Tereny zamkowe
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Tereny zamkowe
Corbenic Castle, rodowa siedziba Traversów, wzniesiona została na wyspie – niezbyt rozległej, oddalonej od lądu zaledwie o kilometr chłodnych wód Morza Północnego. Dostać się na nią można na trzy sposoby: statkiem, promem, lub pieszo – przechodząc długim, zaczarowanym pomostem, który łączy niewielkie nabrzeże z kontrolowanym przez Traversów portem w Cromer. Chociaż wyspa nie jest niewidzialna dla mugoli, to niemal przez cały rok otacza ją gęsta mgła, powstrzymując niemagicznych oraz innych niechcianych gości przed zbytnim zbliżeniem się do stromych, skalistych brzegów. Mimo surowego klimatu, w okolicach zamku nie brakuje wysokich drzew, częściowo chroniących siedzibę przed wiejącym tu nieustannie, morskim wiatrem.
18 lipca 1958 r.
Przypominała dom. Potężna warownia zalana wodą, mglista, sprawiająca wrażenie wielkiej zakotwiczonej łodzi, o wysokich masztach, zanurzonej w zapomnieniu, zastygłej w czasie. Nie śniegi, ale oceany. Mimo tego wciąż skojarzenie z syberyjską twierdzą silnie na mnie działało. Zabezpieczona magicznie, odstraszająca mugolstwo, budowana tradycją wielu pokoleń prawdziwych czarodziejów. Jednocześnie też przyjemnie surowa, trochę dzika, próbująca skryć się za wysokimi drzewami. Te zaś maskowały jej urok, dodając jednak szczypty zwodniczej tajemnicy. Podobał mi się zamek Traversów. Spoglądałam na niego jeszcze z oddali. W okolice przybyłam już jakiś czas temu. Przez wzgląd na zamiłowanie do badania otwartych terenów, nowych lasów i skalistych ścian pozwoliłam sobie już teraz na niezbyt długą przechadzkę. Warownia podziwiana z daleka robiła ogromne wrażenie. Byle kto nie miał prawa wstępu. Zdawało się zaś, że ja otrzymałam zaproszenie. Wyruszając w podróż z Warwick nie miałam specjalnych wyobrażeń wobec tego miejsca. Spodziewałam jedynie się splatanych wstążek wód i nieco ascetycznego klimatu. Z zewnątrz jednak grube mury zdawały się mocno strzec swych sekretów. Nierozerwalną częścią tej siedziby wydawało się być jednak otoczenie. Symboliczne, niosące głośny, szorstki przekaz. Dostarczające ludziom odpowiedniej ilości przestrogi i wyobrażeń.
Gdy zbliżyłam się do mostu, wiatr rwał moją pelerynę, plątał włosy, wciskał się w oczy i wreszcie bezlitośnie szorował policzki. Był przyjemny, chłodził i hartował. Stawiałam mu opór, choć dość niespiesznie zwracałam kroki w stronę magicznego przejścia. Zapach głębin jawnie wdzierał się do nosa. Naprawdę doceniałam to miejsce. Doceniałam też towarzystwo tej, którą w pierwszej chwili zamierzałam wypatroszyć, wypchać i postawić na ciemnym strychu. Los jednak zdecydował inaczej, czyniąc naszą znajomość w ciągu tych kilku tygodni nieco bardziej serdeczną. Myśl ta wciąż przywoływała dozę goryczy na język, ale ostatecznie musiałam zaakceptować i ją i własne łagodniejsze emocje z nią związane.
Cieszyłam się, że w zatoce wypełnionej tak chłodną bryzą duszne słońce niemal nie miało wstępu. Tak przynajmniej mi się wydawało. Jeżeli jednak było inaczej, fortuna mi sprzyjała, przywołując chmury na niebo i tylko bardziej rozpędzając tutejsze wiatry. Londyński klimat był mdłym koszmarem w obliczu tego, co miało do zaoferowania Norfolk. Czułam się gotowa, nieprzytłoczona. Skryta w cienkiej, choć długiej szacie o równie długich rękawach wolałam zawsze móc się osłonić przed żarem. Na wszelki wypadek. Gdy angielskie damy odsłaniały ramiona i dekolty, dając się uwodzić letnim czarom, ja chowałam się jeszcze bardziej. Gdy upinały włosy, prezentując wygodniejsze w ciepłe dni fryzury, ja przybywałam z rozwianym włosem, dość dzika, za mało wytworna. Wiedziałam, że miałam zobowiązania, że dziś byłam pewną wizytówką rodziny, która liczyła się na angielskiej mapie, że powinnam nie dawać nikomu powodów. Jednak natura wciąż wygrywała. Swoboda ponad falbany, koronki i ciężką biżuterię. W naszym spotkaniu nie widziałam okazji do upodobniania się do szlachcianek. Zresztą odkryłam, że nie każda z nich wyglądała jakby właśnie szła na swój ślub, a nie popołudniową przechadzkę.
Wreszcie zeszłam z mostu i przeszłam kawałek, kierując się wprost do wysokich bram. Wyspa wydawała się wieczna. Historyczne mury sprawiały wrażenie niemożliwych do zdobycia i takich, które będą tu przez następne tysiąc lat. Zlepione z ziemią, fundamenty sięgające głębin, splecione z korzeniami drzew i rybimi domami. Niemożliwe do zatopienia i jednocześnie dawno już zalane. Wizyta tutaj, choć z początku mnie nie przekonywała, teraz wydawała się całkiem wartościowym przeżyciem. Ktoś tutaj chronił swego dziedzictwa, trwając od wieków i na następne wieki. Może nasze rodziny nie różniły się aż tak? Wspólną dzieliliśmy prawdę o pozycji czarodziejów na świecie, wspólna była surowość naszych domów. Chciałam zobaczyć jeszcze więcej. Rozumiałam tajemnice, których strzegło to miejsce.
Przypominała dom. Potężna warownia zalana wodą, mglista, sprawiająca wrażenie wielkiej zakotwiczonej łodzi, o wysokich masztach, zanurzonej w zapomnieniu, zastygłej w czasie. Nie śniegi, ale oceany. Mimo tego wciąż skojarzenie z syberyjską twierdzą silnie na mnie działało. Zabezpieczona magicznie, odstraszająca mugolstwo, budowana tradycją wielu pokoleń prawdziwych czarodziejów. Jednocześnie też przyjemnie surowa, trochę dzika, próbująca skryć się za wysokimi drzewami. Te zaś maskowały jej urok, dodając jednak szczypty zwodniczej tajemnicy. Podobał mi się zamek Traversów. Spoglądałam na niego jeszcze z oddali. W okolice przybyłam już jakiś czas temu. Przez wzgląd na zamiłowanie do badania otwartych terenów, nowych lasów i skalistych ścian pozwoliłam sobie już teraz na niezbyt długą przechadzkę. Warownia podziwiana z daleka robiła ogromne wrażenie. Byle kto nie miał prawa wstępu. Zdawało się zaś, że ja otrzymałam zaproszenie. Wyruszając w podróż z Warwick nie miałam specjalnych wyobrażeń wobec tego miejsca. Spodziewałam jedynie się splatanych wstążek wód i nieco ascetycznego klimatu. Z zewnątrz jednak grube mury zdawały się mocno strzec swych sekretów. Nierozerwalną częścią tej siedziby wydawało się być jednak otoczenie. Symboliczne, niosące głośny, szorstki przekaz. Dostarczające ludziom odpowiedniej ilości przestrogi i wyobrażeń.
Gdy zbliżyłam się do mostu, wiatr rwał moją pelerynę, plątał włosy, wciskał się w oczy i wreszcie bezlitośnie szorował policzki. Był przyjemny, chłodził i hartował. Stawiałam mu opór, choć dość niespiesznie zwracałam kroki w stronę magicznego przejścia. Zapach głębin jawnie wdzierał się do nosa. Naprawdę doceniałam to miejsce. Doceniałam też towarzystwo tej, którą w pierwszej chwili zamierzałam wypatroszyć, wypchać i postawić na ciemnym strychu. Los jednak zdecydował inaczej, czyniąc naszą znajomość w ciągu tych kilku tygodni nieco bardziej serdeczną. Myśl ta wciąż przywoływała dozę goryczy na język, ale ostatecznie musiałam zaakceptować i ją i własne łagodniejsze emocje z nią związane.
Cieszyłam się, że w zatoce wypełnionej tak chłodną bryzą duszne słońce niemal nie miało wstępu. Tak przynajmniej mi się wydawało. Jeżeli jednak było inaczej, fortuna mi sprzyjała, przywołując chmury na niebo i tylko bardziej rozpędzając tutejsze wiatry. Londyński klimat był mdłym koszmarem w obliczu tego, co miało do zaoferowania Norfolk. Czułam się gotowa, nieprzytłoczona. Skryta w cienkiej, choć długiej szacie o równie długich rękawach wolałam zawsze móc się osłonić przed żarem. Na wszelki wypadek. Gdy angielskie damy odsłaniały ramiona i dekolty, dając się uwodzić letnim czarom, ja chowałam się jeszcze bardziej. Gdy upinały włosy, prezentując wygodniejsze w ciepłe dni fryzury, ja przybywałam z rozwianym włosem, dość dzika, za mało wytworna. Wiedziałam, że miałam zobowiązania, że dziś byłam pewną wizytówką rodziny, która liczyła się na angielskiej mapie, że powinnam nie dawać nikomu powodów. Jednak natura wciąż wygrywała. Swoboda ponad falbany, koronki i ciężką biżuterię. W naszym spotkaniu nie widziałam okazji do upodobniania się do szlachcianek. Zresztą odkryłam, że nie każda z nich wyglądała jakby właśnie szła na swój ślub, a nie popołudniową przechadzkę.
Wreszcie zeszłam z mostu i przeszłam kawałek, kierując się wprost do wysokich bram. Wyspa wydawała się wieczna. Historyczne mury sprawiały wrażenie niemożliwych do zdobycia i takich, które będą tu przez następne tysiąc lat. Zlepione z ziemią, fundamenty sięgające głębin, splecione z korzeniami drzew i rybimi domami. Niemożliwe do zatopienia i jednocześnie dawno już zalane. Wizyta tutaj, choć z początku mnie nie przekonywała, teraz wydawała się całkiem wartościowym przeżyciem. Ktoś tutaj chronił swego dziedzictwa, trwając od wieków i na następne wieki. Może nasze rodziny nie różniły się aż tak? Wspólną dzieliliśmy prawdę o pozycji czarodziejów na świecie, wspólna była surowość naszych domów. Chciałam zobaczyć jeszcze więcej. Rozumiałam tajemnice, których strzegło to miejsce.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Letni rękaw kobaltowej suknii kryła zwisającym do łydek czarnym płaszczem, krótkie zadowolenie maskowała poważną, tkwiącą głęboko na delikatnej fasadzie twarzy mimiką. Włosy spięte w naturalny dla niej kok, lekko rozluźniony, jakby niestaranny, choć dopracowany przez lata do perfekcji. Nie miała zamiaru zapraszać Varyi do salonu wspólnego, opowiadać o rodowych kleinotach i zapoznawać z kuzynami, którzy prześcigaliby sie przed tym, który bardziej im dokuczy. Głęboko upatrywała w rosjance tą, która w takich warunkach bylaby przytłoczona, czy nieswoja, a drapieżniki - jak już miały w zwyczaju - w większości na stres reagowały agresją. Oswajanie więc, niczym pokrytej kolcami róży na księżycowm pustkowniu, miało zacząć się na naturalnym, znanym gruncie.
Służba podeszła z nią ledwie na wpół drogi, by po krótkim rozkazie odejść spowrotem w głąb zamkowych czeluści. Gdzieś w oknach wieży musiała czujnie spoglądać jej matka, głęboko zawiedzona uniknięciem serniczka i herbaty z malinami, ale usłyszawszy krótką historię czarnowłosej delikwentki, zdecydowanie zaakceptowała późniejsze próby spoufalania. Stukot dwóch wierzchowców zatrzymał się w niebycie i jedynie spowodowane znudzeniem grzebanie roznosiło po wyspie przypomnienie ich istnienia. Trzymana w dłoni wodza karego, osiodłanego i ewidentnie przygotowanego dla niej wierzchowca tkwiła w czarnej rękawiczce damy, zaś jej własna klacz w odcieniu wątrobianego brązu z lekkim zaniepokojeniem zachłysnęła się zapachem stojącej przed nimi kobiety. Wypuściwszy strzemiona wystarczył jeden sus by trafić na chłód kamiennej posadzki, zaś z wrodzoną gracją i latami szlifowania, blondynka przesunęła się pod szyją rosłego wierzchowca, spinając wodze drugiego wierzchowca, które niemalże bez zastanowienia i ogłady podała Rosjance wraz z przywitaniem.
- Witam w skromnych murach Cobernic, Varyo. - Delikatny uśmiech zatańczył na moment w kąciku ust. - Nie zwykłam witać gości w połowie drogi, choć Ciebie przywitałam niemalże na progu posiadłości. - Gdzieś pomiędzy mleczną mgłą i przepełnionymi wilgocią murami zabudowy. Po obu stronach rozpościerały się pomniejsze, wkraczające w zamglony las dróżki, a głos roznosił się wśród drżących cząsteczek wiszącej w powietrzu wody.
- Chciałabyś wejść do zamku, posilić się? Czy może przejechać i zobaczyć nasze tereny? Konno będzie szybciej, dotrzeby do punktu wyjściowego. - Nie usłyszała nigdy bezpośrednio, by Varya mówiła o jeździectwie, ale nawet jeśli nie wystarczyłoby jej umiejętności na przejażdżkę, to Imogen miała wystarczające, by wspomóc ją w podjechaniu do centrum zamczyska. Nie mniej pewność, z jaką kara klacz trafiła dłoni Varyi tylko wskazywało, że jeździć potrafiła.
- Z tego co wywnioskowałam, uczyłaś się w Durmstrangu. - Rozpoczęły szybkie poprawki przed ponownym dosiądzięciem koni. Dopięcie popręgu, dostosowanie długości strzemion. To był idealny czas, by przemycić to, co chodziło za Imogen od dłuższego czasu. - Musisz więc znać norweski... chciałabyś może rozmawiać ze mną w tym języku? Znam odrobinę ponad podstawę, nie mam jednak wprawy. - Teraz to Imogen byłaby na miejscu nieznającej angielskiego Varyi. Nawet, jeśli z zasady rozmawiały po rosyjsku będąc same, to widziała trud tworzenia kolejnych zdań czy wyłapywania kolokacji jej ojczystego języka. Skoro chciała już przekonać do siebie rosjankę, musiała podejść do tego niczym zakażony wścieklizną lis - ufnie, uniżając się i podnosząc morale tej drugiej osoby. Ukazując słabości, które współdzieliły tak, by nie wytykać ich bezpośrednio. Varya Mulicber wymagała znalezienia sposobu, cierpliwości i stąpania po kruchym lodzie porywczego, nieustępliwego charkateru, ale do zaoferowania - jako człowiek, nie jako chwilowy element układanki - miała zdecydowanie więcej.
Wydawała się boleśnie szczera, niczym fale sztormu uderzające o skaliste mury. W świecie, w którym musiała kryć i kłamać aby przetrwać, Gennie doceniała takie osoby wyjątkowo - bliższe naturze, twardości i prawdziwemu życiu, niż wyrafinowane towarzystwo nieobeznanych w życiu panienek z wykwitnych domów, tuczonych na dorodne okazy piękna; tresowanych na posłuszne żony.
Ona, Travers, z zasady nie miała być posłuszną, prąc władnym, nieustępliwym, morskim prądem.
Ona, Mulciber, może nie dosięgała wielkości skrytego w chłodnych wodach krakena, ale stanowiła najdorodniejszego, najgroźniejszego drapieżnika syberyjskich lasów.
Gdzieś w tym musiały na siebie trafić, nie stanowiąc w żadnym stopniu konkurencji, a żyjąc na swoich własnych terytoriach o wspólnych punktach wsparcia.
Służba podeszła z nią ledwie na wpół drogi, by po krótkim rozkazie odejść spowrotem w głąb zamkowych czeluści. Gdzieś w oknach wieży musiała czujnie spoglądać jej matka, głęboko zawiedzona uniknięciem serniczka i herbaty z malinami, ale usłyszawszy krótką historię czarnowłosej delikwentki, zdecydowanie zaakceptowała późniejsze próby spoufalania. Stukot dwóch wierzchowców zatrzymał się w niebycie i jedynie spowodowane znudzeniem grzebanie roznosiło po wyspie przypomnienie ich istnienia. Trzymana w dłoni wodza karego, osiodłanego i ewidentnie przygotowanego dla niej wierzchowca tkwiła w czarnej rękawiczce damy, zaś jej własna klacz w odcieniu wątrobianego brązu z lekkim zaniepokojeniem zachłysnęła się zapachem stojącej przed nimi kobiety. Wypuściwszy strzemiona wystarczył jeden sus by trafić na chłód kamiennej posadzki, zaś z wrodzoną gracją i latami szlifowania, blondynka przesunęła się pod szyją rosłego wierzchowca, spinając wodze drugiego wierzchowca, które niemalże bez zastanowienia i ogłady podała Rosjance wraz z przywitaniem.
- Witam w skromnych murach Cobernic, Varyo. - Delikatny uśmiech zatańczył na moment w kąciku ust. - Nie zwykłam witać gości w połowie drogi, choć Ciebie przywitałam niemalże na progu posiadłości. - Gdzieś pomiędzy mleczną mgłą i przepełnionymi wilgocią murami zabudowy. Po obu stronach rozpościerały się pomniejsze, wkraczające w zamglony las dróżki, a głos roznosił się wśród drżących cząsteczek wiszącej w powietrzu wody.
- Chciałabyś wejść do zamku, posilić się? Czy może przejechać i zobaczyć nasze tereny? Konno będzie szybciej, dotrzeby do punktu wyjściowego. - Nie usłyszała nigdy bezpośrednio, by Varya mówiła o jeździectwie, ale nawet jeśli nie wystarczyłoby jej umiejętności na przejażdżkę, to Imogen miała wystarczające, by wspomóc ją w podjechaniu do centrum zamczyska. Nie mniej pewność, z jaką kara klacz trafiła dłoni Varyi tylko wskazywało, że jeździć potrafiła.
- Z tego co wywnioskowałam, uczyłaś się w Durmstrangu. - Rozpoczęły szybkie poprawki przed ponownym dosiądzięciem koni. Dopięcie popręgu, dostosowanie długości strzemion. To był idealny czas, by przemycić to, co chodziło za Imogen od dłuższego czasu. - Musisz więc znać norweski... chciałabyś może rozmawiać ze mną w tym języku? Znam odrobinę ponad podstawę, nie mam jednak wprawy. - Teraz to Imogen byłaby na miejscu nieznającej angielskiego Varyi. Nawet, jeśli z zasady rozmawiały po rosyjsku będąc same, to widziała trud tworzenia kolejnych zdań czy wyłapywania kolokacji jej ojczystego języka. Skoro chciała już przekonać do siebie rosjankę, musiała podejść do tego niczym zakażony wścieklizną lis - ufnie, uniżając się i podnosząc morale tej drugiej osoby. Ukazując słabości, które współdzieliły tak, by nie wytykać ich bezpośrednio. Varya Mulicber wymagała znalezienia sposobu, cierpliwości i stąpania po kruchym lodzie porywczego, nieustępliwego charkateru, ale do zaoferowania - jako człowiek, nie jako chwilowy element układanki - miała zdecydowanie więcej.
Wydawała się boleśnie szczera, niczym fale sztormu uderzające o skaliste mury. W świecie, w którym musiała kryć i kłamać aby przetrwać, Gennie doceniała takie osoby wyjątkowo - bliższe naturze, twardości i prawdziwemu życiu, niż wyrafinowane towarzystwo nieobeznanych w życiu panienek z wykwitnych domów, tuczonych na dorodne okazy piękna; tresowanych na posłuszne żony.
Ona, Travers, z zasady nie miała być posłuszną, prąc władnym, nieustępliwym, morskim prądem.
Ona, Mulciber, może nie dosięgała wielkości skrytego w chłodnych wodach krakena, ale stanowiła najdorodniejszego, najgroźniejszego drapieżnika syberyjskich lasów.
Gdzieś w tym musiały na siebie trafić, nie stanowiąc w żadnym stopniu konkurencji, a żyjąc na swoich własnych terytoriach o wspólnych punktach wsparcia.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Słyszałam ich. Orszak prowadzony przez ścigające się ponad powierzchnią wody wiatry. Kobieta i konie. Niespieszne, stateczne, dostojne. Jak wszystko w życiu wielkich ludzi o wielkim urodzeniu. Przynajmniej tu, w Anglii, gdzie jasną, wyraźną kreską odgradzało się ważnych i tych żyjących w cieniu. Przez chwilę zastanowiłam się, gdzie znajdowała się moja rodzina, ale odpowiedź była przecież bardzo blisko. Sama moja obecność tutaj stanowiła dość wyraźną wskazówkę. Uniosłam głowę i wykręciłam szyję, by przyłapać nadchodzących. Odległość rozmazywała spojrzenia i tłumiła odgłosy. Od dziecka uczono mnie, jak w kłótliwych warunkach wydobyć z nich więcej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Jak odśnieżyć obrazy, wyizolować tylko te dźwięki, które stanowiły przedmiot zainteresowania. Wyspa miała swoją panią, podporządkowane wody nie potrafiły zatopić wznoszących się do chmur wież. Panował porządek i jednocześnie wyraźnie strzeżono tu granic tajemnicy. Podeszłam bliżej, pokonując pod wiatr te kilka metrów. Patrzyłam, jak dama, wytworna nawet w tak domowej aurze, zsuwa się płynnie z wierzchowca i muska mnie serdecznym promieniem. Ścisnęłam odruchowo ofiarowane mi wodze i popatrzyłam na majestatycznego konia. W siodle czułam beztroskę, właściwie to wychowałam się w takcie czterech kopyt, w widoku powiewającej grzywy i melodii parskania. Aresnetiy i ja uwielbialiśmy przy byle okazji wymykać się z końmi i przedzierać w galopie przez nieskończone mapy kraju. Wtedy i sama Syberia wydawała się zbyt wąska.
Skinęłam powoli głową, nie czarując jej żadnym uśmiechem, a wyłącznie neutralnym, może lekko przychylnym spojrzeniem. – Co sprawiło, że się na to zdecydowałaś? – zapytałam wprost, nie siląc się na podziękowania, nie pławiąc się w jakimś poczuciu bycia wyjątkową. Nie przyjmowałam tego jako gestu serdeczności, szukałam za to wyjaśnienia tej niespodziewanej formuły powitalnej. Być może chodziło o to, że przybywałam na wyspę pierwszy raz, jako zupełnie nowa w tych stronach osoba. Albo przygotowała dla nas na ten czas jakieś specjalne zajęcie. Ucięłam jednak własne dywagacje, woląc poznać jej rację. – Przejedźmy się – zdecydowałam, nie czując specjalnego głodu. Zresztą posiłek smakował o wiele lepiej po powrocie z wyprawy. Miejsce to wydawało się bliższe mi, niż mogłabym się tego spodziewać, zanim dotarłam w okolice zamku. To sprawiało, że tylko przychylniej traktowałam wizję poznania terenu, tym bardziej w siodle. Gdy zaś zbliżyłam się do konia, witając się z nim odpowiednio ostrożnym, wyważonym gestem, poczułam przyjemne uczucie gdzieś pod skórą. Rozlewało się, nęcąc tylko bardziej. Zapach konia zawsze wiązał się z przygodą. Chyba że przegrzebywaliśmy stare siano w boksie. Jednak nawet takie zajęcia wolałam od tych świergoczących jak namolne ptaszyska panienek przy hafcie w herbacianym pokoiku, popołudniową porą. Imogen to znała? Zerknęłam na nią mimowolnie, pół twarzy kryjąc gdzieś za końska głową.
Dwie pary płynnych dłoni dopasowały wyposażenie do planowanej przejażdżki. Już wtedy mogła kątem oka podejrzeć, że wiedziałam, co robię. Nie musiałam czekać, aż się mną zajmie, wyda instrukcje i zmyje z ust drżenie na samą myśl o wspięciu się na większe zwierzę. Działałam sama, bez pomocy damy czy kogokolwiek innego. Tylko niewiele mówiłam, zmuszając zapewne ją do wyszukania kolejnego tematu do rozmowy. Jednak to nie Durmstrangu się spodziewałam, gdy jej szlachetne usta otworzyły się ponownie. Po pierwszych słowach zmarszczyłam czoło i oderwałam uwagę od konia. To będzie ta rozmowa, w której wymieniamy się historiami o dwóch szkołach? Dopiero później nadeszło jednak wyjaśnienie. – Norweski – powiedziałam z podkreśleniem w głosie. Potem wreszcie wsunęłam się do góry i wygodnie ułożyłam w siodle. Popatrzyłam na nią znów z trudnym do rozszyfrowania spojrzeniem. Nastała chwila ciszy, przeznaczona dla mnie i mojej decyzji. – Dlaczego chcesz się go uczyć? Planujesz podróż do Norwegii? – zapytałam, uznając ów język za ten nie budzący aż tak powszechnego zainteresowania. Nie wolała na przykład francuskiego? A może już i ten język znała? - Mogę cię uczyć, ale zapewne sama wiesz najlepiej, że potrzebna mnóstwo czasu, wielu godzin konwersacji. Dzieci przybywające do Durmstrangu nie mają wyboru. Chcą czy nie – szybko muszą zapomnieć o języku swojej krwi. W zamku nasiąkają jednak norweskim do szpiku kości – zakończyłam, patrząc już przed siebie. Droga czekała, aby odsłonić swe tajemnice. Ona, pani tych ziem, znała je dobrze. Ja miałam dopiero odkryć zupełnie nowy teren. Podobała mi się ta perspektywa. Jeżeli zaś chodziło o Durmstrang, gdyby lady Travers miałaby się tam uczyć, dziś wyglądałaby i zachowywała się inaczej. Trening, jakiego tam doświadczono, w moim wyobrażeniu był o znacznie surowszy i wymagający od przygód, które serwował Hogwart. Mocniej ścisnęłam wodze, na powrót przyglądając się towarzyszce. – Znasz jeszcze jakieś języki, o których nie wiem? – Zapewne miałam do czynienia z poliglotką tęskniącą za podróżami i kulturami, do której nie wolno jej się przedostać. Czy nie taka właśnie wyglądała niedola szlachcianki? Nie chciałabym nigdy stanąć właśnie w takiej roli. Choć byłam podporządkowana, to jednak ofiarowano mi więcej swobody niż jej. A może się myliłam? – Dobrze cię widzieć, Imogen – dodałam na koniec niespodziewanie, po norwesku, a potem skłoniłam wierzchowca, by pędem ruszył przed siebie. Wcale nie czekając. Nigdy nie czekałam na znak, gdy tylko znalazłam się w siodle. Mój brat coś o tym wiedział. Ona zaś dopiero miała się przekonać.
To nie była powolna przejażdżka.
Skinęłam powoli głową, nie czarując jej żadnym uśmiechem, a wyłącznie neutralnym, może lekko przychylnym spojrzeniem. – Co sprawiło, że się na to zdecydowałaś? – zapytałam wprost, nie siląc się na podziękowania, nie pławiąc się w jakimś poczuciu bycia wyjątkową. Nie przyjmowałam tego jako gestu serdeczności, szukałam za to wyjaśnienia tej niespodziewanej formuły powitalnej. Być może chodziło o to, że przybywałam na wyspę pierwszy raz, jako zupełnie nowa w tych stronach osoba. Albo przygotowała dla nas na ten czas jakieś specjalne zajęcie. Ucięłam jednak własne dywagacje, woląc poznać jej rację. – Przejedźmy się – zdecydowałam, nie czując specjalnego głodu. Zresztą posiłek smakował o wiele lepiej po powrocie z wyprawy. Miejsce to wydawało się bliższe mi, niż mogłabym się tego spodziewać, zanim dotarłam w okolice zamku. To sprawiało, że tylko przychylniej traktowałam wizję poznania terenu, tym bardziej w siodle. Gdy zaś zbliżyłam się do konia, witając się z nim odpowiednio ostrożnym, wyważonym gestem, poczułam przyjemne uczucie gdzieś pod skórą. Rozlewało się, nęcąc tylko bardziej. Zapach konia zawsze wiązał się z przygodą. Chyba że przegrzebywaliśmy stare siano w boksie. Jednak nawet takie zajęcia wolałam od tych świergoczących jak namolne ptaszyska panienek przy hafcie w herbacianym pokoiku, popołudniową porą. Imogen to znała? Zerknęłam na nią mimowolnie, pół twarzy kryjąc gdzieś za końska głową.
Dwie pary płynnych dłoni dopasowały wyposażenie do planowanej przejażdżki. Już wtedy mogła kątem oka podejrzeć, że wiedziałam, co robię. Nie musiałam czekać, aż się mną zajmie, wyda instrukcje i zmyje z ust drżenie na samą myśl o wspięciu się na większe zwierzę. Działałam sama, bez pomocy damy czy kogokolwiek innego. Tylko niewiele mówiłam, zmuszając zapewne ją do wyszukania kolejnego tematu do rozmowy. Jednak to nie Durmstrangu się spodziewałam, gdy jej szlachetne usta otworzyły się ponownie. Po pierwszych słowach zmarszczyłam czoło i oderwałam uwagę od konia. To będzie ta rozmowa, w której wymieniamy się historiami o dwóch szkołach? Dopiero później nadeszło jednak wyjaśnienie. – Norweski – powiedziałam z podkreśleniem w głosie. Potem wreszcie wsunęłam się do góry i wygodnie ułożyłam w siodle. Popatrzyłam na nią znów z trudnym do rozszyfrowania spojrzeniem. Nastała chwila ciszy, przeznaczona dla mnie i mojej decyzji. – Dlaczego chcesz się go uczyć? Planujesz podróż do Norwegii? – zapytałam, uznając ów język za ten nie budzący aż tak powszechnego zainteresowania. Nie wolała na przykład francuskiego? A może już i ten język znała? - Mogę cię uczyć, ale zapewne sama wiesz najlepiej, że potrzebna mnóstwo czasu, wielu godzin konwersacji. Dzieci przybywające do Durmstrangu nie mają wyboru. Chcą czy nie – szybko muszą zapomnieć o języku swojej krwi. W zamku nasiąkają jednak norweskim do szpiku kości – zakończyłam, patrząc już przed siebie. Droga czekała, aby odsłonić swe tajemnice. Ona, pani tych ziem, znała je dobrze. Ja miałam dopiero odkryć zupełnie nowy teren. Podobała mi się ta perspektywa. Jeżeli zaś chodziło o Durmstrang, gdyby lady Travers miałaby się tam uczyć, dziś wyglądałaby i zachowywała się inaczej. Trening, jakiego tam doświadczono, w moim wyobrażeniu był o znacznie surowszy i wymagający od przygód, które serwował Hogwart. Mocniej ścisnęłam wodze, na powrót przyglądając się towarzyszce. – Znasz jeszcze jakieś języki, o których nie wiem? – Zapewne miałam do czynienia z poliglotką tęskniącą za podróżami i kulturami, do której nie wolno jej się przedostać. Czy nie taka właśnie wyglądała niedola szlachcianki? Nie chciałabym nigdy stanąć właśnie w takiej roli. Choć byłam podporządkowana, to jednak ofiarowano mi więcej swobody niż jej. A może się myliłam? – Dobrze cię widzieć, Imogen – dodałam na koniec niespodziewanie, po norwesku, a potem skłoniłam wierzchowca, by pędem ruszył przed siebie. Wcale nie czekając. Nigdy nie czekałam na znak, gdy tylko znalazłam się w siodle. Mój brat coś o tym wiedział. Ona zaś dopiero miała się przekonać.
To nie była powolna przejażdżka.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bezpośredniość była tym, co wyjątkowo w niej ceniła. Nie potrzebowała ukłonów, powitań, głębokich dysput nad szeleszczącymi łanami traw. Nie prosiła o pomoc w doborze sukni - osób do tego miała aż z dużo, chętnie potęgujących podkreślone w gorsecie, kobiece kształty.
Varya nie miała być od tego, lecz od całej reszty, której poprawne usta nie chciały wypowiedzieć. Rosjanka nie bała się twardych słów, niczym fale uderzające o jednolitość skał Norfolku. Pytanie. Pytanie było tak bardzo w jej stylu.
- To jedna z niewielu rzeczy, które lubię niezmiennie od dzieciństwa. - I mogę robić. Wzruszenie ramionami ukryło cierpkość zakwitającą na języku, ale ten kłujący w dumę moment rozprysł się wyjątkowo szybko. Usta wygięły się w lekkim uśmiechu. A teraz stanowiło to świetną wymówkę na skrywany sekret, możliwość ucieczki i słodkie tłumaczenie nieokrzesania, jakim chwilami się cechowała. Osłona dymna, którą mimo usilnych prób, przez tyle lat nikomu nie udało się rozdmuchać. - Jak sobie życzysz. - Kolokwialne, niemalże karykaturalne w jej ustach słowa padły z lekkim rozbawieniem, w trakcie gdy sprawne dłonie poprawiały ostatnie dociągnięcia popręgu. Czuła swobodę, nawet jeśli jej plecy - perfekcyjnie wyprostowane - zawsze stanowiły okaz skrajnego wyważenia i absolutnego braku rozluźnienia. Wysoko umieszczona broda, wrodzona gracja. I słodki, zawadiacki uśmiech burzący wszelkie, odległe wrażenia.
- Pomagam przy rodzinnych interesach i moja aktualna znajomość norweskiego nie jest wystarczająca. - Nie na tyle, by czuła się pewnie. Szybki ruch wprowadził ją na grzbiet wątrobianej klaczy, poprawiając już na jej grzbiecie skórzaną rękawiczkę. Hogwart, w istocie, był przyjaźniejszy, ale jakakolwiek próba rozmowy o szkole Angielki kończyła się zwykle ucieczką od tematu. Nie miała nic do powiedzenia, nie chciała też kłamać, bo sam w sobie Hogwart i struktura profesorów nie utkwiły w pamięci Imogen jako negatywy - podłoże leżało tam, gdzie nikt absolutnie się nie spodziewał.
Słowa Varyi przyjęła jednak z niemą akceptacją i krótkim przytaknięciem. Doskonale wiedziała o czym mówi, była tego żywym przykładem, a ciągła praca nad kolejnymi językami powodowała, że na ramionach ciążył chwilami mróz znudzenia. Chwilowy, po potem wracała ze zdwojoną siłą, święcie przekonana, że właśnie taka umiejętność podaruje jej większą wartość.
- Mówię biegle tylko w dwóch. Potrafię się porozumieć po norwesku i odrobinę po arabsku, ale to był przypływ kaprysu i próba sił mojej pani matki. Uczę się niemieckiego i włoskiego. - Te ostatnie były na absolutnych podstawach, sięgając prawie że po alfabet i wymowę głosek. Języki, jak zapewne nieświadomie zdołała domyślić się Varya, stanowiły dla Imogen możliwość poznania nowych kultur i podróży metaforycznych, w głąb znajomości kultury, nowych osób i potencjałów. Stąd miała wyraźny pogląd na kulturę rosyjską, ale też dzięki będącej tu doświadczyła, że jest odbiorcą tego, czego nie postrzegają ludzie niżej urodzeni, czy po prostu wychowani w innej kulturze.
Nie zdążyła odpowiedzieć, jedynie obierając na ustach lekki uśmiech. Te słowa, zwieńczenie, stanowiły najlepszą nagrodę ostatnich tygodni. Nim jednak udałoby się Varyi odjechać zbyt daleko, dodała łydki, skłaniając wierzchowca do galopu. Lekkie rozluźnienie wodzy pozwoliło na wydłużenie szyi, na której oparła się, wspierając w galopie po dość nierównym terenie. Ścieżki wyspy nie były przeznaczone do wyjątkowo szybkiej jazdy, ale to nie po to głos Imogen podniósł się wbród zalesionego wzgórza.
- Shhh, langsom. - Dysonans poznawczy na czele z norweskim legł w momencie, gdy przestawiła myślenie na obcy język. Krótko zebrała wodze, mocniejszym dosiadem wprowadzając swojego wierzchowca do zahamowania i finalnego zatrzymania. To samo, prawdopodobnie, zrobiła Varya widząc nagły skręt i stromą ścieżkę w górę. Koń, szczególnie na tyle rosły, nie był w stanie na tym zakręcić w galopie, ale owe miejsce miało też inną powódkę.
- To przed Tobą, Varyo, jest powodem mojej nauki. - Nie miała dobrego akcentu, norweski w jej słowach brzmiał zbyt melodyjnie, miękko. Nie zmieniało to jednak krajobrazu, na którym pławiły się kolejne statyki wpływające i wypływające z portu Cromer. Kilkadziesiąt, różnych wielkością i z najróżniejszymi flagami. Okaz bogactwa i potęgi, jaką stanowiła rodzina damy. Krótki ruch bioder skłonił konie do wyrównania, tym samym i kobiety dzielił mały fragment. - Hiszpania, Norwegia, Francja, Rosja, Dania, Indie. Świat zbiega się u naszych nóg. - Wymienienie innych państw po norwesku mogło stanowić problem, nauka podstawowych beneficjentów była dla niej jednak postawą. Obraz, piękny niczym wyjęty spod ręki malarza, napawał Imogen od dziecka swojego rodzaju dumą i motywacją. Była tego częścią, bardziej niż mogłaby sobie wyobrazić. A teraz, teraz ten fragment uchyliła przed Varinką.
- Stąd też widać zwierzynę wychodząca się napić na stałym lądzie.
Varya nie miała być od tego, lecz od całej reszty, której poprawne usta nie chciały wypowiedzieć. Rosjanka nie bała się twardych słów, niczym fale uderzające o jednolitość skał Norfolku. Pytanie. Pytanie było tak bardzo w jej stylu.
- To jedna z niewielu rzeczy, które lubię niezmiennie od dzieciństwa. - I mogę robić. Wzruszenie ramionami ukryło cierpkość zakwitającą na języku, ale ten kłujący w dumę moment rozprysł się wyjątkowo szybko. Usta wygięły się w lekkim uśmiechu. A teraz stanowiło to świetną wymówkę na skrywany sekret, możliwość ucieczki i słodkie tłumaczenie nieokrzesania, jakim chwilami się cechowała. Osłona dymna, którą mimo usilnych prób, przez tyle lat nikomu nie udało się rozdmuchać. - Jak sobie życzysz. - Kolokwialne, niemalże karykaturalne w jej ustach słowa padły z lekkim rozbawieniem, w trakcie gdy sprawne dłonie poprawiały ostatnie dociągnięcia popręgu. Czuła swobodę, nawet jeśli jej plecy - perfekcyjnie wyprostowane - zawsze stanowiły okaz skrajnego wyważenia i absolutnego braku rozluźnienia. Wysoko umieszczona broda, wrodzona gracja. I słodki, zawadiacki uśmiech burzący wszelkie, odległe wrażenia.
- Pomagam przy rodzinnych interesach i moja aktualna znajomość norweskiego nie jest wystarczająca. - Nie na tyle, by czuła się pewnie. Szybki ruch wprowadził ją na grzbiet wątrobianej klaczy, poprawiając już na jej grzbiecie skórzaną rękawiczkę. Hogwart, w istocie, był przyjaźniejszy, ale jakakolwiek próba rozmowy o szkole Angielki kończyła się zwykle ucieczką od tematu. Nie miała nic do powiedzenia, nie chciała też kłamać, bo sam w sobie Hogwart i struktura profesorów nie utkwiły w pamięci Imogen jako negatywy - podłoże leżało tam, gdzie nikt absolutnie się nie spodziewał.
Słowa Varyi przyjęła jednak z niemą akceptacją i krótkim przytaknięciem. Doskonale wiedziała o czym mówi, była tego żywym przykładem, a ciągła praca nad kolejnymi językami powodowała, że na ramionach ciążył chwilami mróz znudzenia. Chwilowy, po potem wracała ze zdwojoną siłą, święcie przekonana, że właśnie taka umiejętność podaruje jej większą wartość.
- Mówię biegle tylko w dwóch. Potrafię się porozumieć po norwesku i odrobinę po arabsku, ale to był przypływ kaprysu i próba sił mojej pani matki. Uczę się niemieckiego i włoskiego. - Te ostatnie były na absolutnych podstawach, sięgając prawie że po alfabet i wymowę głosek. Języki, jak zapewne nieświadomie zdołała domyślić się Varya, stanowiły dla Imogen możliwość poznania nowych kultur i podróży metaforycznych, w głąb znajomości kultury, nowych osób i potencjałów. Stąd miała wyraźny pogląd na kulturę rosyjską, ale też dzięki będącej tu doświadczyła, że jest odbiorcą tego, czego nie postrzegają ludzie niżej urodzeni, czy po prostu wychowani w innej kulturze.
Nie zdążyła odpowiedzieć, jedynie obierając na ustach lekki uśmiech. Te słowa, zwieńczenie, stanowiły najlepszą nagrodę ostatnich tygodni. Nim jednak udałoby się Varyi odjechać zbyt daleko, dodała łydki, skłaniając wierzchowca do galopu. Lekkie rozluźnienie wodzy pozwoliło na wydłużenie szyi, na której oparła się, wspierając w galopie po dość nierównym terenie. Ścieżki wyspy nie były przeznaczone do wyjątkowo szybkiej jazdy, ale to nie po to głos Imogen podniósł się wbród zalesionego wzgórza.
- Shhh, langsom. - Dysonans poznawczy na czele z norweskim legł w momencie, gdy przestawiła myślenie na obcy język. Krótko zebrała wodze, mocniejszym dosiadem wprowadzając swojego wierzchowca do zahamowania i finalnego zatrzymania. To samo, prawdopodobnie, zrobiła Varya widząc nagły skręt i stromą ścieżkę w górę. Koń, szczególnie na tyle rosły, nie był w stanie na tym zakręcić w galopie, ale owe miejsce miało też inną powódkę.
- To przed Tobą, Varyo, jest powodem mojej nauki. - Nie miała dobrego akcentu, norweski w jej słowach brzmiał zbyt melodyjnie, miękko. Nie zmieniało to jednak krajobrazu, na którym pławiły się kolejne statyki wpływające i wypływające z portu Cromer. Kilkadziesiąt, różnych wielkością i z najróżniejszymi flagami. Okaz bogactwa i potęgi, jaką stanowiła rodzina damy. Krótki ruch bioder skłonił konie do wyrównania, tym samym i kobiety dzielił mały fragment. - Hiszpania, Norwegia, Francja, Rosja, Dania, Indie. Świat zbiega się u naszych nóg. - Wymienienie innych państw po norwesku mogło stanowić problem, nauka podstawowych beneficjentów była dla niej jednak postawą. Obraz, piękny niczym wyjęty spod ręki malarza, napawał Imogen od dziecka swojego rodzaju dumą i motywacją. Była tego częścią, bardziej niż mogłaby sobie wyobrazić. A teraz, teraz ten fragment uchyliła przed Varinką.
- Stąd też widać zwierzynę wychodząca się napić na stałym lądzie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Mogłam jej to zapewnić. Ciąg szorstkich, szczerych komunikatów obdartych z wyćwiczonych formuł i kłamliwych komplementów. Nie twierdziłam, że wszystkie głosy wokół lady Travers nasączone były tym fałszem, ale domyślałam się, że jako osoba szlachetnie urodzona, w dodatku kobieta, mierzyła się z nimi znacznie częściej ode mnie. Mnie też miały one nie omijać, trudno było bowiem uznać, że znajdowałam się na samym dnie społecznych reguł. Moja rodzina rosła w siłę i zbierała coraz więcej honorów. Wciąż jednak daleka byłam od zazdroszczenia jej, od pożądania wyjątkowości, która spłynęła na nią w dniu narodzin. Gdyby jednak nasze światy nie posiadały wspólnego pola, nigdy nie byłoby nam dane się spotkać. Obydwie mogłyśmy uczyć się od siebie. Podarować sobie coś, co trudno było opisać w prostych słowach.
Bliźniaczych więzów odnajdowałam w niej coraz więcej. A wcale ich nie szukałam. – Dzielimy podobne upodobanie – przyznałam, kiwając lekko głową. Miałam budować relację z arystokratkami. Choć nie mówiono tego wprost, czułam, że chcą, bym była bardziej angielska. Zacieśniałam sojusze, chłonęłam nowe tradycje, uczyłam się bycia tutejszą. O wiele jednak trudniejsze od nowe kultury wydawało się zgłębianie własnej kobiecości. Suknie wzbudzały we mnie więcej niechęci niż tęsknoty. Los pragnął, bym się przepoczwarzyła w coś… czego nie mogłam dalej pojąć. One wszystkie wydawały mi się sztuczne, zbyt kruche, by nie osunąć się w wojennej zamieci. Chronione grubymi murami, okryte płaszczami silniejszych – piękne, nieświadome. Chciałam się mylić. W Imogen Travers dostrzegałam namiastkę szansy. Może mogłyśmy odnaleźć porozumienie. Ja nie miałam problemu ze szczerością, choć liczyłam się z tym, że słowa nieopakowane w piękne pudełka nie brzmiały zachęcająco. Mogły ranić i gorszyć. Podświadomie chciałam znaleźć w niej coś więcej. Osobę, nie zdobną figurę. Mogła okazać się przepustką do zrozumienia pozostałości.
Tropem tych myśli szłam dalej, spędzając z niespodziewaną towarzyszką kolejne chwile. Nie osiadała na laurach, nie pławiła się w dziewczęcych przywilejach. Pracowała, wspierała aktywnie, choć pewnie miała jasno nakreślone granice. Wbrew pozorom miałam je i ja. Tam, w surowym chłodzie bardzo konkretne, otoczone szeregiem wymagań, które tutejszym damom być może nawet się nie śniły. Tutaj zaś częściowo nowe, bardziej giętkie. Jednak raz wytresowany duch nie uciekał łatwo od pierwotnych przyzwyczajeń. Próbowałam dojść do ładu z samą sobą. – Cenna umiejętność – wyraziłam z wyczuwalnym uznaniem. Gdyby nie jej biegłość w obcej mowie, być może nigdy nie doszłoby do tego spotkania, nie zainteresowałabym się nią a ona mną. Nie mogłybyśmy tak swobodnie konwersować. Travers wciąż się rozwijała, chciała więcej, potrzebowała pogłębiać komunikacyjne atuty. Powstrzymałam się przed w tych okolicznościach absurdalnym dopowiedzeniem, że nigdy nie było wiadomo, do jakiego kraju trafi. Status damy oznaczał zazwyczaj opuszczoną kotwicę. Tak przynajmniej mi się wydawało, wciąż niewiele o nich wiedziałam. Obserwowałam, wyciągałam wnioski, walczyłam z łatwo nasuwającymi się krzywdzącymi podsumowaniami. – Wygląda na to, że uczymy się od siebie wzajemnie, Imogen Travers – zauważyłam, celowo darując sobie tytuły. Wędrowałyśmy w siodle, czułam przyjemność z przechadzki. Jak zawsze zresztą. Morskie powietrze przyjemnie chłodziło. Strzeżona morzami wyspa oferowała więcej, niż się spodziewałam.
Za oczami Imogen powędrowałam płynnie, gdy dość burzliwie zostały wstrzymane dwa wierzchowce. Niewielkie pole do popisu miały tutaj konie. Zakręty, brak otwartych, szerokich terenów. Widok jednak zapierał dech w piersiach. Miałam dać temu wszystkiemu szansę – Anglii. Tymczasem Imogen zwracała moją uwagę zupełnie w inną stronę. Obserwowałam rozrzucone na wodach statki, rozmaite bandery, nieznane historie, szlaki trudne do wyobrażenia. Tu miała swój cel. Swoją dumę i swoje pragnienie. Interesy wielu narodów, morze obcych głosów. Zdawało mi się, że rozumiałam. – Jak daleko wolno ci zajść? – nie, to nie było odpowiednie pytanie. – Jak daleko zajdziesz? – zapytałam, wierząc, że ona bez trudu odgadnie, co takiego miałam na myśli, gdy obydwie spoglądałyśmy na portowe krajobrazy. Podróże wydawały się niemożliwe. W jakiej więc chciała się widzieć roli? Jaką widziała dla siebie przyszłość? Marzenia potrafiły oślepić, gnanie za nimi mogło wpędzić w zgubę, dostarczyć rozczarowań. Dobrze określony cel pozwalał jednak stopniowo się zbliżać. Zdawałam sobie sprawę, że tę drogę mogli jej przerwać. Gdy mówiła tyloma językami, mogła stać się łącznikiem wielu map. Mogła?
Chwilę później jej głos wybawił mnie z tych widoków. Popatrzyłam dalej, czujnym okiem chłonąc wielką nowość. Choć świat zdawał się być złożonym z tylu podobnych kawałków, z każdego miejsca wyglądało to inaczej. – Dokąd prowadzi tamta droga? – zapytałam, kierując konia w stronę wąskiej ścieżki. By się do niej odbić, trzeba było się nieco cofnąć. Wyspa przypominała łamigłówkę. Ja zaś lubiłam badać teren. Na otwartej przestrzeni odnajdywałam się lepiej niż między ludźmi.
Bliźniaczych więzów odnajdowałam w niej coraz więcej. A wcale ich nie szukałam. – Dzielimy podobne upodobanie – przyznałam, kiwając lekko głową. Miałam budować relację z arystokratkami. Choć nie mówiono tego wprost, czułam, że chcą, bym była bardziej angielska. Zacieśniałam sojusze, chłonęłam nowe tradycje, uczyłam się bycia tutejszą. O wiele jednak trudniejsze od nowe kultury wydawało się zgłębianie własnej kobiecości. Suknie wzbudzały we mnie więcej niechęci niż tęsknoty. Los pragnął, bym się przepoczwarzyła w coś… czego nie mogłam dalej pojąć. One wszystkie wydawały mi się sztuczne, zbyt kruche, by nie osunąć się w wojennej zamieci. Chronione grubymi murami, okryte płaszczami silniejszych – piękne, nieświadome. Chciałam się mylić. W Imogen Travers dostrzegałam namiastkę szansy. Może mogłyśmy odnaleźć porozumienie. Ja nie miałam problemu ze szczerością, choć liczyłam się z tym, że słowa nieopakowane w piękne pudełka nie brzmiały zachęcająco. Mogły ranić i gorszyć. Podświadomie chciałam znaleźć w niej coś więcej. Osobę, nie zdobną figurę. Mogła okazać się przepustką do zrozumienia pozostałości.
Tropem tych myśli szłam dalej, spędzając z niespodziewaną towarzyszką kolejne chwile. Nie osiadała na laurach, nie pławiła się w dziewczęcych przywilejach. Pracowała, wspierała aktywnie, choć pewnie miała jasno nakreślone granice. Wbrew pozorom miałam je i ja. Tam, w surowym chłodzie bardzo konkretne, otoczone szeregiem wymagań, które tutejszym damom być może nawet się nie śniły. Tutaj zaś częściowo nowe, bardziej giętkie. Jednak raz wytresowany duch nie uciekał łatwo od pierwotnych przyzwyczajeń. Próbowałam dojść do ładu z samą sobą. – Cenna umiejętność – wyraziłam z wyczuwalnym uznaniem. Gdyby nie jej biegłość w obcej mowie, być może nigdy nie doszłoby do tego spotkania, nie zainteresowałabym się nią a ona mną. Nie mogłybyśmy tak swobodnie konwersować. Travers wciąż się rozwijała, chciała więcej, potrzebowała pogłębiać komunikacyjne atuty. Powstrzymałam się przed w tych okolicznościach absurdalnym dopowiedzeniem, że nigdy nie było wiadomo, do jakiego kraju trafi. Status damy oznaczał zazwyczaj opuszczoną kotwicę. Tak przynajmniej mi się wydawało, wciąż niewiele o nich wiedziałam. Obserwowałam, wyciągałam wnioski, walczyłam z łatwo nasuwającymi się krzywdzącymi podsumowaniami. – Wygląda na to, że uczymy się od siebie wzajemnie, Imogen Travers – zauważyłam, celowo darując sobie tytuły. Wędrowałyśmy w siodle, czułam przyjemność z przechadzki. Jak zawsze zresztą. Morskie powietrze przyjemnie chłodziło. Strzeżona morzami wyspa oferowała więcej, niż się spodziewałam.
Za oczami Imogen powędrowałam płynnie, gdy dość burzliwie zostały wstrzymane dwa wierzchowce. Niewielkie pole do popisu miały tutaj konie. Zakręty, brak otwartych, szerokich terenów. Widok jednak zapierał dech w piersiach. Miałam dać temu wszystkiemu szansę – Anglii. Tymczasem Imogen zwracała moją uwagę zupełnie w inną stronę. Obserwowałam rozrzucone na wodach statki, rozmaite bandery, nieznane historie, szlaki trudne do wyobrażenia. Tu miała swój cel. Swoją dumę i swoje pragnienie. Interesy wielu narodów, morze obcych głosów. Zdawało mi się, że rozumiałam. – Jak daleko wolno ci zajść? – nie, to nie było odpowiednie pytanie. – Jak daleko zajdziesz? – zapytałam, wierząc, że ona bez trudu odgadnie, co takiego miałam na myśli, gdy obydwie spoglądałyśmy na portowe krajobrazy. Podróże wydawały się niemożliwe. W jakiej więc chciała się widzieć roli? Jaką widziała dla siebie przyszłość? Marzenia potrafiły oślepić, gnanie za nimi mogło wpędzić w zgubę, dostarczyć rozczarowań. Dobrze określony cel pozwalał jednak stopniowo się zbliżać. Zdawałam sobie sprawę, że tę drogę mogli jej przerwać. Gdy mówiła tyloma językami, mogła stać się łącznikiem wielu map. Mogła?
Chwilę później jej głos wybawił mnie z tych widoków. Popatrzyłam dalej, czujnym okiem chłonąc wielką nowość. Choć świat zdawał się być złożonym z tylu podobnych kawałków, z każdego miejsca wyglądało to inaczej. – Dokąd prowadzi tamta droga? – zapytałam, kierując konia w stronę wąskiej ścieżki. By się do niej odbić, trzeba było się nieco cofnąć. Wyspa przypominała łamigłówkę. Ja zaś lubiłam badać teren. Na otwartej przestrzeni odnajdywałam się lepiej niż między ludźmi.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Los rzucił Varyi szansę na połączenie tego, czego nigdy nie miała wiązać Imogen - bycia kobietą, ale bycia też wolną i prawdziwą. Nie chciała żyć w świecie mężczyzn nigdy więcej, nie w wizji, w której jej rola była istotna, acz płytka i chwilowa. Nie miała nigdy odnaleźć powołania; nie mogła badać, odkrywać, tworzyć nic po za tym, co określano kobiecym. Perfumy, obrazy, suknie. Śpiewaj, tańcz i płacz.
Podobne upodobania były w marginaliach tego, co mogły damy - mogła przecież jeździć konno, ba, było to wskazane - musiała przy tym zachowywać granice przyzwoitości. Uciekać o spojrzeń i skojarzeń, które mogłyby sprowadzić na nią hańbę. Na bogów, uciekać do tego, czego sama w żadnym stopniu nie zauważała. Dojmujące skrywanie dziewcząt, zamiast wychowywania chłopców.
Przez wiele lat interesowała się gadami i płazami. Jako dwunastolatka łapała znajdowane na kamiennych strukturach stworzenia, przenosząc je w dłoniach do swojego pokoju w dormitorium. Obserwowała behawior, zauważała analogie, ale wraz z uderzeniem dłoni matki w jej własną i głośną reprymendą, wolała nie poświęcać większej ilości zwierząt, które wraz z machnięciem różdżki rozpryskiwały się boleśnie. Matka, w tej kwestii, była bezlitosna.
Takie stworzenia jej nie odpowiadały. Nie odpowiadało jej też błoto, krew, odwaga czy waleczność. Musiała skrywać nos za wyprostowanymi palcami, gdy szmaragdowym oczom ukazywały się zwłoki upolowanego przez kuzynów zwierzęcia.
Nie mogła, nie znaczyło - nie chciała.
- Znajomości, moja droga, muszą być przydatne. - Uśmiechnęła się na wpół żartobliwie, ale miała cichą świadomość, że obie się z tym zgadzały, nawet, jeśli były w tych kontaktach z czystego upodobania. Satysfakcja również była przydatna. Varya była ucieczką, smakiem swobody, ale i przyszłością, jaką chciałaby widzieć lady Travers. Była przyjemnym zejściem z tonu, za które blondyna otrzymywała baty. Była urodą i siłą, ale też chłodem i zrozumieniem. Szczerym, bez złudnej troski. Prawdziwą, była tak prawdziwa, że jej dotknięcie wydawało się stycznością z chropowatą strukturą ściany klifu.
Może chciała być trochę jak ona, a może chciała mieć tyle, co ona - zbyt krótko się znały, by dało się to określić w jej myślach, a co dopiero ujrzeć w jasnym, półwilim spojrzeniu. Ale jej pytanie, jej pytanie rozkruszyło coś, co przed chwilą jawiło się uśmiechem. Blond brwi zmarszczyły się subtelnie, słodki posmak zniknął z ust, zastąpionym żelaznym smakiem zagryzionych policzków. Odpowiedź, jaka miała paść, miała prawdopodobnie zrujnować całą opinię, budowaną przez ostatnie spotkania.
- Nie dbam już o to. - O zajście gdziekolwiek, osiągnięcie, ambicje. Tak chciała sobie mówić, bezpiecznie przyhamowując samą siebie budowaniem ściany obojętności. Nim jednak ostre słowa mogłyby paść, a ciężki osąd dotknąć drobnych ramion, zdecydowała się na niezrozumiałą sobie odwagę - nie szczerość, bo ta i tak była dla niej dość naturalna. - Po tym, co doświadczyłam Varyo, raduję się tym, że jestem bezpieczna i zdrowa. Sam fakt, że jestem tu, jest już tym, co wydawało mi się niemożliwym do osiągnięcia. A teraz, kiedy wiatry sprzyjają, trzymam kurs. - Rodowa dewiza osiadła gładko, uśmiech skradł ponownie arkany marmurowej twarzy, spoglądającej na towarzyszkę chłodnym, acz nie złośliwym spojrzeniem damy. Nie była w tym niemiła, głos zdawał się wyjątkowo spokojnym. Smakował ciężarem zdjętym z serca, spokojem, jakiego nauczyła się po latach cierpienia. Choć Rosjance mogłyby przyjść na myśl dziewczęce, naiwne problemy, stanowczość Brytyjki kwitowała słowa niewytłumaczalną siłą. Siłą, którą mimo wszystko, w sobie miała.
- Zaszłam dalej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Nie dlatego, że miałam łatwiejszy start, a dlatego, że pokonałam dużo dłuższą drogę, by stać na równi z innymi. - Kontynuowała jednak, cierpienie obierając w słowa potęgi. W szczerość, jaką niewymownie sobie obiecała. Obcy język wypływający z ust pozwolił jej na to, na co nie mogła sobie pozwolić kiedykolwiek indziej. Obie wiedziały, że nie mogła powiedzieć otwarcie o co chodzi - nie potrzebowały do tego wywodów. Wiedziała jednak, że to milczenie, okraszone owijaniem w bawełnę, Mulciber absolutnie zaakceptuje.
Niczym pies - podejdzie, gdy poczuje się ufnie.
- Do dawnych, podziemnych przejść. Właściwie do ich wejścia. - Zasypanych już dawno, skrytych pod stertą chłodnej skały. Lekkie wzruszenie ramion, ostatnie sięgnięcie spojrzeniem na krajobraz napawający spokojem. Ruch bioder i wycofanie konia, aby mogły bez problemu ruszyć we wskazaną stronę.
Podobne upodobania były w marginaliach tego, co mogły damy - mogła przecież jeździć konno, ba, było to wskazane - musiała przy tym zachowywać granice przyzwoitości. Uciekać o spojrzeń i skojarzeń, które mogłyby sprowadzić na nią hańbę. Na bogów, uciekać do tego, czego sama w żadnym stopniu nie zauważała. Dojmujące skrywanie dziewcząt, zamiast wychowywania chłopców.
Przez wiele lat interesowała się gadami i płazami. Jako dwunastolatka łapała znajdowane na kamiennych strukturach stworzenia, przenosząc je w dłoniach do swojego pokoju w dormitorium. Obserwowała behawior, zauważała analogie, ale wraz z uderzeniem dłoni matki w jej własną i głośną reprymendą, wolała nie poświęcać większej ilości zwierząt, które wraz z machnięciem różdżki rozpryskiwały się boleśnie. Matka, w tej kwestii, była bezlitosna.
Takie stworzenia jej nie odpowiadały. Nie odpowiadało jej też błoto, krew, odwaga czy waleczność. Musiała skrywać nos za wyprostowanymi palcami, gdy szmaragdowym oczom ukazywały się zwłoki upolowanego przez kuzynów zwierzęcia.
Nie mogła, nie znaczyło - nie chciała.
- Znajomości, moja droga, muszą być przydatne. - Uśmiechnęła się na wpół żartobliwie, ale miała cichą świadomość, że obie się z tym zgadzały, nawet, jeśli były w tych kontaktach z czystego upodobania. Satysfakcja również była przydatna. Varya była ucieczką, smakiem swobody, ale i przyszłością, jaką chciałaby widzieć lady Travers. Była przyjemnym zejściem z tonu, za które blondyna otrzymywała baty. Była urodą i siłą, ale też chłodem i zrozumieniem. Szczerym, bez złudnej troski. Prawdziwą, była tak prawdziwa, że jej dotknięcie wydawało się stycznością z chropowatą strukturą ściany klifu.
Może chciała być trochę jak ona, a może chciała mieć tyle, co ona - zbyt krótko się znały, by dało się to określić w jej myślach, a co dopiero ujrzeć w jasnym, półwilim spojrzeniu. Ale jej pytanie, jej pytanie rozkruszyło coś, co przed chwilą jawiło się uśmiechem. Blond brwi zmarszczyły się subtelnie, słodki posmak zniknął z ust, zastąpionym żelaznym smakiem zagryzionych policzków. Odpowiedź, jaka miała paść, miała prawdopodobnie zrujnować całą opinię, budowaną przez ostatnie spotkania.
- Nie dbam już o to. - O zajście gdziekolwiek, osiągnięcie, ambicje. Tak chciała sobie mówić, bezpiecznie przyhamowując samą siebie budowaniem ściany obojętności. Nim jednak ostre słowa mogłyby paść, a ciężki osąd dotknąć drobnych ramion, zdecydowała się na niezrozumiałą sobie odwagę - nie szczerość, bo ta i tak była dla niej dość naturalna. - Po tym, co doświadczyłam Varyo, raduję się tym, że jestem bezpieczna i zdrowa. Sam fakt, że jestem tu, jest już tym, co wydawało mi się niemożliwym do osiągnięcia. A teraz, kiedy wiatry sprzyjają, trzymam kurs. - Rodowa dewiza osiadła gładko, uśmiech skradł ponownie arkany marmurowej twarzy, spoglądającej na towarzyszkę chłodnym, acz nie złośliwym spojrzeniem damy. Nie była w tym niemiła, głos zdawał się wyjątkowo spokojnym. Smakował ciężarem zdjętym z serca, spokojem, jakiego nauczyła się po latach cierpienia. Choć Rosjance mogłyby przyjść na myśl dziewczęce, naiwne problemy, stanowczość Brytyjki kwitowała słowa niewytłumaczalną siłą. Siłą, którą mimo wszystko, w sobie miała.
- Zaszłam dalej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Nie dlatego, że miałam łatwiejszy start, a dlatego, że pokonałam dużo dłuższą drogę, by stać na równi z innymi. - Kontynuowała jednak, cierpienie obierając w słowa potęgi. W szczerość, jaką niewymownie sobie obiecała. Obcy język wypływający z ust pozwolił jej na to, na co nie mogła sobie pozwolić kiedykolwiek indziej. Obie wiedziały, że nie mogła powiedzieć otwarcie o co chodzi - nie potrzebowały do tego wywodów. Wiedziała jednak, że to milczenie, okraszone owijaniem w bawełnę, Mulciber absolutnie zaakceptuje.
Niczym pies - podejdzie, gdy poczuje się ufnie.
- Do dawnych, podziemnych przejść. Właściwie do ich wejścia. - Zasypanych już dawno, skrytych pod stertą chłodnej skały. Lekkie wzruszenie ramion, ostatnie sięgnięcie spojrzeniem na krajobraz napawający spokojem. Ruch bioder i wycofanie konia, aby mogły bez problemu ruszyć we wskazaną stronę.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nim nadeszły pierwsze słowa, córa morza dała mi poczuć, jak głęboko wbiło się w nią tamto pytanie. Coś się poruszyło. Takie wyciągałam wnioski, wyłapując gasnący uśmiech i marszczące się brwi. Obserwowałam jak gładka twarz otulona zostaje przez ponury cień. Widziałam zmianę, ale nie miałam pewności, co dokładnie przynosiła. Imogen wciąż nie była przeze mnie do końca rozszyfrowana, a i w zgłębianiu ludzkich emocji wcale nie czułam się biegła. Widziałam zmiany, ich dynamikę, występowanie w konkretnych okolicznościach, ale hasła, jakie za sobą niosły, pozostawały często trudne do odgadnięcia.
Najpierw wybrzmiała przede mną krótko, konkretnie odcinając się. Pozwoliła mi pomyśleć, że wkraczałyśmy na grząski grunt, że nie powinnam zadawać dodatkowych pytań, że wcale nie chciała rozmawiać o swej roli, pozycji, o wizjach przyszłości. Mówiła jednak dalej, a ja słuchałam, wcale nie pragnąć, by ofiarowała mi więcej słów, niż nasza płytka dość znajomość mogła otrzymać. Dała mi zarys, pozwoliła na domysł, nie złożyła szczegółowych wyjaśnień. Dokładnie tak, jak się spodziewałam. Nie wiązałam jednak jej sylwetki dotąd z widmem gorzkiej, ciężkiej przeszłości. Wspomniała o doświadczeniu, wskazywała na nie bez określeń, ale tyle wystarczyło, bym mogła pozwolić sobie na sieć przypuszczeń. Bez tworzenia teatralnych historii. W spokoju i równowadze. Nigdy nie dawałam się mamić wybujałej, podniosłej wyobraźni. Nigdy też w jej stronę nie pociągałam innych. Trzymałam się ziemi i lubiłam, gdy moi towarzysze również nie wylatywali zbyt daleko od realiów. Metaforą zwieńczyła wypowiedź, zamykając nas w ciszy. Jej nawracający uśmiech przez chwilę wydał mi się pozorny. Jak gest ratunkowy. Coś mi podarowała, choć nie byłam pewna, co to oznaczało. Ani dla niej, ani dla mnie. Mierzyłam się z tym przez dłuższą chwilę. Jeżeli choć trochę mnie poznała, nie powinna spodziewać się ani wywlekania tego, ani pocieszenia, ani rozpalania ognia tam, gdzie nie było nawet iskry. Miałam dla niej wciąż to uważne, stateczne spojrzenie nasączone powagą, ale i dziwnym poczuciem jedności. – Trzymaj kurs, Imogen – wreszcie rozsznurowałam usta. Jedno słowo za dużo mogłoby ją nieznośnie podrapać. Nie chciałam ruszać w tamtym kierunku.
Ona jednak przemówiła ponownie, znów uwrażliwiając moje uszy. Tym razem poczułam inny rodzaj zrozumienia. Bliski. Prawie jakby mówiła o moim szlaku. Jej pozycja, jej nazwisko, waga krwi wydawały się naznaczone dobrem, zaszczytem i bezpieczeństwem. To ostatnie musiało być jej w niewiadomy sposób kiedyś odebrane. Zaś pozostałe zdawały się ciążyć. Nigdy nie znalazłam się w skórze szlachcianki, ale już na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to piekielnie ciężkie, brutalne i wiążące. Obydwie musiałyśmy podejmować walkę. Była różna, ale dotyczyła wołania kobiet. Miała rację, nie oczekiwałam niczego więcej. Przyjmowałam to, co skłonna mi była dać. Z powagą notowałam to w pamięci. – Zatem zdobyłaś coś bardzo cennego – wypowiedziałam po przedłużających się minutach milczenia. – Pokonanie drogi, którą sama sobie wyznaczałaś jest bardzo ważne – ważniejsze niż to, co wyznaczyli jej inni.
- Może to właściwa pora, by zawrócić – przyznałam, porzucając spojrzenie od przejścia, dla którego Imogen nie miała specjalnej historii. Ono nie mogło im najwyraźniej wiele zaoferować. Ruszyłam powoli w kierunku, z którego przybyłyśmy. – Pokaż mi ten wielki zamek, Imogen.
Gdy obróciłam w jej stronę głowę, widziała neutralne, lekkie spojrzenie, być może opatrzone nutą serdeczności. Nie byłam sądem, nie byłam rozkazem, nie byłam powinnością. Byłam jej sojusznikiem.
Najpierw wybrzmiała przede mną krótko, konkretnie odcinając się. Pozwoliła mi pomyśleć, że wkraczałyśmy na grząski grunt, że nie powinnam zadawać dodatkowych pytań, że wcale nie chciała rozmawiać o swej roli, pozycji, o wizjach przyszłości. Mówiła jednak dalej, a ja słuchałam, wcale nie pragnąć, by ofiarowała mi więcej słów, niż nasza płytka dość znajomość mogła otrzymać. Dała mi zarys, pozwoliła na domysł, nie złożyła szczegółowych wyjaśnień. Dokładnie tak, jak się spodziewałam. Nie wiązałam jednak jej sylwetki dotąd z widmem gorzkiej, ciężkiej przeszłości. Wspomniała o doświadczeniu, wskazywała na nie bez określeń, ale tyle wystarczyło, bym mogła pozwolić sobie na sieć przypuszczeń. Bez tworzenia teatralnych historii. W spokoju i równowadze. Nigdy nie dawałam się mamić wybujałej, podniosłej wyobraźni. Nigdy też w jej stronę nie pociągałam innych. Trzymałam się ziemi i lubiłam, gdy moi towarzysze również nie wylatywali zbyt daleko od realiów. Metaforą zwieńczyła wypowiedź, zamykając nas w ciszy. Jej nawracający uśmiech przez chwilę wydał mi się pozorny. Jak gest ratunkowy. Coś mi podarowała, choć nie byłam pewna, co to oznaczało. Ani dla niej, ani dla mnie. Mierzyłam się z tym przez dłuższą chwilę. Jeżeli choć trochę mnie poznała, nie powinna spodziewać się ani wywlekania tego, ani pocieszenia, ani rozpalania ognia tam, gdzie nie było nawet iskry. Miałam dla niej wciąż to uważne, stateczne spojrzenie nasączone powagą, ale i dziwnym poczuciem jedności. – Trzymaj kurs, Imogen – wreszcie rozsznurowałam usta. Jedno słowo za dużo mogłoby ją nieznośnie podrapać. Nie chciałam ruszać w tamtym kierunku.
Ona jednak przemówiła ponownie, znów uwrażliwiając moje uszy. Tym razem poczułam inny rodzaj zrozumienia. Bliski. Prawie jakby mówiła o moim szlaku. Jej pozycja, jej nazwisko, waga krwi wydawały się naznaczone dobrem, zaszczytem i bezpieczeństwem. To ostatnie musiało być jej w niewiadomy sposób kiedyś odebrane. Zaś pozostałe zdawały się ciążyć. Nigdy nie znalazłam się w skórze szlachcianki, ale już na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to piekielnie ciężkie, brutalne i wiążące. Obydwie musiałyśmy podejmować walkę. Była różna, ale dotyczyła wołania kobiet. Miała rację, nie oczekiwałam niczego więcej. Przyjmowałam to, co skłonna mi była dać. Z powagą notowałam to w pamięci. – Zatem zdobyłaś coś bardzo cennego – wypowiedziałam po przedłużających się minutach milczenia. – Pokonanie drogi, którą sama sobie wyznaczałaś jest bardzo ważne – ważniejsze niż to, co wyznaczyli jej inni.
- Może to właściwa pora, by zawrócić – przyznałam, porzucając spojrzenie od przejścia, dla którego Imogen nie miała specjalnej historii. Ono nie mogło im najwyraźniej wiele zaoferować. Ruszyłam powoli w kierunku, z którego przybyłyśmy. – Pokaż mi ten wielki zamek, Imogen.
Gdy obróciłam w jej stronę głowę, widziała neutralne, lekkie spojrzenie, być może opatrzone nutą serdeczności. Nie byłam sądem, nie byłam rozkazem, nie byłam powinnością. Byłam jej sojusznikiem.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pękała.
Krok po kroku, rok po roku, fragment po fragmencie. W pewności nieodwracalnego biegu czasu i tego, że nigdy nie zwróci siebie sprzed tamtego momentu. Przeświadczenia, niczym lodowata woda wystudzonej kąpieli, obejmowały coraz dalsze fragmenty, sięgając wreszcie po koniuszek nosa. Boleśnie zapełniały każdy fragment płuc, zalewały oskrzela, topiły organizm błagający o ostatni oddech. Przeświadczenia o jej własnym, prywatnym, podpisanym niemalże bólu.
Im dłużej pracowała nad sobą, tym bardziej tą sobą sprzed pięciu lat się stawała. Pewną, spoglądającą na Rosjankę z wrodzoną dumą - świadomą płynącej w krwi siły, nie tylko tej idącej z nazwiska, ale tej z krwi matki. Kobiecej, zwodniczej i kłamliwej, ale jednocześnie wytrzymałej ponad sytuacje, w jakich je stawiano. Krwi, którą na wpół współdzieliły.
Poznanie Varyi było nowym rozdziałem, otworzonymi drzwiami na miejsca, w których nie mogła jeszcze być. Powiewem otrzeźwienia, ale i rozczulenia, które szło za pierwszymi krokami niedźwiedzia pośród lwów. Brunetka była silna; tak silna, jak chciałaby być Imogen, choć jednocześnie w pewien sposób delikatniejsza, jakby prąc wprost w paszczę nowego świata, nie rozumiała co może ją czekać, a co doświadczyła już blondynka. Ta młodzieńcza silna wola była czymś, czego mogła jej najbardziej zazdrościć - woli walki ponad to, że ciało nabijało się na kolce przeciwności.
Na jej miejscu Varya by nie płakała.
Varya zabiłaby go i połowę Anglii.
Obdarzyła kobietę lekkim uśmiechem, wyrażającym to, co utkwiło w umyśle. Delikatne przytaknięcie, ciepło bijące z porcelanowej maski powagi. Nie musiała odpowiadać, gdy zielone spojrzenie odbiło się od chłodnego powiewu Syberii, od głosu, który powoli stawał się głosem nie tyle rozsądku, co motywacji. Cichą obietnicą przyszłości, której im życzyła. Pięknem potęgi, którą i ona chciała dzierżyć, a która przychodziła jej z tą cholerną łatwością.
Trzymaj kurs, Varvaro.
- A jaką Ty wyznaczyłaś sobie drogę, Varyo? - Padło nie tylko z czystej ciekawości, co jako swojego rodzaju pytanie pułapka. Objęte przynętą, ale i zwodniczym zapachem prowokacji. Chciała znać jej motywacje, co sprawiało, że była taką. Nawet objęte norweskimi głoskami, pytanie brzmiało niczym rękawica rzucona pod kobiece nogi. Było tym, co mogło nadać jej całokształt lub sprowadzić kolejne pytania - ale czy ona potrzebowała być określona?
Czy Varya Mulciber potrzebowała być określona ramami, czy to tylko naleciałość konserwatywnego wychowania nakazywało Imogen nazywać rzeczy epitetami, określać granice i bariery? Czemu miałaby ją ograniczać, nawet w swoich wyobrażeniach, co określonych ról? Do bycia córką, siostrą, łowczynią? Jej własne niezadowolenie odbiło się lekkim zbiciem ust, gdy skarcenie osiadło łagodnie na kobiecych barkach. Im mniej była opowiedziana, tym swobodniejsza mogła pozostać. Daleka temu, co kształtowało ją - opisom przekazywanym do ucha; siostra, córka, przyszła żona i matka, lady czyjegoś nazwiska.
- Albo... nie mów. - Rozkazała, nagle pozwalając głosowi przyjąć rozbudzoną władczość. Pewność zaciśniętej szczęki, odwagę poszerzonego dekoltu w sukni przywdziewanej na wyjście.
- Pokaż mi ją. Gdy będziesz tam, skąd widać będzie tylko to, co za horyzontem. - Dojdź na koniec, gdzie ja nie mogę dojść. Podnieś maszt, nadaj kurs, korzystaj z wiatrów. Określ siebie sama, nadaj znaczenie, to określenie, które lady mórz splunęła wraz z niewypowiedzianą wobec siebie reprymendą.
Przytaknęła na słowa towarzyszki, lekkim ruchem bioder wycofując wierzchowca w drogę powrotną. W każdym takim momencie podziwiała i szczerze doceniała uśmiech losu, który pozwolił jej stosunkowo bezpiecznie pozostać w dobrodziejstwach arystokracji. Nie wyobrażała sobie walki o każdy grosz, błagania o pokarm. Nie potrafiła winić rodziny na obowiązki, które przed nią stawiano. Te kobiece, te które miały ich zadowolić. Urodź, wyglądaj i wspieraj. Trwaj.
Milcz i rób swoje.
- Nie zobaczysz wielkiego zamku, moja droga. - Zaśmiała się krótko, momentalnie przybierając na twarzy obraz powagi. - Zobaczysz klatkę. - Gdy zdawałoby się, że skończyła, zagryziona na moment warga wyrwała się z objęć zębów, dodając krótko. - Ale lepiej płakać w złotej, niż drewnianej. A moją wysadzono diamentami. - Milcz i rób swoje. Rób to, co uważasz za stosowne w swojej złotej klatce, ptaszyno. Kiedy nauczy się rozprostowywać skrzydła? Kiedy dorośnie tak, by potrafić to zrobić bez niczyjej pomocy? Kiedy puści napiętą cięciwę bez krótkiego ''teraz'' nad uchem? - Ale wtedy zrozumiesz, czemu nie chcę jej opuszczać. - Milcz i naucz się robić swoje.
Krok po kroku, rok po roku, fragment po fragmencie. W pewności nieodwracalnego biegu czasu i tego, że nigdy nie zwróci siebie sprzed tamtego momentu. Przeświadczenia, niczym lodowata woda wystudzonej kąpieli, obejmowały coraz dalsze fragmenty, sięgając wreszcie po koniuszek nosa. Boleśnie zapełniały każdy fragment płuc, zalewały oskrzela, topiły organizm błagający o ostatni oddech. Przeświadczenia o jej własnym, prywatnym, podpisanym niemalże bólu.
Im dłużej pracowała nad sobą, tym bardziej tą sobą sprzed pięciu lat się stawała. Pewną, spoglądającą na Rosjankę z wrodzoną dumą - świadomą płynącej w krwi siły, nie tylko tej idącej z nazwiska, ale tej z krwi matki. Kobiecej, zwodniczej i kłamliwej, ale jednocześnie wytrzymałej ponad sytuacje, w jakich je stawiano. Krwi, którą na wpół współdzieliły.
Poznanie Varyi było nowym rozdziałem, otworzonymi drzwiami na miejsca, w których nie mogła jeszcze być. Powiewem otrzeźwienia, ale i rozczulenia, które szło za pierwszymi krokami niedźwiedzia pośród lwów. Brunetka była silna; tak silna, jak chciałaby być Imogen, choć jednocześnie w pewien sposób delikatniejsza, jakby prąc wprost w paszczę nowego świata, nie rozumiała co może ją czekać, a co doświadczyła już blondynka. Ta młodzieńcza silna wola była czymś, czego mogła jej najbardziej zazdrościć - woli walki ponad to, że ciało nabijało się na kolce przeciwności.
Na jej miejscu Varya by nie płakała.
Varya zabiłaby go i połowę Anglii.
Obdarzyła kobietę lekkim uśmiechem, wyrażającym to, co utkwiło w umyśle. Delikatne przytaknięcie, ciepło bijące z porcelanowej maski powagi. Nie musiała odpowiadać, gdy zielone spojrzenie odbiło się od chłodnego powiewu Syberii, od głosu, który powoli stawał się głosem nie tyle rozsądku, co motywacji. Cichą obietnicą przyszłości, której im życzyła. Pięknem potęgi, którą i ona chciała dzierżyć, a która przychodziła jej z tą cholerną łatwością.
Trzymaj kurs, Varvaro.
- A jaką Ty wyznaczyłaś sobie drogę, Varyo? - Padło nie tylko z czystej ciekawości, co jako swojego rodzaju pytanie pułapka. Objęte przynętą, ale i zwodniczym zapachem prowokacji. Chciała znać jej motywacje, co sprawiało, że była taką. Nawet objęte norweskimi głoskami, pytanie brzmiało niczym rękawica rzucona pod kobiece nogi. Było tym, co mogło nadać jej całokształt lub sprowadzić kolejne pytania - ale czy ona potrzebowała być określona?
Czy Varya Mulciber potrzebowała być określona ramami, czy to tylko naleciałość konserwatywnego wychowania nakazywało Imogen nazywać rzeczy epitetami, określać granice i bariery? Czemu miałaby ją ograniczać, nawet w swoich wyobrażeniach, co określonych ról? Do bycia córką, siostrą, łowczynią? Jej własne niezadowolenie odbiło się lekkim zbiciem ust, gdy skarcenie osiadło łagodnie na kobiecych barkach. Im mniej była opowiedziana, tym swobodniejsza mogła pozostać. Daleka temu, co kształtowało ją - opisom przekazywanym do ucha; siostra, córka, przyszła żona i matka, lady czyjegoś nazwiska.
- Albo... nie mów. - Rozkazała, nagle pozwalając głosowi przyjąć rozbudzoną władczość. Pewność zaciśniętej szczęki, odwagę poszerzonego dekoltu w sukni przywdziewanej na wyjście.
- Pokaż mi ją. Gdy będziesz tam, skąd widać będzie tylko to, co za horyzontem. - Dojdź na koniec, gdzie ja nie mogę dojść. Podnieś maszt, nadaj kurs, korzystaj z wiatrów. Określ siebie sama, nadaj znaczenie, to określenie, które lady mórz splunęła wraz z niewypowiedzianą wobec siebie reprymendą.
Przytaknęła na słowa towarzyszki, lekkim ruchem bioder wycofując wierzchowca w drogę powrotną. W każdym takim momencie podziwiała i szczerze doceniała uśmiech losu, który pozwolił jej stosunkowo bezpiecznie pozostać w dobrodziejstwach arystokracji. Nie wyobrażała sobie walki o każdy grosz, błagania o pokarm. Nie potrafiła winić rodziny na obowiązki, które przed nią stawiano. Te kobiece, te które miały ich zadowolić. Urodź, wyglądaj i wspieraj. Trwaj.
Milcz i rób swoje.
- Nie zobaczysz wielkiego zamku, moja droga. - Zaśmiała się krótko, momentalnie przybierając na twarzy obraz powagi. - Zobaczysz klatkę. - Gdy zdawałoby się, że skończyła, zagryziona na moment warga wyrwała się z objęć zębów, dodając krótko. - Ale lepiej płakać w złotej, niż drewnianej. A moją wysadzono diamentami. - Milcz i rób swoje. Rób to, co uważasz za stosowne w swojej złotej klatce, ptaszyno. Kiedy nauczy się rozprostowywać skrzydła? Kiedy dorośnie tak, by potrafić to zrobić bez niczyjej pomocy? Kiedy puści napiętą cięciwę bez krótkiego ''teraz'' nad uchem? - Ale wtedy zrozumiesz, czemu nie chcę jej opuszczać. - Milcz i naucz się robić swoje.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nieświadoma myśli i dramatów, jak szorstka podszewka uwierających piękne oblicze lady Travers, tonęłam w bezkresnym morskim krajobrazie, jednocześnie wciąż trzymając się stopami stałego, wydeptanego ciężkimi butami podłoża. Niezdolna tak po prostu, lekko, z wolnością pozwolić ciało opadać, topić się, wprowadzać wodę w każdy ciemny zakamarek ciała. Niezdolna do poczucia, choćby i podejrzenia kawałka emocji boleśnie i wytwornie formujących się tuż obok mnie. Ja miałam jasny kurs, nieczułe spojrzenie, mało przeżyć mogących przebić się do szpiku kości i napiętnować dusze. Ja miałam jasny cel, konkretne oczekiwania. Dotarcie do nich miało nakarmić ambicję, ale przyjemność jawiła się w ich wyzwaniu, w stopniowym podążaniu, zdobywaniu punktów, które zbliżały nas. Nas Mulciberów. W nosie miałam drwiny przekładających się z boku na bok pijanych dziadów. Szanowałam ich za to, kim mnie uczynili, że zachowali tradycję wychowania, że nie pozwolili mi być kruchą, choć na całym świecie kobiety miały łamać się w pół i zalewać łzami, bo tak ktoś nazwał ich naturę. Kpiłam jednak z niezmąconego zasiedzenia, kiedy przodkowie przewracali się w kryptach, nie mogąc znieść walącego się dziedzictwa. Więc jaką miałam drogę?
Wiele odpowiedzi mogło ugasić pragnienie Imogen. Mogłam jej dać właściwie cokolwiek. Zwykle jednak byłam szczera, a w tej szczerości zupełnie nudna i przewidywalna. Bajek nie pisałam, wolałam legendy pisane krwią i żywym spojrzeniem. Drogę do Anglii, miałam ochotę lakonicznie odpowiedzieć, bez wynoszenia na piedestał górnolotnych wyobrażeń. Wbrew temu, co myślałam przez całe swoje życie, dom można było opuścić, dom był pierwszym, ale nie musiał być ostatnim. Tam moi krewni nigdy nie posmakują tego, co pochłaniało Mulciberów tutaj. Wiedziałam, że ojciec i jego świta chętnie posilą się chwałą zebraną z angielskiej ziemi. To jednak za mało. Beznadziejni w swym uporze mogli przecież rozniecić tę energię pośród rosyjskich krain. Zamiast tego wołali groźnie łypać na każdego, kto śmiał przypomnieć im, że nie są tym, kim byli ich pradziadowie. Im dłużej tu byłam, tym odważniej ośmielałam się krytykować tamtejszą rodzinę. Z namysłem przyglądałam się dziwnej burzy, która wokół siebie roztoczyła. Chciała słów i zaraz prawo do nich mi odbierała. Przyznać musiałam, że to rozwiązanie o wiele wygodniejsze. Nie do końca jednak pojmowałam, co miała na myśli, brodząc w tych pięknych butach, po niepewnym gruncie myśli. Widziałam chaos, ale nie podejmowałam próby pociągnięcia jej za język. Akurat milczenie mogłam jej ofiarować zawsze i wszędzie. Gdy te kilka emocji połaskotało jej gładką twarz, ja pozostawałam wciąż kamienna, nieopisana, z ustami zalepionymi – zgodnie z życzeniem. Wcale nie prowokowałam rozmowy do ciągłego istnienia. Imogen Travers robiła to sama, zaskakując tym pociętym monologiem.
- Wielkie zamki są klatkami częściej niż myślisz – odpowiedziałam chwilę po jej pierwszym komentarzu. Konie prowadziły nas wreszcie do bram, wcale nie było mi śpieszno. – Ale to wciąż wielkie zamki – wytknęłam jej, nie pojmując przekazu. Dopiero kolejne słowa, zakuły, wyraźnie naznaczając mnie sensem. Miałyśmy dwa skrajne różne życia. Nie byłam świadoma, jaki kształt przybiera widmo jej cierpienia. Mogłaby swoje diamenty uczynić nową wartością, mogłaby swój smutek przetransmutować w siłę. Nie proponowałam tego jednak głośno, dobrze wiedząc, że nie zawsze da się uczynić siebie zupełnie inną osobą. Ja nigdy nie będę nią, ona mną również. Surowo spoglądałam na każdego, kto użalał się nad sobą. Ona robiła jednak jeszcze coś innego, ale brakowało mi odpowiednich słów, by nazwać to kształtujące się wrażenie. Spojrzałam w bok. – Nie lubię łez, nie interesują mnie diamenty, ale znam ciężar powinności wyrastający z piwnic wielkich zamków – stwierdziłam, aż za dobrze pamiętając tę jedną warownie skrytą w sercu nieznośnej śnieżnej burzy. – Z nimi się nie dyskutuje – przyznałam gorzko. To nie był wcale koniec. Nasze historie łączyły się w więcej niż jednym punkcie, ale mimo to pozostawały zupełnie różne. Moje rozwiązania nie dadzą jej… no właśnie, czego? Ja dorosłam przekonana o sile przeszłości i gnuśności teraźniejszości. Nie musiałam szukać drogi do pojęcia, miałam je rozpuszczone w krwi. Szacunek i siłę. Lata marnowane na niebycie zatruły nas wszystkich. Wyszłam po ratunek.
Ja wyszłam, a ona miała zostać.
Wiele odpowiedzi mogło ugasić pragnienie Imogen. Mogłam jej dać właściwie cokolwiek. Zwykle jednak byłam szczera, a w tej szczerości zupełnie nudna i przewidywalna. Bajek nie pisałam, wolałam legendy pisane krwią i żywym spojrzeniem. Drogę do Anglii, miałam ochotę lakonicznie odpowiedzieć, bez wynoszenia na piedestał górnolotnych wyobrażeń. Wbrew temu, co myślałam przez całe swoje życie, dom można było opuścić, dom był pierwszym, ale nie musiał być ostatnim. Tam moi krewni nigdy nie posmakują tego, co pochłaniało Mulciberów tutaj. Wiedziałam, że ojciec i jego świta chętnie posilą się chwałą zebraną z angielskiej ziemi. To jednak za mało. Beznadziejni w swym uporze mogli przecież rozniecić tę energię pośród rosyjskich krain. Zamiast tego wołali groźnie łypać na każdego, kto śmiał przypomnieć im, że nie są tym, kim byli ich pradziadowie. Im dłużej tu byłam, tym odważniej ośmielałam się krytykować tamtejszą rodzinę. Z namysłem przyglądałam się dziwnej burzy, która wokół siebie roztoczyła. Chciała słów i zaraz prawo do nich mi odbierała. Przyznać musiałam, że to rozwiązanie o wiele wygodniejsze. Nie do końca jednak pojmowałam, co miała na myśli, brodząc w tych pięknych butach, po niepewnym gruncie myśli. Widziałam chaos, ale nie podejmowałam próby pociągnięcia jej za język. Akurat milczenie mogłam jej ofiarować zawsze i wszędzie. Gdy te kilka emocji połaskotało jej gładką twarz, ja pozostawałam wciąż kamienna, nieopisana, z ustami zalepionymi – zgodnie z życzeniem. Wcale nie prowokowałam rozmowy do ciągłego istnienia. Imogen Travers robiła to sama, zaskakując tym pociętym monologiem.
- Wielkie zamki są klatkami częściej niż myślisz – odpowiedziałam chwilę po jej pierwszym komentarzu. Konie prowadziły nas wreszcie do bram, wcale nie było mi śpieszno. – Ale to wciąż wielkie zamki – wytknęłam jej, nie pojmując przekazu. Dopiero kolejne słowa, zakuły, wyraźnie naznaczając mnie sensem. Miałyśmy dwa skrajne różne życia. Nie byłam świadoma, jaki kształt przybiera widmo jej cierpienia. Mogłaby swoje diamenty uczynić nową wartością, mogłaby swój smutek przetransmutować w siłę. Nie proponowałam tego jednak głośno, dobrze wiedząc, że nie zawsze da się uczynić siebie zupełnie inną osobą. Ja nigdy nie będę nią, ona mną również. Surowo spoglądałam na każdego, kto użalał się nad sobą. Ona robiła jednak jeszcze coś innego, ale brakowało mi odpowiednich słów, by nazwać to kształtujące się wrażenie. Spojrzałam w bok. – Nie lubię łez, nie interesują mnie diamenty, ale znam ciężar powinności wyrastający z piwnic wielkich zamków – stwierdziłam, aż za dobrze pamiętając tę jedną warownie skrytą w sercu nieznośnej śnieżnej burzy. – Z nimi się nie dyskutuje – przyznałam gorzko. To nie był wcale koniec. Nasze historie łączyły się w więcej niż jednym punkcie, ale mimo to pozostawały zupełnie różne. Moje rozwiązania nie dadzą jej… no właśnie, czego? Ja dorosłam przekonana o sile przeszłości i gnuśności teraźniejszości. Nie musiałam szukać drogi do pojęcia, miałam je rozpuszczone w krwi. Szacunek i siłę. Lata marnowane na niebycie zatruły nas wszystkich. Wyszłam po ratunek.
Ja wyszłam, a ona miała zostać.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mogłaby użalać się nad losem, który był jej pisany i który z absolutnym poczuciem słuszności akceptowała. Porządek świata był jeden, jedyny i określony miarowo spisanymi kartami historii. Choć mogła chcieć więcej, mogła wyciągnąć dłoń i zaczerpnąć więcej niż wiele dam, w pełni świadoma siły jaką niosą za sobą oddani jej bracia, rodzice i nazwisko nawołujące do odwiecznie pokonywanych horyzontów, to ona w tej swojej marnej bierności pozostawała świadomie i w pełni decyzyjności. Dopiero od ledwie fragmentu jej i tak krótkiego życia, zapragnęła mieć więcej. Nie było to jednak nic ponad to, co już miała - było po prostu nietknięte, niezrozumiane.
Złota klatka była wewnątrz niej. Trzymała w ryzach rozognione temperamentem zapędy, hamowała niczym ostrością wędzidła - jednocześnie uderzając o boki ostrogami. Określała niewypowiedziane i wypowiadała nieokreślone. Klatka błyszczała w słońcu, wyrastała w sprzyjających warunkach, pozwalając rozciągnąć ramiona. Nigdy jednak nie wyrosła na tyle, by mogła rozprostować nogi. Klatka dopuszczała słowa brata o wsparciu, trzymała matkę w objęciach - klatka rosła, gdy byli bliżej i tylko dłonie Imogen ciągnęły jej pręty do domu, ku maleńkości, ku zgięciu kolan. Krzyczała, że nie ma klucza. niczym Hilary poszukując okularów.
Varyo, jak znalazłaś swój?
- Wielkie zamki to zbiór klatek. A ja od swojej zgubiłam klucz. - Odparła na jej słowa, nie spoglądając na towarzyszkę ani przez sekundę. Dłonie zacisnęły się na skórzanych wodzach, ciało rozluźniło w łagodnym kołysaniu. Wiatr rozrywał wyrównany, na wpół leśny krajobraz, uginając oddane w hołdzie korony drzew. Pachniał morską bryzą, słonością wody, wilgotną trawą, lepiącą się ziemią. Przymknęła na wpół powieki, spoglądając na rysujący się przed nimi szkic zamczyska. Nie przyśpieszała, pozwalając chłonąć krajobraz coraz głębiej i głębiej, aż oczy skryły się w półmroku komnat.
To nie była historia o ćwierkających, młodych damach. Nie podjadały w nocy ciastek, nie kąpały się różanym zapachu kąpieli, nie czesały sobie długich włosów. A jednak dłoń Imogen sięgnęła do pojedynczego kołtuna, który zaobserwowany w pojedynczym kosmyku, utracił starość bolesnym szarpnięciem wpół. Palce w mierzwiący sposób rozczesały złamaną strukturę, koścista głowa konia ponagliła uderzając w plecy. Chłód silnego, wilgotnego wietrzyska rozbierał je na kawałki, by dotrzeć do wnętrza, którego nie miały znać w słowach - a w czynach. Spojrzenia i gesty zdradzały zaufanie, swojego rodzaju przynależność do nieoczywistej relacji, która rozbudzała się z niczego. Słowa stanowiły dodatek; popis łamigłówek nieprzedstawionych graficznie w zgubionym spojrzeniu. Słowa były tym, czym mogły się dzielić, nie pozostawiając po sobie śladu. Emocje, otoczka rozpylona wokół złotej klatki - miała pozostawać na długo.
Trzymaj kurs, Varyo.
zt x2
Złota klatka była wewnątrz niej. Trzymała w ryzach rozognione temperamentem zapędy, hamowała niczym ostrością wędzidła - jednocześnie uderzając o boki ostrogami. Określała niewypowiedziane i wypowiadała nieokreślone. Klatka błyszczała w słońcu, wyrastała w sprzyjających warunkach, pozwalając rozciągnąć ramiona. Nigdy jednak nie wyrosła na tyle, by mogła rozprostować nogi. Klatka dopuszczała słowa brata o wsparciu, trzymała matkę w objęciach - klatka rosła, gdy byli bliżej i tylko dłonie Imogen ciągnęły jej pręty do domu, ku maleńkości, ku zgięciu kolan. Krzyczała, że nie ma klucza. niczym Hilary poszukując okularów.
Varyo, jak znalazłaś swój?
- Wielkie zamki to zbiór klatek. A ja od swojej zgubiłam klucz. - Odparła na jej słowa, nie spoglądając na towarzyszkę ani przez sekundę. Dłonie zacisnęły się na skórzanych wodzach, ciało rozluźniło w łagodnym kołysaniu. Wiatr rozrywał wyrównany, na wpół leśny krajobraz, uginając oddane w hołdzie korony drzew. Pachniał morską bryzą, słonością wody, wilgotną trawą, lepiącą się ziemią. Przymknęła na wpół powieki, spoglądając na rysujący się przed nimi szkic zamczyska. Nie przyśpieszała, pozwalając chłonąć krajobraz coraz głębiej i głębiej, aż oczy skryły się w półmroku komnat.
To nie była historia o ćwierkających, młodych damach. Nie podjadały w nocy ciastek, nie kąpały się różanym zapachu kąpieli, nie czesały sobie długich włosów. A jednak dłoń Imogen sięgnęła do pojedynczego kołtuna, który zaobserwowany w pojedynczym kosmyku, utracił starość bolesnym szarpnięciem wpół. Palce w mierzwiący sposób rozczesały złamaną strukturę, koścista głowa konia ponagliła uderzając w plecy. Chłód silnego, wilgotnego wietrzyska rozbierał je na kawałki, by dotrzeć do wnętrza, którego nie miały znać w słowach - a w czynach. Spojrzenia i gesty zdradzały zaufanie, swojego rodzaju przynależność do nieoczywistej relacji, która rozbudzała się z niczego. Słowa stanowiły dodatek; popis łamigłówek nieprzedstawionych graficznie w zgubionym spojrzeniu. Słowa były tym, czym mogły się dzielić, nie pozostawiając po sobie śladu. Emocje, otoczka rozpylona wokół złotej klatki - miała pozostawać na długo.
Trzymaj kurs, Varyo.
zt x2
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
21 lipca?
Nie mogła spać. Wzierająca do jej komnat kometa zdawała się zabierać od niej spokojny sen. A może to fakt, że kiedy przebudziła się, przestrzeń obok pozostawała pusta, nie pozwalała jej zasnąć ponownie. Przekręciła się na jeden bok, układając rękę pod policzek, przymykając powieki, próbując zmusić ciało by udało się ponownie do krainy Morfeusza, jednak bezskutecznie. Z westchnieniem przewróciła się na plecy przez dłuższą chwilę wpatrując się w sklepienie nad sobą, układając ręce na brzuchu, splatając je ze sobą. Przekręciła głowę na drugą stronę marszcząc lekko brwi. Ciemne spojrzenie przesunęło się dalej, na okna wychodzące na taras, ku komecie, niezmiennie, złowieszczo moszczącej się na niebie. Uniosła jedną z dłoni przykładając ją do czoła. Przymknęła tęczówki, ale sen zdawał się od niej odsuwać wraz z każdym uderzeniem fali, a ona odkrywała, że była głodna. Która właściwie była godzina?
Przewróciła się na bok w ciemności odnajdując zegar. Jego jasna tarcza wybijała się na tyle, że przyzwyczajony wzrok był w stanie dostrzec przesuwające się wskazówki. Westchnęła ciężko, dźwigając się do pionu, a potem przesuwając, żeby zsunąć się na brzeg łóżka. Wsunęła stopy w pantofle odchodząc kilka kroków, splatając dłonie na piersi. Trochę przed piątą. Do śniadania pozostały cztery godziny - zbyt wiele, poza tym, dawno nie odwiedzała kuchni nie istniało nic na przeszkodzie by zajrzała tam dziś jednocześnie zaspokajając własne potrzeby, czy ciągoty.
Zamek jeszcze w większości spał. Nie dziwiło jej to, kiedy jej kroki odbijały się głucho na kamiennej posadzce a ona przy pomocy lumos oświetlała sobie drogę. Zabrała ze sobą książkę, którą przyciskała do piersi. Teraz wiedziała już w większości jak dotrzeć do upatrzonych miejsc, choć pierwsze miesiące w Crobenic opiewały w niemożliwe ilości frustracji, kiedy gubiła drogę, przez większość czasu pozostawiona sama sobie. Poznała więc go na spokojnie i metodycznie, zapamiętując drogi, zaułki, odkrywając nowe miejsce i upewniając się, że pamięta drogę już do tych, które widziała wcześniej. Niektóre, nie zainteresowały jej na dłużej, ale sala balowa stała się jej własną prywatną przystanią, portem, do którego wpływała często by w rytm znajomych dźwięków rozładowywać napięte od złości i irytacji ciało. Nadal nie tańczyła jak dawniej. Kiedy zdawało jej się, że już je chwyta, dźwięki, kolejne kroki, które w końcu nabierały lekkości, kilka chwil później coś zaczynało zgrzytać, nie grać, nie wybrzmiewać odpowiednio. Stopa opadała ciężej, kilka centymetrów - nawet milimetrów w nieodpowiednie jej zdaniem miejsce. Wraz ze śmiercią Marie, coś w niej samej też obumarło. Coś, co nie pozwalało jej na powrót do wcześniejszej formy. Nie fizycznej - ta, niezmiennie zachowywała się w odpowiednim stanie między ćwiczeniom. Ale jej tańcu, brakowało duszy. A może chęci by pozwolić się w istocie dojrzeć. Nie była pewna, nie umiała tego rozgryźć. W końcu znalazła się w znajomym korytarzu prowadzącym na kuchnię, a kiedy go przebyła wsunęła się do środka.
- Tod? - wypadło z jej ust, anonsując obecność poszukując spojrzeniem jednego z kucharzy, którego zdążyła najlepiej poznać i zyskać jego sympatię. Cóż, na tym polegało w końcu jej zadanie. Ale kilka kroków dalej, przy stole dostrzegła znajomą jednostkę. - Cardanie. - przywitała się, ruszając w jego stronę miękkim krokiem. - Mam nadzieję, że znasz zasadę śródnocnych entuzjastów tychże przestrzeni? - zapytała, podchodząc, zajmując krzesło na przeciwko, spoglądając na znajdujący się przed nim talerz, oczy mimowolnie zaświeciły się bardziej, nachyliła się na chwilę je przymykając. - Pięknie pachnie. - zawyrokowała odkładając przyniesioną książkę na bok. - Nie możesz spać? - zapytała unosząc ciemne spojrzenie ku jego twarzy. Spojrzenie jednak nie pozostała na niej na dłużej, rozejrzała się raz jeszcze.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 21 lipca '58
Nie tylko Melisande nie mogła spać tej nocy.
Dla Cardana nie była to jednakowoż żadna nowość. Ostatnimi czasy sypiał fatalnie, co znajdowało odzwierciedlenie w jego twarzy; podkrążone oczy nie pozostawiały żadnych złudzeń co do jakości traversowego wypoczynku. Tłumaczył się pracą, a noce niejednokrotnie spędzał nad mapami w swoim gabinecie, tylko udając, że wytycza na nich kolejne szlaki, choć tak naprawdę wzrok uciekał jedynie ku jednemu miejscu. Nie działało już nawet zerkanie w dno szklanki z ognistą whiskey: gdy sen nadchodził, z ciemności wypełzała przeszłość i porywała go do groteskowego danse macabre, w którym nie zamierzał brać udziału. Rozwiązanie całej tej sytuacji było bardzo proste i polegało na ucieczce ku prawdzie, jednak lęk przed zawodem i ostracyzmem okazał się silniejszy, niż złudna nadzieja na ulgę.
Nie inaczej było dzisiaj. Wyrwany ze snu wyjątkowo realistycznym obrazem gęby krakena, usiadł gwałtownie na łóżku, zlany zimnym potem. Szeroko otwarte okno wpuściło do wnętrza odrobinę chłodu, który przespacerował się po skórze, pozostawiając za sobą szlak gęsiej skórki. Chcąc nie chcąc Travers wstał, wzdychając ciężko i przełykając metaliczny posmak w ustach; ubrał się, pozostawiając kilka górnych guzików prostej, lnianej koszuli niezapiętych. Nie spodziewał się bowiem gości o 4 rano, przechadzających się korytarzami; zasadniczo nie spodziewał się zupełnie nikogo poza służbą, z którą zresztą pozostawał w świetnych stosunkach. Dzięki temu nie umykały mu żadne ploteczki, pałętające się po kątach Corbenic jak kłębki kurzu; niby nic nie znaczące, ale nawarstwiające się z czasem. I choć wszystkie te informacje nie szokowały go, ni wzbudzały szczególne jego oburzenie, były cenne. Nigdy nie było wiadomo, kiedy mogą się przydać.
Z dłońmi niedbale wsuniętymi w kieszenie spodni, przeszedł się wpierw po błoniach, wciągając głęboko w płuca świeże, nadmorskie powietrze. Kiedy odrobina słonizny osiadła na języku, zastępując gorycz, w końcu odczuł, że właściwie jest całkiem głodny. Tak naprawdę chodziło jednak o coś innego; miał szczerą nadzieję zastać w kuchni Crispina, jednego z kucharzy i mimochodem podpytać o to i owo.
Nie spieszył się specjalnie podążając w stronę kuchni; gdy wszedł do środka zastał jedynie Toda. Przywitał się nieszczególnie formalnie, bo mężczyzna był jednym z lepiej znanych Cardanowi członków służby Corbenic. Nie musiał mu nawet mówić, co powinien przygotować: po chwili świeża jajecznica na bekonie i świeżo wypieczona bułka stały przed Cardanem. Bynajmniej niezrażony zajął miejsce za stołem, swobodnie rozsiadając się na krześle. Sięgnął wpierw po bułkę, urywając niespiesznie kawałek po kawałku. Już miał otworzyć usta, gdy do środka wsunęła się Róża Corbenic, jak to zwykł ją żartobliwie nazywać młodszy Travers.
– Czy to słońce wcześniej wstało? – Rzucił lekko w nawiązaniu do pojawienia się Melisande, gdy weszła głębiej do kuchni. Powitał ją krzywym uśmiechem, dzielnie ukrywając skutki nieprzespanej nocy.
Stosunki pomiędzy nimi układały się różnie; niegdyś miał ją za bystrą, inteligentną dziewczynę, która bardzo kogoś uszczęśliwi. Kiedy jednak okazało się, że tym szczęśliwcem był jego brat, mina mu nieco zrzedła; skończyły się podboje i rum lejący strumieniami. Manannan spełniał się jednak jako lord i mąż, jeśli więc tak było, Cardan mógł to tylko zaakceptować. Zresztą trudno było nie akceptować Melisande; dosyć gładko wplotła się w rytm Corbenic, nawet jeżeli zapach róż z nowego ogrodu, przygotowanego specjalnie dla niej, doprowadzał zmysły młodszego Traversa do szału.
– Nie jestem najlepszy w przestrzeganiu zasad – zauważył zgodnie z prawdą, pomiędzy jednym strzępkiem bułki, a kolejnym. Dokończył pieczywo, otrzepał dłonie nad talerzem i opadł na oparcie krzesła. – Oczywiście, że pięknie pachnie, bo to świeżuśki boczek. Jak dobrze się wsłuchasz, usłyszysz jeszcze kwik wieprza – stwierdził niemal ze śmiertelną powagą.
– Nie, postanowiłem odmienić swoje życie i zacząć wcześniej wstawać. Wiesz, ile mam wtedy z dnia? – Zapytał retorycznie, a Melisande, na ile go znała, wiedziała doskonale, że nie należy brać niczego co właśnie powiedział na poważnie.
– A co z tobą? Książka tak cię wciągnęła? – Zapytał, zmieniając temat i wskazując na odłożony przez kobietę wolumin.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czy kometa na niebie zajaśniała statecznym? - odpowiedziała mu przekornie, prawie jakby kończyła znany im obu poemat, największe dzieło czarodziejskiego świata. Jej wargi mimowolnie rozciągnęły się w rozbawionym uśmiechu odpowiadając na ten jego - choć skora była stwierdzić - mizernym. Nie mogła nie oddać mu, że jeśli chodziło o rozmowę, nie nudził jej sztampowymi, nudnymi tematami. Zaś w komplementach zdecydowanie potrafił się wykazać, nie był tak leniwym by sięgać jedynie po słowo piękny. Nie nudził jej, choć jeśli dziś znajdowała się tutaj jako żona jego brata - wniosek był jeden i dostateczny. Sądziła, że będzie jedną z niewielu twarzy w zamku, którą rzeczywiście było dane jej spotkać i poznać (choć trochę) wcześniej. Ale podczas kolacji zaręczynowej go nie spotkała. Dopiero później dowiadując się, co się stało. A początkowy, niezrozumiały dystans wraz z biegiem dni rozmywał się. Cóż, ich relacja przynajmniej zmieniała się osiągając jakiś - może nie kompletnie i całkowicie, ale wystarczający na dany moment - stan. Nie mogła tego samego powiedzieć o relacji z własnym mężem, która jeszcze jakiś czas temu niezrozumiale zatrzymała się w miejscu na długie miesiące, budując w niej frustrację i irytację, wyrzucaną jedynie znikomymi westchnięciami, czy skrytymi w spojrzeniu. Głośno, nigdy nie wyraziła swojego zadowolenia. Na zewnątrz, mogła zdawać się nawet zadowolona, albo szczęśliwa. Łapiąc się niewielkich faktów, czy opowieści, które wypadły z jego ust przy stole. Potrafiła przecież grać. Zakładać maskę, olśniewać, zachwycać, zdobywać sympatię - to zresztą było jej zadanie. Dopiero niedawno naprawdę nie musząc udawać ukontentowania, zadowolenia z osiągniętego celu, gdy jednym działaniem zdawała się niemal wsadzić ich na galopującego aetonana. Była zachwycona. Nie mogła powiedzieć, że nie. Wszystko składało się wedle jej planów i woli.
- Oh, ta jest prosta, sądzę, że podołasz. - oznajmiła uprzejmie. Odłożyła na stolik książkę, zasiadając przy stole naprzeciw niego, zapach morza i róż zatańczył przy niej. - Co stało się w kuchni, zostaje w kuchni. Jeśli ktoś zapyta nigdy mnie tu nie było. - dodała, kącik jej ust zadrał lekko. Nachyliła się najpierw, pozwalając by zapach dotarł do jej nozdrzy na chwilę przymykając oczy. Rozchyliła je jednak na jego słowa, zadzierając tęczówki w górę na przystojną twarz. Wydęła lekko wargi. - Yhm. Słyszę. Niebywałe, ale w istocie masz rację. - potwierdziła, kącik jej ust drgnął. - Też chcę. - orzekła, prostując się rozglądając wokół za kucharzem, który prawdopodobnie usunął się w cień pozwalając Cardonowi pozostać samemu.
- Na Mahaut, Cardanie, brzmisz jak Evandra polecająca wstać przed wschodem słońca by docenić jego urok. - wywróciła z łagodnym rozbawieniem ciemnymi tęczówkami. Nie widziała sensu we podnoszeniu się na tyle, by zdążyć odpowiedni przygotować się na śniadanie. Za to wieczorem, kiedy pociągnął ją za sobą jakiś problem, albo - ostatnio - miała Manannana u boku, lubiła posiedzieć dłużej, słuchając jak mówi. W końcu. - Opowiedz mi więc, co robisz z tym zyskanym wspaniale czasem? - zapytała, nie wierząc w przedstawianą zmianę. Uniosła ręce, przesuwając ciemne włosy na plecy. Splotła dłonie opierając łokcie o stół. - Masz je takie same jak twój brat. - dodała przesuwając splecenie, żeby wysunąć palec i dotknąć skórę pod okiem. Oparła brodę na dłoniach wyginając odrobinę wargi, onyksowe spojrzenie nie odsunęło się na bok. Rzucone mimochodem stwierdzenie było jednoczesnym zaproszeniem, jak i badaniem. Jej praca polegała na obserwacji - głównie smoków, to ich behawiorystą była. Nie znaczyło to jednak, że jej spojrzenie nie łapało mimowolnie powtarzalnych gestów, odstających od normy zachowań, czy zmieniających się elementów wyglądu.
- Tod! - ucieszyła się na widok kucharza. - Byłbyś tak miły… - zaczęła wskazując na talerz Cardana. - Oh i jeszcze… masz to bezowe cudo? Było fenomenalne. - orzekła z mimowolnym rozmarzeniem, składając krótkie prośby które ruszyły od razu mężczyznę. Wróciła wzrokiem do szwagra tylko na chwilę, pozwalając by jej brew drgnęła na padające pytanie a tęczówki przesunęły się na książkę. Sięgnęła po nią, zwracając w okładką w jego stronę. - Nie, to wstęp do smokologii. Znam ją na pamięć. - obwieściła ze spokojem i rozbawieniem, odkładając ją na wcześniejsze miejsce. - Tod jakiś czas temu wspominał, że jego córka. Amelia tak? - upewniła się, zerkając na przygotowującego jej posiłek mężczyznę. A gdy potwierdził kontynuowała. - Ostatnio mocniej zainteresowała się aetonami i smokami. Zdecydowałam się pożyczyć jej coś z moich zbiorów. - a kiedy jednakie do Cardana danie stawało przed nią z ust kucharza spływało zwyczajowe: nie musiała m’lady. Poczęstowała go uśmiechem, przesuwając w jego stronę książkę. - To w podziękowaniu za pyszne dania. - zawyrokowała łapiąc za widelec. Chwilę później obok pojawiły się też kawałki tortu bezowego z owocową konfiturą. - Obudziłam się i nie mogłam już zasnąć. A że nie znalazłam w pobliżu nikogo, kto mógłby dotrzymać mi towarzystwa uznałam, że wyruszę na poszukiwania. - wróciła to zadanego wcześniej pytania i choć pozornie utrzymywała powagę w jej tęczówkach zalśnił ogniki. Nachyliła się trochę. - Nie spodziewałam się tego spotkania. - przysunęła do siebie talerz, nabierając jedzenia na widelec. Uniosła go do ust…
… i zamarła. Kształtny nos zmarszczył się, ciemne brwi również zeszły się ze sobą, kiedy zerknęła na końcówkę widelca i utknięty na nim boczek z jajkiem. Zmarła tak z lekko rozwartymi wargami, w pół zawieszonym geście, widocznie się nad czymś głowiąc.
- Oh, ta jest prosta, sądzę, że podołasz. - oznajmiła uprzejmie. Odłożyła na stolik książkę, zasiadając przy stole naprzeciw niego, zapach morza i róż zatańczył przy niej. - Co stało się w kuchni, zostaje w kuchni. Jeśli ktoś zapyta nigdy mnie tu nie było. - dodała, kącik jej ust zadrał lekko. Nachyliła się najpierw, pozwalając by zapach dotarł do jej nozdrzy na chwilę przymykając oczy. Rozchyliła je jednak na jego słowa, zadzierając tęczówki w górę na przystojną twarz. Wydęła lekko wargi. - Yhm. Słyszę. Niebywałe, ale w istocie masz rację. - potwierdziła, kącik jej ust drgnął. - Też chcę. - orzekła, prostując się rozglądając wokół za kucharzem, który prawdopodobnie usunął się w cień pozwalając Cardonowi pozostać samemu.
- Na Mahaut, Cardanie, brzmisz jak Evandra polecająca wstać przed wschodem słońca by docenić jego urok. - wywróciła z łagodnym rozbawieniem ciemnymi tęczówkami. Nie widziała sensu we podnoszeniu się na tyle, by zdążyć odpowiedni przygotować się na śniadanie. Za to wieczorem, kiedy pociągnął ją za sobą jakiś problem, albo - ostatnio - miała Manannana u boku, lubiła posiedzieć dłużej, słuchając jak mówi. W końcu. - Opowiedz mi więc, co robisz z tym zyskanym wspaniale czasem? - zapytała, nie wierząc w przedstawianą zmianę. Uniosła ręce, przesuwając ciemne włosy na plecy. Splotła dłonie opierając łokcie o stół. - Masz je takie same jak twój brat. - dodała przesuwając splecenie, żeby wysunąć palec i dotknąć skórę pod okiem. Oparła brodę na dłoniach wyginając odrobinę wargi, onyksowe spojrzenie nie odsunęło się na bok. Rzucone mimochodem stwierdzenie było jednoczesnym zaproszeniem, jak i badaniem. Jej praca polegała na obserwacji - głównie smoków, to ich behawiorystą była. Nie znaczyło to jednak, że jej spojrzenie nie łapało mimowolnie powtarzalnych gestów, odstających od normy zachowań, czy zmieniających się elementów wyglądu.
- Tod! - ucieszyła się na widok kucharza. - Byłbyś tak miły… - zaczęła wskazując na talerz Cardana. - Oh i jeszcze… masz to bezowe cudo? Było fenomenalne. - orzekła z mimowolnym rozmarzeniem, składając krótkie prośby które ruszyły od razu mężczyznę. Wróciła wzrokiem do szwagra tylko na chwilę, pozwalając by jej brew drgnęła na padające pytanie a tęczówki przesunęły się na książkę. Sięgnęła po nią, zwracając w okładką w jego stronę. - Nie, to wstęp do smokologii. Znam ją na pamięć. - obwieściła ze spokojem i rozbawieniem, odkładając ją na wcześniejsze miejsce. - Tod jakiś czas temu wspominał, że jego córka. Amelia tak? - upewniła się, zerkając na przygotowującego jej posiłek mężczyznę. A gdy potwierdził kontynuowała. - Ostatnio mocniej zainteresowała się aetonami i smokami. Zdecydowałam się pożyczyć jej coś z moich zbiorów. - a kiedy jednakie do Cardana danie stawało przed nią z ust kucharza spływało zwyczajowe: nie musiała m’lady. Poczęstowała go uśmiechem, przesuwając w jego stronę książkę. - To w podziękowaniu za pyszne dania. - zawyrokowała łapiąc za widelec. Chwilę później obok pojawiły się też kawałki tortu bezowego z owocową konfiturą. - Obudziłam się i nie mogłam już zasnąć. A że nie znalazłam w pobliżu nikogo, kto mógłby dotrzymać mi towarzystwa uznałam, że wyruszę na poszukiwania. - wróciła to zadanego wcześniej pytania i choć pozornie utrzymywała powagę w jej tęczówkach zalśnił ogniki. Nachyliła się trochę. - Nie spodziewałam się tego spotkania. - przysunęła do siebie talerz, nabierając jedzenia na widelec. Uniosła go do ust…
… i zamarła. Kształtny nos zmarszczył się, ciemne brwi również zeszły się ze sobą, kiedy zerknęła na końcówkę widelca i utknięty na nim boczek z jajkiem. Zmarła tak z lekko rozwartymi wargami, w pół zawieszonym geście, widocznie się nad czymś głowiąc.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Istotnie, zaręczynowa kolacja całkowicie go ominęła. Żałował, że nie mógł być wtedy przy Manannanie i - z właściwą dla siebie beztroską i bezczelnością - urządzać sobie jego kosztem podśmiechujki, choć zgadywał, że starszemu bratu bynajmniej nie było do śmiechu, gdy ważyły się jego i tak przesądzone losy. Najpewniej nie powinien byłby tego robić: brat mógłby chcieć mu się wówczas odpłacić z nawiązką w niedługim czasie, ale nadmierna powaga - jak uważał Cardan - była zabójcza dla atmosfery. Niemniej, Melisande była dobrą partią (choć nie znosił tego określenia; była kobietą, nie klaczą na targowisku, na litość bogów), i w innym życiu, zanim zdławiły go Indie, może mógłby być o to nawet trochę zazdrosny; bo choć pomiędzy nim a Manannanem nie było nigdy niezdrowej rywalizacji, tylko czasami, bardzo rzadko, w błękicie oczu Cardana odziedziczonych po matce, mogła się kryć nuta szmaragdowozielonego żalu, nigdy niewypowiedzianego na głos. Tak to już bywało z rodzeństwem, gdy trudno było uniknąć takich czy innych porównań. Obecnie trochę bratu dogryzał, że mógł przecież trafić gorzej, ale koniec końców pozostawało się tylko cieszyć jego szczęściem i przywyknąć do obecności nowej osoby na ich terenie. A ponieważ nie przepadał za nudą, było mu to mimo wszystko na rękę, choć żartobliwie zwykł mawiać, że przez Melisande stracił pozycję ulubieńca służby.
– Boisz się, że Manannan się dowie, że podjadasz? – Zainteresował się nagle, a krzywy, szelmowski uśmiech przeszedł płynnie w pełnię swoich możliwości. – Będę milczał jak grób – oświadczył, demonstrując jak zamyka gębę na kłódkę i wyrzuca klucz.
Gdzieś ponad wyjątkowo ostentacyjnym zapachem śniadania, do jego nosa dotarł delikatny zapach róż; ledwo wyczuwalny, ale subtelnie obecny, a Cardan niemal zmusił się, żeby się odrobinę nie skrzywić. Było coś, co niezwykle irytowało go w tej woni; ot, niechciane wspomnienia, do których nie chciał wracać. Prawdopodobnie powinien zrozumieć, że zamiatanie wszystkiego gdzieś na tył świadomości prędzej czy później się na nim zemści, ale na razie z radosną beztroską ignorował wszystko to, o czym myśleć zwyczajnie nie chciał.
– Doceniam piękno świata doczesnego – rzucił radośnie, niemal idealnie wpasowując się w domniemane poglądy Evandry. – To niezwykłe, jak ognista wyostrza zmysły – dodał jeszcze sugerując co najmniej to, że od tego właśnie zaczyna dzień. Nie była to oczywiście prawda, ale udawanie kogoś, kim przestał być, wychodziło mu zaskakująco dobrze.
Najpewniej do czasu, aż w końcu się złamie.
– Obyś się zatem przypadkiem nie pomyliła – odparł niemalże zaczepnie, bynajmniej niezrażony tym, że zwróciła uwagę dokładnie na to, co próbował ukryć. Nie wydawał się jednak tym spostrzeżeniem specjalnie przejęty; odbił się od podłogi i leniwie odchylił na krześle, kołysząc na meblu dokładnie tak, jak nie znosiła jego guwernantka. Przewrócisz się, Cardan, mawiała.
W końcu się przewrócił, choć tylko metaforycznie.
Obserwował w ciszy jej rozmowę z Todem, wodząc wzrokiem od kucharza aż po Melisande, gdzieś po drodze prosząc kucharza o kawałek bezowego tortu. Czasem zastanawiał się, czy jej postawa była tylko grą, czy faktycznie była tak zmyślna, zaskarbiając sobie sympatię newralgicznych postaci Corbenic. Nawet jego matka za nią przepadała, co było nie lada wyczynem; Eurydice znała się na ludziach, więc koniec końców Cardan był zmuszony przyznać, że bratowa taka po prostu była. Kurtuazyjna, grzeczna, zawsze wiedząca co powiedzieć. Wiedział jednak, że banalne stwierdzenie o tym, że każda róża ma kolce pasowało i tutaj.
Doceniał.
Sięgnął po puchar z wodą i zamieszał go leniwie, co najmniej jakby faktycznie miał tam nalany alkohol. Upił łyk i odstawił na blat, w chwili gdy Melisande tłumaczyła, co ją tu sprowadziło. Wyglądało na to, że brak snu doskwierał nie tylko jemu; koszmary rozlały się lepką masą po całym Corbenic i poza nim, spędzając sen z powiek wszystkim czarodziejom pod łuną przeklętej komety.
– Nie tęsknisz za nimi? – Zapytał, stukając palcem w okładkę książki, dając tym samym do zrozumienia, o co dokładnie mu chodzi. Mogła odwiedzać rezerwat, kiedy tylko chciała, ale bądź co bądź nie było to już to samo. Przynajmniej tak sobie wyobrażał. Badawczym spojrzeniem omiótł twarz kobiety, zatrzymując je na dłużej na ciemnych oczach.
– Czyżbym nie wyglądał na kogoś, kto podjada po nocach? – Zapytał, unosząc jedną brew. – Uznam to za komplement – dodał, uśmiechając się krzywo. Jak wszystko. Przestał w końcu huśtać się na krześle, gdy Melisande zamarła z widelcem na wpół drogi do ust. Miał nadzieję, że nie wyczuła jakiejś trucizny, bo gdyby istotnie tam była, nie zostałoby mu już za dużo czasu do przeżycia.
– Jedz, bo ci ucieknie – rzucił rozbawiony.
– Boisz się, że Manannan się dowie, że podjadasz? – Zainteresował się nagle, a krzywy, szelmowski uśmiech przeszedł płynnie w pełnię swoich możliwości. – Będę milczał jak grób – oświadczył, demonstrując jak zamyka gębę na kłódkę i wyrzuca klucz.
Gdzieś ponad wyjątkowo ostentacyjnym zapachem śniadania, do jego nosa dotarł delikatny zapach róż; ledwo wyczuwalny, ale subtelnie obecny, a Cardan niemal zmusił się, żeby się odrobinę nie skrzywić. Było coś, co niezwykle irytowało go w tej woni; ot, niechciane wspomnienia, do których nie chciał wracać. Prawdopodobnie powinien zrozumieć, że zamiatanie wszystkiego gdzieś na tył świadomości prędzej czy później się na nim zemści, ale na razie z radosną beztroską ignorował wszystko to, o czym myśleć zwyczajnie nie chciał.
– Doceniam piękno świata doczesnego – rzucił radośnie, niemal idealnie wpasowując się w domniemane poglądy Evandry. – To niezwykłe, jak ognista wyostrza zmysły – dodał jeszcze sugerując co najmniej to, że od tego właśnie zaczyna dzień. Nie była to oczywiście prawda, ale udawanie kogoś, kim przestał być, wychodziło mu zaskakująco dobrze.
Najpewniej do czasu, aż w końcu się złamie.
– Obyś się zatem przypadkiem nie pomyliła – odparł niemalże zaczepnie, bynajmniej niezrażony tym, że zwróciła uwagę dokładnie na to, co próbował ukryć. Nie wydawał się jednak tym spostrzeżeniem specjalnie przejęty; odbił się od podłogi i leniwie odchylił na krześle, kołysząc na meblu dokładnie tak, jak nie znosiła jego guwernantka. Przewrócisz się, Cardan, mawiała.
W końcu się przewrócił, choć tylko metaforycznie.
Obserwował w ciszy jej rozmowę z Todem, wodząc wzrokiem od kucharza aż po Melisande, gdzieś po drodze prosząc kucharza o kawałek bezowego tortu. Czasem zastanawiał się, czy jej postawa była tylko grą, czy faktycznie była tak zmyślna, zaskarbiając sobie sympatię newralgicznych postaci Corbenic. Nawet jego matka za nią przepadała, co było nie lada wyczynem; Eurydice znała się na ludziach, więc koniec końców Cardan był zmuszony przyznać, że bratowa taka po prostu była. Kurtuazyjna, grzeczna, zawsze wiedząca co powiedzieć. Wiedział jednak, że banalne stwierdzenie o tym, że każda róża ma kolce pasowało i tutaj.
Doceniał.
Sięgnął po puchar z wodą i zamieszał go leniwie, co najmniej jakby faktycznie miał tam nalany alkohol. Upił łyk i odstawił na blat, w chwili gdy Melisande tłumaczyła, co ją tu sprowadziło. Wyglądało na to, że brak snu doskwierał nie tylko jemu; koszmary rozlały się lepką masą po całym Corbenic i poza nim, spędzając sen z powiek wszystkim czarodziejom pod łuną przeklętej komety.
– Nie tęsknisz za nimi? – Zapytał, stukając palcem w okładkę książki, dając tym samym do zrozumienia, o co dokładnie mu chodzi. Mogła odwiedzać rezerwat, kiedy tylko chciała, ale bądź co bądź nie było to już to samo. Przynajmniej tak sobie wyobrażał. Badawczym spojrzeniem omiótł twarz kobiety, zatrzymując je na dłużej na ciemnych oczach.
– Czyżbym nie wyglądał na kogoś, kto podjada po nocach? – Zapytał, unosząc jedną brew. – Uznam to za komplement – dodał, uśmiechając się krzywo. Jak wszystko. Przestał w końcu huśtać się na krześle, gdy Melisande zamarła z widelcem na wpół drogi do ust. Miał nadzieję, że nie wyczuła jakiejś trucizny, bo gdyby istotnie tam była, nie zostałoby mu już za dużo czasu do przeżycia.
– Jedz, bo ci ucieknie – rzucił rozbawiony.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Tereny zamkowe
Szybka odpowiedź