Wydarzenia


Ekipa forum
Wejście
AutorWiadomość
Wejście [odnośnik]05.05.20 16:59

Wejście

Pozwalając jej przejść przez przedsionek i dalej do salonu znajdującego się tuż za drzwiami przy schodach, wpuszczał ją do miejsca, gdzie niewiele innych osób przebywało. Czy to z Lyallem, czy w ogóle... To miejsce było puste, pozbawione domowego ciepła, a chłód bijący od ścian nie pochodził wcale z przykrej pogody. To ta atmosfera była martwa. Zupełnie jak jej właściciel.

[bylobrzydkobedzieladnie]


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.


Ostatnio zmieniony przez Lyall Lupin dnia 04.12.20 12:46, w całości zmieniany 2 razy
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]09.05.20 13:55

1  V


Porzucając Londyn nie wiedziała co będzie dalej. Te wszystkie rzeczy, które składały się na jej życie, jednej nocy stały się niczym. Były dni, które sprawiały że ciężko było jej uwierzyć że jeszcze będzie w stanie stanąć na nogi, poskładać w pośpiechu porozrywane kawałeczki siebie. Nie chciała się nad sobą użalać. Nie lubiła tego. Nie cierpiała siebie w takim stanie. Brakło jej jednak wiary. Były też te lepsze dni, gdy po prostu brała się w garść i z właściwą sobie wytrwałością próbowała to rozwiązać. Potrafiła uwierzyć, że potrzeba cierpliwości, żeby chociaż w najmniejszym stopniu zrekonstruować to co było budowane przez lata.
Odkąd wróciła do pracy czuła się znacznie lepiej. Tak łatwiej było stanąć na nogi - zająć się czymś, oddać się temu, nie pozwolić pochłonąć się myślom. Gdy pozostawała w zastoju, dopadała ją apatia. Czasami dobrze było się zatrzymać. Dać sobie czas na kilka głębokich oddechów, podjąć próbę szybkiej analizy faktów, podsumowań. Nie mogła jednak znieść tego, gdy chwila ta się przedłużała - znów wpadała w znane schematy, powtarzanie tych samych paranoicznych myśli, zaczynała zapętlać się we własnym umyśle. Zbyt mocno analizowała, rozsądek zaburzały mniejsze czy większe paranoje. Przestawała odpoczywać, a zaczynała męczyć się z samą sobą. Potrzebowała zajęcia, konkretnych działań, mobilizacji. To właśnie pozwalało jej funkcjonować - organizacja dnia, zmęczona głowa, realizowanie zadań i nie oglądanie się za siebie. Nie zarabiała wiele. Właściwie nie za bardzo mogło się to równać z tym co dostawała za pracę w Mungu. Było jednak wystarczająco by miała pewność, że uda im się przeżyć kolejny miesiąc z perspektywą na nie wylądowanie w rynsztoku jeszcze następnego.
Zrywając ulotkę nie myślała wiele. Czuła się dobrze w domu Vane’ów. Było w nim ciepło kochających się ludzi. Już niedługo mieli tworzyć rodzinę. Dlatego nie powinna nadużywać ich gościnności. Musiała znaleźć jakieś miejsce dla siebie, dla Melanie. Cena wydawała się być w zasięgu jej ręki, zresztą nie mogła być wybredna. Lepsze opcje nie istniały. Mogła jedynie szukać tej najbardziej odpowiedniej.
W końcu dotarła do domostwa położonego przy Old Place. Zadzwoniła do drzwi, zaciskając w dłoni oderwany z tablicy ogłoszeń skrawek papieru. Odpowiedziała jej jedynie cisza. Zeszła z kamiennych schodków, rozglądając się dookoła. Z ciekawością badając okolice. Dom nie wydawał się być zaniedbany, ale nie zaobserwowała tych małych elementów, które mogły świadczyć o osobie gospodarza. Nie było ozdobnych doniczek z ziołami, ukrytych za firanami okna, ani żadnego innego śladu mieszkańców. Dom nie sprawiał wrażenia opuszczonego, ale po prostu pustego. Nie wiedziała jak sprecyzować to wrażenie.
Drzwi zaskrzypiały, a ona odwróciła się gwałtownie, jakby speszona swoją wścibskością. Chociaż minęły długie lata rozpoznała go od razu. Ludzie nie zmieniali się tak bardzo, żeby mogła zapomnieć. Przez chwilę poczuła się tak jak dawno temu, gdy milczeli, bo bali się do siebie mówić. W tym wypadku to była jednak tylko Rose, stojąca przed prawdopodobnie jego  domem, pozornie bez żadnego większego powodu, po wielu latach bez słowa. Uniosła dłoń, w której wciąż trzymała kartkę.  - Znalazłam ogłoszenie - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Chciałabym wynająć pokój - postąpiła kilka kroków w przód - jeśli oczywiście wciąż jest aktualne. - dodała z zawahaniem. Nie mogła nie poczuć tej ciężkości, która opanowała sytuację. Co powinna powiedzieć najpierw? Witaj, ile to już lat? Jak się trzymasz? Piękny dom. Jak długo tu mieszkasz?  . Nigdy nie była dobra w niezobowiązujące rozmowy, rzeczy które należało powiedzieć, żeby nie wyjść na nietowarzyską  czy dziwną. Zresztą jak sądziła - w tej chwili to nie było tak ważne. W tej chwili stała na jego ganku i nie do końca wiedziała co nastąpi dalej. Potrzebowała kilku tropów by odnaleźć się w tej sytuacji.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Wejście [odnośnik]15.05.20 17:28
Lyall opuszczając Wielką Brytanię, nie czuł się winny w żaden sposób. Wraz ze zmasakrowaniem kobiety, którą kochał i z którą chciał spędzić resztę życia, stracił jakikolwiek sentyment czy poczucie przynależności do ziemi przodków. Zupełnie jakby wszystko kim był, zginęło tamtego dnia wraz z przygniecionym stropem jaskini wilkołakiem. To właśnie wtedy zaczęła się jego pełna nienawiść do dzieci luny, która narastała w nim od lat, by wraz z utraceniem ostatniego bastionu spokoju, który wprowadzała Laurel, oddać się ciemności. Wcześniej już wiedział, że powstrzymywał się w wielu przypadkach. Że jeszcze posiadał hamulce blokujące go przed podjęciem ekstremalnych decyzji oraz działań, ale po tym wszystkim... Nie miał dla kogo i po co się powstrzymywać. Nie, gdy przemoc, którą stosował była skuteczniejsza niż powzięte wcześniej środki ostrożności. Wilkołaki nie zamierzały dawać mu taryfy ulgowej, dlaczego więc on miałby się z nimi obchodzić inaczej? Zdawał sobie sprawę, że wśród przeklętych znajdowały się dzieci, jednak co to zmieniało? Co to zmieniało, gdy przepoczwarzały się w bestie? Lyallowi nie przychodziło to z łatwością, jednak ta robota nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Albo miało się wykonać zadanie, albo zginąć. To nie on był straszny, lecz świat, który ich otaczał, jednak czarodziej nigdy się nie wybielał. Wiedział, czego dokonał i co jeszcze zamierzał. Przesycony gniewem do całego istnienia, wypruty z pozytywnych emocji, nasiąknięty chęcią zemsty poszukiwał powodu swojego nowego życia — tego, który zapoczątkował jego upadek. Trwało to już wystarczająco długo, jednak brygadzista wiedział, że teraz nie miało mu już nic stać na drodze. Wręcz przeciwnie — lokalnym władzom zależało na wyplenieniu chorych jednostek, umocnieniu silniejszych, pozbyciu się i odizolowaniu słabych. Czego mógł jeszcze chcieć? Wiedział, że cokolwiek miało się dziać, zamierzał dorwać skurwiela i zamknąć za sobą jeden rozdział. By przejść do następnego, w którym zemsta wciąż rządziła. Tym razem za śmierć siostry. Ramię w ramię z Randallem węszyli, wiedząc, że ich uciekinier nie miał już zbyt długo pozostawać niezauważonym, bo chociaż w Brytanii panował chaos, wciąż zostawiał wiele śladów. Przeznaczyli na to cały jeden pokój, a ze względu na brak zajęcia, starszy z bliźniaków spędzał tam naprawdę sporo czasu.
Właśnie z tego powodu Lyall zdecydował o wywieszeniu ogłoszenia o wynajmie. Jego brat nie posiadał żadnej pracy, a z pensji brygadzisty ciężko było utrzymać samemu dom i dwie osoby. Już i tak czarodziej widział swoją dodatkową okazję w nielegalnych walkach, jednak to było ryzyko. Dodatkowy sąsiad nie był żadnym ryzykiem — bracia nie używali piętra, do którego można było wejść oddzielnie, a Randall i tak przez większą część czasu bez przerwy używał swojej metamorfomagii. Potrzebowali pieniędzy, a poszukanie kogoś chętnego na całkiem przestronne mieszkanie mogło rozwiązać ich problemy. Lub właściwie problem Lyalla ze swoim bratem. Przez kilkanaście dni panowała całkowita cisza przerwana pojawieniem się małżeństwa, które jednak zrezygnowało dość prędko po stanięciu przed budynkiem. Cena nie była wygórowana, ale nie była też najniższa — w grę w końcu wchodziło całe piętro do wynajęcia i niektórzy z londyńskich uciekinierów nie zamierzali łapać się czegoś tak sporego. Dolina Godryka nie była również całkowicie odcięta od wpływów Ministerstwa. Dla Lupina jednak priorytetem były inne zajęcia, dlatego nie przykładał do tego zbyt wielkiej wagi. Na dobrą sprawę mieszkanie mogło stać puste jeszcze lata, dlatego nikogo nie wyczekiwał. Nikogo się nie spodziewał. Akurat stał w kuchni, przygotowując coś mdłego dla siebie i dla leżących na ziemi psów, gdy rozbrzmiał dzwonek u drzwi. Oba zwierzęta podniosły głowę i zaszczekały, sygnalizując, że coś było nie tak. Że nie byli już sami, a u frontu ktoś się znajdował. Lyall otrzepał dłonie z resztek mąki w tylną część spodni, po czym spróbował dostrzec przez okno z kim miał mieć do czynienia. Zmarszczył brwi, widząc kobiecą sylwetkę. Randall nawet gdyby się zmienił, nie dzwoniłby... Chyba że zapomniał kluczy, co zdarzało się często, lecz młodszy z braci nigdy nie zamykał drzwi. Kto by zresztą miał go okraść? Z czego? - Do ciebie? - mruknął pod nosem, gdy jeden z psów trącił go nosem w dłoń, zwracając na siebie uwagę właściciela. - Pewnie pomyłka - dodał brygadzista, kierując się w stronę wejścia. Skłamałby, gdyby nie liczył na to, że kobieta ulotni się nim on sam przed nią stanie. Nie lubił konfrontacji z ludźmi, szczególnie z płcią przeciwną, bo wiedział, jaki był, jak wyglądał, co zrobił, co zamierzał jeszcze zrobić... Kobiety nigdy nie powinny były nawet przebywać w towarzystwie kogoś takiego jak on. Wciąż miał w głowie wyraz twarzy tej dziewczyny, która patrzyła na niego z obrzydzeniem i strachem. Łapiąc za klamkę nie spodziewał się spojrzeć w znaną sobie twarz i to twarz, która wiązała się z wieloma wspomnieniami oraz uczuciami. Musiała dostrzec to wyraźne zdezorientowanie, które wypłynęło momentalnie w chwili, w której podniósł na nią wzrok. Drzwi nawet nie zostały w całości uchylone, gdy męskie ciało zesztywniało i odmówiło posłuszeństwa. Stał naprzeciwko niej, nie wiedząc zbytnio, co powiedzieć ani jak się zachować. Po prostu... Tkwił tam, wpatrując się w nią, czując w głowie zarówno pustkę jak i lawinę przypadkowych myśli. Jeszcze się nie odezwała, a on czuł, że powinien coś zrobić. Ale nie wiedział, czym to było. Nie wiedział, co powiedzieć. Po dwóch i pół roku osamotnienia zupełnie zapomniał o dawnym życiu. Zapomniał o niej. A może tylko odłożył myślenie o niej na później? Cześć. Wyglądasz tak samo jak ostatnio. Co tu robisz? Nie. To zdecydowanie nie przeszłoby mu przez gardło, bo chociaż minęły już lata, on wciąż nie potrafił się przy niej odezwać.  Wciąż była tak samo piękna jak zawsze i nawet ten zadarty nos pozostał dokładnie identyczny — chociaż już w Hogwarcie był obiektem drwin. Dla Lyalla każda jej niedoskonałość była powodem do większego doceniania rzeźby natury. Z przypadkowych elementów potrafiła stworzyć zarówno wilkołaka, jak i kobietę stojącą naprzeciwko niego. Ciekawe czy wciąż miała w zwyczaju dwa razy wiązać szalik nim go ubrała...
Znalazłam ogłoszenie. Chciałabym wynająć pokój.
Powoli trzeźwiał, chociaż sens jej słów wciąż nie został przetworzony przez jego umysł. W końcu to było surrealistyczne. Że to ona właśnie wzięła ogłoszenie. W końcu pełno myśli wybuchło w nim na raz i nie potrafił się skoncentrować. Kurwa... Z tych wszystkich ludzi na świecie... Tylko nie ty. Dlaczego to musisz być właśnie ty? Proszę, nie zostawaj tu. Odwróć się i odejdź. Bądź jak najdalej, bo... Chcesz zamieszkać z rodziną? Powiedz, że rezygnujesz i... Bo jak... Jak to ma wyglądać? Mógł powiedzieć, że było nieaktualne. Że się rozmyślił lub mógł po prostu wrzucić tam nawet Randalla, żeby zapełnić to miejsce. Mógł zrobić tak wiele i jeszcze miał szansę, aby... - Tak. Ciągle aktualne. - Czy to jego głos wybrzmiał, czy dostał omamów? A może ktoś trzymał go pod imperiusem, gdzie ciało odmawiało posłuszeństwa rozumowi? Chryste... Co tu się działo, do cholery? - Czekaj. Jest oddzielne wejście. - Ktoś sterował nim dalej i bawił się świetnie. Wtedy gdy zamknął drzwi główne i w milczeniu skierował się od drugiej strony, by wejść na podwórze. Gdy wkładał klucz w zamek i przekręcał, by gestem zaprosić ją do środka, skąd od razu wchodziło się na dawną klatkę dla służby. - Piętro jest nieużywane od lat. - Chciał zniknąć. Unikać jej spojrzenia, uwagi... Zapaść się pod ziemię, znów stanąć na ringu i czuć jak ktoś wybijał z niego rzeczywistość. Zapomnieć...


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]19.05.20 2:30
Zauważyła go w drzwiach. Ten krótki moment, gdy na chwilę zamarł, widząc właśnie ją przed swoim domem nie mógł uciec jej uwadzę.  Nie chcesz mnie tu, prawda?  Krótka, niewyraźna myśl odbiła się w jego umyśle. Nie wiedziała dlaczego pomyślała właśnie o tym. Przecież nie pozostawili po sobie żalu. Nie było jednak między nimi szerokich uśmiechów, ciepłych powitań, charakterystycznego wybuchu miłych wspomnień z czasów szkolnych. Oboje zastygli w oczekiwaniu. To było jak stare, donośne echo dawnych lat. Pamiętała te długie chwilę nieznośnego milczenia jakie się im przytrafiały, jak myśli szalały w poszukiwaniu odpowiednich słów. Chęć przerwania go walczyła ze zwykłymi konwenansami, młodzieńczymi głupotkami, którymi się wtedy przejmowała. Tamte teraz przerodziły się jednak w niepewność, poczucie grząskiego gruntu. Była już dorosła. Nie nosiła kolorowych wstążek, ani nie bała się rozmawiać z ludźmi. Nie bała się Lyalla. To nigdy nie był ukryty wstyd przed powiedzeniem głupoty, czegoś co mogłoby się mu nie spodobać, zrażeniem go do siebie.
Nigdy nie wiedziała czego po nim oczekiwać, co myślał, czuł. Nie potrafiła z niego czytać, zawsze wydawał się być nieprzenikniony, trudny. Szczególnie teraz gdy po przeszło pięciu latach stała przed nim i kompletnie nie wiedziała jak to powinno wyglądać. W jaki sposób miała się zachowywać się w stosunku do niego - jak dobre wspomnienie czy coś co było po prostu obce?
Nigdy też jej nie pomagał. Ona również mu tego nie ułatwiała. Przebijali się w tym, a rozwijanie sztuki obserwacji było kluczowym elementem do zrozumienia siebie. Czy też czymś co równie często powodowało rosnącą frustrację - gdy odwracała się w jego kierunku, a on równie szybko odwracał się od niej.
Teraz też próbowała coś dojrzeć przez pryzmat tej krótkiej chwili Byli dorosłymi ludźmi, a jednak wciąż byli zamknięci w klatkach dawnych nawyków.
Tak. Ciągle aktualne
Małe kłamstwo mogłoby uwolnić go od obowiązku oprowadzania jej po mieszkaniu, mogłoby go uwolnić nawet od tej sytuacji. Bo gdyby jej tu nie chciał właśnie tak mógłby jej to przekazać, prawda?
Mimo wszystko poczuła ulgę. Potrzebowała mieć jakiś dom. Nawet jeśli taki, który nie należał do niej. Nawet taki w ostatnich czasach niełatwo było znaleźć. Ceny nagle stały się wygórowane, a miejsca, które były jej dostępne nie były przyjazne, nie takie w które można było zabrać dziecko i przez chwilę oszukiwać się, że wszystko może być jeszcze normalnie. Nie chciała tak szybko odcinać się od nadziei, że uda jej się szybko związać koniec z końcem. Ogłoszenie wydawało się być wtedy na wyciągnięcie ręki. Mogła odpuścić. Właśnie w tym momencie. Jednak potrzeba zostania była zbyt wielka by ją zignorować. Dobrze było być blisko Leśnej Lecznicy, nie włóczyć się po całej Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu dobrego domu.
Podążyła za nim. Miał mąkę na spodniach. Musiała brutalnie zdusić nagłą potrzebę przełamania lodów i wspomnienia o tym. Zażartowania. Żeby na chwilkę przestali być tak milczący i przypomnieli sobie, że nadal są po prostu zwykłymi ludźmi. Szła za nim, próbując ułożyć swoją kolejną kwestię. Nie przeszkadzał jej w tym. Dość trudno było złapać jego spojrzenie. Nie potrafiła stwierdzić czy go po prostu unikał czy była to zwykła obojętność - reakcja na obcość przed jego drzwiami.
Właśnie taka się poczuła - zupełnie z nienacka przypomniała sobie jak bardzo obca jest względem nawet samej siebie. Nie wiedziała już kogo widzi w lustrze. To był ktoś nowy, ale nie pojawił się nagle. Rodził się powoli przez lata, gdy serce dziewczyny, którą kiedyś była zaczynało stopniowo obumierać, gdy zrobiło się tam pusto, a ona musiała wciąż z tym żyć i udawać, że wciąż jest taka sama. Nie taka sama. Silniejsza. Potrafiąca zaplanować życie na kilka miesięcy wprzód, zapewnić byt, a przy tym wciąż zachowywać ciepło dla tych, których kochała najbardziej. Czuła jak bardzo mało siebie w niej pozostało. Nikt jej z tego okradł. Takie było życie, stopniowo odkształcało, na starych fundamentach powstawało coś nowego. Nie oszczędzało niczego, w szczególności małych marzeń, pragnień, które nie były już tak ważne, gdy zmieniały się priorytety. W nowym świecie nie było miejsca na słabości, załamywanie rąk.
Ostatnio zmiękła. Dała się ponieść minionym tragediom, czuła jak kark coraz bardziej uginał się pod piętrzącymi problemami. Nie oczekiwała cudów. Nie oczekiwała, że nagle przybędzie jej sił. Nie chciała być nawet dzikim, rozrywającym wszystko ogniem - chciała być tylko stałym płomieniem, takim, który nigdy nie gaśnie. Dlatego tego potrzebowała. Tego zalążka kontroli. Pracy, której mogła się poświęcać. Poczucia wypełnianej misji. Miejsca, o które mogła dbać i bardzo niepoprawnie nazywać domem.
Potrzebowała tej iluzji, żeby funkcjonować w taki sposób jak dotąd. Musiała stawić temu czoła. Chociaż w jakiś sposób czuła się niepewnie, nie na miejscu.
Przemknęła między nim, a drzwiami, rozglądając się po pomieszczeniu. - Ale wszystko działa tak jak powinno? Kuchnia, łazienka? - zapytała, obracając się w jego stronę. Nie zmienił się tak bardzo. Chociaż może tylko jej się tak wydawało. Bardzo dobrze znała rysy jego twarzy, pamiętała w jaki sposób marszczył brwi, pochylając się nad książką od transmutacji. Stracił swoją młodzieńczość, jednak wciąż dostrzegała dawny rys wyraźnej szczęki, kilka nowych zmarszczek wcale nie zmieniało jego oczu - chociaż ich wyraz był zupełnie inny niż kiedyś. Wolała nie myśleć o tym co mógł widzieć on.
Otaczał ich brud, zapach stęchlizny związany z nieużytkowaniem pomieszczeń. - Nie szkodzi, że nikt tu nie mieszkał. Nie potrzebujemy zbyt wiele. Pokoju dla mnie, dla mojej córki. Przestrzeni gdzie będziemy mogły mieszkać. Nie robimy problemów, nie hałasujemy. Sprzątam, szanuję czyjąś własność. Pracuję i wystarczy mi na czynsz - Ruszyła schodami w górę, bezwiednie rysując linię na zakurzonej balustradzie. Nie ważnym było czy okna wychodziły na ulice czy na podwórko, czy schody niewdzięcznie skrzypiały pod ciężarem ich kroków. Czuła chłód w środku i palące uczucie zewnątrz jakby ktoś wypalił jej na piersiach szkarłatną literę. Wiedziała jak to wygląda. Za kogo mają ją ludzie. Przez te kilka długich chwil nie chciała odwracać głowy.
Dopiero kilka głębokich oddechów później, gdy czuła że nie da przyłapać się na tym w jakim zakłopotaniu była, odwróciła się w kierunku Lyalla, wyjątkowo górując nad nim. - Wiem, że to dziwne. Jeśli zbyt dziwne, wystarczy, że to powiesz.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Wejście [odnośnik]20.05.20 19:27
Roselyn się myliła. Ich spotkanie nie różniło się w niczym od każdego poprzedniego, które odbyli. Może i miało miejsce w odmiennych okolicznościach, jednak mężczyzna nie mógł powiedzieć, by czuł się inaczej od momentów spędzonych za dawnych lat. Początkowo dziwne niespełnienie kroczyło za nim za każdym razem, gdy na nią natrafił. Później frustracja, a na koniec nastąpił rozłam, który pozostawił gorycz, lecz jak okazało się później, był drzwiami do życia z inną kobietą. Jednak bez względu na okres życia, w Lyallu zawsze czaiło się jedno — żal towarzyszył czarodziejowi niczym dobremu przyjacielowi i nie odchodził od niego ani przez chwilę. Niegdyś spowodowany własną nieśmiałością, później gniewem za śmierć mentora, a na końcu zmienił się w cierpienie. Trupy kroczyły z Lupinem ramię w ramię i ścieliły się aż po horyzont bliskich mu osób. Skamander, Laurel, Betty — wkrótce mógł do tego dołączył również i Tonks. Być może Randall, który w swojej głupocie ładował się w coraz poważniejsze kłopoty, nie zdając sobie sprawy jak bardzo narażał tym resztę Lupinów. I kobieta stojąca przed nim w progu jego własnego domu kiedyś też była mu bliska, ale brygadzista postanowił, że ta złudna znajomość musiała się zakończyć. Nigdy tego sobie nie powiedzieli, jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, dlaczego tak się działo. Nie. Nie przestał nieść w sobie żalu, lecz nie był on w żadnym stopniu spowodowany relacją z Wright. Zaskoczenie, które go sięgnęło było szczere, jednak nie kryło w sobie głębszego dna. Jeśli kiedyś coś do niej czuł, teraz były to jedynie przysłonięte grubą warstwą kurzu wspomnienia dawno zapomnianych snów. Stłumione nienawiścią i bólem zostały zniszczone, a jedyne co nosił w sobie Lyall było spaczoną miłością do portretu kobiety. Dawno utraconej i zniszczonej na wszelkie możliwe sposoby. Oddałby wszystko, żeby ją odzyskać. Było to jednak niemożliwe. Dlatego właśnie tropił, łowił i zaganiał w pułapki. Żeby zapomnieć, wygłuszyć w sobie wszelkie oznaki człowieczeństwa, które w jakikolwiek sposób mogłyby udaremniać mu całkowite oddanie się sprawie. Lupin chciał po prostu pozbyć się sumienia i był na dobrej drodze, żeby taki efekt osiągnąć. Planował w końcu krwawą, bolesną zemstę na skurwielach, którzy wpierw odebrali mu miłość życia, a później zabrali siostrę. Gdy dowiedział się, że Betty była jeszcze w ciąży... Nie zamierzał przepuścić nikomu, kto dopuszczał się takiego bestialstwa, jednak w przeciwieństwie do swojego brata brygadzista zdawał sobie sprawę z tego, że żeby zabić potwora, należało stać się jednym z nich. W smutku i cierpieniu Lyall stopniowo zamykał się przed światem, aby koniec końców móc osiągnąć upragnioną siłę. I w momencie gdy myślał, że mógł wszystko, pod jego drzwiami zjawiała się ona z jego własnym ogłoszeniem w dłoni.
Nigdy nie było łatwo przy spotkaniach z Roselyn. I ów moment nie miał różnić się niczym innym od poprzednich. Odkąd tylko zobaczył ją siadającą na stołku przy sortowaniu pierwszorocznych przez Tiarę Przydziału lubił odnajdywać w niej coraz nowe elementy. Czarownica była feerią skomplikowanych wydarzeń oraz cech — pozostających niedostrzeganymi dla pozornych obserwujących. Ale Lyall miał czas i cierpliwość. W końcu spędzili ze sobą siedem długich lat, które następnie były od czasu do czasu kontynuowane i w późniejszych stadiach dorosłości, aż do momentu sprzed sześciu lat. Ty i córka. A co z ojcem? Nie spytał o to, nie śmiąc nawet się odezwać, słuchając jedynie padających ze strony kobiety słów. W końcu nie umknęło mu ów podkreślenie i zaakcentowanie spójnika w zdaniu, w którym brakło słowa mąż. - Nie musisz się o to martwić. Nie wracam do domu często - odparł, nie chcąc, żeby jego głos brzmiał tak ciężko. Czy mógłby zmusić niski ton do sympatycznej nuty? Schrypnięte wiecznie detale jednak i tak przebijały się na powierzchnię, dlatego nie było mowy o lekkiej barwie. Jego ciało, gesty, nawet głos mówiły tylko jedno — jak bardzo niezręcznie się w starciu z kimś, kto należał do skomplikowanej, nieobojętnej mu przeszłości. Jednak Roselyn należała do przeszłości tamtego Lyalla. Aktualnego w ogóle nie znała. I nie powinna był poznać. - Zabieram psy ze sobą - dodał, nie chcąc martwić jej dwiema bestiami czającymi się w ogrodzie czy szczekającymi na parterze. Z drugiej strony oznaczało to bezpieczeństwo, ale czy naprawdę tego potrzebowała? Nie potrzebowała nigdy jego pomocy. Dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Zamyślony nie zauważył w pierwszym momencie, że się zatrzymała. Przez swoje niedopatrzenie stanął na stopniu tuż za nią, ale szybko cofnął się o kolejne dwa, zwiększając między nimi przestrzeń. To prawie zabolało — ta fizyczna bliskość, która przerażała go bardziej niż chciał się do tego przyznać. Dotyczyło to wszystkich ludzi i Lyall nie chciał tego zmieniać. Nie chciał znów stać się jednym z nich.
Wiem, że to dziwne. Jeśli zbyt dziwne, wystarczy, że to powiesz.
Pierwszy raz od jej pojawienia się, podniósł na nią spojrzenie. Niebieskie oczy odszukały tych należących do kobiety i trwały w takim czystym skupieniu kilka sekund. Dla niego ciągnęło się to w nieskończoność, gdy mógł znaleźć to samo odbicie co niegdyś, a równocześnie zbadać blizny na powierzchni jej wzroku. Ona miała swoje znamiona, on miał swoje i to nie tylko to, które pokrywało jego całe prawe ramię. Rany mogły się zabliźniać, ale umysł nigdy nie zdrowiał. Pozostawał naruszony już na zawsze. Lyall odwrócił jednak wzrok i nie odezwał się, ruszając jedynie do przodu, by wyminąć kobietę w drodze na piętro. Wystarczy, że to powiesz. Co miałby jej powiedzieć? Jeśli to wiązałoby się z czymś plasowanym na poziomie dziwności, wydarzenia z jego życia nie posiadałyby żadnej skali. Życie składało się z cierpienia, dla którego dziwy były niczym. Mógł jej odpowiedzieć i zakończyć własną torturę, jednak zdecydował się nie robić nic. Zawsze milczał. W ciszy można było odnaleźć wiele odpowiedzi, jeśli tylko się chciało. Jednak czy robił to dla niej w tym momencie, czy dla siebie? Wolał o tym dłużej nie rozmyślać, bo im dłużej znajdował się w jej towarzystwie, tym coraz bardziej się gubił i skupiał nie na tym, co trzeba. Wszedł na piętro i przeszedł do największego pomieszczenia, w którym czuć było zapach kurzu oraz starego drewna. - Jest tu sporo pomieszczeń, ale to już zależy od was, ile wygospodarujecie dla siebie miejsca - odezwał się ponownie. - Z większą liczbą osób nie będzie problemu - dodał, nie mając na myśli nic złego. W końcu każda rodzina kiedyś planowała powiększenie. Przez chwilę milczał wpatrując się w deski pod swoimi butami oraz słuchając kobiecych kroków za każdym razem, gdy Roselyn się poruszała. Wydawało mu się, że są tam tylko te dwa odgłosy — skrzypienie podłóg oraz rytmiczne uderzenia jego własnego serca. Na chwilę zamknął oczy, dopuszczając do siebie całą resztą i przypominając sobie tak dobrze szkolenia, gdy w pełnych ciemnościach musieli zlokalizować źródło. Z tą różnicą, że teraz lekkość kroków jego towarzyszki w niczym nie przypominała czającego się za plecami wilkołaka. Dlaczego więc obawiał się jej bardziej niż włochatej bestii? - Wszystko działa. - Jedno z jej wcześniejszych pytań w końcu doczekało się odpowiedzi, a oczy łowcy się otworzyły. - Mogę cię zostawić. Obejrzysz resztę w spokoju - dodał, nie odrywając spojrzenia od punktu przed sobą. Tylko przez moment zerknął na nią, chociaż jego wzrok nie sięgnął jej twarzy.


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]21.05.20 2:21
Nie miała pojęcia o tym, że życie potraktowało go w tak bardzo okrutny sposób. Zniknął sześć lat temu, a Roselyn nigdy więcej nie próbowała go odnaleźć. Jej ścieżki prowadziły w zupełnie inną stronę. Wkrótce wszystko co wiązało się z przeszłością rzeczywiście się nią stało. Nosiła ze sobą dobre i złe wspomnienia, wracając do nich w sentymentalnych chwilach. To właśnie tworzyło to kim była. Była zlepkiem doświadczeń, przeżyć, pamiątką ludzi, których spotkała. W dorosłości jednak nie było już miejsca na tamtą Rose. Trzeba było zacząć twardo stąpać po ziemi. Pewnie. Zmierzyć się z nową rzeczywistością. Niewiele pozostało w niej z dawnej siebie. Jeszcze mniej osób, które ją taką pamiętało. Miło było wrócić do tych czasów, chociaż na chwilę, żeby ogrzać się ich wspomnieniem. Później przyszła twarda, nieczuła codzienność. Odpowiedzialność, która nie wybaczała jej błędów. Wycieńczająca praca przepełniona bólem i chłodna samotność pustego łóżka. Rozgrzewające światło w spojrzeniu jej córki. Coś co sprawiało, że życie już na zawsze będzie miało swój sens. Były dni lepsze i gorsze. Ludzie, których nie chciała pamiętać i tacy, którzy trzymali ją przy zdrowych zmysłach. Dorosłość sprawiła, że wspomnienie Lyalla Lupina stało się niewyraźne, odległe. Nie była jedną z tych osób, które przypisywały ścieżki losu tajemniczym, mistycznym siłom, które kierowały przyszłością. Łatwo było powiedzieć, że tak po prostu miało być. Ale przecież w każdej chwili, wtedy, mogli to zmienić. Być może wystarczyło wtedy tylko kilka słów więcej. Tych odpowiednich. Tego nigdy mieli się nie dowiedzieć, bo oboje ruszyli dalej. Tam w przeszłości nie czekało ich nic więcej niż czcze dywagację, które już dawno straciły swój sens. Co by było gdyby było nieważne. A jednak nie spodziewała się tego, że po tak wielu latach, po przekroczeniu tak wielu dróg, ostatecznie przywiedzie ją tutaj. Przed jego drzwi. Tak jak powróciły wspomnienia, powróciła też stara dobra niepewność. I znów nie wiedziała gdzie jest granica. Kiedyś ta była zaledwie umowna. Była tym czego mogła się domyślać, ale nigdy nie miała pewności. Zbiorem obserwacji, dwojakich interpretacji. Nigdy do końca nie wiedziała kim dla niego była. Błądziła jedynie w niepewnościach i ostrożności by jej nie przekroczyć - nawet jeśli nie wiedziała gdzie dokładnie się znajduje. Chyba zawędrowała do miejsca gdzie dystans był jedyną obroną przed odrzuceniem - a chyba tego właśnie się bała. Że okaże się, że to wszystko było tylko jej wyobraźnią; nadinterpretacją zdarzeń i wniosków.
Dzisiaj granica była oddzielona grubą kreską, składającą się na ostatnie sześć lat ich życia. Mimo to i tak nie wiedziała jak stąpać by jej nie naruszyć. Czy powinna po prostu zachowywać się po przyjacielsku? Dokładnie tak, gdy spotyka się kogoś sprzed tak wielu lat. Kogoś z kimś dzieliło się siedem lat nauki, pokój wspólny i całą masę wspomnień. Czy może akurat między nimi nie było na to miejsca? Może sytuacja wymagała od niej dystansu. Dużego. Nienaruszającego przestrzeni osobistej. Znów nie wiedziała. To było tak frustrująco trudne. Teraz zupełnie tak jak kiedyś postanowiła pójść jego śladem.
Jego ton był wyprany z ciepła, przyjacielskości. Zastanawiała się co się stało. Co sprawiło, że nie była w nim ani cienia sympatii. Czy kiedyś zupełnie nieświadomie wyrządziła mu jakąś krzywdę? A może tak naprawdę zadziałał czas - dawne więzi zniknęły, nie pozostało nic więcej poza obcością.
Mimo wszystko dystans był bezpiecznym miejscem. Może niezbyt komfortowym. Jednak świadoma była tego, że ciągnie się za nią ciemność, strach i tajemnice. Ucieczka z Londynu, konspiracja, nieświadomość tego co ma nadejść. Tu nie było miejsca na dawne sentymenty, budowanie zaufania. Jeśli będzie musiała odejść, nie powinna zostawiać za sobą niczego. Tutaj nie było miejsca na normalność.
Ten dystans sprawiał, że nie pytał skąd w ogóle się tutaj wzięła, dlaczego akurat teraz czy wpadła w tarapaty. Nie zadawał pytań, na które nie chciałaby odpowiadać. Zdawać się mogło, że istniała między nimi tylko ta transakcja.  Może właśnie tak było najlepiej. I dla niego. I dla niej.
Mimo to oczekiwała odpowiedzi na pytanie. Próbując spojrzeć mu w twarz, sprawiła, że odsunął się od niej gwałtownie. Mimowolnie pokręciła głową na znak, że nic się nie stało, że jej przestrzeń nie została naruszona. Nie wiedziała, że nie chodzi wcale o nią. Nie uciekła wzrokiem. Właśnie tak podpowiadał jej instynkt. Zbłądziła jedynie na chwilę, odwracając spojrzenie w bok,  by ostatecznie zatrzymać je na nim.  Wytrzymała te kilka płytkich oddechów, zastanawiając się co kryje się w jego głowie. Co chciał jej powiedzieć. Nie otrzymała swoich odpowiedzi. Wyminął ją, pozostawiając za sobą jeszcze więcej znaków zapytania.
Zacisnęła wargi w cienką linię. Dlaczego czasami musiał być taki trudny? Może i nie znała nowego Lyalla, ale ten stary potrafił czynić najprostsze chwilę skomplikowanymi.  
Mówił jednak dalej. Obracając się na pięcie ruszyła na piętro, starając skupić się na tym jak wiele pracy czekałoby ją, gdyby miała doprowadzić te kilka pokoi do stanu użytkowania.
Skrzyżowała ręce na piersiach, rozglądając się wokół. - Nie będzie większej liczby osób. Dwa pokoje na tą chwilę to i tak dla nas dużo - odparła, zaglądając do jednego z pomieszczeń. Wydawało jej się, że to dla niej za dużo. Ale mimo wszystko nie dało się tego nawet porównać z cenami Pokątnej. Co najważniejsze jednak kamienica wydawała się być w miarę bezpiecznym miejscu. Nie było podejrzanych lokatorów, ani nie sąsiadowało z żadnym barem czy innym miejscem publicznym. Mogła mieszkać tu niemal niezauważenie. Kosztem kilku pustych pokoi. Przy odrobinie szczęścia nikt nie zauważy nowych mieszkańców.
Wiedziała, że musi poruszyć jeszcze jedną kwestię. Tej, która wprawiała ją w największe zakłopotanie.
Kiedyś wyobrażała sobie swoją przyszłość inaczej. Nie. Nie marzyła o luksusach, ale nie sądziła, że pracując będzie jej tak ciężko. Kiedyś wydawało jej się, że wystarczy mieć fach w ręku i chęci do pracy. Teraz po latach wypruwania sobie żył w Świętym Mungu pozostała jej pół pusta sakiewka i zmartwienia. I nie lubiła o tym mówić, bo frustrowało ją ciągłe pożyczanie pieniędzy. Chciała być samowystarczalna. - Jeśli bym się zdecydowała, pobierasz czynsz z góry za kilka miesięcy czy będę płacić na bieżąco? - zapytała, starając się nie zdradzać żadną częścią siebie, że liczyła na to, że nie będzie wymagał opłat z góry. Nie chciała na nim żerować. Nie chciała też prosić o litość, tłumacząc trudność jej sytuacji.
Nerwowo pocierając głową kark przez chwile obserwowała tył jego sylwetki. Niemalże czuła jego napięcie. - Nie przeszkadzasz mi - odparła, wyginając usta w niemrawej imitacji uśmiechu - ale mogę poradzić sobie sama. Gdzie cię szukać?



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Wejście [odnośnik]22.05.20 10:46
Nie wiedział, że i na jej barkach spoczywało obciążenie zupełnie odbiegające od tego, którego doświadczył on sam. W tym właśnie leżała pewna ironia — dwójka dawnych znajomych spotykała się nie w ciepłym reunionie, a w złamaniu i okaleczeniu nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Znając prawdę, Lyall nigdy nie oceniałby ich w tych samych kategoriach, jednak nie oznaczało to w żadnym przypadku, że któreś z nich miało gorzej od drugiego. Oboje byli potraktowani brutalnie przez los z tą różnicą, że Roselyn nie miała wpływu na odrzucenie przez ludzi, podczas gdy on sam wyłączył się ze społeczeństwa. Nikogo nie skrzywdziła w przeciwieństwie do niego. On zasłużył na wygnanie nawet jeśli nie zamierzano w żaden sposób obarczać go zarzutami za to, co się wydarzyło. Zabójstwo, którego dokonał na Laurel nie było ujawnione, nie było przekazane opinii publicznej, a na koniec uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Nie podano informacji o tym, że Skamander została zarażona likantropią, pominięto również interwencję brygadzistów oraz ostateczny krok Lupina — szefostwo brygady ścigającej wilkołaki zdecydowało się ochronić swojego pracownika, mimo że wykonywał tylko swoje obowiązki. Chroniono również rodzinę tragicznie zmarłej przed brutalną prawdą, chociaż Lyall wiedział, że chodziło głównie o wizerunek Ministerstwa Magii oraz ich departamentu. Konkretnie ich jednostki. I tak łowcy księżycowych bestii mieli straszną reputację wśród społeczeństwa, bo chociaż ścigali niebezpieczne monstra, sami byli w oczach ludzi potworami. Uważano ich czasami za wrogów publicznych, jeśli gonili zakażonych wilkołaczym genem i robili wszystko, by ich opanować. Bo to tylko dziecko! Oblali srebrem kobietę! Nic nikomu nigdy nie zrobił! Ludzkość przy okazji lubiła zapominać, ile zła i ile strachu wprowadzała likantropia. Pokonanie jednego wilkołaka, poskromienie jego dzikiej natury oznaczało uratowane kilkadziesiąt żyć — jeden wilkołak za innych. Czy nie była to dobra droga? Przy akcji z Laurel też początkowo tak myślał, gdy nie wiedział, kto czaił się po drugiej stronie kłów. Wykonywałeś tylko swoje obowiązki, usłyszał od przełożonego. Sytuacja była jednak o tyle wyjątkowa, że nikt nie chciał być na jego miejscu. Nikt nie chciał odpowiadać za śmierć bliskiej osoby i to jeszcze mającej wkrótce zostać współmałżonkiem. Lyall jednak odpowiadał i żadne zakłamanie w papierologii nie miało tego zmienić. Pogrzeb Laurel był kolejnym koszmarem — nie pojawił się na nim, nie chcąc stawać twarzą w twarz z jej matką, której przecież obiecywał, że ochroni jej córkę. Wiedział, że tchórzył, że rzucał w twarz Skamanderom szmatą swoim brakiem szacunku, jednak... Nie, to było zdecydowanie za dużo. Na cmentarzu pojawił się, gdy wszyscy odeszli, a on patrzył na nazwisko swojej miłości — leżała obok swojego ojca i jego mentora. Zawiódł ich. Zarówno jego jak i ją. Nie dotrzymał złożonych obietnic i to przez niego znajdowali się sześć stóp pod ziemią, a nie chodzili na jej powierzchni. Oboje byli dowodami na to, jak bardzo niszczycielski wpływ miał na innych. Gdyby nie on, nic takiego by się nie wydarzyło... Poprzysiągł więc wtedy, że nie przestanie dopóki nie znajdzie odpowiedzialnego za przemianę Laurel. Robił to przez ponad dwa lata i sześć miesięcy, nie znając już innego życia, nie próbując i nie chcąc innego życia. Nie zatrzymując się w jednym miejscu na dłużej, nie zawiązując trwałych relacji, nie traktując ludzi jako przyjaciół.
A teraz... Lata później znajdował się w tej sytuacji, w której był aktualnie. Tak surrealistycznej i nieznanej dla niego. W końcu próbował wynająć mieszkanie, jak normalny człowiek... Ktoś, kto już się osiedlił i nie próbował uciekać. Kto się wcale nie starał... Sama myśl o tym, powodowała w nim nieprzyjemny uścisk w żołądku. Był to kolejny powód do wyrzucania sobie winy. Winy za to, że nie był w terenie i marnował swój czas, starając się zdobyć od kogoś pieniądze. To było absurdalne i Lyall nie wiedział już, jak znalazł się w tej sytuacji. Cały sens pomocy bratu jakby wyparował, a on chciał po prostu zniknąć. Szczególnie że do tego wszystkiego dołączyła znana mu postać dawnych wspomnień za czasów szkoły. Świadomość faktu, że zamierzała naprawdę zamieszkać tuż nad nim nie dotarła jeszcze do niego całkowicie przez co Lupin znajdował się w niejakim zawieszeniu. Nie trzeba było specjalnie go znać, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Jego zachowanie mówiło samo za siebie, a każda dłuższa przerwa po wypowiedzianych przez kobietę słowach znaczyła o przetwarzaniu zasłyszanych informacji. W większości czasu jednak milczał, podobnie zresztą jak wtedy, gdy Roselyn wspomniała jedynie o dwóch pokojach. Nie zamierzał w żaden sposób dopytywać skąd taka decyzja, jednak dziwny brak logicznego wytłumaczenia został zasiany w jego umyśle. Wspomnienie o pieniądzach wyrwało go z tej dziwnej pętli własnych rozmyślań. Nie było to przyjemne — kosztorys w ich wykonaniu. Lyall poczuł się w dziwny sposób winny, ale przecież nie miał ku temu żadnych powodów. - Raczej nie chcesz mnie oszukać - odparł w końcu, niemal niezauważalnie unosząc kącik ust w bladym uśmiechu. Ten jednak tak szybko jak się pojawił, tak też zniknął. - Miesiąc z góry wystarczy. Jeśli będziesz miała jakieś problemy... Starczy, że powiesz. - Jeśli zbyt dziwne, wystarczy, że to powiesz. Oboje zdawali sobie sprawę z niezręczności aktualnej sytuacji i wszystko nie byłoby tak krępujące, gdyby ich dawna znajomość nigdy się nie zdarzyła. Ludzie oczekiwali w końcu wielkich powitań, łez wzruszenia, morza pytań, których u nich nie było. Byli jak obcy, chociaż nimi nie byli.
Gdzie cię szukać?
Nigdzie, od razu przemknęło mu przez myśli, ale nie odezwał się, chociaż przecież nie było to kłamstwo. Ciężko było mu odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie skoro nie miał pojęcia, gdzie miał znajdować się za kilka chwil. Może podłapałby trop lub z chęcią zniknął między linią drzew, chcąc wydusić z siebie ostatnie oddechy. Chcąc paść ze zmęczenia, a później biec dalej. Oczyszczenie głowy z wszelkich przemyśleń było dla niego bardziej niż potrzebne, szczególnie w tej sytuacji, gdy ciężko było mu nawet spokojnie oddychać. Może właśnie dlatego przeszedł w milczeniu pokój i otworzył jedno z okien, w których znajdowały się wyblakłe witraże. Zbawienny, acz chłodny powiew wkradł się do pomieszczenia i zawirował, przynosząc Lyallowi kobiecy zapach. - Na dole, ale niekiedy nie ma mnie parę tygodni - odparł w końcu, walcząc z zaciśniętym gardłem. Przez moment wpatrywał się w obraz za oknem, żeby odwrócić się do Roselyn i znów zawiesić na niej spojrzenie. - Listy wtedy starczą - zakończył, przenosząc uwagę na okryte prześcieradłami meble. Już gdy kupował kamienicę, piętro pozostawało puste, jednak poprzedni właściciel nie mówił nic o duchach — twierdził, że górna część nie była mu po prostu potrzebna. - Znasz okolicę? - Znów pytanie, które nie było potrzebne. Po co w ogóle się odzywał? Nie mógł się zamknąć i wyjść?


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]25.05.20 16:04
Do niej również to jeszcze nie dochodziło. Podobnie jak on, wpadła w sidła osłupienia. Krok za krokiem, ostrożnym spojrzeniem taksując ściany swojego przyszłego mieszkania, jeszcze nie myślała o tym, że oni będą mieszkać w tym samym budynku. Cały wysiłek włożyła w próbę odnalezienia się w tej sytuacji, zachowywania normalnie. Jej umysł pośpiesznie generował proste odpowiedzi, pokrzepiające zapewnienia, że przecież wszystko będzie normalnie. Bo czemu miałoby nie być? Przy odrobinie zdrowego rozsądku to wcale nie musiało być przecież tak trudne. Byli dorosłymi ludźmi, którym nie powinno być to straszne. Dlaczego jednak czuła ten ciężar? Za każdym razem, gdy na nią patrzył, gdy wymieniali beznamiętne uwagi dotyczące wynajmu. Czuła, że do normalności jest im bardzo, bardzo daleko. Łatwiej byłoby się zatopić wśród czterech ścian kamienicy przy Old Place. Tak, żeby w ogóle nie było jej widać. Na chwilę zniknąć i przestać być powodem własnej nieznośnej ciężkości.
Chciałaby by ktoś inny załatwił między nimi te formalności. Faktycznie. Rozmawianie o pieniądzach nie było przyjemne. Czuła jak jej myśli próbują odrzucić sam tego zalążek, jak najszybciej to skończyć. Z poprzednim właścicielem, panem Doylem, targowała się ze sprawnością rynkowej przekupy. Wszakże każdy grosz był ważny, gdy stawia się pierwsze kroki w nowym życiu Nie mieli pieniędzy - ani ona, ani Anthony. Ich rodzice je mieli, ale chcieli stanąć na nogi już bez ich pomocy. Zresztą branie pieniędzy od nich byłoby zgodą na to co im narzucali. Wtedy zażarcie walczyli o jak najlepsze warunki wynajmu. Kilka lat później, gdy była już bardziej doświadczona, rozsądniejsza, bardziej świadoma, nie potrafiła nawet podjąć próby negocjacji. Mówienie o pieniądzach, wypytywanie się o warunki najmu w ich wydaniu wydawało się w jakiś sposób oporne, przykre. Już teraz zważała na każdy krok - ten swój i ten jego. Nie wiedziała wiele o nim. Od dawna nie wiedziała zbyt wiele o sobie. Wśród tak wielu znaków zapytania, ciężko było po prostu odłożyć wszystko na bok i udawać, że Lyall jest jak pan Doyle i nigdy nie obchodził jej ani trochę.
Jej kącik ust załamał się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. Przyłapała go na tym samym. - Nie, nie chcę - odpowiedziała mu na długim wydechu, energicznie kręcąc głową. - Ale to mi najbardziej odpowiada - Obietnica, że będzie płacić co miesiąc w jej ustach brzmiałaby zbyt desperacko. Zdusiło ją, zanim słowa wydobyły się spomiędzy warg. Wolałaby nie mieć problemów z czynszem. Nawet jeśli starczyło, że tylko to powie. Tak, to byłoby zbyt dziwne. Prosić go o jałmużnę. Roztaczać przednim panoramę problemów. Wszakże w tym wszystkim. Z łatką starej panny z dzieckiem. I z tą podszytą wstydem, znacznie bardziej banalną - bycie porzuconą. Musiała się trzymać zalążka godności, którą w sobie nosiła. Tego nie chciała dać sobie odebrać. Nie chciała, aby ktokolwiek patrząc na nią widział to wszystko co można było jej przypisać na podstawie samych faktów. Przecież wcześniej radziła sobie całkiem dobrze, prawda? Trzymała wszystko w ryzach. Potrafiła kontrolować siebie i swoje życie zanim wojna nie odebrała jej władzy nad własnymi losami. I nie chciała odebrać sobie tego przed nim. Chociaż przez życie szła, starając się nie przejmować opiniami innych. Czasami nawet nie słuchała tych najbliższych. Gdy w grę wchodził opór. Świadomość, że decydować o sobie będzie tylko ona sama.
Błądząc po otwartej przestrzeni pomieszczenia, które z pewnością miało być salonem, milcząc przytaknęła na jego słowa. Myślami zdawał się być gdzieś indziej. Chociaż mogła się mylić. Przecież już nie wiedziała o nim zbyt wiele. Wpatrywanie się w tył jego sylwetki, nie pomagał w odczytywaniu tego co teraz działo się w jego głowie. Próbowała wyczytać to z pustych pokojów, samotnych i opuszczonych, ale te nie mówiły jej właściwie nic. Wyjątkowo ciężko przychodziło nic nie mówić. Chociaż przecież to powinno być w tym wszystkim najłatwiejsze. Prościej niż układać myśli w zdania, tworzyć sensowne wypowiedzi, ukryć między nimi ciężar tego spotkania. Nie lubiła zmuszać się do mówienia. Nie lubiła pleść trzy po trzy, żeby zabić milczenie. Czasami słowa przychodziły dopiero gdy były po prostu potrzebne? Ta cisza była dla niej jedną z tych nieprzyjemnych, wypełniona niewiedzą, niepewnością.
- I tak. I nie - odpowiedziała, podchodząc do przed chwilą otwartego okna, żeby odkryć jaki widok się za nim kryje. - Byłam tu kilka razy. Jako dziecko. I kilka razy jak byłam dorosła. Jak chyba każdy, ale zawsze tylko na chwilę. Niedawno zatrzymałam się na dłużej. Krok po kroku odkrywam wszystko co powinnam znać.
Zamknij się już.
- Wystarczająco.
Wbiła wzrok z witraż w oknie, starając się jak najszybciej zmyć z siebie smak nieumiejętnych, gawędziarskich podrygów. Dłoń nieświadomie powędrowała w stronę ust, pozwalając by zęby zacisnęły się na paznokciu kciuka, a nos krótko zmarszczył się w geście zmieszania. Była pewna, że nie oczekiwał dłuższej odpowiedzi. Ba! Pewnie wystarczyłoby krótkie nie lub tak. Potrzebowała wypełnić je pitoleniem, by uwolnić się od krótkich zdań i negocjacji. Przede wszystkim od milczenia. Efekt jednak nie zadowolił ani trochę. Teraz czuła się sztucznie i dziwacznie. Jakby na głos powiedziała to co do tej pory czuła.
Odwróciła się w jego stronę. Przeszła się już po pokojach, zajrzała pod prześcieradła skrywające meble, nie sprawdzała czy wszystko działa - uwierzyła mu na słowo. Więc wiedzieć nie musiała, a targować się nie miała zamiaru. - Pewnie będę potrzebować kilka dni, żeby zaprowadzić tu porządek, ale jestem zainteresowana - spojrzała na niego, starając się wyłapać ślady niechęci w jego mimice - Muszę wiedzieć coś jeszcze?



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Wejście [odnośnik]26.05.20 22:35
Chyba nikt na ich miejscu nie wybrałby podobnego spotkania dobrowolnie. I to nie dlatego, że kiedyś, bardzo dawno temu byli jedynie dziećmi, które nie potrafiły znaleźć wspólnych słów czy odwagi, żeby chociażby przebywać w swoim towarzystwie. Byli dorosłymi ludźmi, którzy uciekali przed rzeczywistością, nie mogąc odszukać w niej swojego miejsca. Nigdzie nie czuli się odpowiednio ani całkowicie swobodnie. Nigdzie nie było domu. Nie tak naprawdę. Kiedyś dla Lupina była nim farma rodziców, później już cztery ściany, które współdzielili z Laurel, planując wspólne życie. Zastanawiał się, odkąd tylko wrócił do Wielkiej Brytanii, czy powinien był się tam pojawić. Chociaż raz, przez krótki moment. Żeby zobaczyć, czy zostało w nim coś z dawnego Lyalla, z kogoś, kto wzruszyłby się wydarzeniami z przeszłości, kogoś, kto nie czułby się tam obco. Kogoś, kto poznawał i przypominał sobie dawne życie... Za każdym razem, gdy zdawało mu się, że podjął już decyzję, w ostatnich momentach nie był w stanie zmusić się do działania. Cała odwaga gdzieś znikała, rozpraszała się w mgnieniu oka, a on pozostawał przesiąknięty zimnym potem i wszechogarniającym uczuciem paniki oraz strachu. Krople spływające wzdłuż kręgosłupa przywracały go do rzeczywistości i wzbudzały nieprzyjemne dreszcze. Bo co jeśli miał się tam pokazać, wejść do środka, przejechać dłonią po ich wspólnym stole i nie poczuć nic? Zapachu bzu w ogrodzie, lawendy w kuchni, czereśni na wejściu. Ciepła drugiego ciała. Wzrastającej tęsknoty za utraconą miłością. Nie miał usłyszeć jej głosu, wypowiadającego jego imię ani poddać się delikatnym gestom wplątujących się w jego włosy palców. Po co więc miałby tam pójść? Co jeśli to wszystko było już jedynie w jego głowie i miało rozpłynąć się wraz z przekroczeniem progu ich domu? A jednak tęsknota wymieszana z ciekawością była silniejsza. Raz był blisko. Pojawił się na granicy miasteczka, w którym żyli. Stał na drodze, którą tak często chodzili, widział niemalże ich rozpływające się sylwetki wyciągnięte żywcem z jego wspomnień, słyszał znajome dźwięki dochodzące z pobliskiego warsztatu, ale nie postawił kroku dalej. Znów nawiedziło go przerażenie, że nie poczuje niczego w momencie, w którym wejdzie do opuszczonego domu. Że wspomnienia rozpłyną się na dobre, a on zapomni dźwięk uśmiechu. Jej twarz już i tak gubiła się gdzieś w jego umyśle i nawet w snach pozostawała jakby osnuta mgłą, chociaż wiedział, że to ona. Kurwa, nawiedzała go w chwilach odpoczynku, a on budził się z poczuciem tęsknoty, zaciśniętym gardłem i nienawiści. Do siebie samego. Za to, co jej zrobił. Za to, co zrobił im. Ale największy gniew wzbudzały w nim pojedyncze łzy, które nierzadko pojawiały się przy tych momentach. Bo dlaczego by miały? Zasłużył na to wszystko. Nie zasługiwał na to, by ją pamiętać. Nie chciał zapominać jej twarzy, sylwetki, głosu, ale nie miał nad tym kontroli. Może właśnie to miała być jego kara - świadomość tego, że ukochana sylwetka rozwiewała się w jego własnym umyśle i nic nie mógł z tym zrobić. Mógł się zapierać, bić się, ale nic nie miało tego zmienić. Myślodsiewnie z miejsca odrzucał, wiedząc, że wielu z tych, którzy ich używali, nie rozróżniało granicy między rzeczywistością a własnym umysłem. Wpadali we własną pułapkę, we wspomnieniach zapadając się niczym w opium, a on nie zamierzał zamieniać się w egzystującą roślinę, która była jedynie workiem bez wartości. Nie. Ból, którego wciąż doświadczał na własne życzenie i który odwzorowywał się w ranach na ciele przypominał mu, że wciąż żył. Że wciąż był człowiekiem i miał zadanie do wykonania. Nie mógł tak po prostu przestać. Musiał działać dla zachowania zmysłów. Był w końcu psem, do cholery i nie powinien był w żaden sposób się rozpraszać. Bo jaki byłby z niego łowca, gdyby nie umiał rozgraniczyć snu i jawy?
Z jego niekończących się myśli wyrwała go inna kobieca sylwetka, która nie była wspomnień a rzeczywistością. Wyrysowaną dokładnie na tle okna, przy którym jeszcze przed chwilą się znajdował. Drobniejszą od tej, którą kochał, ale wciąż ciężko przyswajaną. Bo dla Lyalla obecność Roselyn była tak samo rozwiana, jak to, co znajdowało się w nim po Laurel - umykała jego postrzeganiu. Czy miała nabrać tych odpowiednich kształtów realiów? Czy miał uwierzyć, że miała być ona teraz niejako częścią jego życia? Odciętego piętrem, jednak wciąż oddychająca i żyjąca... - Mhm - mruknął jedynie w odpowiedzi na znak, że przyjął jej słowa do wiadomości. Znów uciekł wzrokiem, wbijając go w blat ukrytego pod prześcieradłem stolika, bo nie mógł tak po prostu na nią patrzeć. Dlaczego nie potrafił? Dlaczego nie umiał już po prostu zrozumieć, że należeli do swojej przeszłości i należało iść dalej? Że Roselyn Wright już nie była częścią i nie miała być częścią jego samego? Dlaczego więc jej osoba niosła ze sobą aż tak ciężki nakład emocji i przykrych chwil? Już zawsze miała być przypomnieniem tego, kim był i co miał? Kiedyś. Dawno temu... Nie poruszył się, gdy poszła sprawdzić resztę pomieszczeń, chociaż czuł jak napięcie łupało mu w głowie, a szum krwi w uszach zagłuszał inne dźwięki. Serce gwałtownie mu uderzało, jakby próbowało przywyknąć do przerażenia, które zalało jego właściciela. I chociaż wnętrze brygadzisty szalało, z zewnątrz pozostał tak samo obojętny i chłodny co zawsze. Prócz krótkiego momentu zaskoczenia przy drzwiach, nie było w nim czegoś, co wskazywałoby na to wszystko.
Muszę wiedzieć coś jeszcze?
- Nie - odpowiedział krótko, wyrywając się z zawieszenia i dopiero wtedy spojrzał na nią. Ona również mu się przypatrywała, ale Lyall chyba wciąż ogłuszony był zdezorientowaniem, że nie poczuł się niepewnie. A może po prostu tylko się tłumaczył? Może tylko chciał odszukać wzrokiem jej oczu i uważnie je zlustrować? Jak w tym krótkim momencie, gdy wyciągnął dłoń ku kobiecie naprzeciwko. - Weź je. - Klucze były dla niej na wyciągnięcie ręki i tylko od niej zależało czy miała je zabrać, czy zostawić i odejść. Intensywność tej całej sytuacji, w której się znaleźli jakby skumulowała się właśnie w ów momencie czekania, rozciągając się do granic możliwości. Punkt kulminacyjny zdawał się zagęszczać, chociaż to przecież byli tylko oni. Dwójka czarodziejów w pustym pokoju.


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]01.06.20 1:30
Kto by pomyślał, że życie okaże się takie trudne. Nie. Nie trudne. Okrutne. Szalone. Skomplikowane. Trudne były próby zaprowadzenia w nim porządku i trudne było stawienie mu czoła. Kiedyś lubiła zakładać najlepsze scenariusze, ale jeśli nie te najlepsze to chociaż takie, które w jakiś sposób odpowiadały jej oczekiwaniom. Lubiła marzyć. Jeszcze wtedy tak bardzo nie bała się rozczarowań. Teraz marzenie wydawało się dziecięcą zabawą. Kiedyś lubiła myśleć, że im wszystkim się powiedzie. Że każde z nich odejdzie z Hogwartu i wkroczy na ścieżkę pełną możliwości, że każdy odnajdzie swoje miejsce. Co mogła wtedy wiedzieć? O tym, że czasami podejmowane przez nich decyzję przyniosą jedynie rozczarowania. Że przyjdą tragedie, nad których nadejściem nie będą mieli kontroli. Że chociaż można być kowalem własnego losu, to czasami kontrola nie wystarczała. Życie poza murami Hogwartu, poza ciepłymi ścianami rodzinnego domu obdzierało z wszelkich iluzji, wypalało piętna. Oboje je nosili. Niewiedza nie potrafiła ukryć tej dziwnej aury. Świadomości, że nie są już tymi samymi ludźmi co kiedyś. Jeszcze bardziej powściągliwi, odgrodzeni zupełnie nowymi barierami.
Czuła, że jego spojrzenie błąka się po pomieszczeniu, szukając miejsc gdzie jej nie ma. Tak było łatwiej. W jakiś sposób. Nie mogła zrzucić z siebie tej nienamacalnej ciężkości. Ulotnego wrażenia, że kiedyś, tak bardzo dawno temu, był częścią niej. Tamtej Rose. Później rozłożyła się na części, dodała kilka nowych mechanizmów, stare elementy nie wróciły na swoje miejsce. Była zupełnie inna. Nowa. Niekoniecznie lepsza, ale wciąż zupełnie odmienna od wydania sprzed dziesięciu lat. Teraz składała się już z innych fragmentów. A jednak. Kompletnie nie potrafiła tego sobie wytłumaczyć. Odpowiedzieć na pytanie dlaczego czuje się teraz tak skrajnie. Chciała wyrwać się z delikatnej, lepkiej sieci starych wspomnień. Uspokoić burzę szalejącą pod schludnie ułożonym kokiem.
Łatwiej było nie czuć na sobie ciężkiego spojrzenia oczu Lyalla, bo w jej wspomnieniach on widział więcej niż inni. Częściej milczał, rzadziej wdawał się w dyskusję. Zawsze jednak wydawało jej się, że patrzył w zupełnie inny sposób niż reszta. Może to była tylko iluzja. Widziadło zachłyśniętej zupełnie nieznanymi jej uczuciami dziewczyny, która chciała żeby spoglądał na nią i dostrzegał wszystko to czego nie widzieli inni.
Być może bała się, że to się nie zmieniło. Że wciąż potrafił obserwować. Że mógłby dostrzec, że już jej tam wcale nie ma. Że wciąż nosi starą powłokę, te same skłonne do dawania ciepła oczy, ale już zmęczone, rozczarowane, ukrywające gniew i małe frustracje. Że była kanciasta i poszarpana. Może wcale nie chciała, żeby ją taką widział, a może jeszcze bardziej bała się konfrontacji z dziewczyną, którą znał Lyall. Tego, że spojrzy na nią oceniająco i zawyrokuje, że zawiodła na całej linii. Ale co ona mogła wiedzieć o prawdziwym życiu? O stawianiu czoła trudnościom czy o próbach transmutowania chaosu w porządek.
Odwiedzając kolejne pokoje, mogła się ukryć przed abstrakcją tego dnia. Łapać głębokie oddechy i szukać spokoju, którego potrzebowała. Uciekanie przed emocjami wychodziło jej całkiem nieźle. Praktykowała to latami. Potrafiła opanować panikę i wycisnąć z siebie działanie, gdy krew i cierpienie pacjenta rozlewały się po szpitalnej sali. Umiała uśmiechać się, gdy wcale nie miała na to ochoty. Pod ręką zawsze nosiła maskę spokoju i neutralności.
Wracając do salonu, przede wszystkim chciała być opanowana. Zawiesiła spojrzenie ciemnych oczu na jego sylwetce. Padło krótkie pytanie i krótka odpowiedź. A potem wyciągnął w jej stronę klucze i na chwilę dała się rozproszyć.
To miał być ich nowy dom? Czuła jak mięśnie szyi drżą jak struny, niosąc za sobą dźwięk skrzypiącego, ciepłego mieszkania przy ulicy Pokątnej. Dokładnie tego, w którym kiedyś stało tylko małe łóżko i kilka krzeseł. Gdzie mieszały się notatki z kursu aurorskiego i te poświęcone magii leczniczej. Gdzie nocami, umęczona myślą, że jutro rano musi iść do pracy, próbowała poradzić sobie z płaczem Mel. Gdzie dłonią przestała szukać kogoś obok. Miejsca, które uczyniła domem jej córki. Gdzie zapełniła wszystkie półki tymi najlepszymi wspomnieniami i skryła te najgorsze. Jak miała stworzyć dom tutaj? Była tak bardzo wściekła, że odebrano jej ten stary. Że musiała go porzucić, a wraz z nim wszystko inne co posiadała. Poczuła, że tęskniła. Wcześniej nie chciała do siebie dopuścić tej myśli. Chociaż złorzeczyła na stare okna i opryskliwego sąsiada z dołu, oddałaby wiele, żeby znów móc tam być.
Jednym krótkim krokiem zdusiła w sobie gorycz, a kolejnym odnalazła jego spojrzenie. Nie wahała się. Była tylko przytłoczona. Nie odwróciła wzroku, porzucając za sobą dziwne lęki. Chłodne palce zacisnęły się na kluczach. Musiała ruszyć naprzód, bo tam z tyłu już nic na nią nie czekało.
Miał smutne oczy. Oczy kogoś kto nosił blizny i rozdrapywał rany. Zamykając zimny metal w uścisku dłoni, próbowała zdusić w sobie chęć analizowania i poznawania. Nie siebie samej, ale tego, który stał przed nią. Nie potrafiła zajrzeć głębiej. Nie powinna tego robić. To nie były jej sprawy i mieszkając tu musiała to pojąć. - W takim razie znów jesteśmy sąsiadami - powiedziała w końcu, próbując skrócić tą chwilę nieznacznym uśmiechem. Oczy szybko odnalazły nowy punkt obserwacji. Ucieczka była czasami lepsza niż stawianie czoła burzom.



what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: Wejście [odnośnik]06.06.20 12:55
Marzenia. Czym w ogóle były jeśli nie zbitką liter ogłaszających abstrakt, który nie miał żadnej wartości? Żadnego realnego odniesienia co do prawdziwości i skuteczności tkwienia w ów ułudzie. Dlaczego życie zapładniało więc ludzkie umysły czymś niemożliwym do spełnienia? Lub dlaczego ich gatunek tak bardzo się na tym widmie skupiał? Czy nie widzieli, że nigdzie ich to nie prowadziło? A jednak robili to nadal. Ba, ludzie lubili zaklinać teraźniejszość i przyszłość w marzeniach, czekając, aż się ziszczą, marnotrawiąc nie tylko czas, lecz również i swoje siły. Niekiedy poświęcali własne życie dla mrzonki. Równie dobrze mogli się wystawić o północy w środku lasu i liczyć na to, że nie mieli zostać rozszarpani przez wilkołaka - ich natura byłą zdolna do podobnego szaleństwa. Lyall widział wielu śmiałków, którzy próbowali być wierni swym ideom, ale koniec końców dostrzegał tam tylko głupotę i niszczenie własnej rasy, która takim postępowaniem zmierzała ku samozagładzie. Wierząc w coś nieprawdziwego, bez końca spotykano się z rozczarowaniem. Dlaczego więc ludzie nie przestawali? Nie lepiej było spojrzeć twarzą w twarz światu i dostrzec prawdę? Lupinowi zarzucono kiedyś, że był okrutny w swoich słowach oraz podejściu do rzeczywistości - jednak to w nim tkwił problem, to realność była straszna i nikt inny nie starał się nawet tego dostrzec. Wolano recytować tanie frazesy o niestworzonych możliwościach, by w chwilę później umrzeć na progu własnego domu. Gdzie była więc magia i siła ich tanich marzeń? Gdzie tarcza, która miała ich ochronić? Na co to trwonienie mijających dni skoro i tak kończyli sześć stóp pod ziemią? Wygodnie było marnotrawić czas na coś tak pustego i pozbawionego znaczenia jak imaginacje i uciekać w ten sposób od obowiązków życia. Wygodnie było nie tracić złudzeń, pozostając w świecie wymysłów. Wygodnie było udawać, że nie istnieli w pozbawionym radosnych barw uniwersum. Był kiedyś taki czas, w którym sam brygadzista poddawał się podobnej iluzji i nienawidził siebie za to, że musiało się stać w jego życiu coś przerażającego, żeby przejrzał. Że musiał zabić ukochaną, by zrozumieć, że nie było szczęścia. Dokoła istniało piekło i ludzie dzielili się na tych, którzy płonęli przy każdym kroku, lecz szli naprzód oraz na tych, którzy wymijali nawet najmniejsze z iskier i cofali się bez ustanku. Nie trzeba było specjalnie się wysilać, by wiedzieć gdzie należeli idealiści. Marzenia i rzeczywistość były wszak dwoma strefami niemożliwymi do pogodzenia.
Roselyn miała rację. Kiedyś patrzył i obserwował. Teraz patrzeć nie chciał. Ani obserwować. Ludzie stracili dla niego wartość, stając się w jego oczach jedynie szarą masą, która zapełniała ziemię. Lub chciał myśleć w ten sposób. Bo mimo wszystkiego, co przeżył, dawne emocje próbowały znaleźć ujście z zagruzowanego wnętrza. Lupin nie spodziewał się, że cokolwiek byłoby w stanie wywołać w nim ów konflikt bycia w aktualnym stanie oraz tego, które pochodziło z dawnych czasów. Czasów, które rozpierzchły się wraz z nawałem okrucieństwa. Co widział, patrząc na Roselyn? Przeszłość mieszała się z teraźniejszości nie tylko w nim, ale również i w niej. Bo chociaż uciekał od niej spojrzeniem, nie mógł nie poddać się wrażeniu, że i ona się zmieniła. Z jej głosu wytrąciło się coś, czego nie znał i poznawać głębiej nie chciał. Obawiał się, że przy dokładniejszym, dłuższym spojrzeniu, które kiedyś wodziło za nią za każdym razem gdy pojawiała się w pobliżu, odnajdzie pustą skorupę. Taką samą jak u każdego innego człowieka. Że szacunek wobec niej oraz wspomnienia z nią przepadną raz na zawsze. Że ta dobra część przeszłości zostanie do gruntu zdewastowana. I chociaż patrzeć ani obserwować nie chciał, widział i znał ludzkie cierpienie. Zapoznał się z nim być może najpełniej ze wszystkich, których znał. Wyczuwał to dziwne drżenie oraz napięcie, które pojawiło się w jej zachowaniu. Gdyby była szczęśliwa, nie zrobiłoby na niej wrażenia spotkanie z nim. Nie zachowywałaby się w ten sposób. Nie działała dokładnie tak jak kiedyś... Nie! Nie miał, nie chciał o tym myśleć. Zamiast tego skupił się na tu i teraz. Na słowach padających z kobiecych ust. Tak dziwnie nieprzyjemnych. - Mhm - mruknął jedynie w potwierdzeniu, że przyjął do wiadomości jej słowa. Nie powiedział, nie zareagował inaczej. Zamiast tego omiótł jeszcze raz ostatnim spojrzeniem pokój, by zauważyć kątem oka jak i Roselyn odwróciła wzrok. Wyszedł więc z pomieszczenia, zostawiając po sobie jedynie resztki męskiego zapachu świadczące o jakiejkolwiek jego tam obecności i otwarte okno przeganiające duchotę. Chociaż nie chciał opuszczać tego dnia domu, wziął oba psy i przeniósł się w okolice centralnej Szkocji - potrzebował oddechu. Potrzebował kolejnego zapomnienia.

|zt x2 :<


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]30.11.20 21:29
| 30 lipca '57

Trzynaście dni minęło od jej urodzin; a każdy z nich była równie stracony. Nie spodziewała się, że nadejdzie czas, w którym rodzinne święta za serce ją będą chwytać smutkiem, nie radością. Dopiero co na nowo uczyła się funkcjonowania w gronie bliskich, tak jeszcze niedawno wróciła do samej Anglii i – choć nie bez cienia podejrzliwości – dała się oswoić stabilizacji. I właśnie wtedy, gdy była o krok od zejścia na ziemię, świat runął wokół niej, raniąc ją jeszcze ostrymi odłamkami. Nigdy nie była osobą, która bez zająknięcia radziła sobie z rzeczywistością; więcej w jej życiu było ucieczek niż radzenia sobie twarzą w twarz z nadciągającymi problemami, więcej nieporozumień niż zgody, więcej milczenia niż konfrontacji. Trudno jej się było odnaleźć w obrazie codzienności. Jakby zawsze przeczuwała, że czegoś jej brakowało. Zanim zdążyła to odnaleźć, było już za późno. Została zmuszona do obsadzenia roli, do której brakowało jej kompetencji. Musiała wziąć na barki odpowiedzialność. Zebrać się w sobie. Funkcjonować. Nie było innej możliwości niż udawać. Grać, i liczyć na to, że wszyscy nabiorą się na fasadę, którą prezentowała. To właściwie nie było takie trudne – zarówno papa jak i jej siostra potrzebowali wierzyć, że ktoś się nimi zajmie, nie zauważali więc drobnych potknięć i westchnień bezradności. W końcu dawali jej też coś od siebie. Bezkresne zaufanie i zrozumienie, gdy chciała po prostu skupić się na pracy lub pobyć sama. Zrzucili się na piękną, kwiecistą sukienkę, kiedy w poprzedniej eliksir wypalił paskudną dziurę. Doglądali ziół i ingrediencji, przechowywanych na stryszku. A nawet przygotowali jej ulubione ciasto z okazji jej urodzin (podejrzewała, że papa był tu raczej cichym wsparciem niż aktywną stroną, ale nie mogła im odmówić gestu). Wszystkie te elementy dotykały czegoś w jej wnętrzu, co zbyt długo trzymała w zamknięciu. Dusiła się w niej głęboka czara wstydu – za wyjazd, za nieutrzymywanie kontaktu, za brak siły i użyteczności. Nic dziwnego, że starała się do siebie nie dopuszczać tych uczuć; trenowała to do kiedy pamięta. Zazdrość maskowała niewzruszeniem, choć lgnęła do obiektów i stanów, które wydawały się jej w jakimś stopniu godne pożądania. Począwszy od uwagi rodziców, do bliskich relacji rodziny jej przyjaciółki, znakomitych wyników w nauce, a także miłości. Tak bardzo chciała utrzymywać emocje w ryzach i być zadowolona z siebie i miejsca, w którym się znajdowała w danym momencie. Jednak zawsze gdzieś przyczajone osiadało odczucie niedosytu, własnej nieadektwatności. Nie wiedziała jak sobie z nim radzić ani skąd się brało. Jedyne, co utkwiło w jej pamięci to próby działania na swą korzyść. Próby, które kończyły się fiaskiem. Porażki, które dręczyły ją latami.
Jeden przypadek gorzkiego wspomnienia przeszłości przypomniał o swoim istnieniu podczas niedawnej rozmowy nawiązanej w nad wyraz poważnej sprawie. Pochylała się z ojcem nad długim pergaminem, na którym widniały imiona i nazwiska z zaznaczonymi obok nich kratkami – lista dotyczyła osób, mogących wiedzieć coś na temat zaginięcia Harriett. I choć zakreślone pole zaznaczało już podjęte próby, z braku nowych źródeł przechodzili przez nie ponownie, licząc, że coś mogli przegapić lub że z upływem czasu niektórzy mogli wejść w posiadanie nowych informacji. Do większości z nich odezwał się sam Peregrine – poza tym ostatni kontakt był wiele miesięcy wcześniej, kiedy nadzieja tliła się w nich większym płomieniem i kiedy ojciec miał więcej sił. Szybko jednak zapadł się w sobie i momenty takie jak ten, gdy z dawnym zapałem opowiadał o potencjalnych tropach, zdarzały się rzadko. Dlatego nie potrafiła znaleźć dobrego argumentu, nie potrafiła odmówić, gdy zrzucił na nią ciężkie nazwisko dalekiego kuzyna, który co prawda nie zgodził się przyjrzeć się bliżej zaginięciu, gdy prosił go o to osobiście, ale na pewno można spróbować jeszcze raz, bo Tobie, Effie, przecież nie mógłby powiedzieć „nie”. Żadne słowa nie ujęłyby tego, jak bardzo się mylił. Ale też żadne nie padły, bo jak miałaby wyjaśnić powód swojego sprzeciwu? Jak miałaby mu zdradzić część siebie, o której chciała zapomnieć i z której nigdy nie była dumna – a co dopiero w takich okolicznościach?
Właśnie dlatego w noc prawie trzynaście dni po jej urodzinach, nie mogła zasnąć. Błąkające się w jej głowie myśli nie zostawiły żadnego miejsca na sen; a niepokój, który niejako przypominał słynne motyle w brzuchu, dokładał do tego stanu własne trzy grosze. Nic więc dziwnego, że gdy spojrzała na siebie w lustrze tuż przed wyjściem z chatki, pod jej oczami tliły się mgliste półksiężyce niewyspania. Ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Jej ciągłe zamartwianie zostawiało podobną łunę, więc była już do tego przyzwyczajona. Oczywiście gdzieś na dnie czuła ukłucie, czuła irracjonalny żal, że znów jej czegoś zabrakło, ale wydawał się on wyblakły na tle uczuć, które stały za jej planem odwiedzin. Nie mogła sobie pozwolić na chwile wahania; jak tylko przekroczyła próg, ruszyła przed siebie pewnym krokiem, nie zwalniając ani na moment; nie pozwalając sobie na zmianę zdania. Podjęła decyzję i miała zamiar się z niej wywiązać. Dumę zostawiła jeszcze w przedsionku i ścieżki przemierzała zupełnie wolna od subiektywnych wrażeń.
Swoją drogą dlaczego mieszkał tak blisko, przemknęło jej przez myśl i w tym momencie zapukała do drzwi. Postarała się, by uderzenia zabrzmiały głośno i stanowczo. Taka właśnie była w tym momencie – niewzruszona, skupiona na konkretnym zadaniu. Na wszelki wypadek ponowiła naglące pukanie i wtedy zorientowała się, że obie dłonie trzyma ściśnięte w pięści. Rozluźniła je, po czym na moment pochyliła się do przodu. Nie wiedziała dlaczego, ale już drugi raz od wyjścia z domu rozplątały jej się sznurowadła i luźny bucik prawie zleciał z jej prawej stopy.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Effie Potter dnia 16.12.20 15:26, w całości zmieniany 3 razy
Effie Potter
Effie Potter
Zawód : alchemiczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
uśmiechnę się, gdy wieńce śniegu
zakwitną zamiast róż szeregu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9029-filomena-effie-potter#271867 https://www.morsmordre.net/t9035-mandragora#272286 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f155-dolina-godryka-chatka-z-winorosla https://www.morsmordre.net/t9036-skrytka-bankowa-1717#272290 https://www.morsmordre.net/t9038-filomena-peony-potter#272314
Re: Wejście [odnośnik]30.11.20 22:49
Wpierw obudziło go szczekanie psów, później powód, dla którego oba zwierzęta poderwały się ze swojego legowiska, by wybiec z pokoju na korytarz. Przez dłuższy moment Lyall musiał dochodzić do siebie i zrozumieć, gdzie dokładnie się znajdował i co się właśnie działo. Zmysły kazały szybko reagować i walczyć, jednak wystarczyło uderzenia serca, by dłoń czarodzieja wypuściła spomiędzy palców różdżkę. Którą automatycznie pochwycił, zanim chociażby uświadomił sobie całą resztę. A nie było zagrożenia na ten moment - był względnie bezpieczny. Nienawidził tego słowa, ale nie wymyślił innego, którego wymawianie czy chociażby myślenie o nim, nie sprawiałoby, że czuł się jak skończony idiota. Był w swojej kamienicy i żaden wilkołak go nie atakował. Żaden człowiek nie rzucał się na niego, żadne inne stworzenie nie zamierzało zmusić go do obrony. - Palant - mruknął do siebie, odrzucając różdżkę na pościel obok i przecierając sobie leniwie twarz. Jego głos - jak zwykle zresztą - przypominał gardłowe warczenie psa, tym razem jednak przebijało się w nim więcej zmęczenia oraz niezdrowego zaniedbania. Kolejny miesiąc spędzony z dala od ciepłych ścian domów atakował nie tylko swoim chłodem. Był to jednak tylko kolejny efekt uboczny tej pracy. Jego pracy. Jego życia w samoistnym odseparowaniu się od ludzkości pod każdym możliwym względem - nawet wolał przebywać w zbudowanych przez siebie szałasach lub jaskiniach, będąc w stałej gotowości, by uderzyć. Wolał to niż... To. Mocne tąpnięcia dochodziły z okolicy wejścia i Lupin mógł być pewien, że ktoś właśnie próbował wyważyć mu drzwi. A może była to tylko zniekształcona wizja jego wyczerpanego do granic możliwości umysłu - dźwięki mogły być o wiele delikatniejsze. Przepojenie eliksirami wzmacniającymi zmysły kiedyś musiało się na nim odbić, ale nie zamierzał się tym przejmować. Wpierw musiał dowiedzieć się, kto i czego od niego chciał. Lub właściwie - musiał się pozbyć natręta i zacząć znów się ruszać.
Zakładając przez głowę zabrany z ziemi sweter, próbował sobie przypomnieć, jak w ogóle trafił do sypialni. Nawet nie pamiętał, kiedy się rozebrał i położył do łóżka... Ten odpoczynek był mimo wszystko niestety potrzebny, a korzyść z niego płynąca dawała mu więcej siły do dalsze pracy. Z bólem Lupin zdawał sobie sprawę, że posiadał swoje granice, pod które musiał się podporządkowywać. Mimo że jego ciało hartowało się od lat, budowało masę mięśniową, ćwiczyło refleks, opanowało walkę, będąc w kondycji ponadprzeciętnej, wciąż potrzebowało odpoczynku oraz regeneracji. Zastane mięśnie musiały na nowo się rozluźnić, nauczyć funkcjonowania w innym trybie niż wieczne spięcie i gotowość do walki. Instynkt kierował sam ruchami brygadzisty, często wyprzedzając myślenie. Jak chociażby chwilę wcześniej, gdy złapał różdżkę, nim odzyskał zdolność rozeznania. Była to tylko jedna z wielu rzeczy odepchniętych od codzienności. Nawet spanie na miękkim materacu wciąż sprawiało mu problemy, dlatego znalazł odpowiednio twardy, który przypominał o ziemi. Twardości gleby, skał, podłoża będącego jego podstawową materią - wszak właśnie tak tropił tych, którzy zasługiwali na zamknięcie w klatce. Był psem Ministerstwa wybiegającym na spotkanie zagrażającym innym. Nie kierowała nim jednak sympatia, zrozumienie, próba ochrony czy pomocy - dawne bajkowe ideały mógł włożyć między zakurzone półki nieprzeczytanych przez nikogo historii. Czy próbował tym naprawić dawne winy? Gdyby tylko był w stanie, zaśmiałby się. Pokuta nigdy nie była opcją. Nie była możliwa, bo jak można było wskrzesić kogoś, kto nie żył. Kto umarł i to z jego własnej ręki? Jak można było z tym żyć inaczej, jak po prostu stać się tym, kogo w nim widzieli? Kogo on sam chciał w sobie widzieć. Był maszyną do ścigania, wychwytywania, zabijania każdego, kto sprzeciwiał się surowym zasadom związanym z likantropią. Dlaczego? Robił to, bo mógł. Bo Ministerstwo Magii pozwalało mu kontynuować to, co umiał najlepiej - pracować. Podporządkowany nienawiści do samego siebie oraz reszty świata spełniał samozwańczą misję, która polegała na wytępieniu wilkołaków. I tylko wtedy mógł osiągnąć spokój. Warunek nigdy niemożliwy do spełnienia.
Teraz jednak spokój innego rodzaju został zakłócony, ale Lyall nie zamierzał go ignorować. Łapiąc za klamkę, spodziewał się prędzej jakiegoś nagminnego sąsiada, który narzekał na szczekanie psa. Takiemu jednak brygadzista bez słowa zatrzasnąłby drzwi przed nosem i wrócił do naturalnego trybu dnia. Zamiast natrętnego czarodzieja stanął twarzą w twarz z kimś, z kim losy przeszłości splatały ścieżki w zdecydowanie dziwnych sytuacjach. Wpierw Roselyn, później Randall, teraz ona... Gdyby wiedział, że przeprowadzka do Doliny Godryka sprawiłaby taki wylew ludzi z innego życia, nigdy by się na nią nie zdecydował. Wyglądała odmiennie a równocześnie tak samo - tak samo jak wówczas gdy miała trzy lata i zmuszała go do tańca na weselu wspólnego wujostwa, jak w Hogwarcie, gdy dumna pokazała mu tarczę z lwem. Jak wówczas gdy ich drogi zetknęły się po raz ostatni.
- Mówiłem, że nie - powiedział wprost schrypniętym od zmęczenia głosem, zdając sobie sprawę z faktu, dlaczego do niego przyszła. Pamiętał niedawne spotkanie z jej ojcem proszącym o wsparcie. Tego jednak brygadzista nie zamierzał się podejmować, bo nie było to coś, czego mógł się podjąć. Czego chciał się podjąć... Dlaczego przysłanie swojej córki miałoby zmienić jego decyzję? A może sama naiwnie sądziła, że będzie w stanie go przekonać? Przez to wszystko nawet nie zauważył, że jeden z jej pantofelków kapryśnie się rozwiązał.


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470
Re: Wejście [odnośnik]01.12.20 0:42
Stojąc nosem w obcych drzwiach, starała się nie puszczać wodzy wyobraźni; ze świadomym wysiłkiem powstrzymywała się od dostrzegania ironii, a także od analizowania możliwego scenariusza zaistniałej sytuacji. Gdyby sobie na to pozwoliła, chyba serce wyskoczyłoby jej z piersi – i wcale (nie tylko) dlatego, że osoba za drzwiami reprezentowała sobą jej pierwszy zawód miłosny. Cokolwiek wtedy zaszło zdarzyło się tysiąc lat temu i nie miało już żadnych podstaw, by istnieć w teraźniejszości. A przynajmniej taką żywiła nadzieję. Była przecież spora szansa, że pośród oceanu zdarzeń, który wypełniał życie Lyalla, jej potknięcie, a może nawet cała jej obecność, została gruntownie wytarta. Z tego, co wiedziała, w ostatnich latach przyjął na siebie ciężar nieszczęścia, jakie zdarzało się jedynie nielicznym. Czymże przy tak drogiej stracie była Effie, jeśli nie ledwie drobinką na jego trajektorii. Nie potrafiła sobie wyobrazić uczuć, jakie musiały nim targać. Nie była w stanie pojąć jak coś złego mogło przydarzyć się dwóm osobom, które emanowały troską, ciepłem i które – przede wszystkim – dzieliły ze sobą niepowtarzalną więź, jakiej nie odtworzy moc żadnego eliksiru czy czaru. Ale szczęście było bestią o dwóch głowach; jedna potrafiła dawać, druga czekała na okazję, aby odbierać. W tym znikał cały urok baśni i opowieści, którymi rodzice tak chętnie karmili swoje pociechy. Bo nie wystarczały dobre chęci. Nie wystarczały starania. Nie wystarczył uścisk ukochanej osoby. Rzeczy przydarzały się ludziom niezależnie od ich woli, działań, decyzji. Nie kierowała nimi ścisła logika. Nie było powodów, którymi można by uzasadnić przykrości; próby jakiegokolwiek dochodzenia do sedna prowadziły na manowce. Sama mierzyła się z tym od dłuższego czasu. Skazywała się na chodzenie w kółko, zwodziła sama siebie. Byle dalej od granicy zwanej akceptacją – widziała ją jako drogę bez powrotu, jako przyznanie się do porażki i jako sprawienie zawodu mamie, która przecież musiała gdzieś tam być. Która może czekała aż ktoś wyciągnie do niej rękę.
Ręka Effie już miała sięgnąć do bucika, gdy zza drzwi dobiegły głośne i wyraźne szczeknięcia. Zamarła w bezruchu, teraz zastanawiając się czy na pewno rozsądnym posunięciem było pochopne przyjście pod Old Place 91. Ale co innego mogła zrobić? Gdyby wysłała mu list to dałaby mu większą sposobność do udzielenia odpowiedzi odmownej. Na pewno było trudniej mierzyć się z kimś twarzą w twarz niż skreślić jedno słowo na papierze listowym (ewentualnie wrzucić list z prośbą do kominka). Poza tym wspominała Lyalla bardzo dobrze. Pomijając, oczywiście, jej osobiste wtargnięcie w jego prywatność i automatyczne skreślenie się z listy ich znajomych, to oboje z Laurel żyli w jej pamięci jako osoby, które chociażby wysłuchałyby, co ktoś ma im do przekazania. Co prawda tu musiała się już mierzyć z faktem odmowy wyrażonej kilka miesięcy wcześniej; ale to nie zraziło przecież motywacji Peregrine’a do posłużenia się nią. Z rozmowy z nim wyniosła dziwną nadzieję (choć była pewna, że brygadzista po prostu odmówił i tyle) – papa Potter w sumie trochę kręcił nosem, wspominał, iż do końca nie pamięta i może dalszy krewny po prostu w danym momencie nie miał czasu. Złapała siebie na tym, że jakaś jej część też chciała w to wierzyć. Chciała naiwnie spoglądać w przyszłość licząc, iż nagle pojawi się ktoś, kto rozwiąże ich trwogę. Ktoś, kto pomoże… Sama jednak wiedziała, jak trudno było nieść pomoc i jaka odpowiedzialność ciążyła na ochotnikach, którzy zgadzali się na coś w porywach serca.
Właśnie podnosiła rękę, by zapukać po raz ostatni, gdy drzwi otworzyły się szeroko. W ich przekroju ledwo mieściła się barczysta postać, w której automatycznie próbowała doszukać się czegoś znajomego; pod gęstym zarostem nie krył się nawet cień uśmiechu, a urok maskował się raczej grozą. Ta myśl wzbudziła w niej nieokreślony niepokój – czy wynikała z faktu, że nie ufała już nikomu? A może ukuło ją rozpadające się na kawałki wyobrażenie, którym niegdyś z taką czułością wyłożyła swoje serce. Powinna była to przemyśleć. Wziąć pod uwagę, że wszystko się zmieniło i tylko ona nie nadążała za tempem zmian. Musiał zauważyć jej zdziwienie, nie potrafiła go ukryć, choćby w opóźnionym geście dopiero opuszczanej dłoni, która zawisła na wysokości pukania w drzwi. Zbita z tropu zarówno jego odpowiedzią jak i wrażeniem, jakie na niej wywarł, mruknęła:
Nawet nie wiesz z czym przychodzę… — Słowa wyrzuciła z siebie z pewną urazą; miała przygotowane wielkie, choć skąpe przemówienie i teraz nie miała wiele czasu, by je przeformować. Wzruszyła więc ramionami i spojrzała na niego jak dziecko, spoglądające na rodzica, który zbyt prędko odgadł zadawaną przez nie zagadkę. — Szczerze. Lupin. — Zmieniła ton, właściwie rzucając wszystko na jedną kartę. Jego nazwisko przeszło jej gładko przez gardło, choć budziło w niej teraz wiele skrajnych emocji. — Nie chcesz czy nie możesz?
Prawdę mówiąc była na tyle zajęta upartym przyglądaniem się obcej-nieobcej postaci, że zachwiała się w pół, gdy jeden z jej butów uwolnił się z jej stopy i w dziwnym przeświadczeniu o swoim przeznaczeniu, rzucił się z szerokim ugryzieniem na but Lyalla. Oparła się ręką o ścianę, by się nie przewrócić i już czuła, że drugi pantofelek także stawał się luźniejszy. Z wielką mocą przycisnęła więc tamtą stopę do ziemi, podnosząc pytający wzrok ponownie na mężczyznę. Czy to rodzaj pułapki na niechcianych gości?
Effie Potter
Effie Potter
Zawód : alchemiczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
uśmiechnę się, gdy wieńce śniegu
zakwitną zamiast róż szeregu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9029-filomena-effie-potter#271867 https://www.morsmordre.net/t9035-mandragora#272286 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f155-dolina-godryka-chatka-z-winorosla https://www.morsmordre.net/t9036-skrytka-bankowa-1717#272290 https://www.morsmordre.net/t9038-filomena-peony-potter#272314
Re: Wejście [odnośnik]01.12.20 22:25
Nikt inny nie wiedział, że cudowna relacja, która zwiastowała miłość do skończenia świata, została już dawno temu zniweczona, a zgnilizna sięgała nie tylko ciała pochowanej sześć stóp pod ziemią Laurel, lecz jednakowo serca Lyalla. Zdeprawowane wnętrze poharatane do krwi nigdy się nie uleczyło, gdy rany nie mogły się zabliźnić. Otwierane raz po raz tworzyły trwałe bruzdy żywego mięsa przetykanego czarnymi skrzepami blokującymi dopływ świeżego, mogącego przynieść ulgę powietrza. Często łzy bólu zasłaniały widoczność zawziętemu łowcy, a wycieńczenie odbierało zdolność normalnego funkcjonowania, parł naprzód, ignorując wszystkie ostrzeżenia. Omdlenie nie raz winno było go dopaść, lecz coś trzymało go przy świadomości - bardziej krwawy szał niźli świadomość. Wiedział, że powinien był dawno temu umrzeć. Zdechnąć jak wszystkie zranione zwierzęta, niechciane, niedające sobie radę psy, jednak na przekleństwo komuś, wciąż żył. Może tym kimś był on sam. Żył samemu sobie na złość. Walka za walką wstawał, by iść dalej i by zmuszać obolałe ciało do dalszej, katorżniczej pracy. To było jednak tylko ciało. Tylko worek mięsa, flaków i wody. Bezwartościowe i nic ze sobą niewnoszące. Tym właśnie był i jeśli ktoś patrzył na niego przez pryzmat współczucia, mógł sobie darować. Nie było czego żałować, skoro sam Lyall nie pamiętał już, jak wyglądało życie z nią. Jak wyglądała. Co w nim wywoływała i dlaczego.  Zapominał. Zapominał jej twarzy, chociaż nie chciał, żeby to się działo. Mógł jedynie karmić się żałosnymi odbiciami własnych wyobrażeń co do tego, co miało miejsce między nim a Laurel. Jak prezentowały się spędzone z nią chwile. Jak było naprawdę... Czas, który przemijał, błogosławił mu, gdy z każdym dniem zbliżał się do końca uchwycenia wilkołaczego celu i równocześnie przeklinał, odbierając w umyśle wspomnienia, od których wszystko się to zaczęło. Twarz ukochanej była niewyraźna, wytłumiona. Podobnie jak zapach, gesty, głos... Nie mógł przypomnieć sobie tego, jak wypowiadała jego imię czy uczucia złączonych dłoni. A przecież wiedział, że śmiała się w ten sposób, który potrafił wywołać w nim poczucie większego zakochania, zanurzenia się w tym, czym była. Wiedział... Wiedział, że powinien był pamiętać... Powinien... Ale nie pamiętał.
W tej formie, którą się stał, nigdy nie byłby jej wart. Nie zbliżyłby się do niej, nie będąc w stanie znieść przerażenia w spojrzeniu, drżenia przykładanej dłoni do twarzy w lęku przed tym, czym był. Co zrobił i jak nasrane miał w mózgu. Nie. Nikt nie miał prawa go żałować. On sam zasłużył na to wszystko. Zniszczył wspomnienia, wynaturzając je w obrzydliwy sposób. Podobnie zresztą jak zniszczył wszystko to, co kochała w nim Laurel. Nie był nawet cieniem mężczyzny, którego ich bliscy nosili w pamięci. Dlatego też nie chciał widzieć się z rodzicami, Luną, Randallem. Nie chciał, żeby widziała go w takim stanie Roselyn. Vincent. Nikt... Nie chciał, żeby widział go ktokolwiek. Chciał po prostu, żeby wszyscy dali mu święty spokój!
Nie chcesz czy nie możesz?
- Co jeszcze ma się stać, żebyś trzymała się z daleka? - powiedział, patrząc na nią obojętnie i tak samo beznamiętnie akcentując swoje słowa. Nie zamierzał wpuszczać jej do środka ani nawet słuchać tego, co miała do powiedzenia. Domyślał się, jakie wędrowały o nim historie w rodzinie i co mogli myśleć krewni. Odciął się i zamknął w sobie. Bardzo cierpiał. Biedny Lyall. Okrutna tragedia. Żałosne. Oni wszyscy byli żałośni. Marnowali czas na myślenie o czymś, co już dawno umarło. Ich syn, brat, kuzyn został pochowany obok kobiety, którą kochał. To, co chodziło po ziemi, nie było Lupinem. Było wynaturzeniem ludzkiej natury i jedyne, na co zasługiwał, to zapomnienie. Tak byłoby najlepiej dla nich wszystkich. A jednak wraz z powrotem na brytyjskie ziemie, brygadzista musiał raz po raz stykać się z cieniami przeszłości swojego dawnego wcielenia. Co ci się stało, Lyall? Nie porozmawiasz ze mną? Dokąd idziesz? Rozluźnij się, to nie pełnia. Irytowały go słowa, których musiał wysłuchiwać, jak i towarzystwo, które musiał znosić. Ona też oczywiście musiała się pojawić, jakby nie miał wystarczająco dużo problemów z dawnymi znajomymi. Kiedyś zależało mu, żeby wszyscy czuli się dobrze. Żeby nie czuli się odrzuceni. Odtrąceni. Niechciani. Również i Effie mogła tego doświadczyć, gdy po pełnej kompromitujących sekund chwili wysłał jej list, w którym próbował wyciągnąć do niej rękę. Pocieszyć. Wytłumaczyć. Jakoś wspomóc. Nigdy jednak nie doczekał się odzewu. Nigdy też nie spotkał dalekiej kuzynki, zapominając o jej istnieniu. Ale nie wyplenił Potter ze swojej podświadomości - wypłynęła w najmniej spodziewanym momencie, przynosząc falę irytacji i pasywnej agresji, które ujawniały się w towarzystwie wszystkich ludzi. Nie potrafił już ich nie krzywdzić, ale... Skrzywdził ich już tak wielu, że stracił rachubę.
Chciał zamknąć drzwi, jednak zanim to zrobił, dostrzegł, jak but czarownicy wyskoczył w jego kierunku, rzucając się na jego własne obuwie. - Co ty robisz? - rzucił, robiąc mechanicznie krok w tył i chcąc uniknąć dziwnego, niespodziewanego rozbłysku niestabilnej magii. Zajadły pantofelek nie odstępował go ani przez chwilę, skacząc za mężczyzną i wpraszając się bezpardonowo do mieszkania. Lyall na moment przeniósł uwagę na agresywnego trzewika i dopiero po chwili mocno przygwoździł go do ziemi, żeby w końcu rzucić go jednemu z psów. Które swoją drogą wpychały zainteresowane łby na zewnątrz podczas całej jego rozmowy z Effie. Teraz jednak zajęły się niepokornym bucikiem, szarpiąc materiał i rozrywając go z łatwością na strzępy. Brwi łowcy zmarszczyły się, tworząc wyraźną linię na czole, gdy kryzys został zażegnany, ale równocześnie oznaczało to, że zniszczył własność kogoś innego. Kogoś, kto wciąż stał w drzwiach. - Oddam ci pieniądze - rzucił, by sprostować oczywistość. Chociaż równało się to z przedłużeniem jej pobytu przed jego domem... Powinien jeszcze pozwolić jej wejść? Ja pieprzę. Świetnie.


i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
Lyall Lupin
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7715-lyall-lupin#213633 https://www.morsmordre.net/t7739-lyallowa-poczta#214472 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f144-dolina-godryka-old-place-91 https://www.morsmordre.net/t7727-skrytka-bankowa-nr-1851#214132 https://www.morsmordre.net/t7738-lyall-lupin#214470

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Wejście
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach