Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Shropshire
Shrewsbury
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Shrewsbury
Shrewsbury, obecnie tętniące życiem miasteczko, to jedno z najstarszych ludzkich siedlisk w Shropshire. Siedziba znana starożytnym jako Scrobbesburh - fort w krzewach, dała nazwę zarówno miastu, jak i samemu hrabstwu. Niedaleko znajduje się wioska Wroxeter, jedna ze stolic okupujących Wielką Brytanię Rzymian, którym zdarzało się ukradkiem współpracować z okolicznymi druidami i czarodziejami. We wczesnym średniowieczu samo Shrewsbury stało się miejscem walk Walijczyków i Anglików. Ostatecznie wojnę o te ziemie wygrali ci drudzy, a miasteczko przeszło pod wpływy lordów Avery. Ci rządzili tutaj żelazną ręką i ukrywali przed mugolami rzymskie ruiny, domy czarodziejów, oraz piękną architekturę. Dumnym lordom na rękę była obecność poległych w dawnych wojnach duchów — te zadomowiły się w mieście, roztaczając wkoło posępną aurę i zniechęcając niemagicznych do osiedlania się w Shrewsbury. Dlatego, pomimo długiej historii, pozostało niewielkim miasteczkiem o pięknej architekturze i bujnych krzewach, pięknie kwitnących wiosną. Po wybuchu wojny ze Shrewsbury zniknęły ślady mogolskiej obecności, coraz chętniej osiedlają się tu czarodzieje, duchy ucichły, a te bardziej złośliwe zostały przepędzone. Plac targowy tętni życiem, a do cichego niegdyś miasta coraz częściej przyjeżdżają handlarze ingrediencjami, świstoklikami i talizmanami, wiedząc, że znajdą tutaj wpływowych klientów.
24.08
Była niedziela i był to właściwie jedyny dzień, w którym mogłem wyrwać się z pracy—ale nie zostawiłem pracy za sobą, w domu również zamykałem się w gabinecie i zajmował analizami, notatkami, raportami. Jak składnie i prosto wyjaśnić publice tak ogromny chaos w całym kraju, jak przekonująco wlać w struchlałe serce nadzieję na odbudowę tego, czego odbudować zapewne się nie dało? Niegdyś zdawało mi się, że uwielbiam znajdowanie porządku i sensu w chaosie, że błyszczę tym jaśniej im większy jest bałagan. Matka chwaliła mnie za to, że mój pokój był bardziej uporządkowany od tego Solasa, jako prefekt pedantycznie ścigałem innych uczniów za wszelkie wykroczenia przeciw regulaminowi (im surowiej mogłem ich zreprymendować, tym bardziej się cieszyłem), jako propagandowy pisarz porządkowałem pomysły na przemówienia moich przełożonych, a wojna pozwoliła mi rozwinąć skrzydła w chaosie. Całe życie widziałem w zniszczeniach wyzwanie i możliwość udowodnienia swojego potencjału, ale nigdy nie zderzyłem się z chaosem tak wielkim i niezrozumiałym, z wojną z gwiazdami. Szukałem rozwiązania, które odciągnęłoby pretensje ludu od nas, ale zarazem nie przypisało mugolom i rebeliantom zbyt wielkiej potęgi. Spotykałem się z ludźmi, dywagowałem, Nicholas podsunął mi myśl o wykorzystaniu przekonań religijnych i błogosławieństwa lub klątwy samego Lugh, Blaise i Efrem mogli polecić mi tłumaczy i artykuły z zagranicznej pracy, ale w głowie wciąż miałem pustkę.
I ostatnim, czego potrzebowałem, były pretensje mojego ojca. Przy okazji naprawy domu, nie zapomnij o rodzinnym mauzoleum. Merlinie, i co jeszcze?! Naprawdę miałem ochotę zamknąć się w gabinecie w Ministerstwie—nie było tam ani dziury w dachu, ani skrzata domowego zbyt głośno jak na mój gust sprzątającego wybite szyby, ani mojej rozhisteryzowanej matki, ani wymagań ojca—i już stamtąd nie wychodzić. Gdy moje wycedzenie paru uwag o tym, że skoro matka nie wierzy w śmierć Solasa to i tak nie powinna tu przychodzić spotkało się z lodowatym co miesiąc odwiedza ciotkę i rozstroi ją widok potłuczonych kamieni, wynająłem okolicznego kamieniarza aby uporał się z naprawą zewnętrznych schodków, w które uderzył niewielki odłamek meteorytu.
A on napisał mi, że nie mógł dokończyć pracy, bo jakiś duch krzyczał coś o jakimś kocie.
No po prostu, Merlinie, no nie.
Nie było mnie tutaj od pamiętnej sytuacji ze zbitą urną i wandalem w grobowcu. Pożegnałem się z Solasem raz na zawsze (a przynajmniej tak mi się zdawało, bo wyobrażenie jego rozczarowanej moimi czynami miny nawiedzało mnie na Festiwalu) i kazałem Dirkowi posprzątać, a mamusia nie skarżyła się nigdy na zachowanie ciotki. Albo po prostu nie dałem jej okazji się poskarżyć, a ojca się bała. Miałem tego wszystkiego szczerze dosyć i choć ambicja podpowiadała mi, że Szef Biura Informacji mógłby od czasu do czasu zlekceważyć życzenia własnych rodziców, to rozsądek nakazywał prędkie uporanie się z tym niewielkim kryzysem. Święty spokój będzie najlepszą nagrodą. Spokój mój, mamusi, być może ciotki. Już na pewno nie kota.
Chciałem wynająć dyskretnego specjalistę, a Vergil Zabini podobno sprzyjał naszej sprawie. Oczekiwałem w środku mauzoleum wraz z Dirkiem (po byciu zaskoczonym przez chuligana w grobie własnej rodziny, jakoś nieswojo byłoby mi udać się tu samotnie), poważny, choć pewnie wyraźnie przemęczony. Skinąłem przybyłemu głową, rad, że pojawił się punktualnie i że zgodnie z prośbą spalił list. Sprawy duchów mojej rodziny powinny pozostać głęboko pod ziemią.
-Panie Zabini, dziękuję za przybycie. - odezwałem się kurtuazyjnie. Zapłacę mu przecież, a szczerze podziękuję po fakcie. -Jak pan widział, część schodków ucierpiała po Nocy Tysiąca Gwiazd. Kamieniarz żalił mi się, że naprawę utrudnił mu... niespokojny duch. - streściłem lakonicznie, wahając się przez moment, czy wspomnieć o wandalu sprzed kilku miesięcy. Na razie postanowiłem milczeć, bądź co bądź to dość kompromitujące, a meteoryty zdawały się idealnym powodem lub pretekstem do wzburzenia mojej ciotki oraz wszystkich żywych i martwych istot w okolicy. -Opis, którego mi udzielił, pasuje do mojej ciotki, Augusty Sallow, choć pewności nie mam. - wskazałem jej grób, uciekając spojrzeniem od pustego grobu Solasa.
Była niedziela i był to właściwie jedyny dzień, w którym mogłem wyrwać się z pracy—ale nie zostawiłem pracy za sobą, w domu również zamykałem się w gabinecie i zajmował analizami, notatkami, raportami. Jak składnie i prosto wyjaśnić publice tak ogromny chaos w całym kraju, jak przekonująco wlać w struchlałe serce nadzieję na odbudowę tego, czego odbudować zapewne się nie dało? Niegdyś zdawało mi się, że uwielbiam znajdowanie porządku i sensu w chaosie, że błyszczę tym jaśniej im większy jest bałagan. Matka chwaliła mnie za to, że mój pokój był bardziej uporządkowany od tego Solasa, jako prefekt pedantycznie ścigałem innych uczniów za wszelkie wykroczenia przeciw regulaminowi (im surowiej mogłem ich zreprymendować, tym bardziej się cieszyłem), jako propagandowy pisarz porządkowałem pomysły na przemówienia moich przełożonych, a wojna pozwoliła mi rozwinąć skrzydła w chaosie. Całe życie widziałem w zniszczeniach wyzwanie i możliwość udowodnienia swojego potencjału, ale nigdy nie zderzyłem się z chaosem tak wielkim i niezrozumiałym, z wojną z gwiazdami. Szukałem rozwiązania, które odciągnęłoby pretensje ludu od nas, ale zarazem nie przypisało mugolom i rebeliantom zbyt wielkiej potęgi. Spotykałem się z ludźmi, dywagowałem, Nicholas podsunął mi myśl o wykorzystaniu przekonań religijnych i błogosławieństwa lub klątwy samego Lugh, Blaise i Efrem mogli polecić mi tłumaczy i artykuły z zagranicznej pracy, ale w głowie wciąż miałem pustkę.
I ostatnim, czego potrzebowałem, były pretensje mojego ojca. Przy okazji naprawy domu, nie zapomnij o rodzinnym mauzoleum. Merlinie, i co jeszcze?! Naprawdę miałem ochotę zamknąć się w gabinecie w Ministerstwie—nie było tam ani dziury w dachu, ani skrzata domowego zbyt głośno jak na mój gust sprzątającego wybite szyby, ani mojej rozhisteryzowanej matki, ani wymagań ojca—i już stamtąd nie wychodzić. Gdy moje wycedzenie paru uwag o tym, że skoro matka nie wierzy w śmierć Solasa to i tak nie powinna tu przychodzić spotkało się z lodowatym co miesiąc odwiedza ciotkę i rozstroi ją widok potłuczonych kamieni, wynająłem okolicznego kamieniarza aby uporał się z naprawą zewnętrznych schodków, w które uderzył niewielki odłamek meteorytu.
A on napisał mi, że nie mógł dokończyć pracy, bo jakiś duch krzyczał coś o jakimś kocie.
No po prostu, Merlinie, no nie.
Nie było mnie tutaj od pamiętnej sytuacji ze zbitą urną i wandalem w grobowcu. Pożegnałem się z Solasem raz na zawsze (a przynajmniej tak mi się zdawało, bo wyobrażenie jego rozczarowanej moimi czynami miny nawiedzało mnie na Festiwalu) i kazałem Dirkowi posprzątać, a mamusia nie skarżyła się nigdy na zachowanie ciotki. Albo po prostu nie dałem jej okazji się poskarżyć, a ojca się bała. Miałem tego wszystkiego szczerze dosyć i choć ambicja podpowiadała mi, że Szef Biura Informacji mógłby od czasu do czasu zlekceważyć życzenia własnych rodziców, to rozsądek nakazywał prędkie uporanie się z tym niewielkim kryzysem. Święty spokój będzie najlepszą nagrodą. Spokój mój, mamusi, być może ciotki. Już na pewno nie kota.
Chciałem wynająć dyskretnego specjalistę, a Vergil Zabini podobno sprzyjał naszej sprawie. Oczekiwałem w środku mauzoleum wraz z Dirkiem (po byciu zaskoczonym przez chuligana w grobie własnej rodziny, jakoś nieswojo byłoby mi udać się tu samotnie), poważny, choć pewnie wyraźnie przemęczony. Skinąłem przybyłemu głową, rad, że pojawił się punktualnie i że zgodnie z prośbą spalił list. Sprawy duchów mojej rodziny powinny pozostać głęboko pod ziemią.
-Panie Zabini, dziękuję za przybycie. - odezwałem się kurtuazyjnie. Zapłacę mu przecież, a szczerze podziękuję po fakcie. -Jak pan widział, część schodków ucierpiała po Nocy Tysiąca Gwiazd. Kamieniarz żalił mi się, że naprawę utrudnił mu... niespokojny duch. - streściłem lakonicznie, wahając się przez moment, czy wspomnieć o wandalu sprzed kilku miesięcy. Na razie postanowiłem milczeć, bądź co bądź to dość kompromitujące, a meteoryty zdawały się idealnym powodem lub pretekstem do wzburzenia mojej ciotki oraz wszystkich żywych i martwych istot w okolicy. -Opis, którego mi udzielił, pasuje do mojej ciotki, Augusty Sallow, choć pewności nie mam. - wskazałem jej grób, uciekając spojrzeniem od pustego grobu Solasa.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zależało Ci na tym, aby grzebać w życiorysach rodzin. Ich trupy powinny zostać w szafie tak długo, jak tego chcieli, bez wypuszczania tego na światło dzienne. Skoro list miał zostać spalony to nie chciałeś też i specjalnie drążyć o przyczynach tego postępowania, chociaż twoje myśli zdradzały, że chodziło o uciszenie plotek lub ewentualnego puszczenia pary, gdyby ktoś dowiedział się, że szanowany szef Biura Informacji ma problem z własną rodziną. Gazety mogłyby o czym śpiewać dla rozluźnienia atmosfery i odciągnięcia uwagi od tragedii jaka dotykała całej Wielkiej Brytanii. Minister wyniósł się do Ameryki, zostawiając ministerstwo pod ręką... No właśnie, kogo? Sallowa? Kogoś innego? Dawno nie byleś w Ministerstwie na tak długo, żeby dowiedzieć się o tak ważnej rzeczy i tym kto pociąga za ministerialne sznurki, kiedy Cronusa nie było w wygodnym fotelu. Odgoniłeś tę myśl jak wredną muchę.
Lakoniczne nakreślenie sytuacji pozwoliło Tobie na przypomnienie sobie kim właściwie była rodzina Sallow. A raczej niektóre z ich jednostek. Potem jedynie kiwnąłeś głową i przejechałeś ręką po wcześniej przejrzanym ledwie mrugnięciem oka grobie Solasa Sallowa. Widać było na twojej ręce pył, który zdradzał jak dawno nie zajmował się ktoś uporządkowaniem miejsca. — Kiedy wydarzył się wypadek z Augustą? To jest... Czy jest jakaś przyczyna niepokojenia jej duszy? Czy może któryś odłamek zniszczył coś co należało do niej? Może rzecz do której była przywiązana? Bezczeszczenie pamięci i zwłok zmarłej duszy powoduje, że te częściej nawiedzają znane sobie miejsca, aby ukarać ludzi, którzy tego dokonali. Nie posilę się więc lakoniczną odpowiedzią. — Szukałeś wzrokiem po podłodze, kiedy zauważyłeś coś, co było popiołem. A raczej jego resztką. Klęknąłeś na jednym kolanem przed nim przerzedziłeś go między palcami. — Popiół...? Czy Augusta była skremowana? Coś się stało z jej urną? — Wiele zadawałeś pytań, jednak znajomość odpowiedzi na niej mogłaby pomóc.
Lakoniczne nakreślenie sytuacji pozwoliło Tobie na przypomnienie sobie kim właściwie była rodzina Sallow. A raczej niektóre z ich jednostek. Potem jedynie kiwnąłeś głową i przejechałeś ręką po wcześniej przejrzanym ledwie mrugnięciem oka grobie Solasa Sallowa. Widać było na twojej ręce pył, który zdradzał jak dawno nie zajmował się ktoś uporządkowaniem miejsca. — Kiedy wydarzył się wypadek z Augustą? To jest... Czy jest jakaś przyczyna niepokojenia jej duszy? Czy może któryś odłamek zniszczył coś co należało do niej? Może rzecz do której była przywiązana? Bezczeszczenie pamięci i zwłok zmarłej duszy powoduje, że te częściej nawiedzają znane sobie miejsca, aby ukarać ludzi, którzy tego dokonali. Nie posilę się więc lakoniczną odpowiedzią. — Szukałeś wzrokiem po podłodze, kiedy zauważyłeś coś, co było popiołem. A raczej jego resztką. Klęknąłeś na jednym kolanem przed nim przerzedziłeś go między palcami. — Popiół...? Czy Augusta była skremowana? Coś się stało z jej urną? — Wiele zadawałeś pytań, jednak znajomość odpowiedzi na niej mogłaby pomóc.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 13 grudnia 1958
Zakupy w Shrewsbury często okazywały się prawdziwym połowem porządnych rzeczy. Tego dnia młody lord, po zakończeniu jednego z długotrwałych zadań związanych z weryfikacją listy dóbr pierwszej potrzeby do rezerwatu, postanowił odwiedzić miasteczko. Sobota zwykle była dniem targowym, ponieważ na placu pojawiało się więcej handlarzy oferujących jakościowe przedmioty. Tym razem lord doskonale wiedział, czego szuka, i zamierzał wrócić do domu lżejszy o worek pieniędzy, a cięższy o porządną, tradycyjną czarodziejską kuszę. Nie interesowały go żadne wyjątkowe ozdoby na drewnie ani dodatkowe funkcje broni – najważniejsze było, by była niezawodna. Zamierzał kupić ją na własność jako nagrodę za ciężką pracę, którą wykonywał codziennie. Perspektywa nadchodzącego Sabatu nie była wcale pocieszeniem, ponieważ wiązała się z dodatkowymi obowiązkami i czasem poświęconym na realizację wydarzenia, wybranego przez znaną gospodynię, Adelaidę Nott. Nie dostrzegał w tym zabawy – może trochę interesu, ale wciąż widmo swojego pierwszego Sabatu odbierało mu ochotę, by wykorzystać spotkanie w jakikolwiek przyjazny sposób. Inni zapewne mieli własne opinie, ale nie były one poparte doświadczeniem, historią i głębokim szokiem, który towarzyszył mu po śmierci nestora rodu. Pewnie mieliby całkiem inne zdanie, gdyby w ich życiu pojawiło się tyle przeciwności, co w jego. A może nie? Może dramatyzował? Nie dane było mu jednak zastanawiać się nad tym, bo czujny wzrok dostrzegł w tłumie znajomą twarz sprzed lat. To może być ciekawe.
Ze złośliwym uśmieszkiem i wyrazem wyższości na twarzy uniósł głowę. Jeśli miał już zainterweniować, to z odpowiednim przytupem i wyjaśnieniem. Nie zastanawiając się dłużej, rzucił coś, co zgodnie z przewidywaniami Czarownicy miało stanowić wskazówkę na ujawnienie fenilian. Oczywiście nie wierzył w te bzdury, o których pisano w gazetach, ale sama metoda weryfikacji wydawała mu się wyjątkowo zabawna. Znalazł odpowiedni moment, by podążyć za Lennym i dać mu małą nauczkę za zapuszczanie się w nieodpowiednie rejony, a przy okazji utrzeć nosa. Każdy miał swój sposób na spełnianie obywatelskiego obowiązku, więc nikt nie mógł zarzucić Wilhelmowi, że jego zachowanie było nieodpowiedzialne. Mruknął więc pod nosem, celując różdżką w znanego sobie, niezbyt lubianego kolegę ze szkoły, i rzucił zaklęcie.
– Albalis – zamierzał obrzucić go trzema kulami śnieżnymi, które bardziej przypominały wodę niż prawdziwy, lepiący się śnieg. Okolica nie była szczególnie zaśnieżona, więc każdy o zdrowych zmysłach mógł domyślić się, że było to celowe działanie. Starając się nie dać złapać, zamierzał zniknąć za rogiem jednego z budynków, by Lenny nie zorientował się, kto to zrobił. Jednocześnie chciał mieć go na oku, bo ten pałętał się po jego ziemiach, a to z pewnością nie zwiastowało niczego dobrego. Należało być czujnym. Próbował zniknąć i odejść na taki dystans aby móc obserwować go z bezpiecznej odległości, która pozwoli mu na inne sposoby uprzykrzenia życia znielubionego kolegi z Hogwartu, choć wszystko naturalnie odbywało się aby sprawdzić prawdziwą tożsamość Lennego, nic więcej.
| Udany rzut na Albalis ST 45, Rzut na Skradanie się = -40 + X
Zakupy w Shrewsbury często okazywały się prawdziwym połowem porządnych rzeczy. Tego dnia młody lord, po zakończeniu jednego z długotrwałych zadań związanych z weryfikacją listy dóbr pierwszej potrzeby do rezerwatu, postanowił odwiedzić miasteczko. Sobota zwykle była dniem targowym, ponieważ na placu pojawiało się więcej handlarzy oferujących jakościowe przedmioty. Tym razem lord doskonale wiedział, czego szuka, i zamierzał wrócić do domu lżejszy o worek pieniędzy, a cięższy o porządną, tradycyjną czarodziejską kuszę. Nie interesowały go żadne wyjątkowe ozdoby na drewnie ani dodatkowe funkcje broni – najważniejsze było, by była niezawodna. Zamierzał kupić ją na własność jako nagrodę za ciężką pracę, którą wykonywał codziennie. Perspektywa nadchodzącego Sabatu nie była wcale pocieszeniem, ponieważ wiązała się z dodatkowymi obowiązkami i czasem poświęconym na realizację wydarzenia, wybranego przez znaną gospodynię, Adelaidę Nott. Nie dostrzegał w tym zabawy – może trochę interesu, ale wciąż widmo swojego pierwszego Sabatu odbierało mu ochotę, by wykorzystać spotkanie w jakikolwiek przyjazny sposób. Inni zapewne mieli własne opinie, ale nie były one poparte doświadczeniem, historią i głębokim szokiem, który towarzyszył mu po śmierci nestora rodu. Pewnie mieliby całkiem inne zdanie, gdyby w ich życiu pojawiło się tyle przeciwności, co w jego. A może nie? Może dramatyzował? Nie dane było mu jednak zastanawiać się nad tym, bo czujny wzrok dostrzegł w tłumie znajomą twarz sprzed lat. To może być ciekawe.
Ze złośliwym uśmieszkiem i wyrazem wyższości na twarzy uniósł głowę. Jeśli miał już zainterweniować, to z odpowiednim przytupem i wyjaśnieniem. Nie zastanawiając się dłużej, rzucił coś, co zgodnie z przewidywaniami Czarownicy miało stanowić wskazówkę na ujawnienie fenilian. Oczywiście nie wierzył w te bzdury, o których pisano w gazetach, ale sama metoda weryfikacji wydawała mu się wyjątkowo zabawna. Znalazł odpowiedni moment, by podążyć za Lennym i dać mu małą nauczkę za zapuszczanie się w nieodpowiednie rejony, a przy okazji utrzeć nosa. Każdy miał swój sposób na spełnianie obywatelskiego obowiązku, więc nikt nie mógł zarzucić Wilhelmowi, że jego zachowanie było nieodpowiedzialne. Mruknął więc pod nosem, celując różdżką w znanego sobie, niezbyt lubianego kolegę ze szkoły, i rzucił zaklęcie.
– Albalis – zamierzał obrzucić go trzema kulami śnieżnymi, które bardziej przypominały wodę niż prawdziwy, lepiący się śnieg. Okolica nie była szczególnie zaśnieżona, więc każdy o zdrowych zmysłach mógł domyślić się, że było to celowe działanie. Starając się nie dać złapać, zamierzał zniknąć za rogiem jednego z budynków, by Lenny nie zorientował się, kto to zrobił. Jednocześnie chciał mieć go na oku, bo ten pałętał się po jego ziemiach, a to z pewnością nie zwiastowało niczego dobrego. Należało być czujnym. Próbował zniknąć i odejść na taki dystans aby móc obserwować go z bezpiecznej odległości, która pozwoli mu na inne sposoby uprzykrzenia życia znielubionego kolegi z Hogwartu, choć wszystko naturalnie odbywało się aby sprawdzić prawdziwą tożsamość Lennego, nic więcej.
| Udany rzut na Albalis ST 45, Rzut na Skradanie się = -40 + X
Wilhelm Avery
Zawód : Asystent zarządcy rodowej hodowli trolli w Ironbridge
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Fate is not a mere inheritance; it is the road we walk, built from the choices we embrace.
OPCM : 9 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Wilhelm Avery' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Miejsce te niegdyś mugolskie było teraz w pełni czarodziejskie, a do tego jeszcze - wydawało się prosperować. To właśnie dlatego młody łowca odważył się przekroczyć granicę miasta. Robiąc to odczuwał pewną nerwowość, jednak skrył ją za maską pozorów. Tak długo jak zachowywał się naturalnie, tak jakby przynależał do czarodziejskiej mieszanki krążącej po ulicach, tak długo nikt nie zwróci na niego uwagi. Nie wyróżniał się w końcu wyglądem, ubrany był przeciętnie, a może nawet nieco biednie z kołyszącą się na plecach na sznurku miotłą i kaszkietem nasuniętym mocniej na czoło - ale hej, kogo to właściwie interesowało? Instynktownie poruszał się tak by zlewać się i znikać z linii spojrzeń podążając do celu, którymi były stragany i witryny sklepów w których eksponowano mięso. Chciał odsprzedać królicze tusze co mu się finalnie udało. Wciąż po niższej cenie niż oczekiwał, lecz wyższej niż to co mógłby zarobić w Devon, gdzie w zasadzie było mniej czarodziei mogących pozwolić sobie na taki ekstrawagancki, w dzisiejszych czasach, wydatek.
Przeliczając plątaninę knutów i sykli w dłoni szedł przed siebie nawigując peryferyjnym widzeniem. Kiedy znalazł się na rozdrożu ulic przystanął by na nikogo nie wpaść i to właśnie wtedy niespodziewanie trafiły w niego śnieżne pociski. Nie krzyknął, lecz wyraźnie się wzdrygnął zaciskając szczękę. Nim zdążył schować zarobek - ten rozsypał się pod nogami przelatując miedzy rozczapierzonymi palcami. Zimne, śnieżne błoto nie odbiło się, a przyległo do szaty. Jedna kula która trafiła w głowę ześlizgiwała się nieprzyjemnie po karku wzdłuż kręgosłupa. Uniósł łokcie nieco wyżej, jakby miałoby mu to pomóc przezwyciężyć to okropne uczucie. Było to oczywiście bezcelowe ale za to upodobnił się swoją postawą do nieszczęśliwej, mokrej kury. Kilka osób z okolicy się zaśmiało, ktoś rzucił żartobliwe lub współczujące spojrzenie.
Gdy oszołomienie przeminęło, Lenny rozejrzał się po okolicy szybko znajdując winnego. Wilhelm dość nieudolnie próbował pozostać anonimowym. Leonard spojrzał wprost na Averego z pewną protekcjonalnością, wyższością. Tak jak czasem dorośli patrzą na kapryśne, rozpieszczone dzieci. Nic jednak nie powiedział. Nie chciał się kłócić. Zresztą to nie tak, że coś stracił. Przykucną z ponurą miną by pozbierać zarobek nim ktoś inny się nim zainteresuje. Chciał stąd szybko zniknąć.
|Widzę cię, draniu
Przeliczając plątaninę knutów i sykli w dłoni szedł przed siebie nawigując peryferyjnym widzeniem. Kiedy znalazł się na rozdrożu ulic przystanął by na nikogo nie wpaść i to właśnie wtedy niespodziewanie trafiły w niego śnieżne pociski. Nie krzyknął, lecz wyraźnie się wzdrygnął zaciskając szczękę. Nim zdążył schować zarobek - ten rozsypał się pod nogami przelatując miedzy rozczapierzonymi palcami. Zimne, śnieżne błoto nie odbiło się, a przyległo do szaty. Jedna kula która trafiła w głowę ześlizgiwała się nieprzyjemnie po karku wzdłuż kręgosłupa. Uniósł łokcie nieco wyżej, jakby miałoby mu to pomóc przezwyciężyć to okropne uczucie. Było to oczywiście bezcelowe ale za to upodobnił się swoją postawą do nieszczęśliwej, mokrej kury. Kilka osób z okolicy się zaśmiało, ktoś rzucił żartobliwe lub współczujące spojrzenie.
Gdy oszołomienie przeminęło, Lenny rozejrzał się po okolicy szybko znajdując winnego. Wilhelm dość nieudolnie próbował pozostać anonimowym. Leonard spojrzał wprost na Averego z pewną protekcjonalnością, wyższością. Tak jak czasem dorośli patrzą na kapryśne, rozpieszczone dzieci. Nic jednak nie powiedział. Nie chciał się kłócić. Zresztą to nie tak, że coś stracił. Przykucną z ponurą miną by pozbierać zarobek nim ktoś inny się nim zainteresuje. Chciał stąd szybko zniknąć.
|Widzę cię, draniu
Lenny Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie umknęło uwadze młodego szlachcica zezłoszczenie spowodowane zimnem, które szczęśliwie trafiło w kolegę ze szkoły. Cóż za przykra sytuacja, kiedy role się odwracają i głównym źródłem pośmiewiska staje się były oprawca. Naturalnie Wilhelm nigdy nie uznawał Lennego za groźny przypadek, a jednak każda kropelka goryczy przelewała się od pamiętnego dnia, kiedy tamten ośmieszył go w piątej klasie. Gdyby kiedykolwiek wierzył w karmę, powiedziałby, że potrafi ona wrócić ze zdwojoną siłą. W tym przypadku wiedział o zemście, która wymagała nieco czasu, i to miało nastąpić właśnie tego dnia!
Przyłapany na próbie zniknięcia za domem, plan spełzł na niczym, ponieważ zamiast oddalić się za najbliższy z budynków, wybrał sobie jeden z oddalonych o kilka dobrych metrów, co było odpowiednią nauczką na przyszłość. Próbując schować się, należało pomyśleć najpierw o tym, w jaki sposób wystarczająco szybko zniknąć z widoku. Z pewnością zdoła to wykorzystać następnym razem.
Przywdziewając na twarz odpowiednio wyniosły wyraz, wyprostował się i z godnością podszedł do zbierającego knuty celu jego wcześniejszego zajęcia. Czuł się pewnie, bo był na swoim terenie, gdzie sprzedawcy oraz często urzędujący w miejscowości goście go znali. Nie bez powodu przecież kupił czarodziejską kuszę, którą niósł dumnie przewieszoną przez ramię. Z wiszącą bronią podszedł do jegomościa, który rzucił mu na oko nienawistne spojrzenie. Arogancki i pełen wyższości uśmieszek nie ustąpił, nawet kiedy przydepnął jedną z monet biedaka.
– Któż by się spodziewał takiego spotkania. – powiedział z cieniem przyjemności w patrzeniu ponad Begmannem. W ogóle nie byłoby mu przykro, gdyby tamten, zgodnie ze swoim nazwiskiem, zaczął go prosić o litość, choć Wilhelm nieszczególnie przejawiał skłonności do tak skrajnie autorytatywnych gestów. Możliwe, że uraza, którą chował latami, była o wiele większa, niż się spodziewał.
– Chyba coś się zapodziało. – zwrócił uwagę na knuta, który leżał pod jego nogą. Wprawnym ruchem machnął różdżką, niewerbalnie przyciągając monetę do drugiej dłoni za pomocą Accio. Zaraz, oczywiście, wyciągnął rękę do tamtego, oddając należność za jakąś szemraną pracę, którą z pewnością dało mu zysk. Nie był jakimś złodziejem, żeby kogokolwiek okradać, a jedynie uprzejmym dżentelmenem, który chciał „pomóc”. Przynajmniej tak mogło to wyglądać z boku, bo nikt poza Leonardem nie widział tego aroganckiego cienia i kpiącego uśmieszku na zwykle zdystansowanej twarzy arystokraty. Zdecydowanie podobało mu się to ułożenie, kiedy taki karaluch jak Begmann prosi o pieniądze na kolanach. Sprawiedliwość była w istocie wytrawna i dobrze wyważona. Dzięki temu ułożeniu stron był w stanie dobrze przyjrzeć się byłemu koledze ze szkoły w poszukiwaniu jakichś śladów stworzeń na ubraniach lub wystających spod rzeczy części ciała. Był łowcą, czy może wielkim fanem kotów? Każda nić kociej sierści lub zadrapania miała przecież znaczenie.
– Czystą przyjemnością jest pomagać potrzebującym. – powiedział cicho, oschłym i protekcjonalnym tonem głosu. – Nie miałem okazji sprawdzać składów tegorocznej ligi Quidditcha, z pewnością udało się dostać? Begmann, dobrze pamiętam? – spytał neutralnie, choć obydwoje dobrze wiedzieli, że celem tego pytania miało być upokorzenie mugolaka i przypomnienie czasów szkolnych, kiedy tamten szczycił się uczestniczeniem w grupie sportowców. Sam czas spędzony na rozmowie z tak podłą kreaturą wydawał się zmarnowany, dlatego za cel Wilhelm wziął sobie weryfikację tożsamości, bo któż wie, czy to nie była jakaś zdradziecka menda.
| Niewerbalne Accio
Przyłapany na próbie zniknięcia za domem, plan spełzł na niczym, ponieważ zamiast oddalić się za najbliższy z budynków, wybrał sobie jeden z oddalonych o kilka dobrych metrów, co było odpowiednią nauczką na przyszłość. Próbując schować się, należało pomyśleć najpierw o tym, w jaki sposób wystarczająco szybko zniknąć z widoku. Z pewnością zdoła to wykorzystać następnym razem.
Przywdziewając na twarz odpowiednio wyniosły wyraz, wyprostował się i z godnością podszedł do zbierającego knuty celu jego wcześniejszego zajęcia. Czuł się pewnie, bo był na swoim terenie, gdzie sprzedawcy oraz często urzędujący w miejscowości goście go znali. Nie bez powodu przecież kupił czarodziejską kuszę, którą niósł dumnie przewieszoną przez ramię. Z wiszącą bronią podszedł do jegomościa, który rzucił mu na oko nienawistne spojrzenie. Arogancki i pełen wyższości uśmieszek nie ustąpił, nawet kiedy przydepnął jedną z monet biedaka.
– Któż by się spodziewał takiego spotkania. – powiedział z cieniem przyjemności w patrzeniu ponad Begmannem. W ogóle nie byłoby mu przykro, gdyby tamten, zgodnie ze swoim nazwiskiem, zaczął go prosić o litość, choć Wilhelm nieszczególnie przejawiał skłonności do tak skrajnie autorytatywnych gestów. Możliwe, że uraza, którą chował latami, była o wiele większa, niż się spodziewał.
– Chyba coś się zapodziało. – zwrócił uwagę na knuta, który leżał pod jego nogą. Wprawnym ruchem machnął różdżką, niewerbalnie przyciągając monetę do drugiej dłoni za pomocą Accio. Zaraz, oczywiście, wyciągnął rękę do tamtego, oddając należność za jakąś szemraną pracę, którą z pewnością dało mu zysk. Nie był jakimś złodziejem, żeby kogokolwiek okradać, a jedynie uprzejmym dżentelmenem, który chciał „pomóc”. Przynajmniej tak mogło to wyglądać z boku, bo nikt poza Leonardem nie widział tego aroganckiego cienia i kpiącego uśmieszku na zwykle zdystansowanej twarzy arystokraty. Zdecydowanie podobało mu się to ułożenie, kiedy taki karaluch jak Begmann prosi o pieniądze na kolanach. Sprawiedliwość była w istocie wytrawna i dobrze wyważona. Dzięki temu ułożeniu stron był w stanie dobrze przyjrzeć się byłemu koledze ze szkoły w poszukiwaniu jakichś śladów stworzeń na ubraniach lub wystających spod rzeczy części ciała. Był łowcą, czy może wielkim fanem kotów? Każda nić kociej sierści lub zadrapania miała przecież znaczenie.
– Czystą przyjemnością jest pomagać potrzebującym. – powiedział cicho, oschłym i protekcjonalnym tonem głosu. – Nie miałem okazji sprawdzać składów tegorocznej ligi Quidditcha, z pewnością udało się dostać? Begmann, dobrze pamiętam? – spytał neutralnie, choć obydwoje dobrze wiedzieli, że celem tego pytania miało być upokorzenie mugolaka i przypomnienie czasów szkolnych, kiedy tamten szczycił się uczestniczeniem w grupie sportowców. Sam czas spędzony na rozmowie z tak podłą kreaturą wydawał się zmarnowany, dlatego za cel Wilhelm wziął sobie weryfikację tożsamości, bo któż wie, czy to nie była jakaś zdradziecka menda.
| Niewerbalne Accio
Wilhelm Avery
Zawód : Asystent zarządcy rodowej hodowli trolli w Ironbridge
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Fate is not a mere inheritance; it is the road we walk, built from the choices we embrace.
OPCM : 9 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świat niespodziewanie bywa wyjątkowo mały, kiedy nie jest to nikomu potrzebne. A kiedy już musiał być tak nieprzyjemnie ciasny to do tego trzeba było znosić towarzystwo kogoś takiego, jak Wilhelma. Ten zapadł mu w pamięci jako człowiek wyjątkowo małostkowy. Jak inaczej nazwać fakt, że przez ostatnie lata szkoły, jak i obecnie wykazywał złośliwe usposobienie. Nie było to coś, czego nie dało się znieść jednak frustrowało jak rozsypywanie kredek na podłogę po tym, jak skrupulatnie ułożyło się je w pudełku. Drugą pamiętliwą cechą był jego nos wydający się wydłużać o kolejne cale za każdym razem gdy się wywyższał. Nie było żadnej pomyłki co do tożsamości czarodzieja. Miał dobrą pamięć.
- Mhm, wyjątkowo przewrotnie - przyznał zobojętniale. Najchętniej kompletnie by go zignorował, lecz wiedział, że może to przynieść odwrotny skutek od zamierzonego. Nie chciał robić sceny. Zwracając się do Averego przesunął czujnym spojrzeniem po jego złośliwej sylwetce. Odległość nie była duża co w naturalny sposób wzmagało uważność ale widząc, że tylko pozuje pozwolił mu być. Wrócił do zbierania monet.
Zmarszczył brwi widząc, jak jeden z knutów poderwał się z ziemi w stronę stojącego ponad nim czarodziejem. Malująca się na jego twarzy arogancja raziła, tak jak każdy wykonywany gest i słowo śmieszyło swymi pozorami dobroci. Protekcjonalny ton ślisko i nieprzyjemnie pełzł przez zagłębienie szyi do ucha. Mimo to Begmann nie stracił temperamentu. Nie dał się ponieść impulsowi, który podpowiadał brutalne rozwiązanie sprawy. Zamiast tego ułożył usta w serdeczny uśmiech kryjąc za nim wewnętrzną niechęć i frustrację. Zupełnie jakby nie czuł się poniżony. Zupełnie tak, jakby faktycznie młody panicz pomagał mu, a on odczuwał wyłącznie wdzięczność.
- Właściwie to Bagman - poprawił czarodzieja w sposób naturalny. Zupełnie jakby był przyzwyczajony do tego typu pomyłki, która go już nie zaskakiwała. Chciał tym samym wzmocnić autentyczność swojej deklaracji - Faktycznie, dobre uczynki uszlachetniają. Nic więc dziwnego, że spotyka mnie taka dobroć ze strony takiego lorda, jak ty sir Wilhelmie Avery - wstając ujął knuta z dłoni Wilhelma. Przemawiał podniesionym głosem tak by słowa poniosły się też dalej poza ich dwójkę przyciągając ciekawskie spojrzenia. Jeżeli młody panicz pragnął uwagi i poklasku tak bardzo, Begmann był chętny mu w tym pomóc - Moi bracia i siostry jednak głodują i za knuta ich nie wykarmię. Obawiam się, że sytuacja zmusza mnie do tego bym kłopotał lorda sprawieniem dodatkowej przyjemności... prosząc o kilka dodatkowych galeonów - układał kłamliwe wyginając grymas twarzy w udawanej żałości i rozpaczy. Tak jak Wilhelm odgrywał szopkę dla tłumu, tak Lenny postanowił podążać dokładnie wytyczonym przez niego ścieżką udając faktycznego żebraka ślepego na arogancję drugiego. Stojąc na przeciwko ściągnął z głowy czapkę kierując ją w stronę lorda tak by ten mógł wynagrodzić go jałmużną. Pytanie o ligę pominął nie było to przecież ważne dla biednego, który złapał okazję do wyżebrania monet od dobrodusznego szlachcica, prawda? Kto by przepuścił taką okazję?
|rzucam na kłamstwo + II poziom biegłości
- Mhm, wyjątkowo przewrotnie - przyznał zobojętniale. Najchętniej kompletnie by go zignorował, lecz wiedział, że może to przynieść odwrotny skutek od zamierzonego. Nie chciał robić sceny. Zwracając się do Averego przesunął czujnym spojrzeniem po jego złośliwej sylwetce. Odległość nie była duża co w naturalny sposób wzmagało uważność ale widząc, że tylko pozuje pozwolił mu być. Wrócił do zbierania monet.
Zmarszczył brwi widząc, jak jeden z knutów poderwał się z ziemi w stronę stojącego ponad nim czarodziejem. Malująca się na jego twarzy arogancja raziła, tak jak każdy wykonywany gest i słowo śmieszyło swymi pozorami dobroci. Protekcjonalny ton ślisko i nieprzyjemnie pełzł przez zagłębienie szyi do ucha. Mimo to Begmann nie stracił temperamentu. Nie dał się ponieść impulsowi, który podpowiadał brutalne rozwiązanie sprawy. Zamiast tego ułożył usta w serdeczny uśmiech kryjąc za nim wewnętrzną niechęć i frustrację. Zupełnie jakby nie czuł się poniżony. Zupełnie tak, jakby faktycznie młody panicz pomagał mu, a on odczuwał wyłącznie wdzięczność.
- Właściwie to Bagman - poprawił czarodzieja w sposób naturalny. Zupełnie jakby był przyzwyczajony do tego typu pomyłki, która go już nie zaskakiwała. Chciał tym samym wzmocnić autentyczność swojej deklaracji - Faktycznie, dobre uczynki uszlachetniają. Nic więc dziwnego, że spotyka mnie taka dobroć ze strony takiego lorda, jak ty sir Wilhelmie Avery - wstając ujął knuta z dłoni Wilhelma. Przemawiał podniesionym głosem tak by słowa poniosły się też dalej poza ich dwójkę przyciągając ciekawskie spojrzenia. Jeżeli młody panicz pragnął uwagi i poklasku tak bardzo, Begmann był chętny mu w tym pomóc - Moi bracia i siostry jednak głodują i za knuta ich nie wykarmię. Obawiam się, że sytuacja zmusza mnie do tego bym kłopotał lorda sprawieniem dodatkowej przyjemności... prosząc o kilka dodatkowych galeonów - układał kłamliwe wyginając grymas twarzy w udawanej żałości i rozpaczy. Tak jak Wilhelm odgrywał szopkę dla tłumu, tak Lenny postanowił podążać dokładnie wytyczonym przez niego ścieżką udając faktycznego żebraka ślepego na arogancję drugiego. Stojąc na przeciwko ściągnął z głowy czapkę kierując ją w stronę lorda tak by ten mógł wynagrodzić go jałmużną. Pytanie o ligę pominął nie było to przecież ważne dla biednego, który złapał okazję do wyżebrania monet od dobrodusznego szlachcica, prawda? Kto by przepuścił taką okazję?
|rzucam na kłamstwo + II poziom biegłości
Lenny Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Lenny Begmann' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Shrewsbury
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Shropshire