Wydarzenia


Ekipa forum
Pod starą jabłonią
AutorWiadomość
Pod starą jabłonią [odnośnik]27.10.20 17:16

Pod starą jabłonią

Kilka metrów od domu znajdował się maleńki sad. Pan Morisson chciał zapewnić swej żonie dostęp do sezonowych owoców. Spod jego ręki, żyzna ziemia przyjęła najróżniejsze sadzonki dorodnej wiśni, gruszy, śliwek węgierek, krzaków malin, truskawek, a przede wszystkim jabłoni. To właśnie to drzewo skradło serce zapracowanej pani domu. Ogromne, białe kwiaty przyciągały owady, ptaki i drobne zwierzęta. Roztaczało niebiański, słodkawy zapach. To właśnie ono rozrosło się na ogromną skalę zielonej działki pnąc do góry, rodząc owoce, dając cień w najgorszą spiekotę. Było ulubionym miejscem do wieczornego relaksu.



[bylobrzydkobedzieladnie]



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Pod starą jabłonią [odnośnik]21.03.21 0:22
| 15 października?

Mroźne, poranne powietrze uderzało go bezlitośnie w policzki, gdy dostrzegłszy pod sobą pierwsze zarysy domów, obniżył lot, starając się rozeznać w gęstej, oblepiającej pola mgle – towarzyszącej mu niczym cień od momentu, w którym zostawił za sobą góry Wicklow. Wyhamował miotłę, zwalniając lot do niemal spacerowego tempa, dając sobie chwilę na rozejrzenie się po okolicy. Wyprostował się, puszczając trzonek miotły, żeby rozruszać skostniałe palce; poprawił ochronne rękawice, przekrzywiając głowę i ocierając twarz ramieniem. Policzki, wilgotne od lecącej z nieba mżawki i zziębnięte od wiatru, miał trochę zdrętwiałe, a włosy przykleiły mu się do czoła, nie żałował jednak, że zdecydował się wyruszyć do Vincenta na miotle. Nic nie pozwalało mu na oczyszczenie myśli tak dobrze, jak latanie – od zawsze, a ostatnio szczególnie, gdy połączona z bezruchem samotność zaczęła regularnie popychać go prosto w pułapkę bez wyjścia. Choć na ziemi, w białych jak mleko oparach, mogło kryć się wszystko, to wysoko w powietrzu nic nie miało go dosięgnąć: ani dementorzy, ani snujące się za nim przywidzenia, ani strach, ani wspomnienia – wciąż uparcie powracające do niego w snach, wypełniające uszy nieistniejącym szmerem głosów, zdolnych w zaledwie kilka pozbawionych czujności chwil zagnieździć się wewnątrz jego czaszki: niekończąca się kakofonia, unosząca się i opadająca jak fale, słowa łączące się ze sobą bez żadnego składu, choć czasami brzmiące dziwnie podobnie do złowrogiej przepowiedni niewidomej staruszki; nadchodzi ciemność, której światło nie rozgoni.
Potrząsnął głową, strącając z siebie pojedyncze krople, którym udało się osiąść na płaszczu; w międzyczasie raz jeszcze zginając i rozprostowując palce. Pochylił się niżej nad miotłą, znów ściskając ją mocno, kierując w dół – niezbyt stromo, ale zdecydowanie, zataczając szeroką pętlę i mrużąc oczy. Dwa razy wydawało mu się, że dostrzegł skrytą w zaroślach ścieżkę, ale gdy nią podążył, nie zaprowadziła go donikąd; dopiero za trzecim odnalazł tę właściwą, na której końcu stał dom, który – jak mu się wydawało – odpowiadał opisowi przesłanemu przez Vincenta. Ruszył w jego kierunku, lądując jednak nieco dalej, nie chcąc zmaterializować się nagle pod samymi drzwiami; doświadczenie nauczyło go, że ludzie na ogół nie lubili, gdy tak robił, zeskoczył więc z miotły na kamienną ścieżkę, żeby ostatnich kilkanaście metrów przebyć piechotą – wykorzystując ten krótki spacer do odzyskania czucia w zdrętwiałych od długiego lotu nogach i do rozejrzenia się dookoła. Nie tyle z czystej ciekawości czy wścibstwa; przesuwając spojrzeniem po roślinach, konstrukcji majaczącego w oddali dachu i pochylających się nisko drzewach, szukał w całym tym obrazku jakiegoś magicznego przepisu na to, by własnemu, budowanemu powoli domowi nadać podobnego charakteru: przytulności, stałości; bezpieczeństwa. Niczego innego tak naprawdę nie potrzebował.
Zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi, opierając miotłę o lewę ramię i wyciągając dłoń, żeby kilka razy zastukać kołatką; miał nadzieję, że trafił we właściwe miejsce – i to nie tylko dlatego, że gdyby jako poszukiwany listem gończym zbieg pojawił na cudzej wycieraczce, mógłby wzbudzić niemałe zamieszanie; naprawdę zaczynało być mu parszywie zimno. Szczęśliwie skrzypnięcie zawiasów nie okazało się zwiastunem kłopotów, a zapowiedzią pojawiającego się po drugiej stronie Vincenta. – Vincent, cz-cz-cześć – odezwał się, starając się powstrzymać nieco szczękanie zębów (nie żeby w jego przypadku robiło to znaczącą różnicę, sylaby i tak miały w zwyczaju podskakiwać nerwowo przed wydostaniem się z jego ust); uniósł spojrzenie, na moment zatrzymując je na znajomej twarzy i próbując powstrzymać się przed szukaniem na niej śladów Azkabanu. Czasami się na tym łapał – na zastanawianiu się, czy inni znosili ostatnie tygodnie równie źle jak on, czy może jako jedyny zwyczajnie się nie nadawał – płacąc teraz za chwilę brawury jasnością własnego umysłu, zdradzającego go w najmniej odpowiednich okolicznościach (krótkotrwałe omdlenie w trakcie ostatniej ewakuacji pozostawiło po sobie gorzki posmak na języku, podkopujący już i tak kruszące się fundamenty jego pewności siebie). – Nie sp-p-późniłem się? – upewnił się, bezwiednie drapiąc się po karku; snujące się po niebie chmury i wszechobecna mgła utrudniały zorientowanie się w porze dnia. – Nad Mullaghcleevaun wleciałem w jakąś chm-m-murę i całkiem straciłem orientację, zorientowałem się, że robię p-p-pętlę dopiero w okolicach Blessington – wyjaśnił. Zaswędziało go w gardle; potarł palcami nos, z trudem tłumiąc kichnięcie. Miał nadzieję, że ta mała wyprawa nie skończy się magicznym katarem.
Może jednak lepiej byłoby zwyczajnie wybrać teleportację.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Pod starą jabłonią
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach