Przedpokój
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przedpokój
Wąski korytarzyk wciśnięty między kuchnię a prowadzące na piętro schody, poza swoją najbardziej oczywistą rolą, pełni też funkcję przenośnej szafy - na przybitym do bielonej ściany wieszaku, oprócz kurtek, zalegają zazwyczaj również zapomniane płaszcze przeciwdeszczowe i swetry, przez co dom sprawia wrażenie bardziej zatłoczonego niż w rzeczywistości. Pod drewnianą ławeczką suszą się buty i parasole, a w rogu znalazło się miejsce dla lustra i stojaka na miotły - rzecz jasna te latające.
[bylobrzydkobedzieladnie]
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:34, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 17 stycznia
Był spóźniony.
Duża wskazówka ściennego zegara niebezpiecznie zbliżała się już do pozycji pionowej, mającej za parę chwil bezlitośnie oznajmić wybicie równej godziny, oficjalnie znaczącej moment, w którym wszystko powinno być gotowe – łącznie z nim samym – ale im bliżej dwunastki znajdowało się połyskujące metalicznie ramię, tym wyraźniej docierało do niego, że nie miał szans przygotować obiecanej Hannah kolacji na czas. A przecież zaplanował sobie wszystko; składniki potrzebne do przyrządzenia głównej potrawy – ryby pieczonej w warzywach i suszonych śliwkach – czekały w spiżarni już dzień wcześniej, a ostatnią z przeznaczonych do rozniesienia w tym tygodniu wiadomości dostarczył wczesnym rankiem; w teorii nic więc nie powinno przeszkodzić mu w spędzeniu przedpołudnia w kuchni – i zapewne by nie przeszkodziło, gdyby w drodze powrotnej nie zdecydował się zajrzeć na chwilę do Oazy. W której stracił poczucie czasu; zaciągnięty przez Hugh na boisko, nie dał rady wymigać się od rozegrania meczu razem z Płazami (tylko jednego!), później spędzając jeszcze dobrą godzinę na drobnych naprawach. Nie pilnował przy tym upływających minut, pewien, że miał ich w zanadrzu jeszcze sporo – dopóki po przejściu przez portal nie zorientował się, jak wysoko stało już na niebie przysłonięte chmurami słońce.
Straconego czasu nie udało mu się nadrobić – ani szybkim, graniczącym ze zdrowym rozsądkiem lotem na miotle, ani pokrojeniem ziemniaków w nieco niezgrabne ćwiartki – a wymuszony okolicznościami pośpiech sprawił, że gdy przez kuchenne okno dostrzegł zmierzającą w stronę domu Hannah, kuchnia przedstawiała sobą obraz niezbyt reprezentatywny, ze smugami gryczanej mąki na drewnianych blatach i resztkami przegapionych ziemniaczanych obierków na podłodze. – Niech to t-t-tłuczek – mruknął pod nosem, wrzucając do żeliwnego naczynia ostatnią garść warzyw, a z drewnianego wieszaka ściągając płócienną szmatkę; stojący w kącie piecyk był już nagrzany, ruszył więc w jego stronę, na dźwięk stukania w wejściowe drzwi omal nie upuszczając ułożonej starannie w naczyniu ryby; uratował go własny refleks i dno przytrzymane uniesionym w porę kolanem, do celu dotarł więc ostatecznie bez większego szwanku, czy to dla siebie, czy potrawy. – Już idę! – krzyknął w stronę przedpokoju, jego słowa zginęły jednak w niosącym się donośnie koncercie psiego szczekania, bo Tłuczek – do tej pory zwinięty w kłębek przed kominkiem – zerwał się na cztery łapy, pędząc wprost do drzwi; przeczuwając, być może, kto znajdował się po drugiej stronie.
William ruszył w ślad za nim, po drodze szybko wycierając jeszcze dłonie i podwijając rękawy swetra, którego nie zdążył zmienić na przygotowaną wcześniej koszulę; w przedpokoju podejmując jeszcze ostatnią, skazaną na porażkę próbę przygładzenia potarganych w trakcie niedawnego lotu włosów. – T-t-tłuczek, zmykaj – odezwał się, spoglądając na czarnego kudłacza, który w międzyczasie zdążył już oprzeć się przednimi łapami o drzwi, drapiąc w drewno pazurami; nic z tego – ledwie zdążył je uchylić, szczekanie ucichło, a Tłuczek przemknął obok jego nóg, ruszając prosto w stronę Hannah, żeby odtańczyć wesoły taniec wokół jej kostek. – Tłuczek, m-m-mówiłem ci, żebyś – zaczął, zanim jednak zdążyłby dokończyć zdanie, jego spojrzenie z podskakującej kuli sierści powędrowało wyżej, zatrzymując się na twarzy przyjaciółki: na parze znajomych, czekoladowych tęczówek, na policzkach poczerwieniałych od chłodu i ciemnych kosmykach włosów, które uciekły zza uszu, targane wiejącym lekko na zewnątrz wiatrem. – Hanny – odezwał się, głosem zupełnie innym niż jeszcze przed chwilą, odruchowo wypełniając przerwy między głoskami zarezerwowanym dla najbliższych ciepłem; na moment zapominając, że to nie do końca tak miało wyglądać, i że kolacja, która powinna stać już na przykrytym obrusem blacie, dopiero zaczynała rozgrzewać się w piecyku. – Chodź, w-w-wejdź – powiedział, cofając się o krok i odsuwając, żeby mogła wsunąć się do środka; nie mając pojęcia, skąd wzięło się nagłe zdenerwowanie, wspinające się po jego plecach i wprawiające dłonie w lekkie drżenie – niemające nic wspólnego z podmuchem wpadającego z zewnątrz chłodu. – Mogę? – zapytał, wyciągając ręce po jej płaszcz, chcąc pomóc jej go zdjąć. – Jesteś w-w-wcześniej? – wyrwało mu się, zanim zdążyłby się powstrzymać, w milczeniu zastanawiając się już nad wyjaśnieniem swojego stanu niegotowości; może mógł wytłumaczyć się pracą? Nagłym zleceniem od Anthony’ego? Odrzucił te wymówki niemal natychmiast, zanim którakolwiek zdołałaby odnaleźć drogę na jego usta; nigdy nie potrafił kłamać, zwłaszcza jeśli chodziło o Hannah, zdolną do przejrzenia go w ułamku sekundy. – Wszystko p-p-powinno być gotowe za – zawahał się – no, z-z-za chwilę, niedługo – zapewnił, przykrywając zakłopotanie uśmiechem; idąc pół kroku za przyjaciółką, ruszył w stronę kuchni – nieruchomiejąc jedynie na moment, gdy za drzwiami prowadzącymi do pokoju dziennego rozległo się krótkie, rytmiczne stukanie. Odkaszlnął, nieudolnie starając się zagłuszyć raczej donośne dźwięki. – Zrobię ci herbaty, r-r-rozgrzejesz się – zaproponował, wypowiadając poszczególne słowa może odrobinę za szybko. Przeszedł obok stołu, żeby z jednej z kuchennych szafek wyciągnąć dwa kubki z grubej porcelany, po drodze (w zamierzeniu) dyskretnie zgarniając z blatu różdżkę, żeby pojedynczym machnięciem uprzątnąć pozostałości krojonych niedawno warzyw.
Był spóźniony.
Duża wskazówka ściennego zegara niebezpiecznie zbliżała się już do pozycji pionowej, mającej za parę chwil bezlitośnie oznajmić wybicie równej godziny, oficjalnie znaczącej moment, w którym wszystko powinno być gotowe – łącznie z nim samym – ale im bliżej dwunastki znajdowało się połyskujące metalicznie ramię, tym wyraźniej docierało do niego, że nie miał szans przygotować obiecanej Hannah kolacji na czas. A przecież zaplanował sobie wszystko; składniki potrzebne do przyrządzenia głównej potrawy – ryby pieczonej w warzywach i suszonych śliwkach – czekały w spiżarni już dzień wcześniej, a ostatnią z przeznaczonych do rozniesienia w tym tygodniu wiadomości dostarczył wczesnym rankiem; w teorii nic więc nie powinno przeszkodzić mu w spędzeniu przedpołudnia w kuchni – i zapewne by nie przeszkodziło, gdyby w drodze powrotnej nie zdecydował się zajrzeć na chwilę do Oazy. W której stracił poczucie czasu; zaciągnięty przez Hugh na boisko, nie dał rady wymigać się od rozegrania meczu razem z Płazami (tylko jednego!), później spędzając jeszcze dobrą godzinę na drobnych naprawach. Nie pilnował przy tym upływających minut, pewien, że miał ich w zanadrzu jeszcze sporo – dopóki po przejściu przez portal nie zorientował się, jak wysoko stało już na niebie przysłonięte chmurami słońce.
Straconego czasu nie udało mu się nadrobić – ani szybkim, graniczącym ze zdrowym rozsądkiem lotem na miotle, ani pokrojeniem ziemniaków w nieco niezgrabne ćwiartki – a wymuszony okolicznościami pośpiech sprawił, że gdy przez kuchenne okno dostrzegł zmierzającą w stronę domu Hannah, kuchnia przedstawiała sobą obraz niezbyt reprezentatywny, ze smugami gryczanej mąki na drewnianych blatach i resztkami przegapionych ziemniaczanych obierków na podłodze. – Niech to t-t-tłuczek – mruknął pod nosem, wrzucając do żeliwnego naczynia ostatnią garść warzyw, a z drewnianego wieszaka ściągając płócienną szmatkę; stojący w kącie piecyk był już nagrzany, ruszył więc w jego stronę, na dźwięk stukania w wejściowe drzwi omal nie upuszczając ułożonej starannie w naczyniu ryby; uratował go własny refleks i dno przytrzymane uniesionym w porę kolanem, do celu dotarł więc ostatecznie bez większego szwanku, czy to dla siebie, czy potrawy. – Już idę! – krzyknął w stronę przedpokoju, jego słowa zginęły jednak w niosącym się donośnie koncercie psiego szczekania, bo Tłuczek – do tej pory zwinięty w kłębek przed kominkiem – zerwał się na cztery łapy, pędząc wprost do drzwi; przeczuwając, być może, kto znajdował się po drugiej stronie.
William ruszył w ślad za nim, po drodze szybko wycierając jeszcze dłonie i podwijając rękawy swetra, którego nie zdążył zmienić na przygotowaną wcześniej koszulę; w przedpokoju podejmując jeszcze ostatnią, skazaną na porażkę próbę przygładzenia potarganych w trakcie niedawnego lotu włosów. – T-t-tłuczek, zmykaj – odezwał się, spoglądając na czarnego kudłacza, który w międzyczasie zdążył już oprzeć się przednimi łapami o drzwi, drapiąc w drewno pazurami; nic z tego – ledwie zdążył je uchylić, szczekanie ucichło, a Tłuczek przemknął obok jego nóg, ruszając prosto w stronę Hannah, żeby odtańczyć wesoły taniec wokół jej kostek. – Tłuczek, m-m-mówiłem ci, żebyś – zaczął, zanim jednak zdążyłby dokończyć zdanie, jego spojrzenie z podskakującej kuli sierści powędrowało wyżej, zatrzymując się na twarzy przyjaciółki: na parze znajomych, czekoladowych tęczówek, na policzkach poczerwieniałych od chłodu i ciemnych kosmykach włosów, które uciekły zza uszu, targane wiejącym lekko na zewnątrz wiatrem. – Hanny – odezwał się, głosem zupełnie innym niż jeszcze przed chwilą, odruchowo wypełniając przerwy między głoskami zarezerwowanym dla najbliższych ciepłem; na moment zapominając, że to nie do końca tak miało wyglądać, i że kolacja, która powinna stać już na przykrytym obrusem blacie, dopiero zaczynała rozgrzewać się w piecyku. – Chodź, w-w-wejdź – powiedział, cofając się o krok i odsuwając, żeby mogła wsunąć się do środka; nie mając pojęcia, skąd wzięło się nagłe zdenerwowanie, wspinające się po jego plecach i wprawiające dłonie w lekkie drżenie – niemające nic wspólnego z podmuchem wpadającego z zewnątrz chłodu. – Mogę? – zapytał, wyciągając ręce po jej płaszcz, chcąc pomóc jej go zdjąć. – Jesteś w-w-wcześniej? – wyrwało mu się, zanim zdążyłby się powstrzymać, w milczeniu zastanawiając się już nad wyjaśnieniem swojego stanu niegotowości; może mógł wytłumaczyć się pracą? Nagłym zleceniem od Anthony’ego? Odrzucił te wymówki niemal natychmiast, zanim którakolwiek zdołałaby odnaleźć drogę na jego usta; nigdy nie potrafił kłamać, zwłaszcza jeśli chodziło o Hannah, zdolną do przejrzenia go w ułamku sekundy. – Wszystko p-p-powinno być gotowe za – zawahał się – no, z-z-za chwilę, niedługo – zapewnił, przykrywając zakłopotanie uśmiechem; idąc pół kroku za przyjaciółką, ruszył w stronę kuchni – nieruchomiejąc jedynie na moment, gdy za drzwiami prowadzącymi do pokoju dziennego rozległo się krótkie, rytmiczne stukanie. Odkaszlnął, nieudolnie starając się zagłuszyć raczej donośne dźwięki. – Zrobię ci herbaty, r-r-rozgrzejesz się – zaproponował, wypowiadając poszczególne słowa może odrobinę za szybko. Przeszedł obok stołu, żeby z jednej z kuchennych szafek wyciągnąć dwa kubki z grubej porcelany, po drodze (w zamierzeniu) dyskretnie zgarniając z blatu różdżkę, żeby pojedynczym machnięciem uprzątnąć pozostałości krojonych niedawno warzyw.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Babcia mawiała, że próżność nadyma bezmyślnych ludzi, jak puste worki wiatr, więc mama starała się wychować ją tak, by była skromna i praktyczna; nauczyć ją wszystkiego, co uczyni z niej dobrą żonę i gospodynię, mniej przykładając wagi temu, jak się prezentowała; zawsze było przecież wystarczająco, czasem tylko nieodpowiednio. A mimo to czas jaki spędziła przed lustrem wpędzał ją w wyrzuty sumienia, gdy tylko zdała sobie sprawę, jak wiele go zmarnowała bezsensownym wpatrywaniem się we własne odbicie, poszukiwaniem oznak nieubłaganie upływającego czasu, mankamentów, niedoskonałości, zastanawiając co i jak mogła poprawić, ale niewiele potrafiła. Włosy splecione w cienkie warkocze cały dzień i pozwijane tak, by nie przeszkadzały jej w obowiązkach i pracy późnym popołudniem rozplotła. Rozczesała je szczotką, którą dostała od taty z okazji urodzin. Miała puszyste naturalne włosie pomiędzy ostrymi zębami. Włosy rozczesywały się lekko, były miękkie, gładkie i błyszczące, a dzięki splotom układały się w wyraziste fale. Długo zastanawiała się, co powinna ubrać i choć nie miała już szafy pełnej sukienek, których większość została w Londynie, nie potrafiła się zdecydować, czy wybrać dłuższa, czy krótszą, mniej czy bardziej elegancką. Nie chciała wyglądać głupio, wystroić się przesadnie. Z drugiej serce biło jej szybko od samego rana, na samą myśl nadejścia tego wieczoru.
Wybór padł na granatową, długą spódnicę i kremową koszulę wpuszczoną w nią w pasie, spiętą eleganckim brązowym paskiem. Zrezygnowała z czerwonej, wyrazistej szminki na rzecz bezbarwnej, mieszanki miodu, cynamonu i korzennych przypraw, które swoimi właściwościami sprawiały, że wydawały się naturalnie ciemniejsze i pełniejsze. Dostała pomadę od kobiety, której naprawiała miotłę jeszcze w Londynie, ale zupełnie o niej zapomniała, odnajdując ją niedawno na dnie torebki. Ekscytacja sprawiła, że choć była gotowa znacznie wcześniej, musiała zaczekać przed deportacją do Irlandii, nie chcąc ryzykować nawet najmniejszym rozszczepieniem.
Nie utonęła w śniegu. Ścieżka była starannie odśnieżona, co przyprawiło ją o szeroki uśmiech. Ściskając w dłoni butelkę Quintina stanęła przed drzwiami, nieświadomie przygryzając mocno dolną wargę. Przedłużająca się chwila sprawiła, że zaczęła się zastanawiać — może zapomiał? A może to ona jednak jest za wcześnie? Miała się taktownie spóźnić? Dać mu więcej czasu na przygotowania? Usłyszała szczekanie Tłuczka, który niecierpliwił się z powodu gościa za drzwiami. Już miała podejść do pierwszego okna, by zajrzeć do środka, gdy pomiędzy melodią psiego powitania dotarł do niej odległy i stłumiony głos zza drzwi. Uśmiechnęła się szeroko, spoglądając w dół, na wystające spod powłóczystej spódnicy czubki swoich trzewików. Materiał zafalował, pociągnięty wiatrem, pędem i ciałem kudłacza, który okręcił się wokół niej w radości. Zaśmiała się krótko.
— No cześć, przyjacielu — powitała go, pochylając się do przodu, by wolną dłonią potarmosić go za uchem, witając się w pierwszej kolejności właśnie z nim. Dopiero jego spokój mógł pozwolić jej unieść spojrzenie na Williama. — Billy — mruknęła, a ciepły uśmiech pojawił się na jej twarzy, kiedy spojrzenie natknęło się na jego błyszczące, piękne oczy. — Bałam się, że mnie nie wpuścisz i będę musiała wypić to sama tuż pod drzwiami.— Uniosła wyżej dłoń z butelką, podając ją gospodarzowi tuż po przekroczenie progu. Rozpięła płaszcz, zatrzymując na chwilę palce na guzikach, by zerknąć w jego kierunku zaskoczona pytaniem. Zawsze wiedziała, że był dobrze wychowany, a jednak nigdy nie zwróciła na to takiej uwagi, jak teraz, jakby w tym geście było coś, nad czym powinna się zastanowić. Pokiwała głową z uśmiechem, pozwalając mu pomóc zdjąć z siebie ubranie wierzchnie i odwiesić je tuż przy drzwiach. — Ja...— zawahała się, spoglądając wpierw na niego, a później kierując niepewne spojrzenie w stronę kuchni. — Tak. Tak, oczywiście, że wcześniej! Skończyłam prasowanie wcześniej, więc pomyślałam, że wpadnę, bo co tak będę siedzieć bez celu... — skłamała, uśmiechając się niemrawo i uciekając od niego wzrokiem, od razu karcąc się w myślach. — Tak naprawdę to nie, ale jeśli potrzebujesz dla siebie jeszcze trochę czasu to zajmę się sobą... — powiedziała, zerkając na niego przepraszająco i zaczesała kosmyk włosów za ucho. — Mogę ci na przykład... — zastanowiła się, przesuwając po nim powoli spojrzeniem.— Wyczyścić sweter... — Zatrzymała wzrok na wysokości jego brzucha, gdzie znajdowały się wyraźne ślady po mące. Kąciki ust drgnęły jej lekko, obróciła się na palcach i ruszyła w stronę kuchni. Dłonią sięgnęła do szyi, opuszkami palców dotykając obojczyka, po czym rozpięła jeden guziczek. Wahała się w domu, czy powinien być zapięty czy rozpięty, ostatecznie zakrywając dekolt. Ale w domu było nie tylko przytulnie, ale i ciepło. Już teraz. Kiedy zaproponował gorącą herbatę, uśmiechnęła się szerzej, przystając przy kuchennym blacie, o który opadła się pośladkami, starając się udawać, że nie zauważyła drobnego bałaganu. — Aidan jest w domu? — Uniosła brew, zerkając na niego, a następnie dwa kubki, które miał w ręce.
Wybór padł na granatową, długą spódnicę i kremową koszulę wpuszczoną w nią w pasie, spiętą eleganckim brązowym paskiem. Zrezygnowała z czerwonej, wyrazistej szminki na rzecz bezbarwnej, mieszanki miodu, cynamonu i korzennych przypraw, które swoimi właściwościami sprawiały, że wydawały się naturalnie ciemniejsze i pełniejsze. Dostała pomadę od kobiety, której naprawiała miotłę jeszcze w Londynie, ale zupełnie o niej zapomniała, odnajdując ją niedawno na dnie torebki. Ekscytacja sprawiła, że choć była gotowa znacznie wcześniej, musiała zaczekać przed deportacją do Irlandii, nie chcąc ryzykować nawet najmniejszym rozszczepieniem.
Nie utonęła w śniegu. Ścieżka była starannie odśnieżona, co przyprawiło ją o szeroki uśmiech. Ściskając w dłoni butelkę Quintina stanęła przed drzwiami, nieświadomie przygryzając mocno dolną wargę. Przedłużająca się chwila sprawiła, że zaczęła się zastanawiać — może zapomiał? A może to ona jednak jest za wcześnie? Miała się taktownie spóźnić? Dać mu więcej czasu na przygotowania? Usłyszała szczekanie Tłuczka, który niecierpliwił się z powodu gościa za drzwiami. Już miała podejść do pierwszego okna, by zajrzeć do środka, gdy pomiędzy melodią psiego powitania dotarł do niej odległy i stłumiony głos zza drzwi. Uśmiechnęła się szeroko, spoglądając w dół, na wystające spod powłóczystej spódnicy czubki swoich trzewików. Materiał zafalował, pociągnięty wiatrem, pędem i ciałem kudłacza, który okręcił się wokół niej w radości. Zaśmiała się krótko.
— No cześć, przyjacielu — powitała go, pochylając się do przodu, by wolną dłonią potarmosić go za uchem, witając się w pierwszej kolejności właśnie z nim. Dopiero jego spokój mógł pozwolić jej unieść spojrzenie na Williama. — Billy — mruknęła, a ciepły uśmiech pojawił się na jej twarzy, kiedy spojrzenie natknęło się na jego błyszczące, piękne oczy. — Bałam się, że mnie nie wpuścisz i będę musiała wypić to sama tuż pod drzwiami.— Uniosła wyżej dłoń z butelką, podając ją gospodarzowi tuż po przekroczenie progu. Rozpięła płaszcz, zatrzymując na chwilę palce na guzikach, by zerknąć w jego kierunku zaskoczona pytaniem. Zawsze wiedziała, że był dobrze wychowany, a jednak nigdy nie zwróciła na to takiej uwagi, jak teraz, jakby w tym geście było coś, nad czym powinna się zastanowić. Pokiwała głową z uśmiechem, pozwalając mu pomóc zdjąć z siebie ubranie wierzchnie i odwiesić je tuż przy drzwiach. — Ja...— zawahała się, spoglądając wpierw na niego, a później kierując niepewne spojrzenie w stronę kuchni. — Tak. Tak, oczywiście, że wcześniej! Skończyłam prasowanie wcześniej, więc pomyślałam, że wpadnę, bo co tak będę siedzieć bez celu... — skłamała, uśmiechając się niemrawo i uciekając od niego wzrokiem, od razu karcąc się w myślach. — Tak naprawdę to nie, ale jeśli potrzebujesz dla siebie jeszcze trochę czasu to zajmę się sobą... — powiedziała, zerkając na niego przepraszająco i zaczesała kosmyk włosów za ucho. — Mogę ci na przykład... — zastanowiła się, przesuwając po nim powoli spojrzeniem.— Wyczyścić sweter... — Zatrzymała wzrok na wysokości jego brzucha, gdzie znajdowały się wyraźne ślady po mące. Kąciki ust drgnęły jej lekko, obróciła się na palcach i ruszyła w stronę kuchni. Dłonią sięgnęła do szyi, opuszkami palców dotykając obojczyka, po czym rozpięła jeden guziczek. Wahała się w domu, czy powinien być zapięty czy rozpięty, ostatecznie zakrywając dekolt. Ale w domu było nie tylko przytulnie, ale i ciepło. Już teraz. Kiedy zaproponował gorącą herbatę, uśmiechnęła się szerzej, przystając przy kuchennym blacie, o który opadła się pośladkami, starając się udawać, że nie zauważyła drobnego bałaganu. — Aidan jest w domu? — Uniosła brew, zerkając na niego, a następnie dwa kubki, które miał w ręce.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie potrafił oderwać od niej spojrzenia.
Nie tylko dlatego, że wyglądała pięknie – z włosami ułożonymi jakoś inaczej, miękkimi falami opadającymi na zaróżowione policzki, kiedy schyliła się, żeby podrapać za uszami kręcącego się wokół jej kostek Tłuczka – ale przede wszystkim ze względu na naturalny, trudny do opisania sposób, w jaki wpasowywała się w rozgrywającą się przed jego oczami scenę, zdając się stanowić nieodłączną jej część już w chwili, w której znalazła się na niewielkim, odśnieżonym starannie ganku. Nie był pewien, z czego to wynikało; czy z tego, że już od dawna nie potrafił wyobrazić sobie rzeczywistości, w której obok siebie nie miałby Hannah – czy może z tego, jak często uciekały do niej jego myśli, gdy własnymi rękami stawiał wznoszące się wokół nich ściany, malował otaczający działkę płot i przybijał drewniany wieszak, na którym za moment miał odwiesić jej płaszcz. Nie przyznawał się do tego sam przed sobą – z pewnością nie przyznałby się też na głos – ale nie zdołał ukryć tak zupełnie skrawków ciepłych myśli, odbijających się w nieco zakłopotanym uśmiechu, malującym się na jego ustach i barwiącym spojrzenie jasnych tęczówek, kiedy robił krok w tył, w bezwiednym geście sięgając dłonią karku. Dopiero teraz zahaczając wzrokiem o butelkę wina, na której zaciskały się szczupłe palce przyjaciółki. – Może to znak, że p-po-powinnaś mieć własną parę kluczy – zasugerował z rozbawieniem, choć nie do końca żartując; Hannah była jego rodziną – na długo przed tym zanim stała się kimś więcej, stopniowo zakradając się w myśli, których istnieniu do niedawna zaprzeczał – i dawno temu przywykł już do dzielenia się z nią wszystkim; nawet pomimo faktu, że przez ostatnie miesiące niezupełnie miał czym.
Wyłapał jej zawahanie bez trudu, wychwytując również dźwięczącą między głoskami nieszczerość, zanim jeszcze sama się do niej przyznała, na dłuższą chwilę zawieszając na nim spojrzenie. Podążył za nim, z zażenowaniem dostrzegając wreszcie znaczącą sweter, mączną smugę, nadającą dodatkowego kontrastu między rzeczywistością, a tym jak to wszystko miało wyglądać. – Co – n-n-nie, nie ma takiej p-p-potrzeby – powiedział przepraszająco, jedną ręką naciągając nieco materiał swetra, a drugą starając się strzepać jasne drobinki, czując, jak na jego szyję i policzki wylewają się zdradzieckie plamy gorąca. – Przebiorę się p-p-po prostu – dodał z kapitulacją, gdy jego starania nie przyniosły żadnego rezultatu. – Tak nap-p-prawdę to wiem, że nie jesteś wcześniej, już wszystko miałem mieć g-g-gotowe, ale zajrzałem po drodze do Oazy i k-k-kompletnie straciłem poczucie czasu, przepraszam – wytłumaczył, już na dobre porzucając próby utrzymania i tak niezbyt przekonujących pozorów; nie wiedząc, skąd właściwie brała się potrzeba ich stworzenia, bo przecież Hannah znała go na wylot – doskonale zdając sobie sprawę z tego, kiedy kłamał, kiedy się denerwował i kiedy nieudolnie próbował to zdenerwowanie ukryć, ostatecznie pokonany przez wylewające się na wierzch emocje.
Ruszył do kuchni w ślad za nią, po drodze odpychając od siebie złośliwy głosik rozbrzmiewający gdzieś w tyle czaszki, z jakiegoś powodu informujący go, że Dimitri Johnson na pewno nie musiałby tłumaczyć się ze spóźnienia. Starając się go zagłuszyć, odstawił butelkę z winem na blat nieco zbyt głośno, zaraz potem odwracając się w stronę szafki z kubkami; tknięty jakimś irracjonalnym przekonaniem, że jego myśli odbijały się na jego twarzy tak wyraźnie, że Hannah bez trudu je przeczyta. – Aidan? – powtórzył, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co obecność jego młodszego brata w domu miała wspólnego z kapitanem Zjednoczonych, dopóki nie dotarło do niego, że imię tego drugiego padło wyłącznie w jego własnej głowie. – Nie, p-p-poszli z Amelią nad jezioro. Sprawdzić, czy już można się p-p-po nim ślizgać – odpowiedział, nie zdając sobie sprawy z uśmiechu, który mimowolnie podciągnął kąciki jego ust do góry, jednocześnie sprawiając, że poczuł się swobodniej. Odstawił kubki na blat, spojrzeniem znów zahaczając o butelkę alkoholu. Zawahał się. – Właściwie to w-w-wolisz się napić herbaty czy wina? Obiecuję, że to nie będzie jedyna p-p-potrawa dzisiaj – powiedział, unosząc wzrok na Hannah i znów zatrzymując go na niej o sekundę dłużej niż było to konieczne; udając, że jego spojrzenie wcale nie zahaczyło o odsłonięty obojczyk, na moment odciągając jego myśli od ciepłej kuchni i popychając je w stronę zupełnie innego popołudnia: słonecznego, rozjaśnionego promieniami odbijającymi się w spływającej po nagiej skórze wodzie. – I, uhm, dasz mi jednak chwilę? M-m-minutę dosłownie. Albo pół – poprosił, uśmiechając się przepraszająco. – Pozbędę się tylko tego swetra, bo czuję się p-p-przy tobie jak obdartus – zażartował, zerkając w stronę prowadzących na górę schodów; zastanawiając się, czy zdoła przy okazji zrobić coś z odstającymi we wszystkie strony włosami.
Nie tylko dlatego, że wyglądała pięknie – z włosami ułożonymi jakoś inaczej, miękkimi falami opadającymi na zaróżowione policzki, kiedy schyliła się, żeby podrapać za uszami kręcącego się wokół jej kostek Tłuczka – ale przede wszystkim ze względu na naturalny, trudny do opisania sposób, w jaki wpasowywała się w rozgrywającą się przed jego oczami scenę, zdając się stanowić nieodłączną jej część już w chwili, w której znalazła się na niewielkim, odśnieżonym starannie ganku. Nie był pewien, z czego to wynikało; czy z tego, że już od dawna nie potrafił wyobrazić sobie rzeczywistości, w której obok siebie nie miałby Hannah – czy może z tego, jak często uciekały do niej jego myśli, gdy własnymi rękami stawiał wznoszące się wokół nich ściany, malował otaczający działkę płot i przybijał drewniany wieszak, na którym za moment miał odwiesić jej płaszcz. Nie przyznawał się do tego sam przed sobą – z pewnością nie przyznałby się też na głos – ale nie zdołał ukryć tak zupełnie skrawków ciepłych myśli, odbijających się w nieco zakłopotanym uśmiechu, malującym się na jego ustach i barwiącym spojrzenie jasnych tęczówek, kiedy robił krok w tył, w bezwiednym geście sięgając dłonią karku. Dopiero teraz zahaczając wzrokiem o butelkę wina, na której zaciskały się szczupłe palce przyjaciółki. – Może to znak, że p-po-powinnaś mieć własną parę kluczy – zasugerował z rozbawieniem, choć nie do końca żartując; Hannah była jego rodziną – na długo przed tym zanim stała się kimś więcej, stopniowo zakradając się w myśli, których istnieniu do niedawna zaprzeczał – i dawno temu przywykł już do dzielenia się z nią wszystkim; nawet pomimo faktu, że przez ostatnie miesiące niezupełnie miał czym.
Wyłapał jej zawahanie bez trudu, wychwytując również dźwięczącą między głoskami nieszczerość, zanim jeszcze sama się do niej przyznała, na dłuższą chwilę zawieszając na nim spojrzenie. Podążył za nim, z zażenowaniem dostrzegając wreszcie znaczącą sweter, mączną smugę, nadającą dodatkowego kontrastu między rzeczywistością, a tym jak to wszystko miało wyglądać. – Co – n-n-nie, nie ma takiej p-p-potrzeby – powiedział przepraszająco, jedną ręką naciągając nieco materiał swetra, a drugą starając się strzepać jasne drobinki, czując, jak na jego szyję i policzki wylewają się zdradzieckie plamy gorąca. – Przebiorę się p-p-po prostu – dodał z kapitulacją, gdy jego starania nie przyniosły żadnego rezultatu. – Tak nap-p-prawdę to wiem, że nie jesteś wcześniej, już wszystko miałem mieć g-g-gotowe, ale zajrzałem po drodze do Oazy i k-k-kompletnie straciłem poczucie czasu, przepraszam – wytłumaczył, już na dobre porzucając próby utrzymania i tak niezbyt przekonujących pozorów; nie wiedząc, skąd właściwie brała się potrzeba ich stworzenia, bo przecież Hannah znała go na wylot – doskonale zdając sobie sprawę z tego, kiedy kłamał, kiedy się denerwował i kiedy nieudolnie próbował to zdenerwowanie ukryć, ostatecznie pokonany przez wylewające się na wierzch emocje.
Ruszył do kuchni w ślad za nią, po drodze odpychając od siebie złośliwy głosik rozbrzmiewający gdzieś w tyle czaszki, z jakiegoś powodu informujący go, że Dimitri Johnson na pewno nie musiałby tłumaczyć się ze spóźnienia. Starając się go zagłuszyć, odstawił butelkę z winem na blat nieco zbyt głośno, zaraz potem odwracając się w stronę szafki z kubkami; tknięty jakimś irracjonalnym przekonaniem, że jego myśli odbijały się na jego twarzy tak wyraźnie, że Hannah bez trudu je przeczyta. – Aidan? – powtórzył, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co obecność jego młodszego brata w domu miała wspólnego z kapitanem Zjednoczonych, dopóki nie dotarło do niego, że imię tego drugiego padło wyłącznie w jego własnej głowie. – Nie, p-p-poszli z Amelią nad jezioro. Sprawdzić, czy już można się p-p-po nim ślizgać – odpowiedział, nie zdając sobie sprawy z uśmiechu, który mimowolnie podciągnął kąciki jego ust do góry, jednocześnie sprawiając, że poczuł się swobodniej. Odstawił kubki na blat, spojrzeniem znów zahaczając o butelkę alkoholu. Zawahał się. – Właściwie to w-w-wolisz się napić herbaty czy wina? Obiecuję, że to nie będzie jedyna p-p-potrawa dzisiaj – powiedział, unosząc wzrok na Hannah i znów zatrzymując go na niej o sekundę dłużej niż było to konieczne; udając, że jego spojrzenie wcale nie zahaczyło o odsłonięty obojczyk, na moment odciągając jego myśli od ciepłej kuchni i popychając je w stronę zupełnie innego popołudnia: słonecznego, rozjaśnionego promieniami odbijającymi się w spływającej po nagiej skórze wodzie. – I, uhm, dasz mi jednak chwilę? M-m-minutę dosłownie. Albo pół – poprosił, uśmiechając się przepraszająco. – Pozbędę się tylko tego swetra, bo czuję się p-p-przy tobie jak obdartus – zażartował, zerkając w stronę prowadzących na górę schodów; zastanawiając się, czy zdoła przy okazji zrobić coś z odstającymi we wszystkie strony włosami.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była zawieszona gdzieś pomiędzy. Między tamtymi wieczorami, gdy usypiał na jej kolanach, szukając w przyjaciółce ukojenia, a ostatnimi dniami pełnymi spojrzeń, w których czaiło się coś więcej. Dawna swoboda i pewność, że nie istniały dla nich rzeczy nieodpowiednie ustępowała niepewności, czy nie przekracza jakiejś niewidzialnej granicy znajomości. Łapała się na tym, że z każdym kolejnym spotkaniem nosi w sobie więcej ostrożności przy nim, a przecież jeszcze przed dwoma laty, rzucając mu się na szyję, wskakując na barana, czy sypiąc śnieg za kołnierz nie zastanawiała się nad tym wszystkim, co dziś zaczynało ją trapić. Kiedy zażartował o kluczach uniosła lekko jedną brew, serce zabiło jej szybciej na kilka uderzeń, dopiero po nich pozwalając jej na refleksję i równie rozbawiony uśmiech.
— Żebym mogła wpaść z niezapowiedzianą kontrolą porządków, czy żebyś mógł wracać do domu pachnącego świeżo wyjętą szarlotką…?— skończyła za niego, przechylając głowę i przyglądając mu się przez chwilę. — Upiekę ją, jeśli będzie jeszcze szansa na jabłka przed latem. — Sezon na jabłka się skończył, ale niektórzy wciąż mogli je dostać.
Zaśmiała się cicho, rozczulona jego zakłopotaniem, udając jednocześnie, że nie dostrzegła zaczerwienionej skóry.
— Nie przebieraj się — poprosiła cicho, łapiąc go jeszcze przelotnie za dłoń, która próbowała wyczyścić ubrudzony mąką sweter.— Jest idealnie.— Nawet ślady zbrodni, które miał na sobie były wyrazem szczerości, która go wyrażała na każdym kroku.— Nie przepraszaj. Coś tam się stało? — spytała z lekkim ukłuciem niepokoju. Coś go zatrzymało? Ostatnio bywała tam rzadziej, a mama potrzebowała coraz więcej pomocy przy domu, szczególnie teraz, kiedy nastała zima. —Wszystko w porządku? A Płazy?— Wiedziała, jak się cieszył, kiedy wśród nich bywał, powołując nowe młode talenty do amatorskiej kadry quidditcha. Może i już nie grał sam, ale z takim zapałem przekazywał dzieciom wszystko, co wiedział i co potrafił, że nawet gdyby całkiem zapomniał o dzisiejszym wieczorze, nie mogłaby mu mać tego za złe.
W kuchni, zerknęła na niego, kiedy odstawiał niezgrabnie butelkę i zaczesała włosy za ucho, przyglądając mu się uważnie. Pokiwała głową z uśmiechem, gdy spytał o brata.
— Który z was jest najrozważniejszy?— spytała podstępnie, zerkając na przyjaciela z ukosa. Znała ich wszystkich, bez trudu była w stanie wymienić ich najlepsze zalety i największe wady. — Mam nadzieję, że upewni się, że lód jest wystarczająco gruby. Ubrałeś ją ciepło, prawda? Założyła rajtuzy? — spytała z troską, zerkając w kierunku okna. Na dworze było chłodno, śnieg ukrywał świat dookoła pod puszystą pierzynką. Amelka nie mogła zmarznąć na tej wycieczce, a znając życie w ferworze zabawy na śliskiej powierzchni jeziora zupełnie nie będzie jej przeszkadzał mróz. Szyby pokrywały maleńkie, iskrzące kryształki lodu i śniegu. Oderwała od nich wzrok, stając przed prawdziwym dylematem.
— Wino będzie w sam raz. Jeśli mnie wystarczająco nie rozgrzeje, napijemy się herbaty — zaproponowała, uśmiechając się błogo i niewinnie. Zakołysała się przez chwilę, by w końcu odwrócić do niego przodem i unieść brwi, oparta już o szafki za sobą. — Ale nie obiecuję, że kiedy wrócisz coś jeszcze z niego zostanie. Musisz się bardzo pospieszyć, Billy, samotność napędza potrzebę picia alkoholu.— Oderwała się od szafki, chwytając jeszcze po drodze ściereczkę i stanęła przy nim. — Więc najlepiej będzie, jeśli po prostu zostaniesz tu już — szepnęła, chwytając w dłoń materiał i pocierając delikatnie szmatką. Mąka osądziła się powierzchownie, zdjęcie jej nie było trudne, wystarczyło kilka powtarzających się ruchów, by białe plamy zniknęły. Wiedziała, że może do tego użyć po prostu różdżki, ale maminym sposobom ufała jak niczemu innemu — nawet jeśli był to zaledwie marny pretekst do tego, by znaleźć się blisko niego na chwilkę lub dwie. — O, proszę. Już. Nie ma śladu — podniosła na tego wzrok, przemykając spojrzeniem po linii jego twarzy, ostatecznie znów wracając do jego oczu. — Wyglądasz wspaniale.— Ale nie było w tym nic niezwykłego. Odkąd pamiętała zawsze prezentował się w ten sposób. Był przystojny, wysoki. Zarówno jego subtelny jak i ten szeroki uśmiech topiły najtwardsze serca fanek Jastrzębi. Jej także, choć już nie potrafiła sama stwierdzić od kiedy. Opuściła wzrok, musząc przestać to robić — śledzić go wzrokiem, obserwować, kontemplować mapę jego twarzy z bliska.
— Skoro kolacja nie jest jeszcze gotowa to może poprosisz mnie do tańca? A może ja poproszę ciebie? — Przechyliła głowę na bok i zerknęła na niego prosząco. — Uczyni mi pan ten zaszczyt, panie Moore? Możesz nam nawet zaśpiewać — Uniosła brew, splatając dłonie przed sobą i uśmiechając się niewinnie. A śpiewał ładnie, lubiła gdy to robił. Lubiła jego barwę głosu. Pamiętała tamtą kołysankę, którą śpiewał przy ognisku. Irlandzka piosenka przychodziła jej na myśl w Tower, pomagała jej trzymać rezon, pomagała jej zasnąć, kiedy wszystko inne zawodziło.
— Żebym mogła wpaść z niezapowiedzianą kontrolą porządków, czy żebyś mógł wracać do domu pachnącego świeżo wyjętą szarlotką…?— skończyła za niego, przechylając głowę i przyglądając mu się przez chwilę. — Upiekę ją, jeśli będzie jeszcze szansa na jabłka przed latem. — Sezon na jabłka się skończył, ale niektórzy wciąż mogli je dostać.
Zaśmiała się cicho, rozczulona jego zakłopotaniem, udając jednocześnie, że nie dostrzegła zaczerwienionej skóry.
— Nie przebieraj się — poprosiła cicho, łapiąc go jeszcze przelotnie za dłoń, która próbowała wyczyścić ubrudzony mąką sweter.— Jest idealnie.— Nawet ślady zbrodni, które miał na sobie były wyrazem szczerości, która go wyrażała na każdym kroku.— Nie przepraszaj. Coś tam się stało? — spytała z lekkim ukłuciem niepokoju. Coś go zatrzymało? Ostatnio bywała tam rzadziej, a mama potrzebowała coraz więcej pomocy przy domu, szczególnie teraz, kiedy nastała zima. —Wszystko w porządku? A Płazy?— Wiedziała, jak się cieszył, kiedy wśród nich bywał, powołując nowe młode talenty do amatorskiej kadry quidditcha. Może i już nie grał sam, ale z takim zapałem przekazywał dzieciom wszystko, co wiedział i co potrafił, że nawet gdyby całkiem zapomniał o dzisiejszym wieczorze, nie mogłaby mu mać tego za złe.
W kuchni, zerknęła na niego, kiedy odstawiał niezgrabnie butelkę i zaczesała włosy za ucho, przyglądając mu się uważnie. Pokiwała głową z uśmiechem, gdy spytał o brata.
— Który z was jest najrozważniejszy?— spytała podstępnie, zerkając na przyjaciela z ukosa. Znała ich wszystkich, bez trudu była w stanie wymienić ich najlepsze zalety i największe wady. — Mam nadzieję, że upewni się, że lód jest wystarczająco gruby. Ubrałeś ją ciepło, prawda? Założyła rajtuzy? — spytała z troską, zerkając w kierunku okna. Na dworze było chłodno, śnieg ukrywał świat dookoła pod puszystą pierzynką. Amelka nie mogła zmarznąć na tej wycieczce, a znając życie w ferworze zabawy na śliskiej powierzchni jeziora zupełnie nie będzie jej przeszkadzał mróz. Szyby pokrywały maleńkie, iskrzące kryształki lodu i śniegu. Oderwała od nich wzrok, stając przed prawdziwym dylematem.
— Wino będzie w sam raz. Jeśli mnie wystarczająco nie rozgrzeje, napijemy się herbaty — zaproponowała, uśmiechając się błogo i niewinnie. Zakołysała się przez chwilę, by w końcu odwrócić do niego przodem i unieść brwi, oparta już o szafki za sobą. — Ale nie obiecuję, że kiedy wrócisz coś jeszcze z niego zostanie. Musisz się bardzo pospieszyć, Billy, samotność napędza potrzebę picia alkoholu.— Oderwała się od szafki, chwytając jeszcze po drodze ściereczkę i stanęła przy nim. — Więc najlepiej będzie, jeśli po prostu zostaniesz tu już — szepnęła, chwytając w dłoń materiał i pocierając delikatnie szmatką. Mąka osądziła się powierzchownie, zdjęcie jej nie było trudne, wystarczyło kilka powtarzających się ruchów, by białe plamy zniknęły. Wiedziała, że może do tego użyć po prostu różdżki, ale maminym sposobom ufała jak niczemu innemu — nawet jeśli był to zaledwie marny pretekst do tego, by znaleźć się blisko niego na chwilkę lub dwie. — O, proszę. Już. Nie ma śladu — podniosła na tego wzrok, przemykając spojrzeniem po linii jego twarzy, ostatecznie znów wracając do jego oczu. — Wyglądasz wspaniale.— Ale nie było w tym nic niezwykłego. Odkąd pamiętała zawsze prezentował się w ten sposób. Był przystojny, wysoki. Zarówno jego subtelny jak i ten szeroki uśmiech topiły najtwardsze serca fanek Jastrzębi. Jej także, choć już nie potrafiła sama stwierdzić od kiedy. Opuściła wzrok, musząc przestać to robić — śledzić go wzrokiem, obserwować, kontemplować mapę jego twarzy z bliska.
— Skoro kolacja nie jest jeszcze gotowa to może poprosisz mnie do tańca? A może ja poproszę ciebie? — Przechyliła głowę na bok i zerknęła na niego prosząco. — Uczyni mi pan ten zaszczyt, panie Moore? Możesz nam nawet zaśpiewać — Uniosła brew, splatając dłonie przed sobą i uśmiechając się niewinnie. A śpiewał ładnie, lubiła gdy to robił. Lubiła jego barwę głosu. Pamiętała tamtą kołysankę, którą śpiewał przy ognisku. Irlandzka piosenka przychodziła jej na myśl w Tower, pomagała jej trzymać rezon, pomagała jej zasnąć, kiedy wszystko inne zawodziło.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
– Żebyś nie m-m-musiała stać na mrozie za każdym razem, kiedy twój p-p-przyjaciel zapomni popatrzeć na zegarek – odpowiedział lekko, bez zastanowienia, wplatając między sylaby ostatnie przepraszające nuty; nie rozmyślając już nad tym, skąd brała się ta nowa miękkość w głosie i niepewność w gestach – ani dlaczego jego dłonie drżały dziwnie, gdy w pośpiechu próbował zetrzeć ze swetra jasne smugi, czując na sobie spojrzenie ciepłych, czekoladowych tęczówek. Tych samych, które spoglądały na niego od lat, obserwując każde potknięcie i chwilę słabości, śledząc czujnie momenty, w których czuł się, jakby właśnie zdobył puchar mistrzostw świata w Quidditchu – i te, które sprowadzały go na kolana, przygniatając złudnym przekonaniem, że już nigdy się nie podniesie. Być może powinno to budzić w nim niepokój; oddalenie się od tego, co znał, pozostawienie za sobą bezpiecznego brzegu na rzecz stąpania po kruchym i nieznanym – ale było wprost przeciwnie; nie wyobrażał sobie, by po tym wszystkim, co ostatnio się wydarzyło – po tym, jak całe jego życie wywróciło się do góry nogami – był w stanie wpuścić do niego kogoś poza Hannah; kogoś, komu ufałby mniej niż jej. A chciał to zrobić; mimo że długo się przed tym wzbraniał, świadomie rezygnując z tej części rzeczywistości, zastępując ją pracą i wychowaniem córki, pomocą w Oazie i walką o lepszy świat, to od jakiegoś czasu dopuszczał do siebie też myśli bardziej egoistyczne – niemające wiele wspólnego z wojną i Zakonem Feniksa. – Chociaż szarlotka też brzmi wsp-p-paniale – przyznał, dając się na chwilę wciągnąć w tę subtelną grę w co by było, gdyby; gdyby owoce wciąż były tak samo łatwo dostępne, jak kiedyś; gdyby znajomych sadów nie zniszczyły pożary i przetaczające się przez kraj ataki olbrzymów; gdyby portów i miasteczek nie przejął wróg.
– Nie – zaprzeczył uspokajająco, odrywając spojrzenie od swetra i przenosząc je na twarz Hannah, odciągnięty od beznadziejnych prób doczyszczenia ubrania delikatnym, ale stanowczym dotykiem jej palców. Chłodnych od spaceru i panującej na zewnątrz zimy; przykrył je własnymi, zaciskając je na moment na jej dłoni i uśmiechając się; pokręcił głową. – To znaczy – jest ciężko, zima jest jeszcze g-g-gorsza niż tutaj, ale ludzie sobie pomagają. Nic złego się nie st-t-tało – wyjaśnił. Wciąż spędzał tam dużo czasu, sprawdzając, czy chaty nie wymagały naprawy, albo czy mieszkańcy nie potrzebowali pomocy przy codziennych pracach, które – wykonywane w akompaniamencie lodowatego wiatru, niosącego ze sobą zmarznięte drobinki rozbijającej się o wybrzeża wody – stawały się podwójnie uciążliwe; mimo to ciągle miał wrażenie, że robił za mało – żałując, że obowiązki łącznika niejednokrotnie odciągały go daleko, rzucając nim niemal po całym kraju. – A P-p-płazy – musiałabyś je zobaczyć, mały Henry radzi sobie już tak dobrze, że jeszcze t-t-trochę i będzie mógł latać na p-p-pełnowymiarowej miotle. – Oczy mu pojaśniały, błyszcząc czymś, co do złudzenia przypominało dumę. – Ostatnio p-p-pogoda nie nadawała się na treningi, więc uznali, że też będą kurierami – latają po wiosce i roznoszą listy i p-p-paczki z żywnością między chatami. – Na wyspie mieszkało wielu ludzi schorowanych, dotkniętych wojną; zimą nawet taka drobnostka mogła zrobić dla nich różnicę.
Odstawiając butelkę na kuchenny blat, przeniósł odruchowo spojrzenie za okno, jakby na prowadzącej do domu ścieżce spodziewał się zobaczyć Aidana i Amelkę; nie było ich tam, rzecz jasna, było jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by zmęczenie lub głód odciągnęło ich od zabawy. Uśmiechnął się. – Czuję się urażony, że w ogóle p-p-pytasz – powiedział z rozbawieniem, przykładając dłoń do mostka w geście udawanego oburzenia. Nie starał się jednak nawet o zachowanie powagi; pokręcił głową, wzruszając ramionami. – Volly, oczywiście – przyznał po chwili, z kapitulacją. – Ostatnio chciał wysyłać Aidanowi w-w-wyjca, żeby wziął się za naukę – dodał; zawahał się na moment. – A Joe i Ben? Dawali znak życia? – zapytał ostrożnie, przenosząc na Hannah uważne, zatroskane spojrzenie. Od awantury w rezydencji Macmillanów, Joseph nie odezwał się do niego ani razu, i chociaż w życiu nie przyznałby się do tego przy jego siostrze, zaczynał się martwić.
Słysząc pytanie o Amelię, westchnął cicho, choć bez zniecierpliwienia; zamiast tego coś ciepłego i dziwnie czułego rozlało się po jego klatce piersiowej, ściskając struny głosowe. – Tak, i porządny p-p-płaszczyk – przytaknął, kiwając głową; nie miał wątpliwości co do tego, że jego córka znajdowała się w dobrych rękach, chociaż jednocześnie wątpił, by kiedykolwiek miał pozbyć się tego charakterystycznego, niemożliwego do odgonienia niepokoju, ogarniającego go za każdym razem, gdy tylko znikała z jego pola widzenia.
– Niech więc będzie wino – przytaknął, w ostatniej chwili zduszając cisnące się na usta słowa, że jeśli chodziło o niego, to nie potrzebował już dodatkowego rozgrzania; w kuchni musiało być naprawdę ciepło, zapewne ze względu na obecność pieca, a może po prostu ubrał za gruby sweter. Zaśmiał się, odsuwając szufladę, żeby odszukać w niej korkociąg z drewnianą rączką. Chociaż rzadko używany, poradził sobie z zadaniem otworzenia butelki bez większych problemów. – Wrócę szybko. Nie chciałbym, żebyś – zaczął, kiedy już udało mu się odnaleźć w zawieszonej na ścianie szafce parę kieliszków, ale urwał nagle, dostrzegając Hannah tuż obok; odwrócił się w jej stronę, w jednej chwili nie pamiętając już, co właściwie chciał powiedzieć – a zamiast tego opuszczając wzrok i przyglądając się, jak kilkoma wprawnymi ruchami ściągała z materiału jasne drobinki. – Dziękuję – powiedział cicho, prawie szeptem, odnajdując wreszcie jej spojrzenie; mógł już zrobić krok w tył, po mące nie pozostał nawet ślad, ale coś – może jej słowa, cicha prośba o to, żeby został; a może ulotna, trudna do zlokalizowania woń miodu i cynamonu – nie pozwoliło mu ruszyć się z miejsca. Przyglądał się jej w bezruchu, spokojnie, gdy wodziła wzrokiem po jego twarzy, zastanawiając się, co tam widziała; z pary ciemnych tęczówek nie był w stanie tego wyczytać.
Rozproszył go dopiero jej komplement; zaśmiał się, kręcąc głową i cofając się, żeby znów uchwycić w palce butelkę, tym razem przechylając ją i nalewając wina do kieliszków. – Gdyby nie to, że telep-p-portowałaś się tu w jednym kawałku, pomyślałbym, że to nie p-p-pierwsza twoja butelka dzisiaj – zaśmiał się, z całą pewnością nie wyglądał wspaniale; do bólu zwyczajny, na ogół nie przykładał wagi ani do własnej fryzury ani garderoby, nie przejmując się tym, że i tak nie było go stać na nowy płaszcz czy elegancką szatę – nie licząc tych krótkich momentów, w których z niewiadomych przyczyn przejmować się zaczynał. – Proszę – odezwał się po chwili, odwracając się, żeby podać jej kieliszek, na wspomnienie o tańcu unosząc wyżej brwi; no tak, prawie zapomniał. Uniósł dłoń, żeby bezwiednie potrzeć kark palcami. – Obawiam się, że wciąż mam d-d-dwie lewe nogi – przyznał; chociaż lubił muzykę i kochał się ruszać, to połączenie tych dwóch rzeczy jakoś zawsze pozbawiało go pewności siebie, sprawiając, że na parkiecie gubił rytm i kroki. – Więc żebym nie zrobił z siebie k-k-kompletnego idioty, będziesz mnie musiała najpierw nauczyć. Obiecałaś, p-p-pamiętasz? – A może tylko mu się wydawało, że to powiedziała? – Nie wiem tylko, czy b-b-będę w stanie skupić się jednocześnie na nauce i śpiewaniu, ale w salonie mamy gramofon. – Stary – jeszcze należący do jego ojca, ale jakimś cudem wciąż działający bez zarzutu. – Pozwolisz? – zapytał, wyciągając w jej stronę rękę, jakby rzeczywiście chciał poprowadzić ją na parkiet – a nie jedynie kawałek podłogi między kawowym stolikiem a kominkiem; w jakiś sposób nie miało to znaczenia; nie, kiedy uśmiechała się tak pięknie, uśmiechem, za którym – z czego zdał sobie sprawę zupełnie bez ostrzeżenia – w ostatnim czasie wyjątkowo tęsknił.
– Nie – zaprzeczył uspokajająco, odrywając spojrzenie od swetra i przenosząc je na twarz Hannah, odciągnięty od beznadziejnych prób doczyszczenia ubrania delikatnym, ale stanowczym dotykiem jej palców. Chłodnych od spaceru i panującej na zewnątrz zimy; przykrył je własnymi, zaciskając je na moment na jej dłoni i uśmiechając się; pokręcił głową. – To znaczy – jest ciężko, zima jest jeszcze g-g-gorsza niż tutaj, ale ludzie sobie pomagają. Nic złego się nie st-t-tało – wyjaśnił. Wciąż spędzał tam dużo czasu, sprawdzając, czy chaty nie wymagały naprawy, albo czy mieszkańcy nie potrzebowali pomocy przy codziennych pracach, które – wykonywane w akompaniamencie lodowatego wiatru, niosącego ze sobą zmarznięte drobinki rozbijającej się o wybrzeża wody – stawały się podwójnie uciążliwe; mimo to ciągle miał wrażenie, że robił za mało – żałując, że obowiązki łącznika niejednokrotnie odciągały go daleko, rzucając nim niemal po całym kraju. – A P-p-płazy – musiałabyś je zobaczyć, mały Henry radzi sobie już tak dobrze, że jeszcze t-t-trochę i będzie mógł latać na p-p-pełnowymiarowej miotle. – Oczy mu pojaśniały, błyszcząc czymś, co do złudzenia przypominało dumę. – Ostatnio p-p-pogoda nie nadawała się na treningi, więc uznali, że też będą kurierami – latają po wiosce i roznoszą listy i p-p-paczki z żywnością między chatami. – Na wyspie mieszkało wielu ludzi schorowanych, dotkniętych wojną; zimą nawet taka drobnostka mogła zrobić dla nich różnicę.
Odstawiając butelkę na kuchenny blat, przeniósł odruchowo spojrzenie za okno, jakby na prowadzącej do domu ścieżce spodziewał się zobaczyć Aidana i Amelkę; nie było ich tam, rzecz jasna, było jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by zmęczenie lub głód odciągnęło ich od zabawy. Uśmiechnął się. – Czuję się urażony, że w ogóle p-p-pytasz – powiedział z rozbawieniem, przykładając dłoń do mostka w geście udawanego oburzenia. Nie starał się jednak nawet o zachowanie powagi; pokręcił głową, wzruszając ramionami. – Volly, oczywiście – przyznał po chwili, z kapitulacją. – Ostatnio chciał wysyłać Aidanowi w-w-wyjca, żeby wziął się za naukę – dodał; zawahał się na moment. – A Joe i Ben? Dawali znak życia? – zapytał ostrożnie, przenosząc na Hannah uważne, zatroskane spojrzenie. Od awantury w rezydencji Macmillanów, Joseph nie odezwał się do niego ani razu, i chociaż w życiu nie przyznałby się do tego przy jego siostrze, zaczynał się martwić.
Słysząc pytanie o Amelię, westchnął cicho, choć bez zniecierpliwienia; zamiast tego coś ciepłego i dziwnie czułego rozlało się po jego klatce piersiowej, ściskając struny głosowe. – Tak, i porządny p-p-płaszczyk – przytaknął, kiwając głową; nie miał wątpliwości co do tego, że jego córka znajdowała się w dobrych rękach, chociaż jednocześnie wątpił, by kiedykolwiek miał pozbyć się tego charakterystycznego, niemożliwego do odgonienia niepokoju, ogarniającego go za każdym razem, gdy tylko znikała z jego pola widzenia.
– Niech więc będzie wino – przytaknął, w ostatniej chwili zduszając cisnące się na usta słowa, że jeśli chodziło o niego, to nie potrzebował już dodatkowego rozgrzania; w kuchni musiało być naprawdę ciepło, zapewne ze względu na obecność pieca, a może po prostu ubrał za gruby sweter. Zaśmiał się, odsuwając szufladę, żeby odszukać w niej korkociąg z drewnianą rączką. Chociaż rzadko używany, poradził sobie z zadaniem otworzenia butelki bez większych problemów. – Wrócę szybko. Nie chciałbym, żebyś – zaczął, kiedy już udało mu się odnaleźć w zawieszonej na ścianie szafce parę kieliszków, ale urwał nagle, dostrzegając Hannah tuż obok; odwrócił się w jej stronę, w jednej chwili nie pamiętając już, co właściwie chciał powiedzieć – a zamiast tego opuszczając wzrok i przyglądając się, jak kilkoma wprawnymi ruchami ściągała z materiału jasne drobinki. – Dziękuję – powiedział cicho, prawie szeptem, odnajdując wreszcie jej spojrzenie; mógł już zrobić krok w tył, po mące nie pozostał nawet ślad, ale coś – może jej słowa, cicha prośba o to, żeby został; a może ulotna, trudna do zlokalizowania woń miodu i cynamonu – nie pozwoliło mu ruszyć się z miejsca. Przyglądał się jej w bezruchu, spokojnie, gdy wodziła wzrokiem po jego twarzy, zastanawiając się, co tam widziała; z pary ciemnych tęczówek nie był w stanie tego wyczytać.
Rozproszył go dopiero jej komplement; zaśmiał się, kręcąc głową i cofając się, żeby znów uchwycić w palce butelkę, tym razem przechylając ją i nalewając wina do kieliszków. – Gdyby nie to, że telep-p-portowałaś się tu w jednym kawałku, pomyślałbym, że to nie p-p-pierwsza twoja butelka dzisiaj – zaśmiał się, z całą pewnością nie wyglądał wspaniale; do bólu zwyczajny, na ogół nie przykładał wagi ani do własnej fryzury ani garderoby, nie przejmując się tym, że i tak nie było go stać na nowy płaszcz czy elegancką szatę – nie licząc tych krótkich momentów, w których z niewiadomych przyczyn przejmować się zaczynał. – Proszę – odezwał się po chwili, odwracając się, żeby podać jej kieliszek, na wspomnienie o tańcu unosząc wyżej brwi; no tak, prawie zapomniał. Uniósł dłoń, żeby bezwiednie potrzeć kark palcami. – Obawiam się, że wciąż mam d-d-dwie lewe nogi – przyznał; chociaż lubił muzykę i kochał się ruszać, to połączenie tych dwóch rzeczy jakoś zawsze pozbawiało go pewności siebie, sprawiając, że na parkiecie gubił rytm i kroki. – Więc żebym nie zrobił z siebie k-k-kompletnego idioty, będziesz mnie musiała najpierw nauczyć. Obiecałaś, p-p-pamiętasz? – A może tylko mu się wydawało, że to powiedziała? – Nie wiem tylko, czy b-b-będę w stanie skupić się jednocześnie na nauce i śpiewaniu, ale w salonie mamy gramofon. – Stary – jeszcze należący do jego ojca, ale jakimś cudem wciąż działający bez zarzutu. – Pozwolisz? – zapytał, wyciągając w jej stronę rękę, jakby rzeczywiście chciał poprowadzić ją na parkiet – a nie jedynie kawałek podłogi między kawowym stolikiem a kominkiem; w jakiś sposób nie miało to znaczenia; nie, kiedy uśmiechała się tak pięknie, uśmiechem, za którym – z czego zdał sobie sprawę zupełnie bez ostrzeżenia – w ostatnim czasie wyjątkowo tęsknił.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się szeroko, przechylając głowę, a pofalowane włosy spłynęły jej z ramienia na obojczyk i nieco odsłonięty dekolt.
— Nic się nie stało — przypomniała mu wyraźnie, słysząc w jego głosie nieprzemijające wyrzuty sumienia. Nie była damą, która nie umiała czekać, ani kobietą, która rezygnowała nie widząc szybkich efektów. Na niego wciąż czekała. Podświadomie, głęboko w sercu, gdy tylko uzmysłowiła sobie, że wypowiedziane w jego kierunku szczere i głęboko wyryte w niej uczucia niczego nie popsuły. Coś zmieniły; działo się coś, czego do końca nie umiała ani pojąć ani dobrze nazwać. To coś przyjemnie łechtało ją w żołądku, w podbrzuszu. Zaproszenia, gesty — nie pozwalały jej zapomnieć, odpuścić. Wciąż czekała, aż otworzy te drzwi.
Rumieńce wywołane zimnem, a potem ciepłem panującym wewnątrz pięknego, samotnie stojącego w okolicy domu wciąż utrzymywały się na jej jasnej skórze. Przyglądała mu się w milczeniu chwilę, nie pozwalając by uśmiech zszedł jej z twarzy choćby na chwilę, ale nie musiała się szczególnie wysilać; ten pojawiał się na jej twarzy zazwyczaj, gdy był w pobliżu, podskórnie czując, że jego miejsce w jakiś dziwny sposób zawsze już będzie przy niej, niezależnie czego w życiu zapragnie i jaką ścieżkę obierze. Instynktowie zacisnęła palce mocniej, kiedy jego dłonie przykryły te jej, otuliły niewyobrażalnym ciepłem — zupełnie jakby był w gorączce, chociaż nie wyglądał, by doskwierały mu jakiekolwiek dreszcze. Jej dłonie wciąż były chłodne; różnica temperatur pomiędzy nimi była tak duża, że nie mogła nie być zauważona, nie mogła wywołać przyjemnego dreszczu. A może od czasu jego powrotu; tego śmiesznego odzyskania go w swoim życiu bardziej niż dawniej koncentrowała swoje myśli na tych wszystkich drobnych gestach, przeciągających się, owianych przyjemnym uczuciem wyczekiwania spojrzeniach, uprzejmościach, uśmiechach zarezerwowanych dla najbliższych. Słuchała go tak, jakby snuł opowieści o dalekich podróżach, chociaż mówił o miejscach, które doskonale znała i odwiedzała do niedawna, jak rodzinny kąt.
— Powinnam tam zajrzeć — przyznała z cichym westchnieniem i wstydem. Ostatnio odpuściła naukę teleportacji łącznej, poza Oazą czarowała rzadko; na jej różdżce wciąż znajdował się namiar. Tęskniła za Płazami, obserwowaniem powracającej do ich życia radości i dziecięcej beztroski tak często znienawidzonej przez dorosłych. — Mały Henry, jak tak dalej pójdzie to cię przerośnie — dodała zaczepnie, spoglądając na niego ukradkiem. — Wysoki będzie z niego chłopak. Jeśli mi zdradzisz, kiedy ma urodziny, dołożę wszelkich starań by zrobić coś wyjątkowego. I specjalnie dla niego.— Drewno dobrej jakości było coraz trudniej dostępne, coraz gorzej szukało się odpowiednich kawałków w angielskich tartakach, coraz częściej opanowanych przez sprzymierzeńców władzy. Niektórzy odmawiali współpracy ze strachu. Nie była anonimowa. Świat znał jej twarz.
Nieświadomie spoważniała, kiedy przyglądała się zmianom zachodzącym na jego twarzy — rozmarzeniu w oczach, błogości w uśmiechu. Było w jego głosie tak wiele ciepła i przyjemności; zadumała się na moment, zupełnie jakby był zjawiskiem, którego nie chciała przeoczyć.
— Jesteś z nich dumny, prawda? — nie musiała pytać, widziała to w jego spojrzeniu. — I jesteś dla nich wzorem.— Był w ich oczach ważną postacią. Wiedziała to, rozmawiała z nimi. Niektórym zastępował ojca, brata, przyjaciela. Kogoś kto wyznaczał cele i kierunki, motywował ich do działania i pomagał realizować swoje pasje, przekuwać marzenia w działania. Pchał ich do przodu, chociaż wojna i krwawa rzeczywistość spychała ich w ciemne, zimne kąty bezsensu. — Fineas mi kiedyś zdradził, że rzuci szkołę, jak ty quidditcha, żeby być lotnikiem na tej wojnie i nosić prezenty urodzinowe, by inne dzieci nie traciły nadziei i wciąż mogły się uśmiechać.— Kąciki ust jej drgnęły; Simon miał 12 lat, aktualna sytuacja nie pozwoliła mu wrócić do Hogwartu, został w Oazie, ale to nie przeszkadzało mu, by przyrównać się do Moore'a. Wiedziała, że dzieci robiły to kiedy ktoś im naprawdę imponował. A Billy to robił.
Jej także, nieustannie.
Splotła ręce na piersi i przewróciła oczami, słysząc jego oburzenie.
— Rozumiem, że go powstrzymałeś, uznając, że to nic nie da? — Uniosła brew w zaciekawieniu. — Myślałam, że lubi to robić. Uczyć się nowych rzeczy. Może po prostu czytanie podręczników go nudzi — zaśmiała się, ale zaraz przygryzła wargę. — A może co innego ma w głowie? Ile on już ma lat?— Czy to był już czas młodzieńczych miłości? Tych głębokich, zatrważających? Kiedy spytał o braci, westchnęła cicho i wbiła wzrok w podłogę, po krótkiej chwili zadumy kiwnęła głową. — Jamie pisał tuż po nowym roku. Wszystko u niego w porządku. Radzi sobie, działa. Ale nie planuje chyba na razie wracać. Pomaga tam ludziom i... chyba tak jest dobrze. — Przypomniały jej się słowa listu Percivala, więc i to, że od tamtej pory muszą być razem. A Ben w końcu jest szczęśliwy. Uśmiechnęła się blado, unosząc spojrzenie na przyjaciela. — A Joe... Ponoć wyjechał, ale nie wiem nic. To tylko plotki. — Nie dał znaku życia, nie zostawił listu. Wiedziała, że nie zasłużyła na to. Ich ostatnie spotkanie było pełne złości i żalu. Niepotrzebnie się uniosła, zrobiła mu wstyd — przy kolegach z drużyny. Wiedziała, że miała rację. Zapomniała, że wśród ludzi, na których jej zależy czasem trzeba ugryźć się w język.
Zajęcie się swetrem Moore'a okazało się być najlepszym sposobem na to, by w tej chwili odgonić od siebie wyrzuty sumienia; paskudne myśli, które dręczyły ją od listopada. Wiedziała, że jeśli go poprosi, by ją przytulił — zrobi to bez wahania, ale i tak znalazła sposób na to, by znaleźć się bliżej; poczuć komfortowo, bezpiecznie, czując bijące od niego ciepło, intensywną woń jego wody kolońskiej. Gdy się cofnął przygryzła wargę i przełknęła ślinę, próbując opanować galopujące w piersi serce. Odwzajemniła uśmiech z lekkim zakłopotaniem. Czy przesadziła? Odchrząknęła, poprawiając włosy i uśmiechając się z zawieszonym wzrokiem na kieliszkach, kiedy wypełniał je winem.
— Dziękuję — szepnęła, odbierając go od niego. Upiła niewielki łyk, ledwie zmoczyła usta. — Mam skostniałe palce przez to czekanie pod drzwiami. Jak mnie nadepniesz to nic nie poczuję, pamiętasz? — Droczyła się z nim, mierząc chwilę na spojrzenia dopóki nie poprosił jej do tańca. Wtedy odłożyła kieliszek na stół i dygnęła przed nim, szybko i zapewne nieelegancko, ale nie było prócz nich nikogo, kto mógłby ocenić nietakt. Ujęła lekko jego dłoń, szczupłe, chłodne palce układając na jego wyprostowanych i skierowanych w jej stronę. Z rozbawieniem zerknęła na niego filuternie, spod wachlarza ciemnych rzęs, po czym roześmiała się, żartując z samej siebie. Stanęła w salonie i czekając na muzykę. A gdy stanął tuż przed nią, a stary gramofon po krótkiej chwili wahania zagrał, ułożyła jedną dłoń w jego, drugą zaś na jego ramieniu. — Zdradzę ci cały sekre tych tańców, Billy. Skup się— szepnęła i pochyliła w kierunku jego ucha. — Wystarczy się wsłuchać w melodię. — Odsunęła się i uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć, że to wszystko. Zerknęła też w dół. — Spróbujemy na trzy, okej? Gdybyś miał coś zatańczyć na jakimkolwiek weselu to na trzy sprawdza się doskonale. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Nasze nogi powinny być swoim lustrzanym odbiciem. Zaczniemy w twoją stronę, dobrze? Jeden - tu — lekko dłońmi i racem ciała, a potem i lewym kolanem zmusiła go, by prawą nogę cofnął. — Dwa - tu — Zaraz potem to samo zrobiła z prawą. — Trzy - lekko w tył. O tak — Wycofała prawą nogę, by na palcach dotknąć nią ziemi za sobą. — Nie wracasz, nie przenosisz na nią całego ciężaru ciała, po prostu urywasz krok w połowie i wracasz do przodu. I znowu, raz - tu — powtórzyła tę samą czynność, jednocześnie lekko obracając go w bok, by nie cofali się cały czas w jednym kierunku. — Dwa - tu i trzy, hop. I teraz w moją stronę. Raz — cofnęła lewą nogę i dłońmi pociągnęła do za sobą. — Dwa tu, trzy lekko w tył. Ja w swoje tył i ty w swoje tył. Jakbyśmy na krótką chwilę mieli się od siebie oddalić. — Uniosła wzrok na jego twarz w końcu i uśmiechnęła się. — I teraz do rytmu?
— Nic się nie stało — przypomniała mu wyraźnie, słysząc w jego głosie nieprzemijające wyrzuty sumienia. Nie była damą, która nie umiała czekać, ani kobietą, która rezygnowała nie widząc szybkich efektów. Na niego wciąż czekała. Podświadomie, głęboko w sercu, gdy tylko uzmysłowiła sobie, że wypowiedziane w jego kierunku szczere i głęboko wyryte w niej uczucia niczego nie popsuły. Coś zmieniły; działo się coś, czego do końca nie umiała ani pojąć ani dobrze nazwać. To coś przyjemnie łechtało ją w żołądku, w podbrzuszu. Zaproszenia, gesty — nie pozwalały jej zapomnieć, odpuścić. Wciąż czekała, aż otworzy te drzwi.
Rumieńce wywołane zimnem, a potem ciepłem panującym wewnątrz pięknego, samotnie stojącego w okolicy domu wciąż utrzymywały się na jej jasnej skórze. Przyglądała mu się w milczeniu chwilę, nie pozwalając by uśmiech zszedł jej z twarzy choćby na chwilę, ale nie musiała się szczególnie wysilać; ten pojawiał się na jej twarzy zazwyczaj, gdy był w pobliżu, podskórnie czując, że jego miejsce w jakiś dziwny sposób zawsze już będzie przy niej, niezależnie czego w życiu zapragnie i jaką ścieżkę obierze. Instynktowie zacisnęła palce mocniej, kiedy jego dłonie przykryły te jej, otuliły niewyobrażalnym ciepłem — zupełnie jakby był w gorączce, chociaż nie wyglądał, by doskwierały mu jakiekolwiek dreszcze. Jej dłonie wciąż były chłodne; różnica temperatur pomiędzy nimi była tak duża, że nie mogła nie być zauważona, nie mogła wywołać przyjemnego dreszczu. A może od czasu jego powrotu; tego śmiesznego odzyskania go w swoim życiu bardziej niż dawniej koncentrowała swoje myśli na tych wszystkich drobnych gestach, przeciągających się, owianych przyjemnym uczuciem wyczekiwania spojrzeniach, uprzejmościach, uśmiechach zarezerwowanych dla najbliższych. Słuchała go tak, jakby snuł opowieści o dalekich podróżach, chociaż mówił o miejscach, które doskonale znała i odwiedzała do niedawna, jak rodzinny kąt.
— Powinnam tam zajrzeć — przyznała z cichym westchnieniem i wstydem. Ostatnio odpuściła naukę teleportacji łącznej, poza Oazą czarowała rzadko; na jej różdżce wciąż znajdował się namiar. Tęskniła za Płazami, obserwowaniem powracającej do ich życia radości i dziecięcej beztroski tak często znienawidzonej przez dorosłych. — Mały Henry, jak tak dalej pójdzie to cię przerośnie — dodała zaczepnie, spoglądając na niego ukradkiem. — Wysoki będzie z niego chłopak. Jeśli mi zdradzisz, kiedy ma urodziny, dołożę wszelkich starań by zrobić coś wyjątkowego. I specjalnie dla niego.— Drewno dobrej jakości było coraz trudniej dostępne, coraz gorzej szukało się odpowiednich kawałków w angielskich tartakach, coraz częściej opanowanych przez sprzymierzeńców władzy. Niektórzy odmawiali współpracy ze strachu. Nie była anonimowa. Świat znał jej twarz.
Nieświadomie spoważniała, kiedy przyglądała się zmianom zachodzącym na jego twarzy — rozmarzeniu w oczach, błogości w uśmiechu. Było w jego głosie tak wiele ciepła i przyjemności; zadumała się na moment, zupełnie jakby był zjawiskiem, którego nie chciała przeoczyć.
— Jesteś z nich dumny, prawda? — nie musiała pytać, widziała to w jego spojrzeniu. — I jesteś dla nich wzorem.— Był w ich oczach ważną postacią. Wiedziała to, rozmawiała z nimi. Niektórym zastępował ojca, brata, przyjaciela. Kogoś kto wyznaczał cele i kierunki, motywował ich do działania i pomagał realizować swoje pasje, przekuwać marzenia w działania. Pchał ich do przodu, chociaż wojna i krwawa rzeczywistość spychała ich w ciemne, zimne kąty bezsensu. — Fineas mi kiedyś zdradził, że rzuci szkołę, jak ty quidditcha, żeby być lotnikiem na tej wojnie i nosić prezenty urodzinowe, by inne dzieci nie traciły nadziei i wciąż mogły się uśmiechać.— Kąciki ust jej drgnęły; Simon miał 12 lat, aktualna sytuacja nie pozwoliła mu wrócić do Hogwartu, został w Oazie, ale to nie przeszkadzało mu, by przyrównać się do Moore'a. Wiedziała, że dzieci robiły to kiedy ktoś im naprawdę imponował. A Billy to robił.
Jej także, nieustannie.
Splotła ręce na piersi i przewróciła oczami, słysząc jego oburzenie.
— Rozumiem, że go powstrzymałeś, uznając, że to nic nie da? — Uniosła brew w zaciekawieniu. — Myślałam, że lubi to robić. Uczyć się nowych rzeczy. Może po prostu czytanie podręczników go nudzi — zaśmiała się, ale zaraz przygryzła wargę. — A może co innego ma w głowie? Ile on już ma lat?— Czy to był już czas młodzieńczych miłości? Tych głębokich, zatrważających? Kiedy spytał o braci, westchnęła cicho i wbiła wzrok w podłogę, po krótkiej chwili zadumy kiwnęła głową. — Jamie pisał tuż po nowym roku. Wszystko u niego w porządku. Radzi sobie, działa. Ale nie planuje chyba na razie wracać. Pomaga tam ludziom i... chyba tak jest dobrze. — Przypomniały jej się słowa listu Percivala, więc i to, że od tamtej pory muszą być razem. A Ben w końcu jest szczęśliwy. Uśmiechnęła się blado, unosząc spojrzenie na przyjaciela. — A Joe... Ponoć wyjechał, ale nie wiem nic. To tylko plotki. — Nie dał znaku życia, nie zostawił listu. Wiedziała, że nie zasłużyła na to. Ich ostatnie spotkanie było pełne złości i żalu. Niepotrzebnie się uniosła, zrobiła mu wstyd — przy kolegach z drużyny. Wiedziała, że miała rację. Zapomniała, że wśród ludzi, na których jej zależy czasem trzeba ugryźć się w język.
Zajęcie się swetrem Moore'a okazało się być najlepszym sposobem na to, by w tej chwili odgonić od siebie wyrzuty sumienia; paskudne myśli, które dręczyły ją od listopada. Wiedziała, że jeśli go poprosi, by ją przytulił — zrobi to bez wahania, ale i tak znalazła sposób na to, by znaleźć się bliżej; poczuć komfortowo, bezpiecznie, czując bijące od niego ciepło, intensywną woń jego wody kolońskiej. Gdy się cofnął przygryzła wargę i przełknęła ślinę, próbując opanować galopujące w piersi serce. Odwzajemniła uśmiech z lekkim zakłopotaniem. Czy przesadziła? Odchrząknęła, poprawiając włosy i uśmiechając się z zawieszonym wzrokiem na kieliszkach, kiedy wypełniał je winem.
— Dziękuję — szepnęła, odbierając go od niego. Upiła niewielki łyk, ledwie zmoczyła usta. — Mam skostniałe palce przez to czekanie pod drzwiami. Jak mnie nadepniesz to nic nie poczuję, pamiętasz? — Droczyła się z nim, mierząc chwilę na spojrzenia dopóki nie poprosił jej do tańca. Wtedy odłożyła kieliszek na stół i dygnęła przed nim, szybko i zapewne nieelegancko, ale nie było prócz nich nikogo, kto mógłby ocenić nietakt. Ujęła lekko jego dłoń, szczupłe, chłodne palce układając na jego wyprostowanych i skierowanych w jej stronę. Z rozbawieniem zerknęła na niego filuternie, spod wachlarza ciemnych rzęs, po czym roześmiała się, żartując z samej siebie. Stanęła w salonie i czekając na muzykę. A gdy stanął tuż przed nią, a stary gramofon po krótkiej chwili wahania zagrał, ułożyła jedną dłoń w jego, drugą zaś na jego ramieniu. — Zdradzę ci cały sekre tych tańców, Billy. Skup się— szepnęła i pochyliła w kierunku jego ucha. — Wystarczy się wsłuchać w melodię. — Odsunęła się i uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć, że to wszystko. Zerknęła też w dół. — Spróbujemy na trzy, okej? Gdybyś miał coś zatańczyć na jakimkolwiek weselu to na trzy sprawdza się doskonale. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Nasze nogi powinny być swoim lustrzanym odbiciem. Zaczniemy w twoją stronę, dobrze? Jeden - tu — lekko dłońmi i racem ciała, a potem i lewym kolanem zmusiła go, by prawą nogę cofnął. — Dwa - tu — Zaraz potem to samo zrobiła z prawą. — Trzy - lekko w tył. O tak — Wycofała prawą nogę, by na palcach dotknąć nią ziemi za sobą. — Nie wracasz, nie przenosisz na nią całego ciężaru ciała, po prostu urywasz krok w połowie i wracasz do przodu. I znowu, raz - tu — powtórzyła tę samą czynność, jednocześnie lekko obracając go w bok, by nie cofali się cały czas w jednym kierunku. — Dwa - tu i trzy, hop. I teraz w moją stronę. Raz — cofnęła lewą nogę i dłońmi pociągnęła do za sobą. — Dwa tu, trzy lekko w tył. Ja w swoje tył i ty w swoje tył. Jakbyśmy na krótką chwilę mieli się od siebie oddalić. — Uniosła wzrok na jego twarz w końcu i uśmiechnęła się. — I teraz do rytmu?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie wyłapał wstydliwych nut, którymi podszyte było jej ciche westchnięcie, ani przez moment ich tam zresztą nie szukając; nie widząc powodu, dla którego miałaby cokolwiek mieć sobie za złe. Każde z nich robiło tyle, ile mogło, nawet jeśli zobowiązania wobec Zakonu Feniksa czasami trudno było pogodzić z potrzebą wsparcia najbliższych; jego również w ostatnich tygodniach było na wyspie mniej, bo praca lotnika często zabierała go na drugą stronę kraju, zmuszając do pozostawienia Irlandii w tyle. I choć było to do niego niepodobne, zaczynał tęsknić: za statecznością czterech ścian, za bijącym od nich spokojem; za chwilami takimi, jak ta, gdy mógł po prostu spoglądać na Hannah z uśmiechem, czując – jak zawsze, kiedy była obok – ciepło rozchodzące się tuż za mostkiem, przemieszane z trudną do wyrażenia wdzięcznością. Niewiele był w stanie wymienić osób, z którymi tak otwarcie dzielił się tym wszystkim, wiedząc, że rozumiały, ile to dla niego znaczyło: Oaza, jej mieszkańcy; to, że pomimo ostatniego kryzysu pozostawała bezpieczna, ukryta przed czujnymi oczami wrogów. Ale Hannah – Hannah była z nim od samego początku, od chwili, w której skruszony wrócił do kraju, bez kawałka podłogi ani dachu, które mógłby nazwać własnymi. Miał wrażenie, że od tamtej wiosny minęła wieczność, jedynie od czasu do czasu ze zdziwieniem uświadamiając sobie, że tak naprawdę upłynęło zaledwie parę miesięcy; nawet nie rok. – Możemy zajrzeć razem – zaproponował, przekrzywiając głowę, żeby przyjrzeć się jej z ukosa, jakby próbował zgadnąć, co o tym myślała. – Tim o ciebie p-p-pytał, podobno chce ci powiedzieć coś niezwykle w-w-ważnego. Nie chciał zdradzić mi, co to t-t-takiego – dodał, unosząc wyżej brew; siląc się na powagę, ale nie potrafiąc ukryć czającego się w rysach rozbawienia, raz po raz podrywającego do góry kąciki ust. – A Henry – nie zdziwi mnie to wcale, jego t-t-tata jest wysoki jak dąb. Zapytam go o to – obiecał, rzecz jasna nie mając na myśli wzrostu, a wspomniane przez Hannah urodziny. Zawsze ją za to podziwiał: za tę troskę, którą z taką łatwością i naturalnością dzieliła między wszystkich dookoła, pamiętając przy tym o drobnostkach, które jemu samemu na ogół uciekały. W wojennej rzeczywistości było o to trudniej, bo niemal wszystkim czegoś brakowało, a jednak ona potrafiła w jakiś sposób sprawić, by ludzie, na których drodze stawała, poczuli się wyjątkowi.
On również się tak przy niej czuł, nawet jeśli jej kolejne słowa wpędziły go w zakłopotanie; odchrząknął cicho, wzruszając ramieniem, nie do końca wiedząc, co powinien powiedzieć; pochylając się nad otwieraną butelką, żeby ukryć zmieszany wyraz twarzy. Sam nie widział siebie w roli przewodnika; nie był wzorem, nie był idealny – zbyt wiele popełniał błędów, w ciągu ostatnich lat ucząc się głównie na tych własnych. Qudditch stanowił dla niego niespełnione marzenie, choć teraz już odległe, zamknięte w bardziej słonecznej przeszłości; pozbawione wypalonej z czasem goryczy, budzące raczej sentyment niż frustrację czy żal – a momentami i nadzieję, kiedy przyglądał się latającym pomiędzy drewnianymi słupkami dzieciakom. – Nie wiem, czy w-w-wzorem, ja – zaczął; zawahał się na chwilę, szukając właściwych słów – chciałem po prostu, żeby miały g-g-grupę, w której będą czuły się bezpieczne. I ważne. – Oaza zmagała się z mnóstwem problemów, wśród których łatwo było utonąć kwestiom takim, jak sportowe rozgrywki samozwańczej drużyny; nie chciał na to pozwolić, pamiętając o tym, że część Płazów miała dopiero po kilka lat – czas spędzony w ukryciu, w zawieszeniu, był dla nich wiecznością. – Nap-p-prawdę tak powiedział? – zapytał, unosząc wzrok; coś ścisnęło go w klatce piersiowej, ale nie był pewien, czy był to smutek, czy wzruszenie. – To wspaniały dzieciak – przyznał cicho, głosem dziwnie zachrypniętym, jednocześnie mając nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie: że żadne z dzieci mieszkających w Oazie nie zostanie zmuszone do udziału w toczącej się poza jej granicami wojnie.
Że Aidan też nie. – Zasugerowałem, że może to nienajlepszy p-p-pomysł – potwierdził, odwracając się w stronę Hannah i opierając się plecami o kuchenny blat; zaplótł ramiona na klatce piersiowej, w świadomej imitacji jej gestu. Zaśmiał się. – A kogo by nie nudziło? W wieku siedemnastu lat? Sam nie wiem, jakim cudem p-p-przebrnąłem przez owutemy – odpowiedział, uśmiechając się na wspomnienie Hogwartu. – Tylko nie mów mu, że tak p-p-powiedziałem – dodał zaraz po tym, szybko; zdawał sobie sprawę, że młodszy brat w wielu rzeczach go naśladował – a to była jedna z tych, których wolałby mu nie przekazywać.
Zmarszczył brwi z troską, pozwalając, żeby jego czoło przecięła pionowa zmarszczka, na widok wbitego w podłogę spojrzenia przyjaciółki dając sobie mentalnego kopniaka; zdawał sobie sprawę z tego, że tęskniła za braćmi – i że sposób, w jaki przebiegło ich ostatnie spotkanie z Josephem ją dręczył. On też nie potrafił sobie tego wybaczyć, zastanawiając się, czy gdyby okazał mu wtedy więcej wsparcia, byłby w stanie go zatrzymać. Z drugiej strony – rozumiał potrzebę ucieczki, nawet jeśli dzisiaj wiedział już, że istniały rzeczy, przed którymi uciec się nie dało. Pochylił się do przodu, wyciągając rękę, żeby delikatnie dotknąć ramienia Hannah, tuż ponad łokciem; chcąc skłonić ją, żeby na niego spojrzała – a może zwyczajnie przypomnieć, że był tuż obok. – Wróci, kiedy będzie g-g-gotowy – przypomniał jej, nie miał co do tego żadnych wątpliwości; nie wiedział, ile czasu miało minąć – może tygodnie, może miesiące – ale więzy rodzinne były zbyt silne, żeby zerwać je tak po prostu. – I lepiej dla niego, żeby do tego czasu p-p-poćwiczył refleks – dodał żartobliwie, starając się trochę oderwać jej myśli od ścieżki, na którą sam je zepchnął.
Cierpko-słodki smak wina, przemieszany z wciąż nieuchwytnym zapachem korzennych przypraw, skutecznie rozproszył chwilowe wyrzuty sumienia, zmuszając go do skupienia się na innych rzeczach – czy może sprawiając, że przez moment trudno było mu skupić się na czymkolwiek. Zamrugał szybko, odrywając spojrzenie od przygryzionej wargi, czując się, jakby przegapił ostatnich parę sekund. Czy Hannah w międzyczasie coś do niego powiedziała? Wydawało mu się, że tak – że gdzieś w powietrzu zawisło pytanie, mimo że nie miał bladego pojęcia, czego dotyczyło. – Eee – zająknął się – no tak – przytaknął, mając nadzieję, że nie zgodził się właśnie z czymś niewłaściwym; odstawił kieliszek na blat, żeby wyciągnąć rękę i poprosić ją do tańca – ścierając w ten sposób wrażenie sprzed chwili, nie potrafiąc się nie uśmiechnąć; samemu nie dostrzegając nic nieeleganckiego w lekkim dygnięciu. Wyglądała przepięknie i tak samo się poruszała, widział ją niejednokrotnie na uroczystościach organizowanych przez ich przyjaciół; w porównaniu do niej czuł się ciężki i niezgrabny, choć to poczucie zdawało się z jakiegoś powodu ograniczać wyłącznie do prób poruszania się do muzyki.
Skłonienie gramofonu do współpracy nie trwało długo, wrócił do niej już po chwili, z nieznacznym tylko zawahaniem ujmując jej dłoń; palcami drugiej ręki dotykając pleców, w parze czekoladowych tęczówek szukając potwierdzenia, czy robił to właściwie. Kiedy wspomniała o sekrecie, naprawdę ściągnął brwi w skupieniu, odruchowo nachylając się niżej; wstrzymując oddech, gdy ciepły oddech łaskoczący ucho posłał wzdłuż jego kręgosłupa przyjemny dreszcz. Serce zabiło mu nieco nierówno, ale trwało to zaledwie chwilę; roześmiał się, spoglądając na nią z niedowierzaniem, gdy odsunęła się od niego, wracając do poprzedniej pozycji. – W takim razie chyba garboróg mi na ucho n-n-nadepnął – stwierdził z rozbawieniem, które ledwie sekundę później zostało starte przez przepełnioną skupieniem powagę, może tylko nieco odrobinę nieadekwatną do ciężaru sytuacji. – Na trzy. W p-p-porządku – przytaknął, starając się zapamiętać wszystkie wskazówki. Pozornie rzeczywiście nie wydawały się skomplikowane; opuścił wzrok, wbijając spojrzenie w ich stopy, śledząc dokładnie to, co robiła Hannah. Prawą nogę cofnął z lekkim opóźnieniem – pierwszy krok robiąc nieco za duży – a później dostawiając do niej lewą, żeby później znów przesunąć w tył prawą, tym razem jedynie dotykając podłogi, ciesząc się, że lata spędzone na miotle pozwoliły mu chociaż na wyćwiczenie poczucia równowagi. W odpowiedzi na jej polecenia kiwał głową, nieświadomie gdzieś po drodze zapominając o oddychaniu, niepotrzebnie skupiając się bardziej na zapamiętaniu samych kroków, a mniej na robieniu tego, co podpowiadały mu gesty; spróbował jednak ponownie, obracając się nieco i powtarzając sekwencję, a potem robiąc to samo w odwrotnym kierunku. – Dobrze – przytaknął; do tej pory ignorował otaczającą ich muzykę, niemal jej nie słysząc, teraz zgodnie ze słowami Hannah wsłuchał się jednak w melodyjne dźwięki, choć próba jednoczesnego pilnowania rytmu i kroków wcale nie okazała się taka prosta, jak początkowo zakładał. Zgubił się kilka razy, w próbie nadgonienia tracąc zupełnie płynność ruchów, a pewnym momencie pomylił też nogi, wysuwając do przodu lewą zamiast prawej, mniej więcej w połowie zauważając, że w miejscu, gdzie chciał ją postawić, wciąż znajdowała się stopa Hannah. Zareagował szybko, zamiast do przodu odstawiając ją na bok, nieplanowaną zmianą kierunku wytrącając z równowagi ich oboje, a do tego wszystkiego trącając okrągły, stojący na jednej nodze stolik, który zachybotał niebezpiecznie. – Szlag – wyrwało mu się; wypuścił palce przyjaciółki, żeby jedną ręką przytrzymać feralny stolik, a drugą – podtrzymać ją, chroniąc przed ewentualnym upadkiem i przypadkowo przyciągając ją bliżej. – P-p-przepraszam – powiedział, ignorując gorąc zażenowania wylewający się na jego szyję i policzki. – Coś mi się p-p-pomieszało – dodał tonem usprawiedliwienia, śmiejąc się z własnej nieuwagi. – Możemy sp-p-próbować jeszcze raz? – zapytał, prostując się i na powrót unosząc wyżej dłoń.
On również się tak przy niej czuł, nawet jeśli jej kolejne słowa wpędziły go w zakłopotanie; odchrząknął cicho, wzruszając ramieniem, nie do końca wiedząc, co powinien powiedzieć; pochylając się nad otwieraną butelką, żeby ukryć zmieszany wyraz twarzy. Sam nie widział siebie w roli przewodnika; nie był wzorem, nie był idealny – zbyt wiele popełniał błędów, w ciągu ostatnich lat ucząc się głównie na tych własnych. Qudditch stanowił dla niego niespełnione marzenie, choć teraz już odległe, zamknięte w bardziej słonecznej przeszłości; pozbawione wypalonej z czasem goryczy, budzące raczej sentyment niż frustrację czy żal – a momentami i nadzieję, kiedy przyglądał się latającym pomiędzy drewnianymi słupkami dzieciakom. – Nie wiem, czy w-w-wzorem, ja – zaczął; zawahał się na chwilę, szukając właściwych słów – chciałem po prostu, żeby miały g-g-grupę, w której będą czuły się bezpieczne. I ważne. – Oaza zmagała się z mnóstwem problemów, wśród których łatwo było utonąć kwestiom takim, jak sportowe rozgrywki samozwańczej drużyny; nie chciał na to pozwolić, pamiętając o tym, że część Płazów miała dopiero po kilka lat – czas spędzony w ukryciu, w zawieszeniu, był dla nich wiecznością. – Nap-p-prawdę tak powiedział? – zapytał, unosząc wzrok; coś ścisnęło go w klatce piersiowej, ale nie był pewien, czy był to smutek, czy wzruszenie. – To wspaniały dzieciak – przyznał cicho, głosem dziwnie zachrypniętym, jednocześnie mając nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie: że żadne z dzieci mieszkających w Oazie nie zostanie zmuszone do udziału w toczącej się poza jej granicami wojnie.
Że Aidan też nie. – Zasugerowałem, że może to nienajlepszy p-p-pomysł – potwierdził, odwracając się w stronę Hannah i opierając się plecami o kuchenny blat; zaplótł ramiona na klatce piersiowej, w świadomej imitacji jej gestu. Zaśmiał się. – A kogo by nie nudziło? W wieku siedemnastu lat? Sam nie wiem, jakim cudem p-p-przebrnąłem przez owutemy – odpowiedział, uśmiechając się na wspomnienie Hogwartu. – Tylko nie mów mu, że tak p-p-powiedziałem – dodał zaraz po tym, szybko; zdawał sobie sprawę, że młodszy brat w wielu rzeczach go naśladował – a to była jedna z tych, których wolałby mu nie przekazywać.
Zmarszczył brwi z troską, pozwalając, żeby jego czoło przecięła pionowa zmarszczka, na widok wbitego w podłogę spojrzenia przyjaciółki dając sobie mentalnego kopniaka; zdawał sobie sprawę z tego, że tęskniła za braćmi – i że sposób, w jaki przebiegło ich ostatnie spotkanie z Josephem ją dręczył. On też nie potrafił sobie tego wybaczyć, zastanawiając się, czy gdyby okazał mu wtedy więcej wsparcia, byłby w stanie go zatrzymać. Z drugiej strony – rozumiał potrzebę ucieczki, nawet jeśli dzisiaj wiedział już, że istniały rzeczy, przed którymi uciec się nie dało. Pochylił się do przodu, wyciągając rękę, żeby delikatnie dotknąć ramienia Hannah, tuż ponad łokciem; chcąc skłonić ją, żeby na niego spojrzała – a może zwyczajnie przypomnieć, że był tuż obok. – Wróci, kiedy będzie g-g-gotowy – przypomniał jej, nie miał co do tego żadnych wątpliwości; nie wiedział, ile czasu miało minąć – może tygodnie, może miesiące – ale więzy rodzinne były zbyt silne, żeby zerwać je tak po prostu. – I lepiej dla niego, żeby do tego czasu p-p-poćwiczył refleks – dodał żartobliwie, starając się trochę oderwać jej myśli od ścieżki, na którą sam je zepchnął.
Cierpko-słodki smak wina, przemieszany z wciąż nieuchwytnym zapachem korzennych przypraw, skutecznie rozproszył chwilowe wyrzuty sumienia, zmuszając go do skupienia się na innych rzeczach – czy może sprawiając, że przez moment trudno było mu skupić się na czymkolwiek. Zamrugał szybko, odrywając spojrzenie od przygryzionej wargi, czując się, jakby przegapił ostatnich parę sekund. Czy Hannah w międzyczasie coś do niego powiedziała? Wydawało mu się, że tak – że gdzieś w powietrzu zawisło pytanie, mimo że nie miał bladego pojęcia, czego dotyczyło. – Eee – zająknął się – no tak – przytaknął, mając nadzieję, że nie zgodził się właśnie z czymś niewłaściwym; odstawił kieliszek na blat, żeby wyciągnąć rękę i poprosić ją do tańca – ścierając w ten sposób wrażenie sprzed chwili, nie potrafiąc się nie uśmiechnąć; samemu nie dostrzegając nic nieeleganckiego w lekkim dygnięciu. Wyglądała przepięknie i tak samo się poruszała, widział ją niejednokrotnie na uroczystościach organizowanych przez ich przyjaciół; w porównaniu do niej czuł się ciężki i niezgrabny, choć to poczucie zdawało się z jakiegoś powodu ograniczać wyłącznie do prób poruszania się do muzyki.
Skłonienie gramofonu do współpracy nie trwało długo, wrócił do niej już po chwili, z nieznacznym tylko zawahaniem ujmując jej dłoń; palcami drugiej ręki dotykając pleców, w parze czekoladowych tęczówek szukając potwierdzenia, czy robił to właściwie. Kiedy wspomniała o sekrecie, naprawdę ściągnął brwi w skupieniu, odruchowo nachylając się niżej; wstrzymując oddech, gdy ciepły oddech łaskoczący ucho posłał wzdłuż jego kręgosłupa przyjemny dreszcz. Serce zabiło mu nieco nierówno, ale trwało to zaledwie chwilę; roześmiał się, spoglądając na nią z niedowierzaniem, gdy odsunęła się od niego, wracając do poprzedniej pozycji. – W takim razie chyba garboróg mi na ucho n-n-nadepnął – stwierdził z rozbawieniem, które ledwie sekundę później zostało starte przez przepełnioną skupieniem powagę, może tylko nieco odrobinę nieadekwatną do ciężaru sytuacji. – Na trzy. W p-p-porządku – przytaknął, starając się zapamiętać wszystkie wskazówki. Pozornie rzeczywiście nie wydawały się skomplikowane; opuścił wzrok, wbijając spojrzenie w ich stopy, śledząc dokładnie to, co robiła Hannah. Prawą nogę cofnął z lekkim opóźnieniem – pierwszy krok robiąc nieco za duży – a później dostawiając do niej lewą, żeby później znów przesunąć w tył prawą, tym razem jedynie dotykając podłogi, ciesząc się, że lata spędzone na miotle pozwoliły mu chociaż na wyćwiczenie poczucia równowagi. W odpowiedzi na jej polecenia kiwał głową, nieświadomie gdzieś po drodze zapominając o oddychaniu, niepotrzebnie skupiając się bardziej na zapamiętaniu samych kroków, a mniej na robieniu tego, co podpowiadały mu gesty; spróbował jednak ponownie, obracając się nieco i powtarzając sekwencję, a potem robiąc to samo w odwrotnym kierunku. – Dobrze – przytaknął; do tej pory ignorował otaczającą ich muzykę, niemal jej nie słysząc, teraz zgodnie ze słowami Hannah wsłuchał się jednak w melodyjne dźwięki, choć próba jednoczesnego pilnowania rytmu i kroków wcale nie okazała się taka prosta, jak początkowo zakładał. Zgubił się kilka razy, w próbie nadgonienia tracąc zupełnie płynność ruchów, a pewnym momencie pomylił też nogi, wysuwając do przodu lewą zamiast prawej, mniej więcej w połowie zauważając, że w miejscu, gdzie chciał ją postawić, wciąż znajdowała się stopa Hannah. Zareagował szybko, zamiast do przodu odstawiając ją na bok, nieplanowaną zmianą kierunku wytrącając z równowagi ich oboje, a do tego wszystkiego trącając okrągły, stojący na jednej nodze stolik, który zachybotał niebezpiecznie. – Szlag – wyrwało mu się; wypuścił palce przyjaciółki, żeby jedną ręką przytrzymać feralny stolik, a drugą – podtrzymać ją, chroniąc przed ewentualnym upadkiem i przypadkowo przyciągając ją bliżej. – P-p-przepraszam – powiedział, ignorując gorąc zażenowania wylewający się na jego szyję i policzki. – Coś mi się p-p-pomieszało – dodał tonem usprawiedliwienia, śmiejąc się z własnej nieuwagi. – Możemy sp-p-próbować jeszcze raz? – zapytał, prostując się i na powrót unosząc wyżej dłoń.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Rozbawienie zatańczyło figlarnie w jej oczach na wspomnienie o Timie. Patrzyła na Williama, obawiając się, że jeśli choć na moment odwróci wzrok, utraci jego zainteresowanie na dobre. Kąciki warg uniosły się, a za nimi rozchyliły zaróżowione wargi. Nim jednak powiedziała to, co już od kilku sekund malowało się na jej twarzy, uniosła palce i zakryła nimi usta, pozwalając sobie na cichy, pełen rozbawienia, ale i rozczulenia śmiech. W końcu jednak spoważniała, wygładzając materiał bluzki, a później spódnicy.
— No tak, wiem, co mu chodzi po głowie... — dodała po chwili, zerkając na niego niepewnie. Przygryzła wargę. — Widzisz, Tim i ja... Znaczy on... — Zamknęła usta i przestąpiła z nogi na nogę, zerkając nieco nerwowo w kierunku okna, zaraz potem uśmiech ją zdradził, rozciągając wargi, uwidaczniając dołeczki w policzkach. — Nie chcę żebyś coś sobie pomyślał, Billy, to poważna sprawa... Widzisz, Tim... zakochał się — Wyrzuciła w końcu z siebie, chwytając spojrzenie jego oczu. — Tylko, że to tajemnica. Nikomu nie powiedział, tylko mnie. Boi się, co ludzie mogliby pomyśleć. No wiesz, mamy wojnę, a ostatnie co wszyscy mają w głowie to romanse. Więc wyznał mi prawdę. — Wzruszyła ramionami niewinnie. — Ma na imię Claire. Ta jego dziewczyna — dodała cicho, szeptem, chociaż byli tu zupełnie sami i nikt nie mógł jej usłyszeć. Zaśmiała się zaraz głośno i szturchnęła go delikatnie w ramię, nie potrafiąc powstrzymać się przed zażartowaniem w niego w ten sposób. — Przepraszam, chciałam zobaczyć twoją reakcję — wyznała zaraz, licząc, że szybko jej wybaczy. Ułożyła dłoń na jego ramieniu, układając się do tańca.
Gdy wrócił do Anglii, gdy zobaczyła go na kornwalijskiej plaży widziała zagubionego mężczyznę. Najlepszego przyjaciela, który wracał ze skruchą, ale i wielką odwagą i chęcią zmiany. Nie samego siebie, lecz zmiany świata. Dziś widziała przed sobą mężczyznę, którego cel był o wiele wznioślejszy niż kiedyś. Jego marzenia dojrzały. Dojrzał on sam. Zastapił własne cele pomocą innym, czynieniu tego, co ważne i wartościowe, przy jednoczesnym wykorzystaniu wszystkich swoich atutów. Wciąż czasem nie dowierzała temu. Zawsze był dobry. Zawsze myślał o innych — rodzice zadbali o to, by jego serce wypełnione było troską i uczciwością. Kiedy opowiadał o dzieciach z Oazy, tych, które straciły swój dom i z rodzicami ukryły się w Oazie Harolda; ale także tych, które na tej wojnie straciły zupełnie wszystko — z rodzinami włącznie — czuła jego oddanie. Miłość. Żal, że musiało ich to spotkać, nie mogli przeżyć wszystkiego, co miał on w ich wieku, choć dla wielu mogło to być niewiele. Miał rodzinę. Wspaniałą rodzinę; czuła jak coś chwyta ją za serce, przewraca jej wnętrzności z niepohamowanego wzruszenia. Zasłużył na to, by wiedzieć, kim jest. Kim jest dla tych dzieci. Nadzieją, bohaterem. Ikoną.
— Tak jest, Billy. One to wiedzą — zapewniła go ze spokojem. Jej głos był ciepły. Pełen wszystkiego, co czuła. Do niego, do jego rodziny. Do tego, co robił. Pełne podziwu i uznania. — Tak — przytaknęła krótko i uśmiechnęła się szeroko. Ułożyła dłoń pewniej w jego dłonim starając się pamiętać o krokach. Raz, dwa, trzy. Wiedziała, że i on czasem tracił wiarę, irytował się, nie widząc efektów swoich działań. Patrząc na coraz to silniej pogrążający się w nieszczęściach kraj. Robił, co mógł. — Nie wiem. Kiedy ja miałam siedemnaście lat, wyobrażałam sobie tłumy skandujące moje imię. Książki mogłam podpisywać fanom — odparła niewinnie, przechylając głowę nieco w bok, kołysząc się delikatnie. Nie zwracała wciąż uwagi, że oboje byli poza muzyką. — Nie powiem. Zawsze mu powtarzam, że przychodziłam prosić o odrobienie za mnie lekcji, bo byłeś najpilniejszym uczniem na całym roku — powiedziała z westchnieniem, ale szybko się roześmiała. Nie umiała kłamać, ale tym razem bardzo się starała. Z rozgoryczeniem przewróciła oczami. Tak nigdy przecież nie było. Był najlepszym przyjacielem jej starszego brata, a ona przylepiała się do nich jak rzep psiego ogona, chcąc chodzić tam, gdzie oni i robić to, co robili chłopcy. I te wspomnienia o braciach, szczególnie młodszym na moment zbiło ją z pantałyku. Ale Billy, jak zawsze, stał gotów do działania. Roześmiała się, patrząc na niego pobłażliwie.
Nie wiedziała nawet, że skupienie było tak widać. Starała się być skoncentrowana, tak profesjonalna, jak tylko on potrafił być podczas nauki w szmaragdowym stawie. W rzeczywistości całe to skupienie było tylko celem, do którego uparcie dążyła, chcąc odegnać niewygodne myśli. Był tak blisko, a jego serce biło tak głośno, że wybijało ją zupełnie z rytmu. A może to jej, nie jego. Dudniło w piersi, jak szalone, sprawiając, że muzyka przestała mieć dla nich znaczenie. Była gdzieś obok, nie przeszkadzając im w całej, niebywale skomplikowanej choreografii. Starała się patrzeć między nich, kontrolować ich kroki. Jego kroki. Nie była cudowną i urodzoną tancerką, a to czego się nauczyła było efektem zwykłych tańców, którym oddawała się z dziecięcą radością. Obserwowała ruchy jego nóg, próbując ramionami nim kierować, nieświadoma tego, że napierając zbyt mocno lub zbyt słabo wpływa na jego balans. W całym tym zamieszaniu nie wiedziała nawet co się stało, zadziało się tak prędko. W jednej chwili sunęli, jak jej się zdawało, do muzyki, a w drugiej tkwiła przy nim, trzymając się go mocno, by nie upaść. Palce zaczepiły się na jego silnych, szerokich ramionach; wyczuwała pod nimi twarde jak kamień mięśnie, ale zdała sobie z tego sprawę dopiero po chwili, gdy zaklął, a ona przy okazji pojęła, że musiał trzymać jeszcze stolik. Zerknęła na niego nieco oszołomiona. Wpierw na oczy, później przez nosa na usta. Był tak blisko, jego oddech muskał jej skórę. Czekoladowe oczy sięgnęły jego już po chwili z uśmiechem udawanej ulgi, ale w rzeczywistości, choć przyprawiło ją to o gwałtowne bicie serca i utratę oddechu, wcale nie chciała wracać do poprzedniej pozycji. — Nic się nie stało — szepnęła. — Daj spokój. Świetnie sobie radzisz, po prostu... — Zamknęła usta i odchrząknęła na chwilę. Puściła dłoń, którą opierała o jego ramię i palcem uniosła jego podbródek tak, by patrzył na nią, a nie pod nogi. — To wystarczy. — Zapewniła go szczerze. — Sekwencje ruchów, kroki wyryte na pamięć, tak jak te podręczniki. To nie to. Po prostu wyobraź sobie, że płyniesz. Latasz. To dzieje się samo. Oddaj się temu. Oddaj się mnie — poprosiła go ciszej, uśmiechając się lekko. — Zaopiekuję się tobą, obiecuję. — Nie pozwoli mu się potknąć, zachwiać. Będzie jego oparciem, fundamentem. Zbliżyła się odrobinę, by mniejszy dystans pozwolił mu lepiej wyczuć ruchy jej ciała, zamiary. Nie próbowała robić nie skomplikowanego, powracając do stałego schematu na trzy. Lewą dłoń przesunęła wyżej, bliżej karku, choć chyba powinna znaleźć się niżej. Prawą zwolniła, nie trzymając jej już tak sztywno. Pozwalając mu choć przez chwilę przejąć kontrolę, poczuć to — ruch obcego ciała, od którego był zależny, nad którym mógł panować. — Muzyka przyjdzie sama. Instynktownie — dodała zaraz. Wiedziała, że było to mało profesjonalne, ale była pewna, że taniec płynął właśnie prosto z serca. Prosto z trzewi.
Uniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
— Raz... dwa... trzy i raz...dwa...trzy i raz...dwa....trzy —p powtarzała powoli, zupełnie nie w muzycznym tempie, lecz na to przyjdzie czas. — Pozwól sobie na to. Możesz zamknąć oczy, jeśli chcesz — zaproponowała śmiało.
— No tak, wiem, co mu chodzi po głowie... — dodała po chwili, zerkając na niego niepewnie. Przygryzła wargę. — Widzisz, Tim i ja... Znaczy on... — Zamknęła usta i przestąpiła z nogi na nogę, zerkając nieco nerwowo w kierunku okna, zaraz potem uśmiech ją zdradził, rozciągając wargi, uwidaczniając dołeczki w policzkach. — Nie chcę żebyś coś sobie pomyślał, Billy, to poważna sprawa... Widzisz, Tim... zakochał się — Wyrzuciła w końcu z siebie, chwytając spojrzenie jego oczu. — Tylko, że to tajemnica. Nikomu nie powiedział, tylko mnie. Boi się, co ludzie mogliby pomyśleć. No wiesz, mamy wojnę, a ostatnie co wszyscy mają w głowie to romanse. Więc wyznał mi prawdę. — Wzruszyła ramionami niewinnie. — Ma na imię Claire. Ta jego dziewczyna — dodała cicho, szeptem, chociaż byli tu zupełnie sami i nikt nie mógł jej usłyszeć. Zaśmiała się zaraz głośno i szturchnęła go delikatnie w ramię, nie potrafiąc powstrzymać się przed zażartowaniem w niego w ten sposób. — Przepraszam, chciałam zobaczyć twoją reakcję — wyznała zaraz, licząc, że szybko jej wybaczy. Ułożyła dłoń na jego ramieniu, układając się do tańca.
Gdy wrócił do Anglii, gdy zobaczyła go na kornwalijskiej plaży widziała zagubionego mężczyznę. Najlepszego przyjaciela, który wracał ze skruchą, ale i wielką odwagą i chęcią zmiany. Nie samego siebie, lecz zmiany świata. Dziś widziała przed sobą mężczyznę, którego cel był o wiele wznioślejszy niż kiedyś. Jego marzenia dojrzały. Dojrzał on sam. Zastapił własne cele pomocą innym, czynieniu tego, co ważne i wartościowe, przy jednoczesnym wykorzystaniu wszystkich swoich atutów. Wciąż czasem nie dowierzała temu. Zawsze był dobry. Zawsze myślał o innych — rodzice zadbali o to, by jego serce wypełnione było troską i uczciwością. Kiedy opowiadał o dzieciach z Oazy, tych, które straciły swój dom i z rodzicami ukryły się w Oazie Harolda; ale także tych, które na tej wojnie straciły zupełnie wszystko — z rodzinami włącznie — czuła jego oddanie. Miłość. Żal, że musiało ich to spotkać, nie mogli przeżyć wszystkiego, co miał on w ich wieku, choć dla wielu mogło to być niewiele. Miał rodzinę. Wspaniałą rodzinę; czuła jak coś chwyta ją za serce, przewraca jej wnętrzności z niepohamowanego wzruszenia. Zasłużył na to, by wiedzieć, kim jest. Kim jest dla tych dzieci. Nadzieją, bohaterem. Ikoną.
— Tak jest, Billy. One to wiedzą — zapewniła go ze spokojem. Jej głos był ciepły. Pełen wszystkiego, co czuła. Do niego, do jego rodziny. Do tego, co robił. Pełne podziwu i uznania. — Tak — przytaknęła krótko i uśmiechnęła się szeroko. Ułożyła dłoń pewniej w jego dłonim starając się pamiętać o krokach. Raz, dwa, trzy. Wiedziała, że i on czasem tracił wiarę, irytował się, nie widząc efektów swoich działań. Patrząc na coraz to silniej pogrążający się w nieszczęściach kraj. Robił, co mógł. — Nie wiem. Kiedy ja miałam siedemnaście lat, wyobrażałam sobie tłumy skandujące moje imię. Książki mogłam podpisywać fanom — odparła niewinnie, przechylając głowę nieco w bok, kołysząc się delikatnie. Nie zwracała wciąż uwagi, że oboje byli poza muzyką. — Nie powiem. Zawsze mu powtarzam, że przychodziłam prosić o odrobienie za mnie lekcji, bo byłeś najpilniejszym uczniem na całym roku — powiedziała z westchnieniem, ale szybko się roześmiała. Nie umiała kłamać, ale tym razem bardzo się starała. Z rozgoryczeniem przewróciła oczami. Tak nigdy przecież nie było. Był najlepszym przyjacielem jej starszego brata, a ona przylepiała się do nich jak rzep psiego ogona, chcąc chodzić tam, gdzie oni i robić to, co robili chłopcy. I te wspomnienia o braciach, szczególnie młodszym na moment zbiło ją z pantałyku. Ale Billy, jak zawsze, stał gotów do działania. Roześmiała się, patrząc na niego pobłażliwie.
Nie wiedziała nawet, że skupienie było tak widać. Starała się być skoncentrowana, tak profesjonalna, jak tylko on potrafił być podczas nauki w szmaragdowym stawie. W rzeczywistości całe to skupienie było tylko celem, do którego uparcie dążyła, chcąc odegnać niewygodne myśli. Był tak blisko, a jego serce biło tak głośno, że wybijało ją zupełnie z rytmu. A może to jej, nie jego. Dudniło w piersi, jak szalone, sprawiając, że muzyka przestała mieć dla nich znaczenie. Była gdzieś obok, nie przeszkadzając im w całej, niebywale skomplikowanej choreografii. Starała się patrzeć między nich, kontrolować ich kroki. Jego kroki. Nie była cudowną i urodzoną tancerką, a to czego się nauczyła było efektem zwykłych tańców, którym oddawała się z dziecięcą radością. Obserwowała ruchy jego nóg, próbując ramionami nim kierować, nieświadoma tego, że napierając zbyt mocno lub zbyt słabo wpływa na jego balans. W całym tym zamieszaniu nie wiedziała nawet co się stało, zadziało się tak prędko. W jednej chwili sunęli, jak jej się zdawało, do muzyki, a w drugiej tkwiła przy nim, trzymając się go mocno, by nie upaść. Palce zaczepiły się na jego silnych, szerokich ramionach; wyczuwała pod nimi twarde jak kamień mięśnie, ale zdała sobie z tego sprawę dopiero po chwili, gdy zaklął, a ona przy okazji pojęła, że musiał trzymać jeszcze stolik. Zerknęła na niego nieco oszołomiona. Wpierw na oczy, później przez nosa na usta. Był tak blisko, jego oddech muskał jej skórę. Czekoladowe oczy sięgnęły jego już po chwili z uśmiechem udawanej ulgi, ale w rzeczywistości, choć przyprawiło ją to o gwałtowne bicie serca i utratę oddechu, wcale nie chciała wracać do poprzedniej pozycji. — Nic się nie stało — szepnęła. — Daj spokój. Świetnie sobie radzisz, po prostu... — Zamknęła usta i odchrząknęła na chwilę. Puściła dłoń, którą opierała o jego ramię i palcem uniosła jego podbródek tak, by patrzył na nią, a nie pod nogi. — To wystarczy. — Zapewniła go szczerze. — Sekwencje ruchów, kroki wyryte na pamięć, tak jak te podręczniki. To nie to. Po prostu wyobraź sobie, że płyniesz. Latasz. To dzieje się samo. Oddaj się temu. Oddaj się mnie — poprosiła go ciszej, uśmiechając się lekko. — Zaopiekuję się tobą, obiecuję. — Nie pozwoli mu się potknąć, zachwiać. Będzie jego oparciem, fundamentem. Zbliżyła się odrobinę, by mniejszy dystans pozwolił mu lepiej wyczuć ruchy jej ciała, zamiary. Nie próbowała robić nie skomplikowanego, powracając do stałego schematu na trzy. Lewą dłoń przesunęła wyżej, bliżej karku, choć chyba powinna znaleźć się niżej. Prawą zwolniła, nie trzymając jej już tak sztywno. Pozwalając mu choć przez chwilę przejąć kontrolę, poczuć to — ruch obcego ciała, od którego był zależny, nad którym mógł panować. — Muzyka przyjdzie sama. Instynktownie — dodała zaraz. Wiedziała, że było to mało profesjonalne, ale była pewna, że taniec płynął właśnie prosto z serca. Prosto z trzewi.
Uniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
— Raz... dwa... trzy i raz...dwa...trzy i raz...dwa....trzy —p powtarzała powoli, zupełnie nie w muzycznym tempie, lecz na to przyjdzie czas. — Pozwól sobie na to. Możesz zamknąć oczy, jeśli chcesz — zaproponowała śmiało.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zmarszczył brwi, przyglądając się Hannah z mieszaniną dezorientacji i zaintrygowania, nie mając pojęcia, która część jego wypowiedzi mogłaby wywołać u niej rozbawienie. Czy powiedział coś nieodpowiedniego, nieświadomie się wygłupił? Zamrugał szybko powiekami, otwierając usta, ale nie wypowiadając na głos tańczącego na wargach pytania; przez moment ogarnięty niewygodną niepewnością, w jakiś niezręczny sposób kojarzącą mu się z czasami, gdy niemożliwe do opanowania jąkanie spychało go do roli klasowego pośmiewiska – tak w mugolskiej szkole, jak i później, gdy raz po raz potykał się na inkantacjach najprostszych zaklęć, zamiast zamierzonego efektu uzyskując jedynie wybuch chóralnego śmiechu, dobiegającego na ogół z rzędów zajmowanych przez Ślizgonów. Uśmiechnął się nerwowo, w charakterystycznym dla siebie geście sięgając karku, nie pozwalając sobie jednak zatonąć w tych myślach; przypominając sobie, że naprzeciw miał Hannah. Tyle wystarczyło – żeby znów poczuć pewny grunt pod nogami, choć podrywające się w górę kąciki ust nadal pozostawały dla niego zagadką. – Wiesz? – zdziwił się, rzucając jej pytające spojrzenie. – Tim – i ty? Nie r-r-rozumiem – przyznał, kręcąc głową, z każdą sekundą i każdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej skonfundowany. Otworzył usta w wyrazie zaskoczenia, nie potrafiąc zdecydować się, które z cisnących się na język pytań powinien zadać najpierw – ani czy w ogóle powinien zadawać którekolwiek. Co, jeśli źle interpretował to, co próbowała mu powiedzieć Hannah? Czy wypadało się zaśmiać, obrócić to w żart? Powaga dźwięcząca między głoskami sugerowała, że nie, ale z drugiej strony – przyjaciółka zachowywała się dziwnie, przebijającym się przez słowa uśmiechem wpędzając go w jeszcze większą dezorientację. Jakieś dziwne, kanciaste uczucie zaczęło nieprzyjemnie rozpychać się za jego mostkiem, szczęśliwie jednak zanim zdążyłby powiedzieć coś, co pogrążyłoby go na dobre, konspiracyjny szept sprawił, że wszystkie elementy układanki wskoczyły nagle na swoje miejsca. – Claire – powtórzył na wydechu po sekundzie zupełnego bezruchu, wlewając w to jedno słowo jednocześnie ulgę, zażenowanie i rozbawienie. Zaśmiał się, opuszczając spojrzenie i przecierając palcami powieki, chcąc ukryć odmalowujące się na jego twarzy emocje. – No tak. Oczywiście. – Pokręcił głową. – P-p-przez chwilę myślałem – zaczął, ale śmiech Hannah uświadomił go, że przyjaciółka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co sobie pomyślał. – Zrobiłaś to sp-p-pecjalnie – bardziej stwierdził niż zapytał, nie uchylając się przed rozbawionym szturchnięciem; zamiast tego chwytając ją za nadgarstek, zanim miałaby okazję go cofnąć. – Jesteś niemożliwa – powiedział, głosem, w którym trudno byłoby odnaleźć powagę; nie potrafił być na nią zły – nie, kiedy uśmiechała się tak pięknie, prawdziwie; uśmiechem, który powodował pojawienie się dołeczków w policzkach i rozlewał się wyżej, rozjaśniając czekoladowe tęczówki wesołymi iskrami.
Rozluźnił palce zaciskające się ostrożnie na kobiecym nadgarstku, przesuwając rękę wyżej, tak, by uchwycić szczupłą dłoń do tańca, robiąc przy tym pół kroku do przodu – pozwalając, by zakłopotanie wywołane wizją małego Tima, wpatrzonego w Hannah jak w obrazek, ustąpiło miejsca podszytemu troską rozczuleniu. Zależało mu na tych dzieciakach – i był wdzięczny przyjaciółce, że nie próbowała go od tego odwieść, uświadomić, że powinien skupić się na rzeczach istotniejszych; na bitwach, które nadal trzeba było wygrać, i na wrogach, których musieli pochwycić. Zdawał sobie z tego sprawę, ani przez chwilę nie mając zamiaru uchylać się od walki, były jednak momenty, w których go to przytłaczało: całe to cierpienie, obserwowanie ludzkiego okrucieństwa, wsiąkająca w ziemię krew; miał wrażenie, że gubił w tym siebie, że za każdym razem, gdy unosił różdżkę, stawał się kimś innym – kimś, kogo nie rozpoznawał. Powroty do Oazy pomagały mu w przypomnieniu sobie, o co właściwie walczył – i dla kogo. – A teraz? – podjął, uśmiechając się lekko; na moment zapominając o pilnowaniu kroków, zwyczajnie podążając za Hannah. – Co w-w-wyobrażasz sobie teraz? – doprecyzował. Wątpił, by wciąż marzyła o skandujących tłumach, zastanawiał się jednak, czego pragnęła; czy w ogóle sięgała spojrzeniem dalej niż do następnego dnia, kolejnej bitwy, która mogła okazać się ich ostatnią?
Roześmiał się cicho, na wspomnienie Hogwartu czując zalewające jego wnętrzności ciepło; tęsknił czasami za tą przeszłością – za słonecznymi popołudniami spędzanymi nad jeziorem, gdy najpoważniejszym tematem do zaognionych rozmów było omówienie przebiegu ostatniego meczu Quidditcha; gdy wszyscy nadal byli razem – nierozbici przez wojnę i osobiste tragedie. Dzisiaj najważniejszym łącznikiem spajającym go z tymi wspomnieniami była ona – choć gdy zatrzymywał spojrzenie na jej twarzy, na ściągniętych w skupieniu brwiach i poruszających się bezgłośnie wargach (z których bez problemu był w stanie wyczytać rytmiczne raz, dwa, trzy), nie potrafił patrzeć na nią tak, jak wtedy – ani nawet tak, jak jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy szła w jego stronę targanym wiatrem brzegiem kornwalijskiej plaży. Gdzieś pomiędzy tamtym dniem a dzisiejszym wieczorem coś się zmieniło; coś, co sprawiło, że pozornie przypadkowe gesty i dłuższe spojrzenia straciły na niewinności, zamiast tego za każdym razem wprawiając jego serce w nieco szybsze bicie. Popołudnie spędzone nad szmaragdowym stawem wracało do niego w snach przez kilka tygodni, rozlewając pod powiekami obrazy, o których nigdy nie wspomniałby na głos; blednące z czasem – ale bez zapowiedzi powracające teraz, wywołane na powierzchnię niezdarnym potknięciem, kończącym się chwilą zupełnego zawieszenia – bezruchu, w który wprawiły go palce zaciśnięte na ramieniu, przekrzywiony materiał rozpiętej bluzki, krzywizna obojczyka i ciepły oddech zatrzymujący się na jego szyi. – Przepraszam – powtórzył ciszej, raz jeszcze, tym razem przepraszając ją chyba jednak za coś zupełnie innego; nie do końca związanego z faktem, że prawie nadepnął jej na stopę. Ocknął się dopiero, kiedy go puściła, prostując się i wpuszczając pomiędzy nich warstwę chłodniejszego powietrza; odetchnął lekko, również poprawiając pozycję, odrywając dłoń od felernego stolika. Wiedział, że próbowała poprawić mu humor – wcale nie radził sobie dobrze – nie zdążył jednak potrząsnąć przecząco głową, zamiast tego posłusznie unosząc wyżej podbródek. Uśmiechnął się. – P-p-pływanie jest dużo łatwiejsze – powiedział przekornie, znów przypominając sobie ich wspólną naukę, chcąc dodać jeszcze, że w wodzie nie trzeba było polegać na nikim poza sobą samym – ale może nie była to do końca prawda; przynajmniej nie w tych pierwszych, najtrudniejszych próbach, które wymagały od Hannah całkowitego mu zaufania. Może mógł zrobić to samo – posłuchać jej, przestać walczyć. Kiwnął głową. – W porządku – przytaknął cicho, prawie szeptem, tym razem nie opuszczając już wzroku na własne nogi, a zatrzymując spojrzenie na twarzy Hannah, na czekoladowych tęczówkach i poruszających się spokojnie rzęsach, w którymś momencie przestając zastanawiać się nad tym, czy wszystkie kotłujące się w głowie myśli nie wychodziły na zewnątrz, odbijając się wyraźnie w oczach i rysach. Pochylił się odrobinę, czując na skórze dotyk ciepłych palców, własne opierając na kobiecych plecach, drugą ręką ujmując jej dłoń – znów wracając do znajomego już rytmu, ale tym razem nie starając się odwzorować kroków z pamięci, podpowiedzi szukając w ruchach, w bliskości, a później – we wślizgującej się gdzieś na krawędzie świadomości muzyce, zagłuszanej częściowo dudniącym w uszach biciem serca.
Kiedy zaproponowała, by zamknął oczy, pokręcił głową – raz i dwa, ledwie zauważalnie, nie chcąc w ten sposób wybić ich obojga z kruchego rytmu. – Nie chcę – powiedział, pewny, że to właśnie spojrzenie Hannah pozwalało mu na utrzymanie równowagi – nie odwracając wzroku nawet wtedy, gdy ucichł wygrywany przez gramofon utwór, pogrążając salon w trwającej parę uderzeń serca ciszy. Ciszy ogłuszającej, odbierającej możliwość skupienia myśli na melodii, a zamiast tego zmuszającej go do bezpośredniej konfrontacji z własnymi pragnieniami – niepozwalającymi mu na cofnięcie dłoni, odciągającymi wzrok od pary czekoladowych tęczówek, żeby na moment zawiesić go na różanych wargach. Ustach, które chciał pocałować już tamtego dnia przy płonącym na plaży ognisku, ostatecznie powstrzymany sprzecznością targających nim emocji; i później – kiedy przenosił ją ponad wyrwami przecinającymi prowadzącą na mokradło ścieżkę, ale okazało się, że nie są sami. Teraz nie przeszkadzało mu nic – poza cichym przekonaniem, że nie powinien, nie to nie był dobry czas. – Hannah, ja... – odezwał się, znów odnajdując jej spojrzenie, nie potrafiąc jednak ubrać pytania w słowa; pozwalając, by zamiast tego odbiło się w jasnych oczach, by wątpliwości nie pozostawiły gesty, jednocześnie pewne i ostrożne. Gdzieś w tle znów odezwała się muzyka, wydawał się jej jednak nie słyszeć, gdy rozluźniał palce do tej pory trzymające kobiecą dłoń, żeby przysunąć je do jej twarzy, w bliźniaczy sposób co ona przed chwilą unosząc jej podbródek – a samemu nachylając się niżej, tym razem wbrew własnym słowom przymykając powieki, żeby – póki co bardziej pytająco niż stanowczo – musnąć ustami jej wargi. Zamarł na ułamek sekundy, wiedząc już, że nie będzie w stanie zatrzymać się na dłużej – ale chcąc dać Hannah szansę na reakcję, na odepchnięcie go, jednocześnie zdając sobie sprawę, że nawet jeśli to zrobi, to już nigdy nie pozbędzie się z pamięci towarzyszącego jej zapachu miodu i cynamonu.
Rozluźnił palce zaciskające się ostrożnie na kobiecym nadgarstku, przesuwając rękę wyżej, tak, by uchwycić szczupłą dłoń do tańca, robiąc przy tym pół kroku do przodu – pozwalając, by zakłopotanie wywołane wizją małego Tima, wpatrzonego w Hannah jak w obrazek, ustąpiło miejsca podszytemu troską rozczuleniu. Zależało mu na tych dzieciakach – i był wdzięczny przyjaciółce, że nie próbowała go od tego odwieść, uświadomić, że powinien skupić się na rzeczach istotniejszych; na bitwach, które nadal trzeba było wygrać, i na wrogach, których musieli pochwycić. Zdawał sobie z tego sprawę, ani przez chwilę nie mając zamiaru uchylać się od walki, były jednak momenty, w których go to przytłaczało: całe to cierpienie, obserwowanie ludzkiego okrucieństwa, wsiąkająca w ziemię krew; miał wrażenie, że gubił w tym siebie, że za każdym razem, gdy unosił różdżkę, stawał się kimś innym – kimś, kogo nie rozpoznawał. Powroty do Oazy pomagały mu w przypomnieniu sobie, o co właściwie walczył – i dla kogo. – A teraz? – podjął, uśmiechając się lekko; na moment zapominając o pilnowaniu kroków, zwyczajnie podążając za Hannah. – Co w-w-wyobrażasz sobie teraz? – doprecyzował. Wątpił, by wciąż marzyła o skandujących tłumach, zastanawiał się jednak, czego pragnęła; czy w ogóle sięgała spojrzeniem dalej niż do następnego dnia, kolejnej bitwy, która mogła okazać się ich ostatnią?
Roześmiał się cicho, na wspomnienie Hogwartu czując zalewające jego wnętrzności ciepło; tęsknił czasami za tą przeszłością – za słonecznymi popołudniami spędzanymi nad jeziorem, gdy najpoważniejszym tematem do zaognionych rozmów było omówienie przebiegu ostatniego meczu Quidditcha; gdy wszyscy nadal byli razem – nierozbici przez wojnę i osobiste tragedie. Dzisiaj najważniejszym łącznikiem spajającym go z tymi wspomnieniami była ona – choć gdy zatrzymywał spojrzenie na jej twarzy, na ściągniętych w skupieniu brwiach i poruszających się bezgłośnie wargach (z których bez problemu był w stanie wyczytać rytmiczne raz, dwa, trzy), nie potrafił patrzeć na nią tak, jak wtedy – ani nawet tak, jak jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy szła w jego stronę targanym wiatrem brzegiem kornwalijskiej plaży. Gdzieś pomiędzy tamtym dniem a dzisiejszym wieczorem coś się zmieniło; coś, co sprawiło, że pozornie przypadkowe gesty i dłuższe spojrzenia straciły na niewinności, zamiast tego za każdym razem wprawiając jego serce w nieco szybsze bicie. Popołudnie spędzone nad szmaragdowym stawem wracało do niego w snach przez kilka tygodni, rozlewając pod powiekami obrazy, o których nigdy nie wspomniałby na głos; blednące z czasem – ale bez zapowiedzi powracające teraz, wywołane na powierzchnię niezdarnym potknięciem, kończącym się chwilą zupełnego zawieszenia – bezruchu, w który wprawiły go palce zaciśnięte na ramieniu, przekrzywiony materiał rozpiętej bluzki, krzywizna obojczyka i ciepły oddech zatrzymujący się na jego szyi. – Przepraszam – powtórzył ciszej, raz jeszcze, tym razem przepraszając ją chyba jednak za coś zupełnie innego; nie do końca związanego z faktem, że prawie nadepnął jej na stopę. Ocknął się dopiero, kiedy go puściła, prostując się i wpuszczając pomiędzy nich warstwę chłodniejszego powietrza; odetchnął lekko, również poprawiając pozycję, odrywając dłoń od felernego stolika. Wiedział, że próbowała poprawić mu humor – wcale nie radził sobie dobrze – nie zdążył jednak potrząsnąć przecząco głową, zamiast tego posłusznie unosząc wyżej podbródek. Uśmiechnął się. – P-p-pływanie jest dużo łatwiejsze – powiedział przekornie, znów przypominając sobie ich wspólną naukę, chcąc dodać jeszcze, że w wodzie nie trzeba było polegać na nikim poza sobą samym – ale może nie była to do końca prawda; przynajmniej nie w tych pierwszych, najtrudniejszych próbach, które wymagały od Hannah całkowitego mu zaufania. Może mógł zrobić to samo – posłuchać jej, przestać walczyć. Kiwnął głową. – W porządku – przytaknął cicho, prawie szeptem, tym razem nie opuszczając już wzroku na własne nogi, a zatrzymując spojrzenie na twarzy Hannah, na czekoladowych tęczówkach i poruszających się spokojnie rzęsach, w którymś momencie przestając zastanawiać się nad tym, czy wszystkie kotłujące się w głowie myśli nie wychodziły na zewnątrz, odbijając się wyraźnie w oczach i rysach. Pochylił się odrobinę, czując na skórze dotyk ciepłych palców, własne opierając na kobiecych plecach, drugą ręką ujmując jej dłoń – znów wracając do znajomego już rytmu, ale tym razem nie starając się odwzorować kroków z pamięci, podpowiedzi szukając w ruchach, w bliskości, a później – we wślizgującej się gdzieś na krawędzie świadomości muzyce, zagłuszanej częściowo dudniącym w uszach biciem serca.
Kiedy zaproponowała, by zamknął oczy, pokręcił głową – raz i dwa, ledwie zauważalnie, nie chcąc w ten sposób wybić ich obojga z kruchego rytmu. – Nie chcę – powiedział, pewny, że to właśnie spojrzenie Hannah pozwalało mu na utrzymanie równowagi – nie odwracając wzroku nawet wtedy, gdy ucichł wygrywany przez gramofon utwór, pogrążając salon w trwającej parę uderzeń serca ciszy. Ciszy ogłuszającej, odbierającej możliwość skupienia myśli na melodii, a zamiast tego zmuszającej go do bezpośredniej konfrontacji z własnymi pragnieniami – niepozwalającymi mu na cofnięcie dłoni, odciągającymi wzrok od pary czekoladowych tęczówek, żeby na moment zawiesić go na różanych wargach. Ustach, które chciał pocałować już tamtego dnia przy płonącym na plaży ognisku, ostatecznie powstrzymany sprzecznością targających nim emocji; i później – kiedy przenosił ją ponad wyrwami przecinającymi prowadzącą na mokradło ścieżkę, ale okazało się, że nie są sami. Teraz nie przeszkadzało mu nic – poza cichym przekonaniem, że nie powinien, nie to nie był dobry czas. – Hannah, ja... – odezwał się, znów odnajdując jej spojrzenie, nie potrafiąc jednak ubrać pytania w słowa; pozwalając, by zamiast tego odbiło się w jasnych oczach, by wątpliwości nie pozostawiły gesty, jednocześnie pewne i ostrożne. Gdzieś w tle znów odezwała się muzyka, wydawał się jej jednak nie słyszeć, gdy rozluźniał palce do tej pory trzymające kobiecą dłoń, żeby przysunąć je do jej twarzy, w bliźniaczy sposób co ona przed chwilą unosząc jej podbródek – a samemu nachylając się niżej, tym razem wbrew własnym słowom przymykając powieki, żeby – póki co bardziej pytająco niż stanowczo – musnąć ustami jej wargi. Zamarł na ułamek sekundy, wiedząc już, że nie będzie w stanie zatrzymać się na dłużej – ale chcąc dać Hannah szansę na reakcję, na odepchnięcie go, jednocześnie zdając sobie sprawę, że nawet jeśli to zrobi, to już nigdy nie pozbędzie się z pamięci towarzyszącego jej zapachu miodu i cynamonu.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie powinna z niego tak żartować, ale to było silniejsze, a chęć ujrzenia jego miny — czy będzie zdezorientowany, zmieszany, czy może zażenowany? — zachęciło ją do figlarnych żartów. Timothy był ledwie chłopcem i choć pewnie nie umknęłyby jej chłopięce zaloty, tak nigdy nie pozwoliłaby mu na brnięcie w to, co nie miało najmniejszego sensu. Egoistyczny zryw, paląca potrzeba bycia dla kogoś ważną, najważniejszą, piękną i jedyną sprawiły, że ktoś cierpiał. Czas nie sprawiał, że wspomnienie tamtych popołudni było mniej duszne, a wyznania lata później mniej bolesne; pycha i egoizm miały swoją cenę. To ona powinna była ponieść konsekwencje, nie była w stanie wybaczyć samej sobie, że ponosił je ktoś inny. Nie uczyniłaby tego nikomu więcej, a Tim był przecież wciąż rozkosznym dzieciakiem. Zażartowała, niewinnie, ale jednocześnie cicho godząc się na złośliwy szept wydostający się prosto z jej serca. W jego oczach szukała odpowiedzi na niezadane pytania. Szukała cienia nadziei, którym karmiła się przez ostatnie lata. To wystarczyło. Nie żądała nigdy więcej. Wystarczyło to, że był blisko, na zawołanie — gotów jej pomóc, stawić się na wezwanie, dać wszystko, czego potrzebowała, a przynajmniej tyle ile mógł jej ofiarować. Z pustego dzbana kielicha się nie wypełni, babcia zawsze to powtarzała. Nie musiało być nic ponad to, że był. Nie wiedziała, czy zdawał sobie z tego sprawę — jak ważny wciąż pozostawał i jak była wdzięczna, że mimo tego wszystkiego, co zaszło — od gniewu za skrywane tajemnice, aż po frustracje za niezapowiedziane zniknięcie i w końcu nieplanowane wyznania — wciąż tu był. Obecny. Gotowy do działania. Gotowy do reagowania na każdą jej prośbę. Dłoń miękko przesunęła się po jego ramieniu, by zaczepić palcami na wyraźnych mięśniach. Czasem tęskniła za tamtą beztroską, niewiedzą — samoświadomość tego co czuła względem niego bywała bolesna i nieznośna. Jednak to, co czuła nie mogło niczego zepsuć, dziś to wiedziała. O nic nie prosiła, niczego nie oczekiwała. I starała się zapewnić go, że jest dobrze; jest jak jest, tyle jej wystarczyło.
Nawet jeśli to nie była prawda. Z każdym dniem było coraz trudniej.
Uśmiechnęła się niewinnie, przybliżając policzek do ramienia. Nie potrafiła tego powstrzymać, kontrolować siebie. Dawniej traktowałaby to jak niewinne żarty, dzisiaj zmieniły się w mniej lub bardziej świadome flirty, których gotowa była się wyprzeć przy pierwszej lepszej okazji. To, co robił — każde spojrzenie, gest, zaproszenia, jego słowo — karmiły wygłodniałą nadzieję, podsycały pożądanie, pragnienie. Czasem miała ochotę wyznać mu, że jest okrutny. Zaraz potem jednak ze ściśniętym sercem napawała się każdym jednym wspomnieniem.
— Chyba nie każesz mi wracać do domu teraz przez te zaspy, co? Przepraszam — jęknęła niewinnie, uśmiechając się jednak szeroko, a kiedy przestała, przygryzła policzek od środka. Wstyd jej było głośni przyznać, że podobało jej się, kiedy wspominał o Dimitrim z taką powagą, niepewnością. Zupełnie tak, jakby był zazdrosny. Nie miał o co, nie interesował jej, choć tamto zaproszenie bardzo jej schlebiało. Próbowała już tego. Ruszyć dalej, udać, że to nieważne. Za każdym azem okazywało się, że nie potrafi. Mając go blisko nie chciała pozwolić mu się odsunąć. Opierała dłoń na jego ramieniu, drugą trzymając w jego uścisku. Nadawała temu tańcu rytm, choć niewiele miał wspólnego z muzyką. Zwolniła, bo czuła, że tego właśnie potrzebował. Wolniejszego, pełniejszego tempa, kroku dostosowanego do nich samych, zgranego z biciem serc, choć jej własne zdawało się galopować niczym dziki aetonan przez niebo. Jej biodra raz po raz obijały się o jego, chcąc wskazać mu kierunek, choć w rzeczywistości chciała się na ułamek sekundy znaleźć po prostu bliżej niego. Nie chciała z nim walczyć w tym, pragnęła by się poddał, tak jak poddawała się ona, powoli przekazując mu kontrolę nad tym — tak, by nie zauważył, by to jej dłoń stała się lekka jak piórko, prowadzona przez niego. Raz, dwa, trzy. Noga wsuwała się między niego, czasem mocniej, dalej, chcąc zmieniać kierunek — znów, na ułamek sekundy zetknąć z jego ciałem w tak intymnym i jednocześnie akceptowalnym momencie. Wiedziała, że utonie w kłamstwie, ale zawsze mogła zwalić to na naukę. Po prostu naukę. Gdy spytał o jej wyobrażenia, utkwiła w nim czekoladowe tęczówki i zawahała się przez moment. Uśmiech zszedł jej z twarzy, policzki pokrył rumieniec. Spojrzała pod nogi, ale w stopach nie było ratunku. Jej własne były ledwo widoczne. — To już nieistotne. Chyba nie wyobrażam...— jęknęła nieszczerze; szczerze zakłopotana jednak. Myślała czasem. Marzyła, pewnie jak każdy. Śniła o swoim innym, pięknym życiu — nie o sławie, wiwatującym tłumie. O domu, rodzinie. O nim. Przełknęła ślinę, próbując skupić się na nauce. — Teraz nogę trochę dalej, obrócimy się trochę — zasugerowała, znów przejmując na moment kontrolę, mocniej zaciskając palce zarówno na ramieniu, jak i dłoni, by go obrócić i siebie przy okazji. Marzyła o szczęściu. Spokoju. Domku na wsi. Takim jak ten. Marzyła o tym od lat. Wiedziała, że wojna tylko oddalała te utopijne wizje. Kiedy uniosła na niego wzrok uśmiechnęła się lekko. — A ty? Marzysz o czymś teraz? Poza końcem wojny — tego pragnęli wszyscy. Powrotu do normalności. Spojrzała mu w oczy poważnie; dawno poważnie nie rozmawiali. Kiedyś widziała w jego źrenicach odbicie jego duszy, jak było teraz? — Czego pragniesz dzisiaj, Billy? — szepnęła poważnie, przesuwając jedną dłoń wyżej, na bark, tuż przy kołnierzyku.
Moment, w którym stracił równowagę był niespodziewany, a jednocześnie oczekiwany. Nic się nie stało, nikt nie ucierpiał. Zaśmiała się promiennie — nie z niego, dobrze się bawiła.
— Nie przepraszaj, świetnie sobie radzisz — przyznała, odrywając od niego dłoń, by ruchem prawdziwej ekspertki przesunąć jego biodra w bok, choć absolutnie nie było to konieczne. — Idealnie — mruknęła. Nie miała fachowej wiedzy, nie znała szczególnych kroków, figur. Mogła go nauczyć tylko tego, co sama znała, co tańczyła, choć nie wiedziała, jak — sama po prostu to czuła, po prostu tańczyła. Na wspomnienie wspólnego pływania zadrżała, pamiętając doskonale, jak każdy jego ruch, dotyk, bliskość wpływały dezorientująco. — Marsz rację. Pływanie to przy tańcu bułka z masłem, Billy — przewróciła oczami i westchnęła, na chwilę — jedną zaledwie— odrywając wzrok od jego oczu, by zaraz skłonić właśnie jego, by na nią patrzył i patrzyć na niego nieustannie, z uśmiechem lekko uniesionych kącików, luźnym ciałem, a jednocześnie sercem dzwoniącym w piersi jak dzwony. Był tak blisko. Blisko niż kiedykolwiek wcześniej. Przysunęła się do niego tak, że ich biodra stukały się ze sobą. Ciało do ciała; przeżył ją prąd. — Tak jest łatwiej — usprawiedliwiła się, nie chcąc wyjść na głupią, to tylko nauka tańca. A jednak przylegała do niego ciałem, tracąc połowę z każdego własnego oddechu. Nie przeszkadzało jej, że gramofon przestał grać, wciąż zdawało jej się, że słyszy tę melodię, wciąż do niej tańczyli. Napędzała ich ciała, ruchy, nadawała tempa. Lekko oparła pierś o jego tors. Melodia zwolniła, ale nie w niej; krew buzowała w jej żyłach.
— Tak? — spytała cicho, bez sensu. Wyrwało jej się, zamrugała szybciej, czując jak zaschło jej w gardle. Nie była pewna, czy wciąż lekko się kołysali w tańcu, czy już stanęli, grawitacja zdawała się nie mieć znaczenia, jak czas przestrzeń. Spoglądała w jego jasne tęczówki, uśmiechając się lekko. Była pewna, że mogłaby chcieć zatrzymać czas, tę chwilę na zawsze. Nie spodziewała się jednak tego, co nastąpiło tuż po tym. Wszystko eksplodowało, uderzyło w nią z impetem, trzęsąc ziemią, całym światem. Czas zwolnił już wtedy, gdy się pochylił; jego wargi były miękkie jak atłas, ciepłe jak pościel w letni poranek. Delikatne, przyjemne; prąd przeszył jej ciało, dreszcz przebiegł po plecach, a nogi ugięły się na ułamek sekundy w niekontrolowanym bezwładzie. Odzyskała rezon, kontrolę nad sobą od razu, przesuwając dłonie na jego kark, instynktownie, intuicyjnie nie pozwalając mu się od siebie odsunąć jeszcze zanim pomyślał o tym, co tak naprawdę się wydarzyło. Odwzajemniła pocałunek, nieco nieporadnie, choć pewnie i zdecydowanie, jedna dłonią ujmując jego wyraźnie zarysowaną twarz, drugą wplatając w jego włosy; lekko musnęła jego usta własnymi. Raz, drugi, przywarła mocniej, a później oderwała się, by zaczerpnąć powietrza, spojrzeć na niego; coś ty zrobił, Billy; nie dowierzała. Jednocześnie spłynęła na nią pewność tak silna, jak nigdy wcześniej. Wyraziła się w uśmiechu, sięgającym oczu. Kciukiem dotknęła jego warg, dolnej wargi, by pocałować go sama. Mocno, czule. Tracąc po drodze oddech, stanęła na palcach, by być bliżej, objąć go za szyję. Serce w piersi biło jej jak szalone; gorąc rozpalał jej trzewia. Nie wiedziała, co to znaczy, dlaczego, to się dzieje, ale nie potrafiła się od niego oderwać. Od jego ust, dłoni od jego karku, miękkich, puszystych włosów, piersi od jego unoszącego się i opadającego torsu. Dopiero po chwili stanęła pełnymi stopami na ziemi, oderwawszy się od jego warg spojrzała na niego, czekając, aż zrobi to samo. — Wiem — szepnęła, uśmiechając się lekko. Wiedziała. Nie musiał mówić nic, wiedziała to wszystko i czuła się szczęśliwa. Szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej w całym swoim życiu. Pogłaskała go po policzku, przygryzając lekko wargę. — Ja też – dodała po chwili; już to wiedział. Wszystko wiedział. Wiedział wszystko. Przełknęła ślinę, spuszczając wzrok na linię jego nosa, warg. Niepewna, czy może — chciała. Pragnęła. Potrzebowała. objęła go mocniej, chłonąc jego zapach, ciepło, bliskość. Jego całego.
Nawet jeśli to nie była prawda. Z każdym dniem było coraz trudniej.
Uśmiechnęła się niewinnie, przybliżając policzek do ramienia. Nie potrafiła tego powstrzymać, kontrolować siebie. Dawniej traktowałaby to jak niewinne żarty, dzisiaj zmieniły się w mniej lub bardziej świadome flirty, których gotowa była się wyprzeć przy pierwszej lepszej okazji. To, co robił — każde spojrzenie, gest, zaproszenia, jego słowo — karmiły wygłodniałą nadzieję, podsycały pożądanie, pragnienie. Czasem miała ochotę wyznać mu, że jest okrutny. Zaraz potem jednak ze ściśniętym sercem napawała się każdym jednym wspomnieniem.
— Chyba nie każesz mi wracać do domu teraz przez te zaspy, co? Przepraszam — jęknęła niewinnie, uśmiechając się jednak szeroko, a kiedy przestała, przygryzła policzek od środka. Wstyd jej było głośni przyznać, że podobało jej się, kiedy wspominał o Dimitrim z taką powagą, niepewnością. Zupełnie tak, jakby był zazdrosny. Nie miał o co, nie interesował jej, choć tamto zaproszenie bardzo jej schlebiało. Próbowała już tego. Ruszyć dalej, udać, że to nieważne. Za każdym azem okazywało się, że nie potrafi. Mając go blisko nie chciała pozwolić mu się odsunąć. Opierała dłoń na jego ramieniu, drugą trzymając w jego uścisku. Nadawała temu tańcu rytm, choć niewiele miał wspólnego z muzyką. Zwolniła, bo czuła, że tego właśnie potrzebował. Wolniejszego, pełniejszego tempa, kroku dostosowanego do nich samych, zgranego z biciem serc, choć jej własne zdawało się galopować niczym dziki aetonan przez niebo. Jej biodra raz po raz obijały się o jego, chcąc wskazać mu kierunek, choć w rzeczywistości chciała się na ułamek sekundy znaleźć po prostu bliżej niego. Nie chciała z nim walczyć w tym, pragnęła by się poddał, tak jak poddawała się ona, powoli przekazując mu kontrolę nad tym — tak, by nie zauważył, by to jej dłoń stała się lekka jak piórko, prowadzona przez niego. Raz, dwa, trzy. Noga wsuwała się między niego, czasem mocniej, dalej, chcąc zmieniać kierunek — znów, na ułamek sekundy zetknąć z jego ciałem w tak intymnym i jednocześnie akceptowalnym momencie. Wiedziała, że utonie w kłamstwie, ale zawsze mogła zwalić to na naukę. Po prostu naukę. Gdy spytał o jej wyobrażenia, utkwiła w nim czekoladowe tęczówki i zawahała się przez moment. Uśmiech zszedł jej z twarzy, policzki pokrył rumieniec. Spojrzała pod nogi, ale w stopach nie było ratunku. Jej własne były ledwo widoczne. — To już nieistotne. Chyba nie wyobrażam...— jęknęła nieszczerze; szczerze zakłopotana jednak. Myślała czasem. Marzyła, pewnie jak każdy. Śniła o swoim innym, pięknym życiu — nie o sławie, wiwatującym tłumie. O domu, rodzinie. O nim. Przełknęła ślinę, próbując skupić się na nauce. — Teraz nogę trochę dalej, obrócimy się trochę — zasugerowała, znów przejmując na moment kontrolę, mocniej zaciskając palce zarówno na ramieniu, jak i dłoni, by go obrócić i siebie przy okazji. Marzyła o szczęściu. Spokoju. Domku na wsi. Takim jak ten. Marzyła o tym od lat. Wiedziała, że wojna tylko oddalała te utopijne wizje. Kiedy uniosła na niego wzrok uśmiechnęła się lekko. — A ty? Marzysz o czymś teraz? Poza końcem wojny — tego pragnęli wszyscy. Powrotu do normalności. Spojrzała mu w oczy poważnie; dawno poważnie nie rozmawiali. Kiedyś widziała w jego źrenicach odbicie jego duszy, jak było teraz? — Czego pragniesz dzisiaj, Billy? — szepnęła poważnie, przesuwając jedną dłoń wyżej, na bark, tuż przy kołnierzyku.
Moment, w którym stracił równowagę był niespodziewany, a jednocześnie oczekiwany. Nic się nie stało, nikt nie ucierpiał. Zaśmiała się promiennie — nie z niego, dobrze się bawiła.
— Nie przepraszaj, świetnie sobie radzisz — przyznała, odrywając od niego dłoń, by ruchem prawdziwej ekspertki przesunąć jego biodra w bok, choć absolutnie nie było to konieczne. — Idealnie — mruknęła. Nie miała fachowej wiedzy, nie znała szczególnych kroków, figur. Mogła go nauczyć tylko tego, co sama znała, co tańczyła, choć nie wiedziała, jak — sama po prostu to czuła, po prostu tańczyła. Na wspomnienie wspólnego pływania zadrżała, pamiętając doskonale, jak każdy jego ruch, dotyk, bliskość wpływały dezorientująco. — Marsz rację. Pływanie to przy tańcu bułka z masłem, Billy — przewróciła oczami i westchnęła, na chwilę — jedną zaledwie— odrywając wzrok od jego oczu, by zaraz skłonić właśnie jego, by na nią patrzył i patrzyć na niego nieustannie, z uśmiechem lekko uniesionych kącików, luźnym ciałem, a jednocześnie sercem dzwoniącym w piersi jak dzwony. Był tak blisko. Blisko niż kiedykolwiek wcześniej. Przysunęła się do niego tak, że ich biodra stukały się ze sobą. Ciało do ciała; przeżył ją prąd. — Tak jest łatwiej — usprawiedliwiła się, nie chcąc wyjść na głupią, to tylko nauka tańca. A jednak przylegała do niego ciałem, tracąc połowę z każdego własnego oddechu. Nie przeszkadzało jej, że gramofon przestał grać, wciąż zdawało jej się, że słyszy tę melodię, wciąż do niej tańczyli. Napędzała ich ciała, ruchy, nadawała tempa. Lekko oparła pierś o jego tors. Melodia zwolniła, ale nie w niej; krew buzowała w jej żyłach.
— Tak? — spytała cicho, bez sensu. Wyrwało jej się, zamrugała szybciej, czując jak zaschło jej w gardle. Nie była pewna, czy wciąż lekko się kołysali w tańcu, czy już stanęli, grawitacja zdawała się nie mieć znaczenia, jak czas przestrzeń. Spoglądała w jego jasne tęczówki, uśmiechając się lekko. Była pewna, że mogłaby chcieć zatrzymać czas, tę chwilę na zawsze. Nie spodziewała się jednak tego, co nastąpiło tuż po tym. Wszystko eksplodowało, uderzyło w nią z impetem, trzęsąc ziemią, całym światem. Czas zwolnił już wtedy, gdy się pochylił; jego wargi były miękkie jak atłas, ciepłe jak pościel w letni poranek. Delikatne, przyjemne; prąd przeszył jej ciało, dreszcz przebiegł po plecach, a nogi ugięły się na ułamek sekundy w niekontrolowanym bezwładzie. Odzyskała rezon, kontrolę nad sobą od razu, przesuwając dłonie na jego kark, instynktownie, intuicyjnie nie pozwalając mu się od siebie odsunąć jeszcze zanim pomyślał o tym, co tak naprawdę się wydarzyło. Odwzajemniła pocałunek, nieco nieporadnie, choć pewnie i zdecydowanie, jedna dłonią ujmując jego wyraźnie zarysowaną twarz, drugą wplatając w jego włosy; lekko musnęła jego usta własnymi. Raz, drugi, przywarła mocniej, a później oderwała się, by zaczerpnąć powietrza, spojrzeć na niego; coś ty zrobił, Billy; nie dowierzała. Jednocześnie spłynęła na nią pewność tak silna, jak nigdy wcześniej. Wyraziła się w uśmiechu, sięgającym oczu. Kciukiem dotknęła jego warg, dolnej wargi, by pocałować go sama. Mocno, czule. Tracąc po drodze oddech, stanęła na palcach, by być bliżej, objąć go za szyję. Serce w piersi biło jej jak szalone; gorąc rozpalał jej trzewia. Nie wiedziała, co to znaczy, dlaczego, to się dzieje, ale nie potrafiła się od niego oderwać. Od jego ust, dłoni od jego karku, miękkich, puszystych włosów, piersi od jego unoszącego się i opadającego torsu. Dopiero po chwili stanęła pełnymi stopami na ziemi, oderwawszy się od jego warg spojrzała na niego, czekając, aż zrobi to samo. — Wiem — szepnęła, uśmiechając się lekko. Wiedziała. Nie musiał mówić nic, wiedziała to wszystko i czuła się szczęśliwa. Szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej w całym swoim życiu. Pogłaskała go po policzku, przygryzając lekko wargę. — Ja też – dodała po chwili; już to wiedział. Wszystko wiedział. Wiedział wszystko. Przełknęła ślinę, spuszczając wzrok na linię jego nosa, warg. Niepewna, czy może — chciała. Pragnęła. Potrzebowała. objęła go mocniej, chłonąc jego zapach, ciepło, bliskość. Jego całego.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie potrafił być na nią zły. Nigdy, ani w przeszłości, ani teraz, gdy promienny uśmiech rozjaśniający znajomą twarz momentalnie wypierał z jego płuc palące uczucie zażenowania własnymi emocjami. Wiedział, że testowała go świadomie, słowami dotykając miejsc, które drażniły go najbardziej, mimo że do niedawna sam nie zdawał sobie sprawy z tego, że potrafił być o nią zazdrosny – do chwili, w której znaleźli się wszyscy razem w salonie Anthony’ego Macmillana w Puddlemere. Chociaż zawsze lubił i szanował Dimitriego Johnsona, to coś w sposobie, w którym patrzył wtedy na Hannah, sprawiło, że nabrał niezrozumiałej i skrajnie egoistycznej ochoty na przywalenie mu tłuczkiem; pragnienia przygaszonego jedynie przez fakt, że zaproszenie na romantyczną kolację wystosowane przez byłego kapitana Zjednoczonych zostało odrzucone. – Muszę się głęboko zastanowić, czy p-p-powinienem wybaczyć ci ten żart – odparł w odpowiedzi na jej przeprosiny, choć w jego tonie próżno było szukać powagi; wypowiedziane ściszonym głosem sylaby zabarwione były rozbawieniem, w przytulnej przestrzeni salonu brzmiąc ciepło i łagodnie, podkreślone jedynie nieco mocniejszym zaciśnięciem palców na dłoni Hannah.
Dalsza część urwanego zdania zgubiła się gdzieś w połowie drogi pomiędzy językiem a ustami, ginąc w wypełniającej przestrzeń muzyce – rozproszona wspólnym tańcem, w którym poruszał się coraz pewniej, jednocześnie z każdym krokiem mniej pilnując rytmu; pozwalając, by poprowadziło go ciało, jego lub Hannah (w którymś momencie przestał chyba dostrzegać różnicę) – reagując instynktownie na kolejne ruchy bioder i ramion, pozwalając sobie na zatonięcie w tym wszystkim: w utkwionym w jego twarzy spojrzeniu i w wymuszonej tańcem bliskości, świadomy każdego mniej lub bardziej przypadkowego dotyku, palców przesuwających się po skórze, ciepła promieniującego od okrytych materiałem spódnicy ud, zderzających się z jego własnymi za każdym razem, kiedy nie zdążał na czas dostosować się do podyktowanej przez Hannah zmiany kierunku. Zresztą – nie uciekał przed nią wcale, nie zaprzeczając już przed samym sobą ani szybszemu biciu obijającego się o mostek serca ani oddechowi grzęznącemu nagle w gardle, ani przyjemnemu mrowieniu roznoszącemu się wzdłuż zakończeń nerwowych, żałując jedynie, że jednak zrezygnował z przebrania się, pozostając w zdecydowanie zbyt ciepłym swetrze. Nie chciał jednak przerywać tej chwili, zakłócić jej w żaden sposób, intensywne spojrzenie przez cały czas zatrzymując na parze czekoladowych tęczówek, starając się wyczytać to, co ukrywało się za nimi – uchwycić przebiegające przez umysł myśli. Nie potrafił ich odgarnąć, nie wiedząc, dlaczego w pewnym momencie wzrok Hannah uciekł w dół, a jasne policzki zabarwiły się czerwienią. – To niep-p-prawda – odpowiedział od razu, cicho, nachylając się niżej; przekrzywiając głowę, jakby chciał ponownie uchwycić jej spojrzenie. Jasne brwi zbiegły się do środka, oddzielone pionową, głęboką zmarszczką. – To jest istotne. Dla mnie – dodał szczerze, naprawdę chciał wiedzieć – czego chciała, i czy było coś, co mógł jej podarować. Nie tylko dziś, choć to był jej szczególny dzień – ale w ogóle, w przyszłości, tej mglistej i niepewnej, w którą czasami trudno było spoglądać bez przestrachu. – Jeśli stanęłabyś przed lustrem odbijającym p-p-pragnienia, co byś w nim zobaczyła? – zapytał, tym razem dobierając słowa inaczej, jednocześnie posłusznie wycofując nogę dalej – starając się wyłapać jej intencje na podstawie mocniej zaciśniętych palców i ruchu ramion, zgodnie z poleceniem Hannah obracając ich oboje; trochę niezdarnie, znów wypadając z muzyki, ale dosyć szybko odzyskując chwiejącą się przez jedno uderzenie serca równowagę. – Powiedz mi – poprosił na wydechu, prawie szepcząc, powracając do znajomego już rytmu; raz, dwa, trzy; uśmiechając się przy tym szczerze, naturalnie – czując się zwyczajnie dobrze, w którymś momencie zapominając zupełnie o niepewności czy zakłopotaniu, które do tej pory towarzyszyły mu w tańcu. Być może miało to związek z faktem, że nie patrzył na niego nikt poza Hannah; a może jej bliskość, głos, spojrzenie, skutecznie odciągały jego myśli od wszystkiego innego. – Tak – odpowiedział miękko, bez zawahania, kiedy zapytała, czy było coś, o czym marzył. Odwzajemnił jej spojrzenie, na sekundę w milczeniu zatrzymując wzrok na jej oczach, jakby w ten sposób próbował przekazać jej to, czego nie potrafił zawrzeć w słowach. – Dzisiaj – zaczął, jednocześnie robiąc krok do przodu, tym razem samodzielnie chcąc zmusić ich ciała do lekkiego obrotu, zmiany kierunku; omijając stojące im na drodze oparcie kanapy; dłonią wspartą o plecy Hannah przyciągając ją bliżej – chciałbym po prostu p-p-przestać czekać – powiedział, przez cały czas mówiąc równie cicho; na granicy szeptu. – Na koniec wojny, na odpowiedni m-m-moment. – Robił to już tak długo; wstrzymywał powietrze, odkładał wszystko na potem, początkowo licząc na to, że wojna skończy się za parę miesięcy, później – chyba nie potrafiąc już inaczej. Im więcej czasu jednak mijało, tym wyraźniej docierało do niego, że to, co się stało, było nieodwracalne; szalejąca nad Wyspami Brytyjskimi burza zmieniła już zbyt wiele, stając się częścią ich rzeczywistości. Mogła trwać latami, doprowadzając ich świat do punktu, w którym przestaną go rozpoznawać; mogli też nigdy tego nie doczekać. – Nie bać się – że nie zdążę dop-p-prowadzić do końca rzeczy, które zacząłem. Żyć. Być b-b-blisko ludzi, których – zawahał się na ułamek sekundy, pół uderzenia serca, mrugnięcie powieką – kocham – dokończył, wciąż ani na moment nie opuszczając spojrzenia; pozwalając jednak, by kąciki ust poderwały się w słabym uśmiechu. – To p-p-pewnie naiwne. – Jak długo mógł łudzić się, że straszliwy los ominie jego, jego bliskich? Widział śmierć codziennie, obserwował jej echo przelatując nad targanym walkami krajem, a jednak – przyszedł moment, gdzieś w trakcie długich miesięcy mozolnego podnoszenia się z kolan, na które rzucił go Azkaban, kiedy ta świadomość przesypującego mu się przez palce czasu przestała go paraliżować, zamiast tego tym mocniej popychając do działania – do dokończenia budowy boiska w Oazie, do prób wymierzenia sprawiedliwości podążającemu za nim jak cień szmalcownikowi, do dołączenia w szeregi latających dla magicznego podziemia łączników.
Do pochylenia się, przekroczenia ostatnich centymetrów niwelowanego od tygodni dystansu, przysunięcia Hannah bliżej; tak blisko, jak nie był z nią jeszcze nigdy, jak nie był z nikim od dawna, nie licząc przeklętego październikowego wieczoru, podczas którego otumaniony amortencją umysł skutecznie go oszukał. Tamten moment wydawał się jednak wyblakłą fotografią, płaską i pozbawioną prawdziwych uczuć, teraz wypełniających jego płuca i żyły, sprawiających, że nie potrafił powstrzymać ust przed rozciągnięciem się w uśmiechu, kiedy Hannah – zamiast się odsunąć – przyciągnęła go mocniej, rozpraszając resztki powstrzymujących go wątpliwości. Nie próbował się wycofać, poddając się splecionym na karku dłoniom, samemu przesuwając ręce niżej, po ramionach i plecach, obejmując ją i nie pozwalając się odsunąć, całując ją pewniej niż wcześniej, nie zastanawiając się już, czy nie przekraczał jakiejś niewidzialnej granicy; akceptując, że ta została gdzieś za nimi, ostatecznego potwierdzenia szukając w parze ciemnych oczu – gdy potrzeba zaczerpnięcia oddechu zmusiła ich do oderwania się od siebie. Na krótko, opuścił na moment spojrzenie, czując na wargach dotyk drżących palców, a później ust – wciąż smakujących cudownie słodko i miękko, miodem i cynamonem, jesiennym, słonecznym popołudniem spędzonym na zapleczu sklepu na Pokątnej. Zapomniał o muzyce, o lekcji tańca, i o obiedzie pozostawionym w piecyku; była tylko ona, uśmiech rozjaśniający tęczówki, policzki zabarwione rumieńcem i szept zlewający się z oddechem, zatrzymujący się na jego skórze, krawędzi szczęki, ścierany miękkim dotykiem palców. – Wiesz? – powtórzył za nią, nie do końca świadomie, przełykając przy tym ślinę, choć zupełnie zaschło mu w ustach. Sięgnął dłonią do jej twarzy, żeby odgarnąć za ucho ciemne, falujące kosmyki, kciukiem dotykając gładkiego policzka, w opuszczonych niżej oczach dostrzegając niewypowiedziane pytanie, gubiąc chwilowe skupienie na widok przygryzionej lekko wargi. Pochylił się po raz kolejny, chwytając ją pomiędzy swoje, plącząc palce w lokach, popychając ją delikatnie do tyłu – jak gdyby znów tańczyli, choć już nie do muzyki, a do rytmu odmierzanego urywanymi oddechami i bijącym szybko sercem, zagłuszającym zarówno myśli, jak i zdrowy rozsądek. Zatrzymał się, gdy drogę zagrodziło im niskie oparcie kanapy, znów na moment grożąc mu odebraniem równowagi – ale odzyskał ją szybko, przelotnie opierając dłonie o skórzane obicie, zaraz potem jednak odnajdując nimi nadgarstki Hannah, delikatnie unosząc jej ręce wyżej, bez słów pokazując, żeby oparła je na jego ramionach; wraz z następnym płytkim wdechem obejmując ją mocniej, jednym ramieniem otaczając talię, drugie przesuwając niżej, muskając biodro, podtrzymując udo – podsadzając ją ostrożnie, ale wprawnie, tak, by mogła wygodniej usiąść na szerokim oparciu, jednocześnie przelotnie dotykając koniuszkiem języka warg, nienachalnie, pytająco; odsuwając się, żeby pozwolić im na zaczerpnięcie oddechu, gdzieś na krawędzi świadomości rozpoznając dźwięki kolejnej wygrywanej przez gramofon melodii – w wersji nieposiadającej słów, choć w oryginale jej niepozbawionej, wywołującej na ustach bezwiedny uśmiech.
Otworzył oczy, starając się odnaleźć spojrzenie Hannah, już nie musząc własnego unosić wyżej; robiąc krok do przodu, przysunął się znowu, tym razem jednak mijając wargi i zatrzymując się tuż przy uchu, z policzkiem przyciśniętym do zarumienionej skóry, tak blisko, że gdy mówił, ustami dotykał prawie miękkiego płatka. – Tá cailín álainn a dtug mé grá dí – zanucił, bez trudu odnajdując odpowiednie nuty niosącej się po salonie melodii, dodając do niej zapamiętane dźwięki; nie znał języka, w którym zostały zapisane, nie potrafił wyodrębnić z nich poszczególnych słów, pamiętał jednak, jak brzmiały śpiewane zachrypniętym głosem ojca – i wiedział, jakie kryło się za nimi przesłanie, nie do końca świadomie dodając do niego własne – przywołując z pamięci późny wieczór spędzony przy ognisku na kornwalijskiej plaży.
Dalsza część urwanego zdania zgubiła się gdzieś w połowie drogi pomiędzy językiem a ustami, ginąc w wypełniającej przestrzeń muzyce – rozproszona wspólnym tańcem, w którym poruszał się coraz pewniej, jednocześnie z każdym krokiem mniej pilnując rytmu; pozwalając, by poprowadziło go ciało, jego lub Hannah (w którymś momencie przestał chyba dostrzegać różnicę) – reagując instynktownie na kolejne ruchy bioder i ramion, pozwalając sobie na zatonięcie w tym wszystkim: w utkwionym w jego twarzy spojrzeniu i w wymuszonej tańcem bliskości, świadomy każdego mniej lub bardziej przypadkowego dotyku, palców przesuwających się po skórze, ciepła promieniującego od okrytych materiałem spódnicy ud, zderzających się z jego własnymi za każdym razem, kiedy nie zdążał na czas dostosować się do podyktowanej przez Hannah zmiany kierunku. Zresztą – nie uciekał przed nią wcale, nie zaprzeczając już przed samym sobą ani szybszemu biciu obijającego się o mostek serca ani oddechowi grzęznącemu nagle w gardle, ani przyjemnemu mrowieniu roznoszącemu się wzdłuż zakończeń nerwowych, żałując jedynie, że jednak zrezygnował z przebrania się, pozostając w zdecydowanie zbyt ciepłym swetrze. Nie chciał jednak przerywać tej chwili, zakłócić jej w żaden sposób, intensywne spojrzenie przez cały czas zatrzymując na parze czekoladowych tęczówek, starając się wyczytać to, co ukrywało się za nimi – uchwycić przebiegające przez umysł myśli. Nie potrafił ich odgarnąć, nie wiedząc, dlaczego w pewnym momencie wzrok Hannah uciekł w dół, a jasne policzki zabarwiły się czerwienią. – To niep-p-prawda – odpowiedział od razu, cicho, nachylając się niżej; przekrzywiając głowę, jakby chciał ponownie uchwycić jej spojrzenie. Jasne brwi zbiegły się do środka, oddzielone pionową, głęboką zmarszczką. – To jest istotne. Dla mnie – dodał szczerze, naprawdę chciał wiedzieć – czego chciała, i czy było coś, co mógł jej podarować. Nie tylko dziś, choć to był jej szczególny dzień – ale w ogóle, w przyszłości, tej mglistej i niepewnej, w którą czasami trudno było spoglądać bez przestrachu. – Jeśli stanęłabyś przed lustrem odbijającym p-p-pragnienia, co byś w nim zobaczyła? – zapytał, tym razem dobierając słowa inaczej, jednocześnie posłusznie wycofując nogę dalej – starając się wyłapać jej intencje na podstawie mocniej zaciśniętych palców i ruchu ramion, zgodnie z poleceniem Hannah obracając ich oboje; trochę niezdarnie, znów wypadając z muzyki, ale dosyć szybko odzyskując chwiejącą się przez jedno uderzenie serca równowagę. – Powiedz mi – poprosił na wydechu, prawie szepcząc, powracając do znajomego już rytmu; raz, dwa, trzy; uśmiechając się przy tym szczerze, naturalnie – czując się zwyczajnie dobrze, w którymś momencie zapominając zupełnie o niepewności czy zakłopotaniu, które do tej pory towarzyszyły mu w tańcu. Być może miało to związek z faktem, że nie patrzył na niego nikt poza Hannah; a może jej bliskość, głos, spojrzenie, skutecznie odciągały jego myśli od wszystkiego innego. – Tak – odpowiedział miękko, bez zawahania, kiedy zapytała, czy było coś, o czym marzył. Odwzajemnił jej spojrzenie, na sekundę w milczeniu zatrzymując wzrok na jej oczach, jakby w ten sposób próbował przekazać jej to, czego nie potrafił zawrzeć w słowach. – Dzisiaj – zaczął, jednocześnie robiąc krok do przodu, tym razem samodzielnie chcąc zmusić ich ciała do lekkiego obrotu, zmiany kierunku; omijając stojące im na drodze oparcie kanapy; dłonią wspartą o plecy Hannah przyciągając ją bliżej – chciałbym po prostu p-p-przestać czekać – powiedział, przez cały czas mówiąc równie cicho; na granicy szeptu. – Na koniec wojny, na odpowiedni m-m-moment. – Robił to już tak długo; wstrzymywał powietrze, odkładał wszystko na potem, początkowo licząc na to, że wojna skończy się za parę miesięcy, później – chyba nie potrafiąc już inaczej. Im więcej czasu jednak mijało, tym wyraźniej docierało do niego, że to, co się stało, było nieodwracalne; szalejąca nad Wyspami Brytyjskimi burza zmieniła już zbyt wiele, stając się częścią ich rzeczywistości. Mogła trwać latami, doprowadzając ich świat do punktu, w którym przestaną go rozpoznawać; mogli też nigdy tego nie doczekać. – Nie bać się – że nie zdążę dop-p-prowadzić do końca rzeczy, które zacząłem. Żyć. Być b-b-blisko ludzi, których – zawahał się na ułamek sekundy, pół uderzenia serca, mrugnięcie powieką – kocham – dokończył, wciąż ani na moment nie opuszczając spojrzenia; pozwalając jednak, by kąciki ust poderwały się w słabym uśmiechu. – To p-p-pewnie naiwne. – Jak długo mógł łudzić się, że straszliwy los ominie jego, jego bliskich? Widział śmierć codziennie, obserwował jej echo przelatując nad targanym walkami krajem, a jednak – przyszedł moment, gdzieś w trakcie długich miesięcy mozolnego podnoszenia się z kolan, na które rzucił go Azkaban, kiedy ta świadomość przesypującego mu się przez palce czasu przestała go paraliżować, zamiast tego tym mocniej popychając do działania – do dokończenia budowy boiska w Oazie, do prób wymierzenia sprawiedliwości podążającemu za nim jak cień szmalcownikowi, do dołączenia w szeregi latających dla magicznego podziemia łączników.
Do pochylenia się, przekroczenia ostatnich centymetrów niwelowanego od tygodni dystansu, przysunięcia Hannah bliżej; tak blisko, jak nie był z nią jeszcze nigdy, jak nie był z nikim od dawna, nie licząc przeklętego październikowego wieczoru, podczas którego otumaniony amortencją umysł skutecznie go oszukał. Tamten moment wydawał się jednak wyblakłą fotografią, płaską i pozbawioną prawdziwych uczuć, teraz wypełniających jego płuca i żyły, sprawiających, że nie potrafił powstrzymać ust przed rozciągnięciem się w uśmiechu, kiedy Hannah – zamiast się odsunąć – przyciągnęła go mocniej, rozpraszając resztki powstrzymujących go wątpliwości. Nie próbował się wycofać, poddając się splecionym na karku dłoniom, samemu przesuwając ręce niżej, po ramionach i plecach, obejmując ją i nie pozwalając się odsunąć, całując ją pewniej niż wcześniej, nie zastanawiając się już, czy nie przekraczał jakiejś niewidzialnej granicy; akceptując, że ta została gdzieś za nimi, ostatecznego potwierdzenia szukając w parze ciemnych oczu – gdy potrzeba zaczerpnięcia oddechu zmusiła ich do oderwania się od siebie. Na krótko, opuścił na moment spojrzenie, czując na wargach dotyk drżących palców, a później ust – wciąż smakujących cudownie słodko i miękko, miodem i cynamonem, jesiennym, słonecznym popołudniem spędzonym na zapleczu sklepu na Pokątnej. Zapomniał o muzyce, o lekcji tańca, i o obiedzie pozostawionym w piecyku; była tylko ona, uśmiech rozjaśniający tęczówki, policzki zabarwione rumieńcem i szept zlewający się z oddechem, zatrzymujący się na jego skórze, krawędzi szczęki, ścierany miękkim dotykiem palców. – Wiesz? – powtórzył za nią, nie do końca świadomie, przełykając przy tym ślinę, choć zupełnie zaschło mu w ustach. Sięgnął dłonią do jej twarzy, żeby odgarnąć za ucho ciemne, falujące kosmyki, kciukiem dotykając gładkiego policzka, w opuszczonych niżej oczach dostrzegając niewypowiedziane pytanie, gubiąc chwilowe skupienie na widok przygryzionej lekko wargi. Pochylił się po raz kolejny, chwytając ją pomiędzy swoje, plącząc palce w lokach, popychając ją delikatnie do tyłu – jak gdyby znów tańczyli, choć już nie do muzyki, a do rytmu odmierzanego urywanymi oddechami i bijącym szybko sercem, zagłuszającym zarówno myśli, jak i zdrowy rozsądek. Zatrzymał się, gdy drogę zagrodziło im niskie oparcie kanapy, znów na moment grożąc mu odebraniem równowagi – ale odzyskał ją szybko, przelotnie opierając dłonie o skórzane obicie, zaraz potem jednak odnajdując nimi nadgarstki Hannah, delikatnie unosząc jej ręce wyżej, bez słów pokazując, żeby oparła je na jego ramionach; wraz z następnym płytkim wdechem obejmując ją mocniej, jednym ramieniem otaczając talię, drugie przesuwając niżej, muskając biodro, podtrzymując udo – podsadzając ją ostrożnie, ale wprawnie, tak, by mogła wygodniej usiąść na szerokim oparciu, jednocześnie przelotnie dotykając koniuszkiem języka warg, nienachalnie, pytająco; odsuwając się, żeby pozwolić im na zaczerpnięcie oddechu, gdzieś na krawędzi świadomości rozpoznając dźwięki kolejnej wygrywanej przez gramofon melodii – w wersji nieposiadającej słów, choć w oryginale jej niepozbawionej, wywołującej na ustach bezwiedny uśmiech.
Otworzył oczy, starając się odnaleźć spojrzenie Hannah, już nie musząc własnego unosić wyżej; robiąc krok do przodu, przysunął się znowu, tym razem jednak mijając wargi i zatrzymując się tuż przy uchu, z policzkiem przyciśniętym do zarumienionej skóry, tak blisko, że gdy mówił, ustami dotykał prawie miękkiego płatka. – Tá cailín álainn a dtug mé grá dí – zanucił, bez trudu odnajdując odpowiednie nuty niosącej się po salonie melodii, dodając do niej zapamiętane dźwięki; nie znał języka, w którym zostały zapisane, nie potrafił wyodrębnić z nich poszczególnych słów, pamiętał jednak, jak brzmiały śpiewane zachrypniętym głosem ojca – i wiedział, jakie kryło się za nimi przesłanie, nie do końca świadomie dodając do niego własne – przywołując z pamięci późny wieczór spędzony przy ognisku na kornwalijskiej plaży.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dawniej uznałaby to za niewinne żarty. Kilka słów mających go rozbudzić, rozbawić. Skłonić do myślenia o czymś innym niż to, co aktualnie zajmowało jego głowę. Żadne z nich nie brało tego na poważnie. Ona miała niewyparzony język, a on traktował ją jak siostrę nieumiejącą trzymać języka za zębami.
To wszystko się zmieniło. Nie była pewna, czy już wtedy, gdy wrócił, a ona wiedziała, że stał się centrum jej świata, czy dopiero na kornwalijskiej plaży, gdy w złości wykrzyczała mu wszystko w twarz, nie potrafiąc dłużej dusić w sobie własnych uczuć, które miały nigdy nie zostać odwzajemnione. Do własnych słów przykładała większą uwagę — jak zawsze, po czasie. Reflektowała się, kiedy już było po wszystkim. Zastanawiała się nad konsekwencjami, gdy już zrobiła pierwszy krok. Nie odsuwał się, nie odrzucał jej, nie odpychał. Zbliżała się powoli, niepewnie. Jak wtedy, gdy ojciec zabierał ją do lasu, by pokazać jej jelenie. Cicho, niezauważalnie, tylko by móc przyjrzeć im się z bliska. Jemu też chciała przyglądać się z bliska. Przełamywać dystans. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Każdy jego uśmiech i każde spojrzenie sprawiały, że chciała jeszcze i jeszcze.
Dziś było idealne.
Delikatny ruch bez rytmu, a później w rytm melodii, jego jasne oczy wpatrzone w nią, zapach jego wody kolońskiej, subtelny uśmiech, dotyk na jej talii. Wszystko było doskonałe. Takie, jak sobie wymarzyła. Zapomniała o kolacji, o tym, że Aidan mógł wrócić z Amelią lada moment. Byli tylko oni, tu i teraz. W chwili, która mogła się już nigdy więcej nie powtórzyć.
Przechyliła głowę nieco w bok i spuściła wzrok na jego sweter, w miejsce, gdzie powinien znajdować się obojczyk. Uniosła brwi i wzruszyła ramieniem niewinnie, cały czas poruszając się delikatnie. Nie pilnowała kroków. Ten ruch znało jej ciało, poruszało się instynktownie, starając nakłonić ciało Moore'a do współpracy, do poruszania się w jednym rytmie. Przesuwała stopy po podłodze tak, by nie mogli się nadepnąć. Nie zauważyła, że w pewnym momencie prawie stanęli w miejscu tylko się kołysząc.
— Jeśli był tak potworny mogę to jakoś odpracować — zaproponowała, palcami skubiąc delikatnie materiał na jego ramieniu. — Mogłabym coś upiec, albo zrobić porządki w twojej szafie. Mogłabym też przygotować ci par grządek na wiosnę, byś miał świeże zioła, albo warzywa... Aurelia z pewnością będzie umiała się nimi zająć. Mogłabym też udzielić ci kolejnej lekcji, tym razem może... w terenie? — Uniosła wzrok na niego. — Na jakiejś potańcówce? Przyrzekam, że sumiennie i z pokorą wynagrodzę ci to świństwo... — obiecała, uśmiechając się lekko. Usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu powoli, ciemne oczy zwięzły, a policzki uniosły, kiedy nie mogła się już powstrzymać.
Zerknęła w dół, na ich ciała — były tak blisko siebie, prawie zetknięte, przytulone. Serce biło jej w piersi szybko, a krew wydawała jej się gorąca. Zrobiło jej się duszno, a na policzkach w końcu pojawiły subtelne rumieńce, które nie chciały uparcie zniknąć.
— Idzie ci wspaniale. Zauważyłeś? — spytała, unosząc ku niemu oczu. — Teraz to ty prowadzisz — mruknęła zaczepnie. Jej dłoń była lekka, wiotka i elastyczna. Jego uścisk zaś twardy i zdecydowany. Wiedziała, że to potrafi. Tak samo prowadził miotłę — w tańcu nie było nic trudnego, jeśli nie myślał o ruchach, zwrotach. Uczył się tego, ale to było dla niego naturalne. Jak latanie. Z każdym kolejnym razem będzie to robił instynktownie, jakby miał to we krwi. Miał. Była tego pewna. Nikt nigdy po prostu w nim tego nie odkrył.
Marzenia były najintymniejszym wyrazem ludzkiej duszy. Nie miała przed nim tajemnic. Nie musiała niczego ukrywać. A jednak to wydawało jej się wstydliwe. Dotyczyło go bezpośrednio. Było nim. Był wszystkim czego pragnęła od dawna. Co chciała budować, realizować, tworzyć i wspierać. Wystarczyło z dystansu, ale tak blisko jak teraz — czy to nie było piękne? Emocjonujące? Ekscytujące? Czy ta bliskość nie odurzała, jak najmocniejszy alkohol? tak się czuła zaciągając się powietrzem, którym oddychał i on, wonią, która był otoczony. Mąką, która zebrała się na jej sukience z jego swetra.
Zamyśliła się na moment, całkowicie oddając w jego ręce, opierając na jego ruchach, ciężarze ciała, kierunku. Jakby nic nie ważyła, a on nie mierzył się z ludzkim ciałem, a powietrzem.
— Potrafisz sobie wyobrazić świt, kiedy słońce przedziera się przez szyby do pokoju, otula cię ciepłem, energią, poczuciem bezpieczeństwa? Otwierasz oczy i patrzysz w okno na błękitne niebo, wiedząc, że za twoimi plecami jest ktoś kto wypełnia każda dotychczasową pustkę w twoim życiu. Patrzysz w okno, próbując usłyszeć własne myśli w harmidrze śmiechu, żartów, pytań zadawanych przez ludzi, za których jesteś odpowiedzialny. Ludzi, którzy patrzą na życie twoimi oczami, którym musisz pokazać każdy promień słońca i wyjaśnić skąd się bierze, bo nie rozumieją twoich oczywistości. Świt, którzy wypełnia cię ciepłem i miłością, a czasem i bólem, bo wszystko to, co piękne i dobre ma swoją cenę. Odpowiedzialność. Ciężar, kary trzeba umieć udźwignąć. — szepnęła nieśmiało, powoli, spoglądając mu w oczy. — To trudne. I ryzykowne. Egoistyczne... — szepnęła ciszej, ale zaraz później uśmiechnęła się słabo. — Ale co jeśli to jest najpiękniejsze co możemy od siebie dać? Zmienić świat, zaczynając od tego najmniejszego, wokół nas? Podjąć ryzyko, spróbować? Może to nie my mamy zmienić ten wielki świat. Może to ludzie, których wychowamy będą w stanie zrobić więcej? Lepiej? Dokonać niemożliwego? — Wzruszyła ramieniem, nie opuszając z niego wzroku. Chciała doczekać takiego świtu. Dnia, w którym to wszystko stanie się prawdą, jej marzenia się ziszczą. Twardo stąpała po ziemi, ale nigdy nie zabroniono jej marzyć. Myśleć o tym, co stałoby się, gdyby szczęście jej sprzyjało.
— Może nigdy nie będzie lepszego momentu na to, by otworzyć oczy tego dnia, niż ten, który zastaliśmy? — spytała cicho, nieśmiało, przesuwając powoli palce na jego kark, lekko opuszkami palców muskając jego ciepłą, rozpaloną skórę. Wstrzymała powietrze na chwilę, słuchając jego słów. Wyznania. Rozchyliła wargi, czując jak serce podskakuje jej aż pod gardło. Lepsze jutro mogło nigdy nie nadejść. Nie była oportunistką, nie umiała korzystać z chwili. — Co jeśli nie będzie innego życia? Żadnego później??— spytała, pozwalając sobie zbliżyć się jeszcze, wygiąć ku niemu szyję. Jej usta zaraz później poczuły smak jego. I nie zamierzała pozwolić mu odejść, zniknąć. Pragnęła tego świtu. Chciała patrzeć w to okno razem z nim, odwrócić się za siebie wiedząc, że jest obok. Cały, w pełni. Naprawdę. Chwila na oddech pozwoliła jej nie stracić równowagi; zakręciło jej się w głowie. Oszołomiona i otumaniona, jak pod wpływem eliksiru, jakiś substancji, patrzyła na niego nieprzerwanie. Żadne inne usta nie smakowały tak. Żaden inny człowiek nie sprawiał, że grunt osuwał jej się spod stóp, a świat klękał do jej stóp. Zamrugała dopiero, kiedy dotknął jej twarzy, zaczesał włosy za ucho. Przymknęła powieki ciesząc się subtelną pieszczotą. Czy to sen?
Jeśli to był tylko sen, przyjęła go z otwartymi ramionami. Odwzajemniła pocałunek mocniej, zapalczywiej. Namiętnie. Objęła go ramionami mocniej, ciaśniej, niwelując resztki dystansu, jakie między nimi były. Dłonie wplotła w jego włosy; a ciarki przebiegły wzdłuż jej ciała, kiedy dotknął jej uda, by móc jej usiąść na oparciu sofy. Nie poczuła, nie zdała sobie sprawy z oporu. Mebel za sobą wzmógł dziwną, niezidentyfikowaną frustrację w głębi niej. Usiadła na nim, nie zamierzając go puszczać, choć jego wargi były już przy jej uchu, nucąc dobrze znaną melodię. Uspokój się, krzyczał do niej rozum, ale serce szeptało, by nie przestawała. Nie puściła go, oplatając wciąż ramionami. Zadrżała, nie będąc w stanie nad tym zapanować. Jego głos wypełnił ją całą. Słowa piosenki, melodia snuły się wokół niej. Wytrzymała tylko chwilę; zaschło jej w gardle. Obróciła lekko głowę, by pocałować go w policzek — tyle wystarczy, nacieszyłaś się — nie, nie potrafiła przestać. Musnęła go kolejny raz i znów, docierając do kącika ust. Ujęła jego twarz w dłonie. Jak mogłaby przestać? Jak mogłaby pozwolić mu się odsunąć po tym wszystkim? Nie było już odwrotu. Nie było pauzy, słów pomiędzy, protestów. Musnęła nosem jego nos, ledwie dotykając jego warg, w kilku ostatnich wdechach powietrza. Rozchyliła powieki, jakby zbudziła się z długiego snu. Nieprzytomne spojrzenie szybko otrzeźwiało, odnajdując oparcie w jego twarzy, oczach. Uśmiechnęła się. Szeroko, promiennie. Całą sobą. Śmiały się nie tylko usta, ale też oczy; iskrzące z wrażenia, emocji, podniecenia. Pocałowała go, obejmując jednym ramieniem. Drugą dłoń trzymała wciąż przy jego twarzy, na linii żuchwy, przy uchu palcami muskając włosy. Pociągnęła go ku sobie. Mocniej, pewniej. Sekundy wcześniej bawił ją ten sekundowy plan, który się w niej zrodził; chciała by stracił równowagę. Wsparta na oparcia, trzymając go przy sobie odchyliła się mocniej do tyłu. Pewnie. Wiedziała, że nie pozwoli jej spaść, na sofę, na ziemię. Obić się, potłuc. Zatrzyma to, spowolni. Kosztem własnej równowagi, pewności i komfortu. Nie szkodzi. Tego chciała. jej usta całowały jego wargi tak, jak nigdy nikogo, jakby to miała być ostatnia chwila jej życia.
To wszystko się zmieniło. Nie była pewna, czy już wtedy, gdy wrócił, a ona wiedziała, że stał się centrum jej świata, czy dopiero na kornwalijskiej plaży, gdy w złości wykrzyczała mu wszystko w twarz, nie potrafiąc dłużej dusić w sobie własnych uczuć, które miały nigdy nie zostać odwzajemnione. Do własnych słów przykładała większą uwagę — jak zawsze, po czasie. Reflektowała się, kiedy już było po wszystkim. Zastanawiała się nad konsekwencjami, gdy już zrobiła pierwszy krok. Nie odsuwał się, nie odrzucał jej, nie odpychał. Zbliżała się powoli, niepewnie. Jak wtedy, gdy ojciec zabierał ją do lasu, by pokazać jej jelenie. Cicho, niezauważalnie, tylko by móc przyjrzeć im się z bliska. Jemu też chciała przyglądać się z bliska. Przełamywać dystans. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Każdy jego uśmiech i każde spojrzenie sprawiały, że chciała jeszcze i jeszcze.
Dziś było idealne.
Delikatny ruch bez rytmu, a później w rytm melodii, jego jasne oczy wpatrzone w nią, zapach jego wody kolońskiej, subtelny uśmiech, dotyk na jej talii. Wszystko było doskonałe. Takie, jak sobie wymarzyła. Zapomniała o kolacji, o tym, że Aidan mógł wrócić z Amelią lada moment. Byli tylko oni, tu i teraz. W chwili, która mogła się już nigdy więcej nie powtórzyć.
Przechyliła głowę nieco w bok i spuściła wzrok na jego sweter, w miejsce, gdzie powinien znajdować się obojczyk. Uniosła brwi i wzruszyła ramieniem niewinnie, cały czas poruszając się delikatnie. Nie pilnowała kroków. Ten ruch znało jej ciało, poruszało się instynktownie, starając nakłonić ciało Moore'a do współpracy, do poruszania się w jednym rytmie. Przesuwała stopy po podłodze tak, by nie mogli się nadepnąć. Nie zauważyła, że w pewnym momencie prawie stanęli w miejscu tylko się kołysząc.
— Jeśli był tak potworny mogę to jakoś odpracować — zaproponowała, palcami skubiąc delikatnie materiał na jego ramieniu. — Mogłabym coś upiec, albo zrobić porządki w twojej szafie. Mogłabym też przygotować ci par grządek na wiosnę, byś miał świeże zioła, albo warzywa... Aurelia z pewnością będzie umiała się nimi zająć. Mogłabym też udzielić ci kolejnej lekcji, tym razem może... w terenie? — Uniosła wzrok na niego. — Na jakiejś potańcówce? Przyrzekam, że sumiennie i z pokorą wynagrodzę ci to świństwo... — obiecała, uśmiechając się lekko. Usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu powoli, ciemne oczy zwięzły, a policzki uniosły, kiedy nie mogła się już powstrzymać.
Zerknęła w dół, na ich ciała — były tak blisko siebie, prawie zetknięte, przytulone. Serce biło jej w piersi szybko, a krew wydawała jej się gorąca. Zrobiło jej się duszno, a na policzkach w końcu pojawiły subtelne rumieńce, które nie chciały uparcie zniknąć.
— Idzie ci wspaniale. Zauważyłeś? — spytała, unosząc ku niemu oczu. — Teraz to ty prowadzisz — mruknęła zaczepnie. Jej dłoń była lekka, wiotka i elastyczna. Jego uścisk zaś twardy i zdecydowany. Wiedziała, że to potrafi. Tak samo prowadził miotłę — w tańcu nie było nic trudnego, jeśli nie myślał o ruchach, zwrotach. Uczył się tego, ale to było dla niego naturalne. Jak latanie. Z każdym kolejnym razem będzie to robił instynktownie, jakby miał to we krwi. Miał. Była tego pewna. Nikt nigdy po prostu w nim tego nie odkrył.
Marzenia były najintymniejszym wyrazem ludzkiej duszy. Nie miała przed nim tajemnic. Nie musiała niczego ukrywać. A jednak to wydawało jej się wstydliwe. Dotyczyło go bezpośrednio. Było nim. Był wszystkim czego pragnęła od dawna. Co chciała budować, realizować, tworzyć i wspierać. Wystarczyło z dystansu, ale tak blisko jak teraz — czy to nie było piękne? Emocjonujące? Ekscytujące? Czy ta bliskość nie odurzała, jak najmocniejszy alkohol? tak się czuła zaciągając się powietrzem, którym oddychał i on, wonią, która był otoczony. Mąką, która zebrała się na jej sukience z jego swetra.
Zamyśliła się na moment, całkowicie oddając w jego ręce, opierając na jego ruchach, ciężarze ciała, kierunku. Jakby nic nie ważyła, a on nie mierzył się z ludzkim ciałem, a powietrzem.
— Potrafisz sobie wyobrazić świt, kiedy słońce przedziera się przez szyby do pokoju, otula cię ciepłem, energią, poczuciem bezpieczeństwa? Otwierasz oczy i patrzysz w okno na błękitne niebo, wiedząc, że za twoimi plecami jest ktoś kto wypełnia każda dotychczasową pustkę w twoim życiu. Patrzysz w okno, próbując usłyszeć własne myśli w harmidrze śmiechu, żartów, pytań zadawanych przez ludzi, za których jesteś odpowiedzialny. Ludzi, którzy patrzą na życie twoimi oczami, którym musisz pokazać każdy promień słońca i wyjaśnić skąd się bierze, bo nie rozumieją twoich oczywistości. Świt, którzy wypełnia cię ciepłem i miłością, a czasem i bólem, bo wszystko to, co piękne i dobre ma swoją cenę. Odpowiedzialność. Ciężar, kary trzeba umieć udźwignąć. — szepnęła nieśmiało, powoli, spoglądając mu w oczy. — To trudne. I ryzykowne. Egoistyczne... — szepnęła ciszej, ale zaraz później uśmiechnęła się słabo. — Ale co jeśli to jest najpiękniejsze co możemy od siebie dać? Zmienić świat, zaczynając od tego najmniejszego, wokół nas? Podjąć ryzyko, spróbować? Może to nie my mamy zmienić ten wielki świat. Może to ludzie, których wychowamy będą w stanie zrobić więcej? Lepiej? Dokonać niemożliwego? — Wzruszyła ramieniem, nie opuszając z niego wzroku. Chciała doczekać takiego świtu. Dnia, w którym to wszystko stanie się prawdą, jej marzenia się ziszczą. Twardo stąpała po ziemi, ale nigdy nie zabroniono jej marzyć. Myśleć o tym, co stałoby się, gdyby szczęście jej sprzyjało.
— Może nigdy nie będzie lepszego momentu na to, by otworzyć oczy tego dnia, niż ten, który zastaliśmy? — spytała cicho, nieśmiało, przesuwając powoli palce na jego kark, lekko opuszkami palców muskając jego ciepłą, rozpaloną skórę. Wstrzymała powietrze na chwilę, słuchając jego słów. Wyznania. Rozchyliła wargi, czując jak serce podskakuje jej aż pod gardło. Lepsze jutro mogło nigdy nie nadejść. Nie była oportunistką, nie umiała korzystać z chwili. — Co jeśli nie będzie innego życia? Żadnego później??— spytała, pozwalając sobie zbliżyć się jeszcze, wygiąć ku niemu szyję. Jej usta zaraz później poczuły smak jego. I nie zamierzała pozwolić mu odejść, zniknąć. Pragnęła tego świtu. Chciała patrzeć w to okno razem z nim, odwrócić się za siebie wiedząc, że jest obok. Cały, w pełni. Naprawdę. Chwila na oddech pozwoliła jej nie stracić równowagi; zakręciło jej się w głowie. Oszołomiona i otumaniona, jak pod wpływem eliksiru, jakiś substancji, patrzyła na niego nieprzerwanie. Żadne inne usta nie smakowały tak. Żaden inny człowiek nie sprawiał, że grunt osuwał jej się spod stóp, a świat klękał do jej stóp. Zamrugała dopiero, kiedy dotknął jej twarzy, zaczesał włosy za ucho. Przymknęła powieki ciesząc się subtelną pieszczotą. Czy to sen?
Jeśli to był tylko sen, przyjęła go z otwartymi ramionami. Odwzajemniła pocałunek mocniej, zapalczywiej. Namiętnie. Objęła go ramionami mocniej, ciaśniej, niwelując resztki dystansu, jakie między nimi były. Dłonie wplotła w jego włosy; a ciarki przebiegły wzdłuż jej ciała, kiedy dotknął jej uda, by móc jej usiąść na oparciu sofy. Nie poczuła, nie zdała sobie sprawy z oporu. Mebel za sobą wzmógł dziwną, niezidentyfikowaną frustrację w głębi niej. Usiadła na nim, nie zamierzając go puszczać, choć jego wargi były już przy jej uchu, nucąc dobrze znaną melodię. Uspokój się, krzyczał do niej rozum, ale serce szeptało, by nie przestawała. Nie puściła go, oplatając wciąż ramionami. Zadrżała, nie będąc w stanie nad tym zapanować. Jego głos wypełnił ją całą. Słowa piosenki, melodia snuły się wokół niej. Wytrzymała tylko chwilę; zaschło jej w gardle. Obróciła lekko głowę, by pocałować go w policzek — tyle wystarczy, nacieszyłaś się — nie, nie potrafiła przestać. Musnęła go kolejny raz i znów, docierając do kącika ust. Ujęła jego twarz w dłonie. Jak mogłaby przestać? Jak mogłaby pozwolić mu się odsunąć po tym wszystkim? Nie było już odwrotu. Nie było pauzy, słów pomiędzy, protestów. Musnęła nosem jego nos, ledwie dotykając jego warg, w kilku ostatnich wdechach powietrza. Rozchyliła powieki, jakby zbudziła się z długiego snu. Nieprzytomne spojrzenie szybko otrzeźwiało, odnajdując oparcie w jego twarzy, oczach. Uśmiechnęła się. Szeroko, promiennie. Całą sobą. Śmiały się nie tylko usta, ale też oczy; iskrzące z wrażenia, emocji, podniecenia. Pocałowała go, obejmując jednym ramieniem. Drugą dłoń trzymała wciąż przy jego twarzy, na linii żuchwy, przy uchu palcami muskając włosy. Pociągnęła go ku sobie. Mocniej, pewniej. Sekundy wcześniej bawił ją ten sekundowy plan, który się w niej zrodził; chciała by stracił równowagę. Wsparta na oparcia, trzymając go przy sobie odchyliła się mocniej do tyłu. Pewnie. Wiedziała, że nie pozwoli jej spaść, na sofę, na ziemię. Obić się, potłuc. Zatrzyma to, spowolni. Kosztem własnej równowagi, pewności i komfortu. Nie szkodzi. Tego chciała. jej usta całowały jego wargi tak, jak nigdy nikogo, jakby to miała być ostatnia chwila jej życia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
– Mów dalej – mruknął cicho, z rozbawieniem, którego mimo starań nie potrafił ukryć, przyglądając jej się z cichym zainteresowaniem, tylko odrobinę zirytowany tym, że uciekła od niego wzrokiem, wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt na wysokości jego obojczyka. Nie przywykł do tego – do żartów podszytych drugim dnem, lekkich i jednocześnie ciężkich od niedopowiedzeń; momentami wciąż nie był pewien, czy rzeczywiście się tam znajdowały – czy może on próbował dostrzec w nich zbyt wiele, wraz z każdym wypowiedzianym słowem wygłupiając się coraz bardziej – ale świadomie akceptował ryzyko ewentualnego ośmieszenia, w towarzystwie Hannah czując się zbyt dobrze, by pociągnąć ich z powrotem na stare tory. Zresztą – wątpił, by było to możliwe; chociaż wtedy, na kornwalijskiej plaży, zarzekał się, że nic się między nimi nie zmieni, to dzisiaj widział już, jak bardzo był naiwny. W którymś momencie, w punkcie, którego nie był w stanie wskazać palcem, przestał wyobrażać sobie przyszłość bez niej; chciał widzieć ją tutaj, obok siebie, ze sobą, organizującą grządki, krzątającą się po kuchni, przygotowującą się do wyjścia na potańcówkę – ale nie dla niego, nie w ramach wynagrodzenia za nieistniejącą urazę, a dla siebie; dla nich. – Zaczyna mi się p-po-podobać ta wizja – dodał, uśmiechając się szeroko, kiedy w końcu ich spojrzenia spotkały się ponownie; nie potrafił, nie chciał udawać już powagi – ciesząc się z jej obecności i z tej chwili zbyt mocno, by ukrywać przed nią fakt, że pośrodku wojny, że mimo tych wszystkich okropieństw, z którymi musieli się mierzyć, mimo strachu i niepewności, i ciążących na barkach obowiązków – był zwyczajnie szczęśliwy.
Podążył wzrokiem za nią, unosząc wyżej brwi, gdy powiedziała mu, że prowadził. Czy zauważył? Nie; w tamtym momencie zapomniał o tym zupełnie, pozwalając własnemu ciału oderwać się od myśli i oprzeć wyłącznie na instynkcie, ale wystarczyła jedna pochwała, by na powrót zaczął zastanawiać się nad krokami – a to z kolei pociągnęło za sobą reakcję łańcuchową. Potknął się; delikatnie i już nie tak katastrofalnie jak za pierwszym razem, gdy przypadkową ofiarą jego niezdarności stał się stolik; teraz po prostu wypadając na sekundę z rytmu, stawiając stopę w złym miejscu; przypadkowo sprawiając, że zderzyli się ciałami, choć robił wszystko, co mógł, by zamortyzować swój ruch. – Wybacz – wyrwało mu się, ale potrzebował zaledwie paru kroków, by ponownie odnaleźć się w muzyce; może naprawdę szybko się uczył – a może to była zasługa Hannah; tego, jak dobrą była nauczycielką. – Zgub-biłem się na chwilę – wyjaśnił, znów pewniej zaciskając palce na jej dłoni, wracając do prowadzenia – a jednocześnie dając się prowadzić: jej głosowi, obrazom, które przed nim kreśliła, tak żywym, jak gdyby rzeczywiście miały miejsce. Tak – chciał jej odpowiedzieć, bo potrafił wyobrazić sobie to wszystko – ale nie chciał jej przerywać, zamiast tego kołysząc spokojnie ich ciałami i nie spuszczając wzroku z jej twarzy, z rumieńców barwiących jasne policzki, błyszczących oczu, poruszających się powoli warg.
– Też t-t-tego chcę – powiedział, gdy zmilkła na moment; żałował, że nie potrafił odpowiedzieć jej w słowach tak pięknych, jakich ona sama używała, miał jednak nadzieję, że zrozumie wszystko, co próbował jej przekazać – nawet jeśli nie był do końca pewien, czy powinien. Mówić o tym, wyobrażać sobie, myśleć; nie umiał powstrzymać jednak marzeń, ani rozlewających się w umyśle fragmentów rzeczywistości, która dzisiaj jak nigdy wcześniej wydawała się na wyciągnięcie ręki. Zadrżał lekko, nieświadomie, czując na karku dotyk ciepłych palców; było mu gorąco – zbyt gorąco, ciepło niekontrolowanie wspinało się po szyi, wylewając się na policzki. Zawsze łatwo się rumienił, wystarczył silniejszy podmuch wiatru albo lekki mróz, albo intensywniejszy lot na miotle; w tym przypadku musiał zawinić przeklęty sweter. Czy wypadało mu go zdjąć? Koszula, którą na dzisiaj przygotował, wciąż znajdowała się na górze, zawieszona na drewnianej komodzie; w jego sypialni, z oknem w pochylającym się nad łóżkiem suficie – o którym nagle, z nieuzasadnionego powodu, zapragnął opowiedzieć Hannah. – Tego świtu. Możemy – zawahał się; ale tylko na jedno uderzenie serca. – Możemy m-m-mieć to wszystko – powiedział, dziwnie tego pewien. Ale właściwie – dlaczego nie? Rozumieli się przecież, jak nikt inny; wiedziała, o jego koszmarach – o tym, że czasami odpływał myślami zupełnie gdzieś indziej, wciągnięty z powrotem w cuchnące śmiercią korytarze Azkabanu; widziała jego potknięcia, pomyłki, wiedziała, czego bał się najbardziej, i co sobie wyrzucał – bo tamtej nocy, gdy dowiedział się o śmierci Rodericka, odsłonił przed nią wszystko: każdą wstydliwą myśl i paskudne pragnienie zemsty, palące wyrzuty sumienia, gorzkie poczucie porażki. Nikomu nie ufał tak bardzo, jak jej, i nikogo tak bardzo jak jej nie pragnął – i ta świadomość była tak samo przerażająca, jak odurzająca. – A co, jeśli będzie? – Jakieś później? Zapytał – a może tylko pomyślał, nie był pewien – bo jego własne słowa zginęły w lawinie doznań, w pocałunku, w cieple promieniującym od ich nadal poruszających się do rytmu ciał; w szaleńczym biciu serca, urywanym oddechu, zapachu miodu i korzennych przypraw, zalewającym go ze wszystkich stron; w miękkim dotyku odgarniętych za ucho włosów, roziskrzonym spojrzeniu czekoladowych oczu, w które spoglądał setki razy, ale nigdy tak, nigdy w ten sposób – nigdy nie odczytując z nich tego, co widział tam w tamtej chwili, odrealnionej i boleśnie prawdziwej, sprawiającej, że na parę wdechów i wydechów zapomniał o tym, gdzie i kiedy się znajdował. Byli tylko oni i otaczająca ich muzyka, i salon, i dłoń wpleciona w jego włosy, opuszki palców prześlizgujące się po wygładzonej przez lata bliźnie, szum oddechu, zapach skóry, dotyk warg; chłód kanapy, nieznośny i zapraszający, melodia doskonale znanej piosenki – wygrywanej w otaczającej go przestrzeni i gdzieś we wnętrzu klatki piersiowej, słowa wymruczane do ucha, szczupłe ramiona przyciągające go bliżej, bardziej; miękkie usta muskające rozpaloną skórę na policzku, kącik warg. Otworzył oczy – w jakiś sposób wyczuwając na sobie jej wzrok, nie potrafiąc nie odwzajemnić szerokiego uśmiechu, bardzo szybko zamieniającego się w kolejny pocałunek. Nie wypuszczał jej z objęć, przyciągając do siebie bliżej, nie chcąc, żeby straciła równowagę, a jednak – w pewnym momencie czując, jak mu się wymykała, jak wspólny środek ciężkości złączonych ciał przesuwa się niżej, przechylając się przez skądinąd stabilne oparcie, lecąc w dół – i ciągnąc go za sobą.
Zareagował instynktownie, jedną rękę odrywając od jej pleców, żeby oprzeć ją o mebel – drugą wciąż przyciągając ją blisko siebie, spowalniając ruch ich obojga, powolniejszym ruchem opuszczając w dół – na miękką kanapę, nie do końca zgrabnie, zdecydowanie niezbyt wygodnie. Manewr go zaskoczył – zmuszając do poprawienia pozycji, oparcia się kolanami o miękkie obicie, uniesienie wyżej – co w żaden sposób nie zniwelowało kalejdoskopu doznań; uniósł się w górę, ostrożnie wysuwając ramię zza pleców Hannah, opierając ciężar ciała na wspartych po obu jej stronach dłoniach; otumaniony nieznośną świadomością każdego punktu, w którym ich ciała się stykały, jej obecności tuż pod sobą, niezaprzeczalnej bliskości. Czy zrobiła to specjalnie? Przełknął ślinę, otwierając oczy i odszukując jej spojrzenie, orientując się, że był to błąd już w chwili, w której jego wzrok natrafił na jej twarz i rozsypane wokół włosy, otaczające ją niczym ciemna korona; głos uwiązł mu w gardle, była taka piękna. – Hannah – wyrzucił z siebie na wydechu, z sercem bijącym tak głośno, że słyszał jego uderzenia odbijające się echem w tętniącej w uszach krwi; pochylił się do przodu – nie potrafiąc się powstrzymać, przez parę długich sekund całując ją wolniej i z namysłem, odsuwając się – ale nie do końca, czoło opierając o jej czoło – tak, jak wtedy na plaży, a jednocześnie: zupełnie inaczej. W głowie mając pustkę, chaos, w którym gubiły się jego słowa, jeszcze mniej posłuszne niż zwykle. Czy to mogło dziać się naprawdę? Czy powinno? To nie był dobry czas; Aidan i Amelia mogli wrócić lada moment, w piecu czekała na nich kolacja, a Hannah z całą pewnością zasługiwała na coś więcej niż ten salon, i ta kanapa (i on?); ale myśli coraz trudniej było mu zebrać w całość. – Czego – zaczął, oddychając ciężko – czego pragniesz? – zapytał; powiedziała mu to już dzisiaj, wizja błękitnego świtu migotała mu pod powiekami – ale musiał wiedzieć, musiał być pewien; pewien, że ona była pewna – tego, czego chciała, i kiedy tego chciała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Podążył wzrokiem za nią, unosząc wyżej brwi, gdy powiedziała mu, że prowadził. Czy zauważył? Nie; w tamtym momencie zapomniał o tym zupełnie, pozwalając własnemu ciału oderwać się od myśli i oprzeć wyłącznie na instynkcie, ale wystarczyła jedna pochwała, by na powrót zaczął zastanawiać się nad krokami – a to z kolei pociągnęło za sobą reakcję łańcuchową. Potknął się; delikatnie i już nie tak katastrofalnie jak za pierwszym razem, gdy przypadkową ofiarą jego niezdarności stał się stolik; teraz po prostu wypadając na sekundę z rytmu, stawiając stopę w złym miejscu; przypadkowo sprawiając, że zderzyli się ciałami, choć robił wszystko, co mógł, by zamortyzować swój ruch. – Wybacz – wyrwało mu się, ale potrzebował zaledwie paru kroków, by ponownie odnaleźć się w muzyce; może naprawdę szybko się uczył – a może to była zasługa Hannah; tego, jak dobrą była nauczycielką. – Zgub-biłem się na chwilę – wyjaśnił, znów pewniej zaciskając palce na jej dłoni, wracając do prowadzenia – a jednocześnie dając się prowadzić: jej głosowi, obrazom, które przed nim kreśliła, tak żywym, jak gdyby rzeczywiście miały miejsce. Tak – chciał jej odpowiedzieć, bo potrafił wyobrazić sobie to wszystko – ale nie chciał jej przerywać, zamiast tego kołysząc spokojnie ich ciałami i nie spuszczając wzroku z jej twarzy, z rumieńców barwiących jasne policzki, błyszczących oczu, poruszających się powoli warg.
– Też t-t-tego chcę – powiedział, gdy zmilkła na moment; żałował, że nie potrafił odpowiedzieć jej w słowach tak pięknych, jakich ona sama używała, miał jednak nadzieję, że zrozumie wszystko, co próbował jej przekazać – nawet jeśli nie był do końca pewien, czy powinien. Mówić o tym, wyobrażać sobie, myśleć; nie umiał powstrzymać jednak marzeń, ani rozlewających się w umyśle fragmentów rzeczywistości, która dzisiaj jak nigdy wcześniej wydawała się na wyciągnięcie ręki. Zadrżał lekko, nieświadomie, czując na karku dotyk ciepłych palców; było mu gorąco – zbyt gorąco, ciepło niekontrolowanie wspinało się po szyi, wylewając się na policzki. Zawsze łatwo się rumienił, wystarczył silniejszy podmuch wiatru albo lekki mróz, albo intensywniejszy lot na miotle; w tym przypadku musiał zawinić przeklęty sweter. Czy wypadało mu go zdjąć? Koszula, którą na dzisiaj przygotował, wciąż znajdowała się na górze, zawieszona na drewnianej komodzie; w jego sypialni, z oknem w pochylającym się nad łóżkiem suficie – o którym nagle, z nieuzasadnionego powodu, zapragnął opowiedzieć Hannah. – Tego świtu. Możemy – zawahał się; ale tylko na jedno uderzenie serca. – Możemy m-m-mieć to wszystko – powiedział, dziwnie tego pewien. Ale właściwie – dlaczego nie? Rozumieli się przecież, jak nikt inny; wiedziała, o jego koszmarach – o tym, że czasami odpływał myślami zupełnie gdzieś indziej, wciągnięty z powrotem w cuchnące śmiercią korytarze Azkabanu; widziała jego potknięcia, pomyłki, wiedziała, czego bał się najbardziej, i co sobie wyrzucał – bo tamtej nocy, gdy dowiedział się o śmierci Rodericka, odsłonił przed nią wszystko: każdą wstydliwą myśl i paskudne pragnienie zemsty, palące wyrzuty sumienia, gorzkie poczucie porażki. Nikomu nie ufał tak bardzo, jak jej, i nikogo tak bardzo jak jej nie pragnął – i ta świadomość była tak samo przerażająca, jak odurzająca. – A co, jeśli będzie? – Jakieś później? Zapytał – a może tylko pomyślał, nie był pewien – bo jego własne słowa zginęły w lawinie doznań, w pocałunku, w cieple promieniującym od ich nadal poruszających się do rytmu ciał; w szaleńczym biciu serca, urywanym oddechu, zapachu miodu i korzennych przypraw, zalewającym go ze wszystkich stron; w miękkim dotyku odgarniętych za ucho włosów, roziskrzonym spojrzeniu czekoladowych oczu, w które spoglądał setki razy, ale nigdy tak, nigdy w ten sposób – nigdy nie odczytując z nich tego, co widział tam w tamtej chwili, odrealnionej i boleśnie prawdziwej, sprawiającej, że na parę wdechów i wydechów zapomniał o tym, gdzie i kiedy się znajdował. Byli tylko oni i otaczająca ich muzyka, i salon, i dłoń wpleciona w jego włosy, opuszki palców prześlizgujące się po wygładzonej przez lata bliźnie, szum oddechu, zapach skóry, dotyk warg; chłód kanapy, nieznośny i zapraszający, melodia doskonale znanej piosenki – wygrywanej w otaczającej go przestrzeni i gdzieś we wnętrzu klatki piersiowej, słowa wymruczane do ucha, szczupłe ramiona przyciągające go bliżej, bardziej; miękkie usta muskające rozpaloną skórę na policzku, kącik warg. Otworzył oczy – w jakiś sposób wyczuwając na sobie jej wzrok, nie potrafiąc nie odwzajemnić szerokiego uśmiechu, bardzo szybko zamieniającego się w kolejny pocałunek. Nie wypuszczał jej z objęć, przyciągając do siebie bliżej, nie chcąc, żeby straciła równowagę, a jednak – w pewnym momencie czując, jak mu się wymykała, jak wspólny środek ciężkości złączonych ciał przesuwa się niżej, przechylając się przez skądinąd stabilne oparcie, lecąc w dół – i ciągnąc go za sobą.
Zareagował instynktownie, jedną rękę odrywając od jej pleców, żeby oprzeć ją o mebel – drugą wciąż przyciągając ją blisko siebie, spowalniając ruch ich obojga, powolniejszym ruchem opuszczając w dół – na miękką kanapę, nie do końca zgrabnie, zdecydowanie niezbyt wygodnie. Manewr go zaskoczył – zmuszając do poprawienia pozycji, oparcia się kolanami o miękkie obicie, uniesienie wyżej – co w żaden sposób nie zniwelowało kalejdoskopu doznań; uniósł się w górę, ostrożnie wysuwając ramię zza pleców Hannah, opierając ciężar ciała na wspartych po obu jej stronach dłoniach; otumaniony nieznośną świadomością każdego punktu, w którym ich ciała się stykały, jej obecności tuż pod sobą, niezaprzeczalnej bliskości. Czy zrobiła to specjalnie? Przełknął ślinę, otwierając oczy i odszukując jej spojrzenie, orientując się, że był to błąd już w chwili, w której jego wzrok natrafił na jej twarz i rozsypane wokół włosy, otaczające ją niczym ciemna korona; głos uwiązł mu w gardle, była taka piękna. – Hannah – wyrzucił z siebie na wydechu, z sercem bijącym tak głośno, że słyszał jego uderzenia odbijające się echem w tętniącej w uszach krwi; pochylił się do przodu – nie potrafiąc się powstrzymać, przez parę długich sekund całując ją wolniej i z namysłem, odsuwając się – ale nie do końca, czoło opierając o jej czoło – tak, jak wtedy na plaży, a jednocześnie: zupełnie inaczej. W głowie mając pustkę, chaos, w którym gubiły się jego słowa, jeszcze mniej posłuszne niż zwykle. Czy to mogło dziać się naprawdę? Czy powinno? To nie był dobry czas; Aidan i Amelia mogli wrócić lada moment, w piecu czekała na nich kolacja, a Hannah z całą pewnością zasługiwała na coś więcej niż ten salon, i ta kanapa (i on?); ale myśli coraz trudniej było mu zebrać w całość. – Czego – zaczął, oddychając ciężko – czego pragniesz? – zapytał; powiedziała mu to już dzisiaj, wizja błękitnego świtu migotała mu pod powiekami – ale musiał wiedzieć, musiał być pewien; pewien, że ona była pewna – tego, czego chciała, i kiedy tego chciała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 21.05.22 20:45, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jej także podobała się ta wizja. Utkana była z marzeń, snów, najgłębszych pragnień. Wypowiedziana żartem nie brzmiała tak patetycznie i roszczeniowo. Niczego od niego nie wymagała, nie żądała. Jego zapewnienie, że nic się nie zmieni było sycące. Bała się, że wyrzucone w nerwach wyznanie zmieni przyjaźń w ruinę pełną wstydu i zakłopotania. Nie chciała tego. Mogłaby przysiąc, że jego powrót wszystko zmienił, ale tak naprawdę nie zmieniał jednocześnie nic, bo mimo prób i chęci na żadnego mężczyznę nie mogła spojrzeć tak samo. Mijały lata, czy był tuż obok, czy nie... Uczucie nie chciało uparcie gasnąć. Czas okazał się słodszy niż sądziła, a spotkania coraz bardziej trzymające w napięciu i pełne czegoś, na co czekała całe swoje życie. Każda rozmowa przez lusterko, spotkanie, relacja, list przyprawiały ją o coraz silniejsze zawroty głowy, by dziś pchnąć ją na skraj nieprzytomności. Ten taniec — z początku koślawy i zabawny, nie w takt, nie w rytm z czasem stał się melodią dwóch serc, które biły jednakowo i wedle tego poruszały resztą. Taka bliskość, podniecająca intymność — zapach wody kolońskiej, bliskość jego oczu, ust, dotyk szorstkich, męskich dłoni na talii sprawiły, że z każdą sekundą jej oddech stawał się coraz płytszy. Aż w końcu ich usta złączyły się ze sobą. Nie chciała by przerywał, nie chciała tego przerywać sama, a jednak przez zachłanność traciła dech w piersi. Nie mogła w to uwierzyć. Spojrzała mu znów w oczy, oderwawszy się od jego warg, by z uśmiechem i pojawiającą się na jej ramionach gęsią skórką, odpowiedzieć mu na zaległe:
— Zacerowałabym ci skarpety i naprawiła rękawice do pracy... Pomogłabym ci z rabatkami przed domem. Zebrałabym jagód na ciasto... — szepnęła, ledwie mrugając, patrząc wciąż w jego oczy. Mogła o wiele więcej. Mogłaby gotować obiady i śniadania. Chciałaby szykować mu kanapki do pracy, a do każdej torebki wkładałaby gałązkę rozmarynu albo tymianku. Wyczekiwałaby niecierpliwie jego powrotu, bojąc się, że coś niebezpiecznego mogło go zatrzymać. Zamartwiałaby się na śmierć za każdym razem, gdy wychodził z domu, wiedząc, jak bardzo Londyn zwrócony był przeciwko niemu i jego najbliższym. Robiłaby to wszystko, gdyby tylko chciał. A przecież chciał... Każdy pocałunek, każdy dotyk był tego potwierdzeniem. Nie należał do tych mężczyzn, którzy bezmyślnie żyli chwilą. To było ważne. To wszystko, to była deklaracja, seria pytań, na które odpowiadała równie chętnie i szczerze, z sercem i miłością oddając mu całą siebie. Nie potrzebowała słów, wielkich wyznań. Wiedziała to wszystko, widziała to w jego oczach. I nie mogła uwierzyć, że to nastąpiło.
Czy może to był tylko piękny sen?
Kiedy się potknął nie próbowała się sama ratować. Chwyciła go mocniej, oddana całkowicie w jego ręce, gotowa by upaść razem z nim lub zatrzymać się w pionie. Zaskoczona spojrzała na niego wzruszając ramionami. Nie była najlepszą nauczycielką, jeśli sama straciła rezon. Już dawno przestała myśleć o tańcu i o tym, że chciała nauczyć go najprostszych kroków, pozwolić mu wczuć się w rytm i tempo własnego ciała. Myślała tylko o ich ciałach zetkniętych ze sobą, o jego miękkich, soczystych wargach, które z taką zapalczywością całowały jej. Wstydziła się o to poprosić, bała się po to sięgnąć. Patrzyła na niego z oczekiwaniem, pragnąc tylko tego, by się nie powstrzymywał, by pozwolił temu płynąć.
— Ja też — przyznała, uśmiechając się do niego. Nie próbowała go podnieść na duchu. Nie wiedziała jak, przecież znali się tyle lat, ale w tej intymnej chwili i bliskości onieśmielał ją. Przełykała ślinę z jedną myślą, gotowa zrobić wszystko, by zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Jego wyznanie potwierdzenie, sprawiło, że jej serce zgubiło rytm. To było tylko tyle, dla niej aż tak wiele. Pokiwała głową, nie wiedząc, czy jakiekolwiek słowa mogły to jakoś podsumować, przyjąć. Na jego twarzy pojawiły się rumieńce, powróciła więc do głaskania go po karku opuszkami palców, długimi paznokciami. Lekko unosiła je wyżej, tycząc ścieżkę w gęste włosy. Nie wyczuwała blizny pod palcami, zbyt skupiona na czymś innym.
Pragnęła tego świtu. Świtu wraz z nim. Ujęła jego twarz w dłonie, nie wiedząc dlaczego do oczu cisną jej się łzy. Pragnęła tego tyle lat.
— Wtedy będziemy mierzyć się z całym światem we dwoje — szepnęła cicho, ledwie słyszalnie. — Walcząc o przyszłość dla... — urwała; zagalopowała się. Zamrugała nieprzytomnie i pocałowała go lekko w usta, czule. Kochała go. Z całego serca. Chciała żyć z nim, być dla niego podporą, wsparciem, żoną. Być matką jego dzieci.
Kiedy pociągnęła go za sobą wiedziała, że nie będzie odwrotu, żadnych pytań, zastanawiania się co dalej. Nie potrzebował tego. Nie denerwowała się, nie myślała tym, co mogło nastąpić. Czuła się przy nim bezpiecznie, komfortowo. Czuła się zaopiekowana i zadbana. Odurzona tym, co robił, jak robił. Sposobem w jaki całował — choć wyobrażała to sobie niejednokrotnie, wszystkie te wymysły wyobraźni dalekie były od prawdy. Płaskie, nijakie. To było pełne, emocjonujące. Serce waliło jej w piersi jak szalone, kiedy wylądowali na kanapie. Dopiero kiedy wypowiedział jej imię, a ona nieprzytomnie na niego spojrzała przypomniała sobie o kolacji. Przypomniała o tym, że Aidan mógł wrócić z Amelią lada moment. Ta wizja ją zestresowała. Obejrzała się w bok — popełniła głupotę? Nie powinna była? Pozwoliła sobie na zbyt dużo? Przez moment przeleciał ją strach, co on o niej pomyśli. Ale kiedy spojrzała w jego oczy wszystkie wątpliwości rozmyły się w ułamku sekundy. Jego pocałunki zaraz po tym były głębokie i namiętne, poruszały każdy nerw w jej ciele, aż po same koniuszki palców. Czuła jak iskry przeskakują synapsa po synapsie, aż jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
Kiedy spytał spojrzała na niego niepewnie, ale uśmiechnęła się pogodnie. Jej oczy się śmiały, radosne, roziskrzone z podniecenia, nerwów. Policzki miała rumiane, usta czerwone i nabrzmiałe. Zwlekała kilka sekund, by złapać oddech/
— Ciebie — szepnęła, patrząc mu w oczy. — Tego — dodała, nie rozglądając się. To wszystko było idealne. Każdy jeden punkt. Nawet jego sweter ubrudzony z mąki był w sam raz. Nie była pewna, co zrobić i jak. Nigdy w życiu nie była w takiej sytuacji, ani mama ani Justine nie powiedziały jej jak to powinno przebiegać i na co mogła sobie pozwolić. Przy nim czuła, że na wszystko. Wiedziała, że jej nie będzie oceniał, krytykował. Nie zostawi, gdy będzie go potrzebować, bo jej obiecał. Nie był tylko mężczyzną, był jej przyjacielem. A ona była pewna i gotowa tego już wiele lat temu, kiedy jej serce związało jej przyszłość nierozerwalnie z nim. Już od jakiegoś czasu, po tych wszystkich spotkaniach i randkach wiedziała, że jeśli nie on to nikt.
Ale to był on.
Tu i teraz.
Zsunęła ręce z jego ramion i nie odwracając od niego wzroku, sięgnęła palcami do guzików własnej bluzki. Rozpięła jeden, a później drugi, trzeci i kolejne. Powoli, bez pośpiechu, chociaż serce łomotało jej w piersi jak szalone. Delikatnie rozsunęła ją, choć nie na tyle, by opadła na boki, obnażając delikatną, bawełnianą bieliznę w kremowym odcieniu. Klatka piersiowa unosiła się szybko, w górę i w dół, ale na twarzy malował się względny spokój. Przełknęła ślinę, łapiąc dłońmi lekko jego kark, ale nie przyciągając go do siebie. Czekała na jego decyzję.
— Zacerowałabym ci skarpety i naprawiła rękawice do pracy... Pomogłabym ci z rabatkami przed domem. Zebrałabym jagód na ciasto... — szepnęła, ledwie mrugając, patrząc wciąż w jego oczy. Mogła o wiele więcej. Mogłaby gotować obiady i śniadania. Chciałaby szykować mu kanapki do pracy, a do każdej torebki wkładałaby gałązkę rozmarynu albo tymianku. Wyczekiwałaby niecierpliwie jego powrotu, bojąc się, że coś niebezpiecznego mogło go zatrzymać. Zamartwiałaby się na śmierć za każdym razem, gdy wychodził z domu, wiedząc, jak bardzo Londyn zwrócony był przeciwko niemu i jego najbliższym. Robiłaby to wszystko, gdyby tylko chciał. A przecież chciał... Każdy pocałunek, każdy dotyk był tego potwierdzeniem. Nie należał do tych mężczyzn, którzy bezmyślnie żyli chwilą. To było ważne. To wszystko, to była deklaracja, seria pytań, na które odpowiadała równie chętnie i szczerze, z sercem i miłością oddając mu całą siebie. Nie potrzebowała słów, wielkich wyznań. Wiedziała to wszystko, widziała to w jego oczach. I nie mogła uwierzyć, że to nastąpiło.
Czy może to był tylko piękny sen?
Kiedy się potknął nie próbowała się sama ratować. Chwyciła go mocniej, oddana całkowicie w jego ręce, gotowa by upaść razem z nim lub zatrzymać się w pionie. Zaskoczona spojrzała na niego wzruszając ramionami. Nie była najlepszą nauczycielką, jeśli sama straciła rezon. Już dawno przestała myśleć o tańcu i o tym, że chciała nauczyć go najprostszych kroków, pozwolić mu wczuć się w rytm i tempo własnego ciała. Myślała tylko o ich ciałach zetkniętych ze sobą, o jego miękkich, soczystych wargach, które z taką zapalczywością całowały jej. Wstydziła się o to poprosić, bała się po to sięgnąć. Patrzyła na niego z oczekiwaniem, pragnąc tylko tego, by się nie powstrzymywał, by pozwolił temu płynąć.
— Ja też — przyznała, uśmiechając się do niego. Nie próbowała go podnieść na duchu. Nie wiedziała jak, przecież znali się tyle lat, ale w tej intymnej chwili i bliskości onieśmielał ją. Przełykała ślinę z jedną myślą, gotowa zrobić wszystko, by zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Jego wyznanie potwierdzenie, sprawiło, że jej serce zgubiło rytm. To było tylko tyle, dla niej aż tak wiele. Pokiwała głową, nie wiedząc, czy jakiekolwiek słowa mogły to jakoś podsumować, przyjąć. Na jego twarzy pojawiły się rumieńce, powróciła więc do głaskania go po karku opuszkami palców, długimi paznokciami. Lekko unosiła je wyżej, tycząc ścieżkę w gęste włosy. Nie wyczuwała blizny pod palcami, zbyt skupiona na czymś innym.
Pragnęła tego świtu. Świtu wraz z nim. Ujęła jego twarz w dłonie, nie wiedząc dlaczego do oczu cisną jej się łzy. Pragnęła tego tyle lat.
— Wtedy będziemy mierzyć się z całym światem we dwoje — szepnęła cicho, ledwie słyszalnie. — Walcząc o przyszłość dla... — urwała; zagalopowała się. Zamrugała nieprzytomnie i pocałowała go lekko w usta, czule. Kochała go. Z całego serca. Chciała żyć z nim, być dla niego podporą, wsparciem, żoną. Być matką jego dzieci.
Kiedy pociągnęła go za sobą wiedziała, że nie będzie odwrotu, żadnych pytań, zastanawiania się co dalej. Nie potrzebował tego. Nie denerwowała się, nie myślała tym, co mogło nastąpić. Czuła się przy nim bezpiecznie, komfortowo. Czuła się zaopiekowana i zadbana. Odurzona tym, co robił, jak robił. Sposobem w jaki całował — choć wyobrażała to sobie niejednokrotnie, wszystkie te wymysły wyobraźni dalekie były od prawdy. Płaskie, nijakie. To było pełne, emocjonujące. Serce waliło jej w piersi jak szalone, kiedy wylądowali na kanapie. Dopiero kiedy wypowiedział jej imię, a ona nieprzytomnie na niego spojrzała przypomniała sobie o kolacji. Przypomniała o tym, że Aidan mógł wrócić z Amelią lada moment. Ta wizja ją zestresowała. Obejrzała się w bok — popełniła głupotę? Nie powinna była? Pozwoliła sobie na zbyt dużo? Przez moment przeleciał ją strach, co on o niej pomyśli. Ale kiedy spojrzała w jego oczy wszystkie wątpliwości rozmyły się w ułamku sekundy. Jego pocałunki zaraz po tym były głębokie i namiętne, poruszały każdy nerw w jej ciele, aż po same koniuszki palców. Czuła jak iskry przeskakują synapsa po synapsie, aż jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
Kiedy spytał spojrzała na niego niepewnie, ale uśmiechnęła się pogodnie. Jej oczy się śmiały, radosne, roziskrzone z podniecenia, nerwów. Policzki miała rumiane, usta czerwone i nabrzmiałe. Zwlekała kilka sekund, by złapać oddech/
— Ciebie — szepnęła, patrząc mu w oczy. — Tego — dodała, nie rozglądając się. To wszystko było idealne. Każdy jeden punkt. Nawet jego sweter ubrudzony z mąki był w sam raz. Nie była pewna, co zrobić i jak. Nigdy w życiu nie była w takiej sytuacji, ani mama ani Justine nie powiedziały jej jak to powinno przebiegać i na co mogła sobie pozwolić. Przy nim czuła, że na wszystko. Wiedziała, że jej nie będzie oceniał, krytykował. Nie zostawi, gdy będzie go potrzebować, bo jej obiecał. Nie był tylko mężczyzną, był jej przyjacielem. A ona była pewna i gotowa tego już wiele lat temu, kiedy jej serce związało jej przyszłość nierozerwalnie z nim. Już od jakiegoś czasu, po tych wszystkich spotkaniach i randkach wiedziała, że jeśli nie on to nikt.
Ale to był on.
Tu i teraz.
Zsunęła ręce z jego ramion i nie odwracając od niego wzroku, sięgnęła palcami do guzików własnej bluzki. Rozpięła jeden, a później drugi, trzeci i kolejne. Powoli, bez pośpiechu, chociaż serce łomotało jej w piersi jak szalone. Delikatnie rozsunęła ją, choć nie na tyle, by opadła na boki, obnażając delikatną, bawełnianą bieliznę w kremowym odcieniu. Klatka piersiowa unosiła się szybko, w górę i w dół, ale na twarzy malował się względny spokój. Przełknęła ślinę, łapiąc dłońmi lekko jego kark, ale nie przyciągając go do siebie. Czekała na jego decyzję.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przedpokój
Szybka odpowiedź