili, od ogniska, od plaży, księżyc coraz wyraźniej malował się na niebie, a nocny chłód coraz mocniej wdzierał się w nadmorski wiatr, pomimo ciepła bijącego do nienaturalnie rozgrzanej ziemi. Naciągnięty sweter i bliskość ognia chroniły go wystarczająco dobrze. Robiło się coraz później, wkrótce został sam - on i płomienie, z których tańca wciąż nie mógł wyczytać nic. Może kiedy włoży dłoń do ognia, może wtedy wreszcie się zbudzi? Wiedział, że nie: przypominał mu o tym opatrunek na prawej dłoni, zakrywające rany rozszarpane kłami wściekłego psa wyszkolonego do mordowania ludzi.
Kochał Londyn, kochał go jak kochał swój cyrk. Był jego domem. Ale teraz Londyn już nie istniał. Świat runął, ot tak, jak domek z papierowych kart, w imię chorych idei oderwanych od rzeczywistości psychopatów. Kto dał im do tego prawo? Dlaczego się na to godzili? Jak to się w ogóle wydarzyło, że mogli to zrobić... ? Nie rozumiał niczego - tępo wpatrywał się w ogień, powstrzymując napierające do oczu łzy. Oaza. Bezpieczne miejsce. Nie chciał żadnej cholernej Oazy - chciał Londynu, takiego jakim był jeszcze przed paroma miesiącami, zanim wszystko poszło nie tak, jak powinno. Złość mieszała się z żalem, a żal z niedowierzaniem w niekończącej się serenadzie zbyt silnych uczuć skumulowanych teraz w bezmyślne otępienie.
Na tle ognia dostrzegł ruch, odkąd tu siedział musiało minąć już kilka godzin. Mało kto zostawał na nogach tak późno, drgnął mimowolnie - krzywiąc się z bólu, rozdarta rana paliła przy każdym poruszeniu - choć przecież wiedział, że na wyspie nic mu nie groziło. A już na pewno nie od niej, sylwetka nabierała kształtu. Dziewczyna, bardzo ładna, jak zjawa, z lekką sukienką poszarpaną wyspiarskim wiatrem. Musiała tu mieszkać.
Początkowo nijak nie zareagował na jej obecność, choć kątem oka dostrzegł zbliżającą się sylwetkę. Tak samo nie zareagował na jej słowa, nie od razu, dopiero po czasie odciągając wzrok od płomieniu ku niej, zadzierając brodę lekko w górę - dopiero teraz dało się dostrzec opatrunek wychodzący spod ubrania na szyję.
- Ktoś tu wciąż na pytanie czy wszystko w porządku odpowiada, że wszystko jest w porządku? - Jego spojrzenie zdawało się mówić pewnie więcej niż słowa, było pełne żalu, niewysłowionego bólu i zmęczenia, pełne tęsknoty za światem, który znał. Który pozwalał mu żyć. Im wszystkim - żyć. Jego mama nie żyła już wcale. I on też - otarł się o śmierć. - Nic nie jest w porządku, to miejsce jest chore - rzucił, chyba bardziej do siebie. Ten świat był chory. Pokręcił przecząco głową, naprawdę pytała go, czy nie było mu zimno, kiedy spacerowała tu w tym stroju? Zamknął oczy, policzył do trzech. Weź się w garść, Marcelu. - Przepraszam - Nie chciał brzmieć obcesowo, słowa same szukały ujścia. Ale ona - nic mu nie zrobiła. - Środek nocy to chyba nie jest najlepszy moment na samotny spacer - zauważył, badając spojrzeniem linie jej twarzy, nie znał Oazy, nie znał tego miejsca i nie wiedział, jak się tu żyje - spędził tu raptem kilka dni. Nie wiedział, na ile można było ufać tutejszym. Ale przed chwilą widział alkohol, który sprzyjał rozluźnionym nastrojom.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Gwiezdny las [odnośnik]19.11.20 11:47
Cisza stała się jej przyjaciółką. Powierzchownie blada i niewiele znacząca, ale wewnątrz – pełna barw, odcieni, kolorów myśli, które ganiały się ze sobą, rozbijając spektakularnie, sypiąc iskrami, rozpalając w głowie świeże obrazy i na nowo odtwarzając te, które zdołały już zakotwiczyć się w umyśle. Czasami słyszała też dźwięki doczepione do owych ruchomych zdjęć, urywane, zniekształcone, ale wciąż żywe, podnoszące się z popiołów zapomnienia wkrótce po tym, jak Josie traciła zainteresowanie powierzonym jej zadaniem. Z biegiem czasu jednak bledły – na szczęście. Dzisiaj zdawały się gasnąć prędko jak zdmuchnięty z knota świeży płomień, pozostawał po nich cieniutki strumyczek dymu, płynący gdzieś w eter, daleko, jak najdalej od młodego umysłu, które zamiast traumy szukało życia.
W Oazie było go mnóstwo, ale większość tego życia przejęte było strachem, który, choć wokół zapewniano o bezpieczeństwie, nie odpuszczał, pazury zatopił w miękkich tkankach tak mocno, że ciężko było go teraz oderwać. Pamiętała, jak matkę budził każdy szept i szmer, gdy spędzali tutaj swoją pierwszą noc, jak budziła się z płytkiego snu ze wzrokiem wlepionym w drzwi, w futrynę okna, w deskę, która skrzypiała z niewiadomego powodu. Świeca paliła się wtedy całą noc, a stopiony wosk musiał zgasić knot tuż przed świtem. Josie, patrząc w twarz matki, zastanawiała się, ilu czarodziejów i czarownic w Oazie czuło to samo – czy ich historie były to siebie iluzorycznie wręcz podobne, czy czuli ten sam strach, ten sam żal i tęsknotę za tym, co utracili? Sądziła, że tak. Może dlatego patrzyła od tamtej pory na mieszkańców azylu w sposób bardziej wyrozumiały, bliższy. Rodzinny.
Czasami. Rzadko – odpowiedziała, decydując się na razie stać w miejscu. Bała się, że jeśli usiądzie obok, spłoszy go albo wtargnie w intymną przestrzeń, którą z nikim nie chciał się dzielić. Rozumiała to. Też miała takie miejsce. Ale czasem brakowało jej po prostu kogoś, kto stałby obok i doglądał. Zapytał, czy wszystko w porządku. – Większość z tych, którzy ledwo tutaj przyszli, reaguje jak ty. Domownicy odpowiadają, że wszystko jest tutaj w porządku. Tutaj, nigdzie indziej – chociaż wielu rzeczy brakowało, było w porządku. Zakon Feniksa mówił, że tutaj jest bezpiecznie, a bezpieczeństwo w czasie wojny było jedyną pożądaną wartością. Lekko zmarszczyła brwi, gdy odpowiedział. Nastroszył się jak kot, złość wylała się poza srebrne krawędzi czary. Mogła poczuć się urażona i uciec, fuknąć w podobnym tonie, ale… rozumiała. Rozumiała, że kiedy coś tracimy, złościmy się na wszystko dookoła, bo nic już nam tego nie wróci. Nie było zdolnych do tego sił. Rozumiała, bo czuła całkiem niedawno to samo. – Nic się nie stało – przyjęła przeprosiny i wsunęła dłonie do kieszeni swetra. Opuszki odnalazły w jednej z nich cukierki mamy, ptysiowe landrynki, które tak uwielbiała. Zostało jeszcze kilka. To zabawne, że nie zajadała się nimi sama. Wszystkie oddawała dzieciom w Oazie albo proponowała Josie. – To prawda – uśmiechnęła się lekko, wyjmując jedno zawiniątko i podając mu je jak gdyby nigdy nic. – Landrynkę? – i równie niewinnie wróciła do tematu, wciąż rozbawiona jego uwagą. Powinna być już w łóżku, zgadzała się z tym, a stała tutaj, w środku nocy, przy ognisku, rozmawiając z nieznajomym. Nie, nie było w tym nic zabawnego. Może to wynik niewyspania, zmęczenia, dogłębnej potrzeby odpoczynku. – Nie mogłam zasnąć, ale ty chyba masz ten sam problem. Nie widziałam cię wcześniej. Od jak dawna tu jesteś?
Gdy odwrócił twarz w jej stronę, przyuważyła opatrunki. Sposępniała odrobinę, jasne oczy nieco pociemniały. Żałowała, że cokolwiek złego go spotkało, że ktokolwiek podniósł na niego różdżkę albo dłoń trzymającą ostrą brzytwę. Był taki młody, może tak młody jak ona, może nieco starszy – nie powinien tego doświadczać.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Gwiezdny las [odnośnik]21.11.20 0:38
Spojrzał na nią - wciąż stojącą w pobliżu - przez tańczące płomienie, nie mogła być starsza od niego. Wojenny dramat ciągnął za sobą wiele ofiar, wiek nie miał znaczenia, znaczenie miała tylko pozycja i pieniądz, bo bogatych ta straszna zawierucha... zwyczajnie nie sięgała. Różnica w czystości krwi nie miała większego znaczenia, była tylko nazwą, ideą uzasadniającą bezmyślną przemoc i zaspokajanie sadystycznych rządz popieprzonych psychopatów. Takich jak tamten człowiek - kiedy zamykał oczy, widział swoją matkę. Pozbawioną godności, zalaną krwią i w niczym nie przypominającej już żadnej ludzkiej istoty. Kiedy nastawała cisza, słyszał jej krzyk i śmiech tamtego człowieka, tak okrutnie lekceważący jego obecność. Kiedy nie myślał, czuł, każdy fragment ciała pulsujący tępym bólem. Blizny były świeże, a niektóre z ran bardzo poważne. Gdyby władza w dłoni nie wróciła mu w pełni, w cyrku stałby się bezużyteczny.
Czasami. Rzadko. Potrząsnął przecząco głową, może jej pytanie było głupie, ale odpowiedział na nie równie głupio. Nie należał do tych, którzy ledwo tutaj doszli. Nie doszedł tu wcale. Nie pamiętał drogi. Nie był nawet przytomny. I nie powinno go tutaj być, miał dzisiaj występ - chyba, trochę się ostatnio gubił w kalendarzu - pewnie wszyscy w cyrku są wściekli, że go tam nie ma - ale w tym stanie i tak nie mógłby wziąć w tym udziału. Znów budził się w nim sprzeciw, życie poza tym miejscem wciąż istniało - czy czarodzieje, którzy przebywali tu na co dzień, z wolna oswajali się tym miejscem? Nie trzeba było mu wiele, od paru lat spał w wąskim wagonie, ale niczego nie kochał równie mocno, co swobody.
- Co próbujesz przez to powiedzieć? - zapytał z buntowniczą iskrą w oku. Już nie gorycz, złość zatańczyła na jego twarzy. - Że to możliwe - zapomnieć o tym, co dzieje się na zewnątrz? Ludzie tam giną - Jego głos lekko zadrżał, miał to rzucić lekko, bez kontekstu. Nie potrafił, po raz kolejny przywołując ku sobie ostatnie spojrzenie swojej matki. Gdyby tylko zebrał się na odwagę wcześniej. To była jego wina. Jego odpowiedzialność. - Ani tu, ani nigdzie, nigdy nie będzie dobrze, nie, póki to się dzieje - A działo się już tak długo, ile to minęło miesięcy od pierwszego mordu dokonanego za przyzwoleniem władz? Czuł się słaby i bezsilny, zrezygnowany i przerażony. Oczyma wyobraźni wciąż ją widział, ją i jej rozwleczone cuchnące flaki. Była za życia taka elegancka. Miał w sobie dużo gniewu - i choć wiedział, że nie powinien go kierunkować naprzeciw przypadkowej dziewczyny, nie potrafił poradzić sobie z nim inaczej. Ale ona nie była zła. Spojrzał na wyciągnięty w jego stronę cukierek, kręcąc głową, by odwrócić wzrok z powrotem do ognia - po chwili zawahania w końcu wziął go między palce, niepewnie jak zwierzę przy obcym. Nieco niezręcznie, pociągnął ku niemu lewą rękę, choć ewidentnie był praworęczny - na wiodącej miał jednak opatrunek. Błyszczący papierek odbił blask pobliskiego ognia, zamiast podziękować - prychnął, opuszczając dłonie i lawirujący między nimi cukierek gdzieś poniżej kolan, wpatrując się znów w ogień i jego tańczące języki. Z niedowierzaniem. Ze złością. Ze sprzeciwem.
- To pomaga ci zapomnieć czy pamiętać? - zapytał w końcu, przenosząc wzrok ku niej. Smak zewnętrznego świata musiał być w tym miejscu czymś więcej, ale w tym momencie tego nie rozumiał. Nie rozumiał zresztą niczego. Dopiero co przeprosił ją za obcesowe zachowanie, nie powinien być wobec niej zbyt ostry. Jej też trudno było usnąć. Szczerze wątpił, by Zakon Feniksa krył tutaj tych, którzy nie potrzebowali pomocy, nie mogła się tu znaleźć bez powodu. - Nie wiem - odpowiedział jej w końcu, zadziwiająco jak na swój stan otwarcie. Może to zmęczenie, brak snu, a może bezradność, której nie potrafił dłużej trzymać w sobie. Nie był przytomny, nie wiedział nawet, jak długo. Nie wszystko z tamtego dnia pamiętał. - Od niedawna - skonkretyzował trudny do uchwycenia termin. Przybrał na twarz niechętny grymas, nim odniósł się do jej słów szerzej, to wszystko wciąż było dla niego zbyt trudne. - Wszystkich tu znasz? Brzmisz, jakbyś mieszkała na wyspie od lat - Wzdrygnął się lekko, gdy znad morza zawiała chłodniejsza bryza, jesień z wolna dawała o sobie znać. Oparł brodę na splecionych, wspartych o kolana ramionach, wciąż przyglądając się płomieniom, jakby uparcie - chciał w nich coś dostrzec. - Ale nie jesteś jedną z nich - z Zakonników. Nie wiedział tego, zgadywał, wydawała się zbyt młoda. Ktoś zapędził ją tutaj w kozi róg, zupełnie jak jego. I jak on, nie potrafiła najwyraźniej spać.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Gwiezdny las [odnośnik]21.11.20 21:00
Czyjąś złość się czuje. Ona elektryzuje przez palce, przez głos, strzela ze źrenic cieniutkimi impulsami, od których każdy wolałby trzymać się z daleka. Josie jednak wciąż stała – świadomie, co gorsza, pozwalając, by te iskry sypały się na jej koszulę nocną sięgającą kostek, na sweter, siłą wyobraźni paliły drobne sploty i supełki, nitki, docierały do skóry i nieprzyjemnie łaskotały. Skrzywiła się lekko, z mieszanymi uczuciami przyglądając się jego twarzy, od której czuło się gorąc podobny do tego promieniującego z ogniska – nie ciepło, nie blask, tylko temperaturę, dokładnie tę, która zmuszała do odwrócenia wzroku, która parzyła. To było nieprzyjemne uczucie, bo zdawało jej się, że całą złość kieruje właśnie na nią – mimo przeprosin. Czy była czemukolwiek winna? Nie, oczywiście, że nie.
Mówisz to tak, jakbyś za tę śmierć obwiniał mnie – odpowiedziała łagodnie, ale twardniejące w powietrzu zgłoski miały nadać jej pewności siebie, której od czasu dostania się na wyspę nieco jej brakowało. – Też nie chciałam tu być. Chciałam być w domu, który mi zabrano, ale jego nic nie wróci i… i trzeba żyć dalej – westchnęła na koniec. Nie chciała przez to przechodzić po raz kolejny. Dziadek mówił jej, że niewypowiadanie na głos obaw sprawia, że te przestają się odzywać, milkną. Więc nie mówiła o problemach. Zaklinała w ten sposób rzeczywistość, na siłę wyciągała z niej wszystko to, co znikało w oczach. To działało. Na razie. – Oni chcą, żeby wszystko było w porządku. Czarodzieje teraz pragną tego jak wody. Takich wiadomości, tych dobrych. A kiedy przychodzą same złe, to wychodzą chyba z założenia, że trzeba stworzyć je samemu. W Oazie to trochę łatwiejsze, bo mówią, że tutaj nic nam nie grozi.
Względem podarowanego cukierka zachowywał się jak kot, który jest wyjątkowo głodny, ale za bardzo boi się człowieka, by podejść i przyjąć z jego ręki prezent, sycący posiłek, którego od tak dawno nie smakował. Gdy już ostatecznie podchodził, każdy ruch dłonią witany był stroszącą się sierścią. Budowanie zaufania na początku wywoływało dyskomfort – długie chwile oczekiwania, nienachalna obecność, cierpliwość nie patrząca na przesuwające się wskazówki zegara. Dziadek mówił, że zawsze warto, nieważne, ile wymaga to trudu – zawsze warto. Zwierzę, które ufa, jest szczere, oddaje ci to, co ma najcenniejsze i nigdy nie robi tego z łaski. Josie pomyślała, że chłopak siedzący przed nią wpasowywał się w te słowa. Jego złość była szczera, pretensje, żal, którym opływały wyciskane przez zęby słowa – to wszystko było surowe, nie udawał, że mimo bólu wszystko gra. Nie udawał, że nie był skrzywdzony.
To? – z lekkim zdziwieniu uniosła brwi i uniosła lekko cukierek, który wzięła dla siebie. Zadał ciekawe pytanie. Mogła powiedzieć, że to tylko cukierek, ale… był chyba czymś więcej. Mama zawsze brała je znikąd, wyciągała je z kieszeni, ale wyglądało to tak, jakby ta kieszonka w jej pięknej, bordowej sukience nie miała dna, papierki wciąż w niej przyjemnie, cicho szeleściły. Jeden po obiedzie i czasami jeden po kolacji, ale przed umyciem zębów, na słodki sen. – Nie wiem – odpowiedziała, równie szczerze, co on. Uśmiechnęła się kątem ust. – Bo wyniosła je stamtąd… – z zoo. Nie, Josie, wypowiadane krzywdy stają się wyraźniejsze. – Mama. To sweter mamy, zawsze nosi je w kieszeni. – wsunęła landrynkę do ust, sreberko zgniotła, trzymając je wciąż pod palcami zaciśniętymi w pięść. Obeszła ognisko, żeby usiąść po jego drugiej stronie, obok chłopca, wciąż blisko, ale z bezpiecznym dystansem. Odetchnęła spokojnie, ciasno okryła się swetrem. Pokręciła głową. – Mieszkamy tu jakiś miesiąc. Ludzi się zna, niektórych tylko z twarzy, innych po imieniu. Spędzamy właściwie większość czasu razem. – sięgnęła prawą dłonią do piasku, był chłodny, przygotowywał się do nocy. – Nie, ja nie umiem walczyć. Nie nadawałabym się tam. – podniosła wzrok na jego oczy, błękitne krążki skupione na tańczącym z wiatrem ogniu, odbijające od siebie jego iskrzące języki. – Przykro mi. To musiało być bolesne.
Nie wiedziała, co się stało i być może operowała zbyt wielkimi ogólnikami, ale poznała już smak cierpienia i nie życzyła go nikomu, dlatego tak bardzo chciała mu ulżyć – choć tak trywialnymi słowami.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Gwiezdny las [odnośnik]22.11.20 20:10
Pokręcił przecząco głowę, jakby nie dostrzegł w jej słowach subtelnego upomnienia, złość, gniew, przyćmiewały zdrowy rozsądek - wpatrywał się w ciszy w tańczące płomienie ognia, czując od nowa wzbierającą się w nim energię - zacisnął dłonie na leżącym przed nim kawałku drewna przygotowanemu na dorzucenie do ognia przez któregoś z czarodziejów siedzących tu wcześniej. Wzburzona krew szybciej popłynęła w żyłach, wywołując pieczenie w najgłębszej ranie, które zbył krótkim grymasem. Nie mógł winić nikogo, mógł winić tylko siebie. Gdyby nie był tak głupi, gdyby zrozumiał wcześniej, że musi o nią zadbać, bo nikt inny tego nie zrobi, pewnie wciąż by żyła. Gdzie był jego ojciec? Miał czystą krew, jako jedyny pozostawał bezpieczny. Jako jedyny - mógł pomóc im obojgu. Nie zrobił tego, nie odezwał się słowem. Bo w tym cholernym świecie każdy dbał tylko o siebie. Trudno było mu zaakceptować - że i on się tak zachował, a jego matka zapłaciła za to najwyższą cenę.
Mówiła, że nic jej nie wróci domu. On nawet nie miał domu, spał w starym ciasnym wozie na terenie cyrku, a w obecnej chwili był tak przytłoczony własnym nieszczęściem, że nie potrafił dostrzec cudzego.
- Trzeba żyć dalej - powtórzył po niej, nieprzerwanie wpatrując się w żywioł. Lekko przyszły jej te słowa, pokręcił głową z niedowierzaniem. - Gdzie? Tutaj, z dala od wszystkiego? Zabrali nasz świat. Zawłaszczyli go sobie, jakby należał do nich. Mamy żyć dalej, udając, że nic się nie dzieje? A co z tymi, którzy już nie żyją? Oni też mają żyć dalej? - Ostatnie słowa wyrzucił z siebie z odrazą, gniewnie. Uniósł ku niej spojrzenie, jakby oczekiwał, że będzie znała odpowiedzi na te pytania. Jakby nie rozumiał, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę. On jeszcze do niedawna - wypierał z głowy przynajmniej część tego dramatu, otoczony kolorowym światem cyrku. Od wewnątrz jego barwy nie były tak żywe, wydawały się zaprószone kurzem, krwią, potem i łzą, ale wciąż daleko było im do szarej codzienności większości. Krwawej codzienności. - Nic nigdy nie będzie w porządku tylko dlatego, że ktoś tak powie - stwierdził gorzko, bo choć stwierdzał oczywistość, pojął ją dopiero teraz. Całe lata mówił tak mamie, nie chcąc jej niepokoić. Kazano mu tak mówić teraz - w cyrku. Ale wystarczyło z niego wyjść, by pojąć, jak bardzo nic nie było w porządku. Nie dało się spędzić w bańce całego życia. - Złe wiadomości nie znikną tylko dlatego, że będą je ignorować - kontynuował, z tą samą gniewną iskrą w głosie. - To w ogóle prawda? Że nic tu nie grozi. Zewsząd otacza nas woda, a nad nami jest niebo: da się tu dopłynąć i da się tu przylecieć. Ale nie da się stąd uciec. W razie ataku ci wszyscy ludzie zginą, bo nie będą się mieli gdzie schować. - My też? Szukał spojrzeniem jej oczu, mówił więcej niż myślał. Była spokojna, tak jakby nic jej tutaj nie ruszało: nie potrafił tego zrozumieć, parę dni temu po raz pierwszy w życiu na własne oczy ujrzał śmierć. W przerażająco brutalnej odsłonie - a z tym nie potrafił sobie poradzić. Nie powinien był wypowiadać tych słów na głos, ale nie potrafił też zachować ich w sobie.
Odjął od niej spojrzenie, wracając nim ku płomieni, gdy wspomniała o własnej matce. Wpatrywał się w nie tak intensywnie, że jego oczy mogły wydać się szkliste. Nie zapomni nigdy: odoru śmierci, poszarpanej skóry, wyciągniętych z bebechów jelit, jej spojrzenia, kiedy to robił - wciąż żywej. Na samą myśl ogarniał go paraliż, dreszcz strachu, choć zawsze wydawało mu się, że nie bał się niczego - że na kole podwieszonym pod sam sufit cyrkowej areny oswoił strach lepiej, niżeli cyrkowy treser trzymane w klatkach lwy. Tak bardzo się mylił. Powiódł - odruchowo - wzrokiem za dziewczyną, kiedy obeszła ognisko, by zasiąść naprzeciw, przez ogień odnajdując ruch jej palców wokół szeleszczącego papierka, w który owinięty był cukierek. Przez chwilę milczał, mógł się wydać nastroszony, ale bezpieczna odległość mu służyła. Siedział tu, bo chciał być sam. A może tylko mu się tak wydawało.
- Moja mama nie lubiła słodyczy - odparł, nieznacznie łagodniej, obracając między palcami landrynkę. Nie rozpieszczała go, ale to dlatego, że nigdy nie mieli pieniędzy. Jego głos zadrżał, ale nie wycofał się mimo to. Może ośmieliła go jej szczerość, a może otwartość. - Czasem piekła ciastka orzechowe. - Dawała mi je, kiedy ją odwiedzałem, razem z suchym chlebem dla koni i rosołem w słoiku, choć mówił jej, że w cyrku dbali o wyżywienie. Nie wierzyła mu, bo zawsze był chudy. Nie rozumiała, że musiał być. Ale to nic, już nigdy więcej tak nie pomyśli. - Z domu? - zapytał, może chcąc jednak uciec od tego tematu, może - jednak pragnąc towarzystwa. Tęsknotę zrozumieć potrafił. - Gdzie mieszkaliście wcześniej? - zapytał, dopiero teraz powracając spojrzeniem ku jej twarzy. Musiała być w podobnym wieku co on. I mieszkała tu od miesiąca, nie aż tak długo, zważywszy na zaostrzającą się sytuację. - Miesiąc - Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Nie potrafił zrozumieć. Trącał temat jak pies nosem, nie chcąc go zaakceptować w pełni. - Jak? - Jak mieszkacie, jak się tu znaleźliście? Sam nie był pewien, o co pytał. Abstrakcja tego miejsca też go przytłaczała. Zamknięta wyspa, Oaza, tak daleka od kolorowej sceny, na której dorósł. Zdążył już dostrzec, że wyspa miała swoją organizację, ale nie potrafił jej zrozumieć - większość ostatniego czasu spędził we śnie, u Billy'ego, regenerując rany.
Nie odpowiedział na wyrazy współczucia, odwrócił wzrok gdzieś w bok. To wciąż było zbyt trudne. Zbyt niewygodne. Niewiarygodne. Nie rozumiał unikania trudnych tematów, ale sam nie potrafił podjąć własnych, zgubił się, gdzieś między rzeczywistością, a tym, co nierzeczywistym się przynajmniej wydawało, niczym i wszystkim zarazem.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Gwiezdny las [odnośnik]25.11.20 23:27
Ubodło ją to, z jaką pogarda odpowiadał na jej słowa, które w pokrętny sposób starały się unaocznić mu, że jest doskonale świadoma zagrożenia, ale rozumiała też konsekwencje ucieczki przed nim. Dopiero dotarło do niej, że była w znacznie lepszym położeniu niż on sam, który ledwo co uszedł z życiem – grubość opatrunków i bladość cery musiały być na samym szczycie góry lodowej objawów. To nie znaczyło jednak, że teraz miała zamiar klepać go uparcie po ramieniu i pozwalać, żeby atakował ją bez powodu. Powinna oblać go kubłem zimnej wody, może to by mu pomogło wziąć się w garść, pomyśleć inaczej, wstać i iść, powoli, ale uparcie do przodu. Bo tak powinno być.
Ale nie wzięła różdżki. Wiśniowe drewno leżało na krześle tuż przy łóżku, właściwie pewnie wyglądało z kieszeni sukienki. Westchnęła cicho.
Jak możesz mówić o wojnie tam, skoro w tobie szaleje jeszcze większa? – wydawało jej się, że swoim tonem przez krótką chwilę, zaledwie mrugnięcie powieką, zaczęła imitować jego tembr; zgłoski zalśniły wewnętrzną złością, młodą i zdolną do zaprószenia pożaru, którego na próżno było gasić. – Jesteś uparty. Uparty i zaślepiony. Jest mi przykro, że cię to spotkało – cokolwiek to było, ale to już było. Zmarli już nie cierpią i nie boją się jak my, a my nie musimy bać się o nich. Co się z nami stanie, jeśli będziemy w kółko powtarzać jak jest źle? Nic się w ten sposób nie naprawi. – zacisnęła zęby. Kłócili się. Kłócili się o to, co nieuniknione, co niezdolne do odwleczenia. Kłócili się o śmierć. Przejmujący chłód na chwilę zacisnął swoje palce na jej żołądku. Byli dziećmi zagarniętymi przez wojnę, zmuszonymi patrzeć na to, jak się umiera w męczarniach, jak cierpi się pod czyjąś komendą, zmuszonymi uciekać z dala od tego, co do tej pory stanowiło dom. – Tu nie można dolecieć ani dopłynąć – jej głos, choć wciąż poniekąd spokojny, nie mógł pozbyć się z siebie znamion wypowiedzianych słów i emocji, jakie w nie włożyła – nie od razu. – Nowi po prostu się pojawiają. Tu nie ma łodzi, a latanie na miotle nad morzem jest niebezpieczne. Ponoć w wodach żyją węże morskie, dlatego nie można się do nich zbliżać. – stopniowo ton wracał do normalności, spłaszczał się, nanosił mruczące tony. Palce powoli zaczęły przesiewać piasek, wyłapując co większe muszelki i drobne, kolorowe oczka. Było ich tu mnóstwo, nieco matowe, ale cieszące oko. Uniosła wzrok, spotykając się z tym należącym do niego. Pod otoczką nieukierunkowanej złości i nagich pretensji zdawał się być… spłoszony. Jak skrzywdzone zwierzę. Zasiał w niej ziarno niepewności. Kto miałby zaatakować Oazę? Kto miałby atakować zoo pełne niewinnych zwierząt? Przełknęła ślinę, zaciskając zaraz usta. Nie myśl tak o tym, Josie. Nie tędy droga.
Nie lubiła. Piekła. Robiła to – kiedyś. A teraz?
Już ich… nie piecze? – nie wiedziała, jak delikatnie o to zapytać, nie chciała, by po raz kolejny zaatakował ją swoim głosem, ale tym razem – mając ku temu powód. – Słonie lubią ciastka orzechowe. Lubią orzechy – nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Może te krzywdy, tak skrupulatnie chowane, w końcu wydostawały się ze swojej skrytki; odnalazły drogę na zewnątrz, może to on otworzył drzwi. – W zoo. W Whipsnade Village – nie patrzyła już na niego. Patrzyła na swoją otwartą dłoń, na której odgarniała drobne ziarenka piasku od jasnych, żłobionych subtelną dłonią wodnego żywiołu muszli. – Oskarżyli nas o ukrywanie mugoli. Kiedy żadnego nie znaleźli, wszystko spalili. A z… zwierzęta… – zabili. Zaszlachtowali je jak bydło. Jak nic. Jak mięso. A one chciały żyć. Nie chciały tej śmierci i uciekały, w popłochu raniąc swoje ciała, nie wiedząc, co zrobić. Palce mimowolnie zgięły się, a oczy uniosły do ognia, wpatrywała się w niego uparcie, szukając w trzaskających płomieniach jakiejś nadziei, o której przed chwilą tak odważnie mówiła. Żyć dalej. – One wszystkie zginęły. – nie wiedziała, czy wilgoć napływająca do oczu była spowodowana żarem, czy jednak smutkiem, który w końcu mógł znaleźć fizyczne ujście. Pochyliła się tak, by skrzyżować ramiona na kolanach i oprzeć na nich brodę. – Na lekcjach obrony przed czarną magią profesor opowiadał nam o zwodnikach i boginach, o dementorach nawet. Ale i tak największymi potworami są ludzie.
Jej głos przycichł, sposępniał, stwardniał.
Gość
Anonymous
Gość

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Gwiezdny las
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach