Prosektorium
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Repello Mugoletum, Cave Inimicum, Tenuistis
Prosektorium
To właśnie dla piwnicy domu w okolicy Evesham Elvira zdecydowała się na akurat ten zakup. Alchemik zorganizował pojedyncze podziemne pomieszczenie w swoją pracownię wytwórczą, Elvira natomiast wykorzystała część pozostawionych po nim rzeczy, dodała kilka własnych i przekształciła dawne laboratorium w swoje małe prosektorium domowe, leżące co prawda odlegle od jej miejsca pracy, ale umożliwiające mniej zacne eksperymenty, rozwijanie pasji, a także - jeżeli zajdzie konieczność - badanie zwłok w pełnej dyskrecji za pieniądze.
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 07.01.23 12:03, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Bo życie
Znaczy:
Kupować mięso Ćwiartować mięso
Zabijać mięso Uwielbiać mięso
Zapładniać mięso Przeklinać mięso
Nauczać mięso i grzebać mięso
Znaczy:
Kupować mięso Ćwiartować mięso
Zabijać mięso Uwielbiać mięso
Zapładniać mięso Przeklinać mięso
Nauczać mięso i grzebać mięso
Trupek łypał nań bezwiednym spojrzeniem, równie jałowo rozłożył na zimnym stanowisku swe kończyny, wreszcie ― bez cienia sugestywnego zająknięcia znosił cięcie za cięciem, rozłupujące każdą wnętrzność na mniejsze, fragmentaryczne, zupełnie już bezużyteczne kawałki tkanek. Aż nie chciało się wierzyć, jak wielką ewolucyjnie istotą stał się człowiek, albo ile pomieścić mogła ta nieduża, leciwa głowa, wypełniona misterną breją podobną zwarzonemu budyniowi; aż nie chciało się wierzyć, jak łatwo można było tę samą potęgę, pozornie doskonały wytwór wszechmocnej natury, zmieść w drobny, niewiele znaczący pył, o którym następne pokolenia nie będą już chciały pamiętać. Non omnis moriar, chciałoby się powtarzać u bram ostatniego tchnienia, ale podobnie optymistyczny los spotykał tylko prawdziwie rozrosłe figury. Nikt nie zapomniał przez wieki nazwiska Phyllidy Spore, na kartach historii na stałe wyryje się również podobizna Czarnego Pana, ale kto będzie płakał za tym rozczłonkowywanym dziadkiem? Czy ktokolwiek rozpaczał jeszcze za jego ojcem, starym Karkaroffem, od miesięcy dogorywającym głęboko w bułgarskiej ziemi? Czy znajdzie się choćby jedna osoba, która uroni łzę na wiadomość o jego odejściu? Cierpkie to były dywagacje i chyba zupełnie niepotrzebne witalnemu młodzieńcowi, ale Śmierć, jak ten nieuświadomiony sprzymierzeniec, jak ten blady cień, odbicie żywego ja, wiecznie snuła się gdzieś nieopodal, czekając tylko na dogodną chwilę. By ukąsić, by złapać swoimi wątłymi palcami za kark czy serce i zatańczyć bezwstydnie nad mizernym cielskiem, albo bodaj postraszyć, żałośnie upokorzyć te oblepione pychą, narcystyczne istoty, tak naiwnie przekonane o swojej wyższości. Pojąć to i istnieć w gotowości, by ukłonić się kurtuazyjnie, ilekroć tylko uosobienie agonii sobie tego zażyczyło, to w istocie cała esencja tego podłego, krótkiego jestestwa. Bo każde z nich skończyć mogło jako namacalny, pozbawiony wartości i człowieczeństwa przedmiot szumnej sekcji, w prosektorium podobnym do tego, gdzie zatrzymana w żyłach krew poczynała tylko gnuśnieć obrzydliwie, a najszlachetniejsze nawet rysy twarzy stawały się nieatrakcyjnie sine i sparaliżowane. Bo każde z nich, z chwilą zatrzymania akcji tego lichego ośrodka bytu, stać się miało tylko suchym obiektem nicości, gnijącym nieubłaganie mięsem, już zaraz nadgryzanym przez całe chmary robactwa, już zaraz przykurzonym bezpowrotnie przez mijający czas. Jedyną ucieczką mógł być wielki czyn, pozostawione po sobie dziedzictwo, dumna sława noszonego za życia miana. Ona rozwijała się wszakże właśnie w tym celu? By zaistnieć, zapisać się odkryciem, wywalczyć przylepioną do tożsamości zasługę?
― Wybacz mi te wywody, mój przyjaciel stale nad czymś filozofuje, najwyraźniej przejąłem od niego zupełnie tu zbędną skłonność do deliberacji ― skwitował w manierze częściowego rozbawienia, bo nie on właśnie uchodził w towarzystwie za człowieka intelektu. Bartemius i jego przebrzmiałe ego, ten dygający w sile etykiety arystokrata, błyszczał przy stole jako zręczny, pewnie nawet najzręczniejszy myśliciel; filantrop, aspirujący polityk, swoisty besserwisser, chciałoby się ująć skromnie całą gamę jego umiejętności, ale i to nie wystarczało chyba dla jego imponującej kompleksowości. Ona i Barty, nie mieli dotąd okazji? Może i dobrze, on najpewniej uznałby ją za perwersyjną, starzejącą się wariatkę, a ona widziałaby w nim próżnego zarozumialca o przytłaczającym tupecie. ― W ostatniej fazie grzyb atakuje serce i prowadzi do zatrzymania jego akcji ― odpowiedział w godnym uczniowskiej postawy zaangażowaniu, gołymi palcami badając fakturę rozwartego mięśnia. Nie widział w tym nic obrzydliwego, w czynność wkradła się nawet zastanawiająca czułość ruchów; wyzywające spojrzenie mentorki nijak go speszyło, nie pierwszy raz zresztą posłała mu podobne. Spisał się i tym razem, spiesząc z poprawnym przedłużeniem prowadzonego wykładu; spisał się i tym razem, wykonując kolejne, teraz już łagodniejsze cięcie. Oswajał się z precyzją osobistych ruchów, oswajał się też z ostrością chirurgicznego skalpela ― cała reszta nie robiła już na nim przesadnego wrażenia. Naoglądał się rycin w podsuwanych przez nią podręcznikach, naczytał się innych drastyczności anatomicznych przypadków, bliskość umarlaków znał zaś z domu pogrzebowego matki. I tak pobierał z wolna próbkę płynu, gdy ona bezpośrednio zachwalała go w manierze ciągnącego się monologu, podekscytowana zastygłą w eterze opowieścią o własnych doświadczeniach. Przywykł już do roli słuchacza, przywykł już do pozycji czujnego obserwatora, a oblicze enigmatycznej nauczycielki konwencjonalnie jawiło się wielością ekscentrycznych reminiscencji. Rzadko kiedy pozwalała sobie na podobne wyznania, zwykle utrzymując konwersację na stopie formalnych lekcji; dziś jednak przekroczyła granicę sekretu, dziś jednak dotykała sedna moralnie wątpliwych wypadków przeszłości. Intrygujące.
― No proszę ― zaczął chłodno, na pozór obojętnie, wtykając w kobiece dłonie szklane fiolki z pożądaną zawartością. ― Zagorzali obrońcy humanitarności, ponad wszystko sławiący etykę zawodową i wartość ludzkiego życia, najpewniej pogardziliby podobnym zjawiskiem ― skomentował cicho, spojrzenie lokując gdzieś w iskierkach fantazji majaczących w jej niebieskich tęczówkach. ― Ale nauka wymaga ofiar, poświęceń, niekiedy też bezprawia ― dodał potem, na powrót przyglądając się paskudztwu tutejszych wnętrzności.
Dlatego właśnie uznaję cię za najbardziej kompetentną. Dlatego właśnie ty, Elviro, służysz za moją osobistą przewodniczkę. Bo jak nikt inny rozumiesz rangę ceremonialnego przedsięwzięcia edukacji.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Była desperacko pewna tego, że jeżeli kiedyś umrze, jej pamięć zachowa się na długie wieki - po części dlatego, że wciąż uznawała perspektywę odejścia w nicość za rzecz odległą i mętną (o naiwności tych, którzy ze śmiercią obcują co dzień), wierzyła w to, że ma czas na zrealizowanie wszystkich swoich dalekosiężnych celów, ale głównie z prostego imperatywu jaki narzucała jej do cna przeżarta narcyzmem głowa. Nie zastanawiała się nad tym jak szybko zostanie zapomniana, bo myśli tej nie mogłaby znieść. Wielu potężniejszych od niej czarodziejów zapewne zaśmiałoby się w głos, gdyby wiedziało jak bardzo ta uzdrowicielka - ta fascynatka trupów i czarnej magii, ta zabójczyni - sama boi się śmierci. Nic nie przerażało Elviry Multon tak jak nieistnienie. Nie zamierzała go zakładać. Nie zamierzała o tym rozmawiać.
Organizm ludzki był finezyjnym, fascynującym narzędziem, a śmierć budziła euforię i satysfakcję - tylko wtedy, gdy nie dotyczyły jej samej. Miała już na koncie doświadczenia bliskie zaświatom, ale zawsze wychodziła obronną ręką. Zawsze. Jak kot.
- Deliberuj do woli. Ale kiedy skończę wykład - powiedziała cicho, z wyraźnym rozbawieniem, kiedy wykręcił się od własnego filozofowania. Dostrzegała jak na dłoni cienie niesprecyzowanych emocji, które przemykały przez jego spojrzenie gdy sądził, że go nie obserwuje. Była ciekawa o czym myśli, ale nie na tyle, by o to spytać.
Wygodną ciszę prosektorium przerywał przede wszystkim jej własny głos, ale oczekiwała z jego strony zarówno pytań jak i odpowiedzi na przemycane tu i ówdzie wyzwania. Teraz z uwagą obserwowała przede wszystkim jego poczynania wewnątrz zwłok starszego mężczyzny, pilnując, by sekcja przebiegała wobec schematu, który przyniesie mu najwięcej korzyści. Uśmiechnęła się kątem ust i uniosła brew, gdy krótko i poprawnie odpowiedział na jedno z jej pytań.
- Dokładnie. Grzyb atakuje najpierw mięśnie poprzecznie prążkowane, potem gładkie i dopiero na końcu zatacza koło, zatrzymując się na mięśniu poprzecznie prążkowanym serca. Po części dlatego, że mięsień sercowy ma wyjątkową, unikalną budowę. Wrzeciona mięśniowe łączą się krzyżowo, czasem tworzą mostki. Mięsień sercowy ma też własny układ bodźco-przewodzący niezależny od układu nerwowego. W specjalnych warunkach może bić nawet poza organizmem człowieka. - Przygryzła wargę, skacząc po krótkich i rzeczowych informacjach, które mógł uznać za interesujące, za rozszerzenie tego co zwykle można było znaleźć w podręcznikach. - Mostki mięśniowe tworzą się czasem nad naczyniami wieńcowymi. Wiesz czym to skutkuje? - To było pytanie retoryczne, choć dała mu chwilę, gdyby miał na to własny pomysł. Nie musiał tego wiedzieć, ale postrzegała go jako inteligentnego chłopca z dostatecznie rozwiniętą wyobraźnią. - Przy dużym wysiłku, gdy serce bije szybko i jego rzut się zwiększa, takie mostki mogą zamknąć światło naczynia i doprowadzić do niedokrwienia, do mikrozawału. Tego typu anomalie znacznie częściej znajdowałam jednak u mugoli. Mam szansę podejrzewać, że większość tego typu przypadków u czarodziejów jest związana z mugolską domieszką w rodzinie. Z niedoskonałością. - Uśmiechnęła się szerzej, mrużąc oczy. W ten sposób przygotowywała sobie grunt pod ofertę, którą zamierzała mu złożyć - pomoc, której oczekiwała. Rozkoszny temat pozostawiła sobie jednak na później, by nie rozpraszać teraz Igora koniecznością dokonania wyboru. Ostatecznie, zwykł zostawać na chwilę w jej domu po skończonych lekcjach. Zwykle podsuwała mu coś do jedzenia oraz lektury warte uwagi.
Korzystając z okoliczności autopsji w celu wyjawienia niechlubnego sekretu również zbierała informacje na temat moralnych granic Igora i zasięgu jego mniej lub bardziej profesjonalnego popędu, by wiedzieć. Lubiła konfrontować go z kontrowersjami, zmuszać do tego, by w jakiś sposób się do nich odniósł. Jego odpowiedzi często ją niewinnie bawiły. Było tak też teraz, gdy przejmowała od niego fiolki, nie przypadkiem zatrzymując na dłużej palce na jego skórze.
- Jak dobrze, że zagorzałych obrońców moralności nie ma tu dziś z nami - powiedziała cicho, przechodząc znów za jego plecami, właściwie szepcząc mu do ucha. Potem stanęła obok, by nadzorować jego pracę nim ostatecznie odpreparował serce. Po wyjęciu organu z klatki piersiowej zaprowadziła go do szerokiego, kamiennego stołu, na którym miała przygotowane specjalne ceramiczne tace, pojemniki ze środkami konserwującymi oraz znacznie subtelniejsze i drobniejsze narzędzia przystosowane do gmerania w kruchych strukturach.
- Pokaż mi gdzie jest węzeł zatokowo-przedsionkowy - mruknęła, gdy odłożyli serce na tacę; dziwnie małe i wątłe, nieco otłuszczone. Żałosne. - Już to wiesz. - Był od niej wyższy, ale nie przeszkodziło jej to w otoczeniu go rękami i położeniu brody na jego ramieniu, gdy wkładała mu w dłoń wąską, metalową szpatułkę. - Będziesz chciał zobaczyć jak bije? - wymruczała mu wprost do ucha. Nie musiał wcale jej widzieć, by czuć, że się uśmiecha. Jedną dłoń oparła na jego piersi, przesuwając ją nad miejsce, pod którym biło jego własne serce. Była cholernie ciekawa, czy zacznie bić szybciej.
Organizm ludzki był finezyjnym, fascynującym narzędziem, a śmierć budziła euforię i satysfakcję - tylko wtedy, gdy nie dotyczyły jej samej. Miała już na koncie doświadczenia bliskie zaświatom, ale zawsze wychodziła obronną ręką. Zawsze. Jak kot.
- Deliberuj do woli. Ale kiedy skończę wykład - powiedziała cicho, z wyraźnym rozbawieniem, kiedy wykręcił się od własnego filozofowania. Dostrzegała jak na dłoni cienie niesprecyzowanych emocji, które przemykały przez jego spojrzenie gdy sądził, że go nie obserwuje. Była ciekawa o czym myśli, ale nie na tyle, by o to spytać.
Wygodną ciszę prosektorium przerywał przede wszystkim jej własny głos, ale oczekiwała z jego strony zarówno pytań jak i odpowiedzi na przemycane tu i ówdzie wyzwania. Teraz z uwagą obserwowała przede wszystkim jego poczynania wewnątrz zwłok starszego mężczyzny, pilnując, by sekcja przebiegała wobec schematu, który przyniesie mu najwięcej korzyści. Uśmiechnęła się kątem ust i uniosła brew, gdy krótko i poprawnie odpowiedział na jedno z jej pytań.
- Dokładnie. Grzyb atakuje najpierw mięśnie poprzecznie prążkowane, potem gładkie i dopiero na końcu zatacza koło, zatrzymując się na mięśniu poprzecznie prążkowanym serca. Po części dlatego, że mięsień sercowy ma wyjątkową, unikalną budowę. Wrzeciona mięśniowe łączą się krzyżowo, czasem tworzą mostki. Mięsień sercowy ma też własny układ bodźco-przewodzący niezależny od układu nerwowego. W specjalnych warunkach może bić nawet poza organizmem człowieka. - Przygryzła wargę, skacząc po krótkich i rzeczowych informacjach, które mógł uznać za interesujące, za rozszerzenie tego co zwykle można było znaleźć w podręcznikach. - Mostki mięśniowe tworzą się czasem nad naczyniami wieńcowymi. Wiesz czym to skutkuje? - To było pytanie retoryczne, choć dała mu chwilę, gdyby miał na to własny pomysł. Nie musiał tego wiedzieć, ale postrzegała go jako inteligentnego chłopca z dostatecznie rozwiniętą wyobraźnią. - Przy dużym wysiłku, gdy serce bije szybko i jego rzut się zwiększa, takie mostki mogą zamknąć światło naczynia i doprowadzić do niedokrwienia, do mikrozawału. Tego typu anomalie znacznie częściej znajdowałam jednak u mugoli. Mam szansę podejrzewać, że większość tego typu przypadków u czarodziejów jest związana z mugolską domieszką w rodzinie. Z niedoskonałością. - Uśmiechnęła się szerzej, mrużąc oczy. W ten sposób przygotowywała sobie grunt pod ofertę, którą zamierzała mu złożyć - pomoc, której oczekiwała. Rozkoszny temat pozostawiła sobie jednak na później, by nie rozpraszać teraz Igora koniecznością dokonania wyboru. Ostatecznie, zwykł zostawać na chwilę w jej domu po skończonych lekcjach. Zwykle podsuwała mu coś do jedzenia oraz lektury warte uwagi.
Korzystając z okoliczności autopsji w celu wyjawienia niechlubnego sekretu również zbierała informacje na temat moralnych granic Igora i zasięgu jego mniej lub bardziej profesjonalnego popędu, by wiedzieć. Lubiła konfrontować go z kontrowersjami, zmuszać do tego, by w jakiś sposób się do nich odniósł. Jego odpowiedzi często ją niewinnie bawiły. Było tak też teraz, gdy przejmowała od niego fiolki, nie przypadkiem zatrzymując na dłużej palce na jego skórze.
- Jak dobrze, że zagorzałych obrońców moralności nie ma tu dziś z nami - powiedziała cicho, przechodząc znów za jego plecami, właściwie szepcząc mu do ucha. Potem stanęła obok, by nadzorować jego pracę nim ostatecznie odpreparował serce. Po wyjęciu organu z klatki piersiowej zaprowadziła go do szerokiego, kamiennego stołu, na którym miała przygotowane specjalne ceramiczne tace, pojemniki ze środkami konserwującymi oraz znacznie subtelniejsze i drobniejsze narzędzia przystosowane do gmerania w kruchych strukturach.
- Pokaż mi gdzie jest węzeł zatokowo-przedsionkowy - mruknęła, gdy odłożyli serce na tacę; dziwnie małe i wątłe, nieco otłuszczone. Żałosne. - Już to wiesz. - Był od niej wyższy, ale nie przeszkodziło jej to w otoczeniu go rękami i położeniu brody na jego ramieniu, gdy wkładała mu w dłoń wąską, metalową szpatułkę. - Będziesz chciał zobaczyć jak bije? - wymruczała mu wprost do ucha. Nie musiał wcale jej widzieć, by czuć, że się uśmiecha. Jedną dłoń oparła na jego piersi, przesuwając ją nad miejsce, pod którym biło jego własne serce. Była cholernie ciekawa, czy zacznie bić szybciej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
14.07
Przetransportowanie ciała Abberleya do Worcestershire wydawało się sprawą dziecinnie prostą, gdy nie musiała w tym celu pisać nerwowych listów, poganiać znużonych pracowników domów pogrzebowych - koordynować całego przedsięwzięcia osobiście. Odkąd zaczęła oferować te usługi w swoim małym biznesie nie zetknęła się z taką prostotą w zakresie organizacji dokumentów i sumiennego wykonywania procedur, ale nie powinna spodziewać się niczego innego gdy polecenie zostało wydane przez samą namiestniczkę Londynu. Właściwie jedyną rzeczą, którą musiała się zająć było przygotowanie prosektorium i przesunięcie wszystkich swoich zobowiązań na inne terminy, aby nie mieć tego dnia żadnych innych czasochłonnych zajęć. Zlecenie, które wykonywała na polecenie zwierzchniczki było piekielnie istotne, a jej odpowiedzialność nie mniejsza niż w czasach, w których pracowała w państwowych placówkach stolicy. Być może nawet większa, gdyż oczekiwano od niej szybkich efektów - znalezienia lub potwierdzenia informacji, które już miała w protokołach sekcyjnych przekazanych przez patologów, którzy wykonywali sekcję urzędnika w pierwszej kolejności zaraz po odnalezieniu ciał.
W prosektorium pod gruntem własnego domu miała dwa stoły sekcyjne, ale w tym momencie oba pozostawały puste - zamierzała skupić się tylko na jednym ciele, jednej skarbnicy wiedzy. Przyczyna śmierci żony Abberleya była relatywnie oczywista dla wszystkich zainteresowanych - zagadką pozostawało dlaczego została zamordowana w taki sposób i dlaczego obrócił się przeciw niej mąż, który z doniesień oficjalnych i nieoficjalnych nigdy nie wykazywał wobec kobiety przemocy. Właściwie nie była przekonana, czy będzie w stanie wnieść w tę sprawę cokolwiek więcej niż koronerzy z Munga - ale była cholerną specjalistką w swojej dziedzinie, a poza tym uwielbiała przypadki trudne i niejasne. Nikt sam z siebie nie padał martwy, jeśli nie trafiło go zaklęcie zabijające - ale Avady Kedavry jako przyczyny zgonu nie można było sugerować lekko jeśli nie było się w posiadaniu różdżki sprawcy. Razem z Deirdre nie znalazły wczoraj niczego co mogłoby sugerować udział osób trzecich. Nie znaleźli tego też policjanci. W czasie, w którym Mericourt próbowała rozgryźć zagadkę artefaktu - zastanawiającej kuli - Elvira wiązała przydługie włosy w warkocz na plecach i odkażała dłonie. Ta sprawa była niepokojąca z więcej niż jednej przyczyny - a choć podejrzewały już wpływ czarnej magii nie miały żadnej zasadniczej hipotezy.
Cokolwiek znajdzie - lub nie - zamierzała wykonać porządny raport, który dołoży cegiełkę do budowli, którą dopiero zaczynały wznosić.
Ciało Abberleya zostało przywiezione w czarnej, transportowej trumnie z doskonałą punktualnością. Pomogła technikowi wyciągnąć je z wykładanego aksamitem wnętrza, pokwitowała wszystkie dokumenty i umówiła się z pracownikami domu pogrzebowego na odbiór zwłok o konkretnej godzinie tego samego dnia. Pogrzebu szanowanego urzędnika nie można było przeciągać w nieskończoność.
Potem kazała się wszystkim wynieść. Nie cierpiała pracować, gdy patrzono jej na ręce, na każde cięcie skalpela i grymas. Jak prawdziwy perfekcjonista potrzebowała ciszy i spokoju. Za jedynego towarzysza miała samopiszące pióro i jego cichy zgrzyt, gdy recytowała mu wstęp do protokołu sekcyjnego, okrążając stół z rozpostartymi zwłokami mężczyzny, skupiona i zafascynowana.
Abberley był mężczyzną tęgiej budowy, zapewne ze względu na wygodne i opływające w luksusy życie persony publicznej. Nie był jednak otyły i wszystko wskazywało, że o siebie dbał. Machnęła różdżką kilka krótkich, świszczących razy, żeby przyjrzeć się każdej płaszczyźnie jego ciała w poszukiwaniu znaków charakterystycznych i obrażeń. Nie spodziewała się ich, nie po opisach, które zostały jej dostarczone, niemniej jednak była skrupulatna. Opisała każdą starą bliznę, którą znalazła, od niewidocznego w ubraniach oparzenia pod obojczykiem po odkształcenie paliczków sugerujące dawne, niezaopatrzone od razu złamanie. Potem obejrzała oczy, już zmatowiałe pomimo faktu, że ciało zostało właściwie zaopatrzone przy pomocy zaklęć balsamujących. Condione nie cofało jednak postępów rozkładu, które miały miejsce przed przybyciem specjalistów.
Mimo uszkodzonych soczewek miała jednak możliwość spisać krwawe wylewy do ciałek szklistych - na tyle nieznaczne, że nie dałoby się przypisać im efektu gwałtownego uduszenia. Jeśli miałaby gdybać powiedziałaby zapewne, że odpowiadał za nie olbrzymi stres, wyczerpanie fizyczne lub magiczne na chwilę przed zgonem - ale nie od gdybania tutaj dziś była.
Najbardziej fascynującą częścią każdej autopsji było wszak zagłębienie się do wnętrza. Sięgnęła po jeden z sekcyjnych noży - ten największy, a potem zawahała się, kładąc jedną okutą w rękawiczkę dłoń na zimnej i mięsistej klatce piersiowej. Zwykle zaczynała swoje sekcje od otwarcia klatki piersiowej i jamy brzusznej - jednym pewnym cięciem w kształcie litery igrek - lecz mając na uwadze zagadkowość i mechanizm tego przypadku zdecydowała się tym razem rozpocząć od czaszki. Abberley przed samą śmiercią padł ofiarą halucynacji i delirium, tego mogli być prawie pewni - znała podobne przypadki szaleństwa i ciężko było w tym wypadku oprzeć się pokusie sprawdzenia czy pozostawia ono jakieś ślady w centralnym układzie nerwowym.
Rozcięła skalp w okolicy potylicznej, wzdłuż cienkiej białej linii pozostającej pod rzadkimi włosami w miejscu, w którym rozcięli i złączyli skórę poprzedni patolodzy - na trupach rany nie goiły się tak sprawnie jak na żywym, odżywionym krwią organizmie, większość zaklęć sklepiających tkanki pozostawiała zwykle taki czy inny blady ślad, a za jego wygląd i wyrazistość odpowiadało już tylko doświadczenie maga. Spiłowanie czaszki magicznymi narzędziami nie było czynnością wymagającą znacznego nakładu sił; skupiła się przede wszystkim, by wykonać czynność ostrożnie i nie uszkodzić tego co nie zostało jeszcze uszkodzone po poprzedniej sekcji.
Na oponach mózgu dostrzegalne były już ślady ingerencji, ale mózg pozostawał w doskonałym stanie, być może za sprawą precyzji rąk patologa, a może dlatego, że nie wyciągnięto go wcześniej z puszki mózgowej. Kilkanaście kolejnych minut zajęło jej odpreparowanie wrażliwej, szarobiałej tkanki, która miała tendencję do rozpadania się w palcach, jeżeli nie była potraktowana z należytą delikatnością. Obejrzała dokładnie przebieg naczyń żylnych i węższych tętniczek i znalazła kilka wynaczynień, szybko klasyfikując je jako artefakty pośmiertne lub okołośmiertne po braku ewidentnych odczynów zapalnych oraz śladów pochłaniania krwi przez krwinki białe. Mózg nosił pewne, ale nieznaczne charakterystyki zwyrodnień związanych z wiekiem, ale nie dałoby się określić Abberleya jako człowieka w niepełni władz umysłowych. Nie ze względów fizjologicznych przynajmniej.
Rozcięła półkule na osobnej tacy, aby pobrać z nich cienkie wycinki istoty białej okołokomorowej i podobnie niewielkie fragmenty z płatów czołowych i skroniowych. Zamierzała przyjrzeć im się bliżej później, pod soczewką i być może odbarwieniem od eliksirów kupowanych od zakładów patomorfologicznych. Mikroskopowe cechy degeneracji w tych obszarach mogłyby tłumaczyć paranoiczne zachowanie - niemniej jednak więcej nadziei pokładała w próbach udowodnienia, że na tkankę mózgową Abberleya w taki czy inny sposób wpłynęła magia. Wątpiła, aby udało jej się okazać konkretny czynnik czy klątwę - na to było już po prostu zbyt późno, na zaklęcia reagowała lepiej tkanka żywa lub martwa od niedawna; nie mogłoby minąć więcej niż kilka godzin. Ale to i tak więcej niż nic.
Zanim włożyła mózg z powrotem na swoje miejsce obejrzała jeszcze górną część rdzenia kręgowego i odejście nerwów czaszkowych. Więcej tych cienkich, bladych wstęg zamierzała obejrzeć wewnątrz jam klatki piersiowej, odchodzących od rdzenia kręgowego przy zwojach. Poza odnalezieniem przyczyny śmierci Abberleya zależało jej na wykazaniu zewnętrznej ingerencji w magiczny rdzeń. Może nawet w meridiany. Choć nie była wielką zwolenniczką ich pobudzania za pomocą minerałów - nie uważała, by miały moc większą niż sprawdzone eliksiry czy skalpel - w tym wypadku mogły jej dać więcej odpowiedzi niż same tylko oględziny organów. Do tego celu potrzebowałaby jednak konsultacji z uzdrowicielem bardziej doświadczonym w tej specjalizacji. Po przemyśleniu sprawy, gdy wyjęła z klatki piersiowej Abberleya już niemal wszystko, ważąc organy i opisując ich szczegółową charakterystykę, zdecydowała się pobrać większe próbki także z mięśnia sercowego, z płuc i z nerek. Zakonserwowane mogły przydać jej się do dalszych badań.
Spisując protokół sekcyjny nie zauważyła momentu, w którym przekroczył on dziewiątą stronę - potrzebowała więcej pergaminu i naostrzyć samopiszące pióro. Z westchnieniem sprawdziła czas.
Wciąż miała cztery godziny.
/zt
Przetransportowanie ciała Abberleya do Worcestershire wydawało się sprawą dziecinnie prostą, gdy nie musiała w tym celu pisać nerwowych listów, poganiać znużonych pracowników domów pogrzebowych - koordynować całego przedsięwzięcia osobiście. Odkąd zaczęła oferować te usługi w swoim małym biznesie nie zetknęła się z taką prostotą w zakresie organizacji dokumentów i sumiennego wykonywania procedur, ale nie powinna spodziewać się niczego innego gdy polecenie zostało wydane przez samą namiestniczkę Londynu. Właściwie jedyną rzeczą, którą musiała się zająć było przygotowanie prosektorium i przesunięcie wszystkich swoich zobowiązań na inne terminy, aby nie mieć tego dnia żadnych innych czasochłonnych zajęć. Zlecenie, które wykonywała na polecenie zwierzchniczki było piekielnie istotne, a jej odpowiedzialność nie mniejsza niż w czasach, w których pracowała w państwowych placówkach stolicy. Być może nawet większa, gdyż oczekiwano od niej szybkich efektów - znalezienia lub potwierdzenia informacji, które już miała w protokołach sekcyjnych przekazanych przez patologów, którzy wykonywali sekcję urzędnika w pierwszej kolejności zaraz po odnalezieniu ciał.
W prosektorium pod gruntem własnego domu miała dwa stoły sekcyjne, ale w tym momencie oba pozostawały puste - zamierzała skupić się tylko na jednym ciele, jednej skarbnicy wiedzy. Przyczyna śmierci żony Abberleya była relatywnie oczywista dla wszystkich zainteresowanych - zagadką pozostawało dlaczego została zamordowana w taki sposób i dlaczego obrócił się przeciw niej mąż, który z doniesień oficjalnych i nieoficjalnych nigdy nie wykazywał wobec kobiety przemocy. Właściwie nie była przekonana, czy będzie w stanie wnieść w tę sprawę cokolwiek więcej niż koronerzy z Munga - ale była cholerną specjalistką w swojej dziedzinie, a poza tym uwielbiała przypadki trudne i niejasne. Nikt sam z siebie nie padał martwy, jeśli nie trafiło go zaklęcie zabijające - ale Avady Kedavry jako przyczyny zgonu nie można było sugerować lekko jeśli nie było się w posiadaniu różdżki sprawcy. Razem z Deirdre nie znalazły wczoraj niczego co mogłoby sugerować udział osób trzecich. Nie znaleźli tego też policjanci. W czasie, w którym Mericourt próbowała rozgryźć zagadkę artefaktu - zastanawiającej kuli - Elvira wiązała przydługie włosy w warkocz na plecach i odkażała dłonie. Ta sprawa była niepokojąca z więcej niż jednej przyczyny - a choć podejrzewały już wpływ czarnej magii nie miały żadnej zasadniczej hipotezy.
Cokolwiek znajdzie - lub nie - zamierzała wykonać porządny raport, który dołoży cegiełkę do budowli, którą dopiero zaczynały wznosić.
Ciało Abberleya zostało przywiezione w czarnej, transportowej trumnie z doskonałą punktualnością. Pomogła technikowi wyciągnąć je z wykładanego aksamitem wnętrza, pokwitowała wszystkie dokumenty i umówiła się z pracownikami domu pogrzebowego na odbiór zwłok o konkretnej godzinie tego samego dnia. Pogrzebu szanowanego urzędnika nie można było przeciągać w nieskończoność.
Potem kazała się wszystkim wynieść. Nie cierpiała pracować, gdy patrzono jej na ręce, na każde cięcie skalpela i grymas. Jak prawdziwy perfekcjonista potrzebowała ciszy i spokoju. Za jedynego towarzysza miała samopiszące pióro i jego cichy zgrzyt, gdy recytowała mu wstęp do protokołu sekcyjnego, okrążając stół z rozpostartymi zwłokami mężczyzny, skupiona i zafascynowana.
Abberley był mężczyzną tęgiej budowy, zapewne ze względu na wygodne i opływające w luksusy życie persony publicznej. Nie był jednak otyły i wszystko wskazywało, że o siebie dbał. Machnęła różdżką kilka krótkich, świszczących razy, żeby przyjrzeć się każdej płaszczyźnie jego ciała w poszukiwaniu znaków charakterystycznych i obrażeń. Nie spodziewała się ich, nie po opisach, które zostały jej dostarczone, niemniej jednak była skrupulatna. Opisała każdą starą bliznę, którą znalazła, od niewidocznego w ubraniach oparzenia pod obojczykiem po odkształcenie paliczków sugerujące dawne, niezaopatrzone od razu złamanie. Potem obejrzała oczy, już zmatowiałe pomimo faktu, że ciało zostało właściwie zaopatrzone przy pomocy zaklęć balsamujących. Condione nie cofało jednak postępów rozkładu, które miały miejsce przed przybyciem specjalistów.
Mimo uszkodzonych soczewek miała jednak możliwość spisać krwawe wylewy do ciałek szklistych - na tyle nieznaczne, że nie dałoby się przypisać im efektu gwałtownego uduszenia. Jeśli miałaby gdybać powiedziałaby zapewne, że odpowiadał za nie olbrzymi stres, wyczerpanie fizyczne lub magiczne na chwilę przed zgonem - ale nie od gdybania tutaj dziś była.
Najbardziej fascynującą częścią każdej autopsji było wszak zagłębienie się do wnętrza. Sięgnęła po jeden z sekcyjnych noży - ten największy, a potem zawahała się, kładąc jedną okutą w rękawiczkę dłoń na zimnej i mięsistej klatce piersiowej. Zwykle zaczynała swoje sekcje od otwarcia klatki piersiowej i jamy brzusznej - jednym pewnym cięciem w kształcie litery igrek - lecz mając na uwadze zagadkowość i mechanizm tego przypadku zdecydowała się tym razem rozpocząć od czaszki. Abberley przed samą śmiercią padł ofiarą halucynacji i delirium, tego mogli być prawie pewni - znała podobne przypadki szaleństwa i ciężko było w tym wypadku oprzeć się pokusie sprawdzenia czy pozostawia ono jakieś ślady w centralnym układzie nerwowym.
Rozcięła skalp w okolicy potylicznej, wzdłuż cienkiej białej linii pozostającej pod rzadkimi włosami w miejscu, w którym rozcięli i złączyli skórę poprzedni patolodzy - na trupach rany nie goiły się tak sprawnie jak na żywym, odżywionym krwią organizmie, większość zaklęć sklepiających tkanki pozostawiała zwykle taki czy inny blady ślad, a za jego wygląd i wyrazistość odpowiadało już tylko doświadczenie maga. Spiłowanie czaszki magicznymi narzędziami nie było czynnością wymagającą znacznego nakładu sił; skupiła się przede wszystkim, by wykonać czynność ostrożnie i nie uszkodzić tego co nie zostało jeszcze uszkodzone po poprzedniej sekcji.
Na oponach mózgu dostrzegalne były już ślady ingerencji, ale mózg pozostawał w doskonałym stanie, być może za sprawą precyzji rąk patologa, a może dlatego, że nie wyciągnięto go wcześniej z puszki mózgowej. Kilkanaście kolejnych minut zajęło jej odpreparowanie wrażliwej, szarobiałej tkanki, która miała tendencję do rozpadania się w palcach, jeżeli nie była potraktowana z należytą delikatnością. Obejrzała dokładnie przebieg naczyń żylnych i węższych tętniczek i znalazła kilka wynaczynień, szybko klasyfikując je jako artefakty pośmiertne lub okołośmiertne po braku ewidentnych odczynów zapalnych oraz śladów pochłaniania krwi przez krwinki białe. Mózg nosił pewne, ale nieznaczne charakterystyki zwyrodnień związanych z wiekiem, ale nie dałoby się określić Abberleya jako człowieka w niepełni władz umysłowych. Nie ze względów fizjologicznych przynajmniej.
Rozcięła półkule na osobnej tacy, aby pobrać z nich cienkie wycinki istoty białej okołokomorowej i podobnie niewielkie fragmenty z płatów czołowych i skroniowych. Zamierzała przyjrzeć im się bliżej później, pod soczewką i być może odbarwieniem od eliksirów kupowanych od zakładów patomorfologicznych. Mikroskopowe cechy degeneracji w tych obszarach mogłyby tłumaczyć paranoiczne zachowanie - niemniej jednak więcej nadziei pokładała w próbach udowodnienia, że na tkankę mózgową Abberleya w taki czy inny sposób wpłynęła magia. Wątpiła, aby udało jej się okazać konkretny czynnik czy klątwę - na to było już po prostu zbyt późno, na zaklęcia reagowała lepiej tkanka żywa lub martwa od niedawna; nie mogłoby minąć więcej niż kilka godzin. Ale to i tak więcej niż nic.
Zanim włożyła mózg z powrotem na swoje miejsce obejrzała jeszcze górną część rdzenia kręgowego i odejście nerwów czaszkowych. Więcej tych cienkich, bladych wstęg zamierzała obejrzeć wewnątrz jam klatki piersiowej, odchodzących od rdzenia kręgowego przy zwojach. Poza odnalezieniem przyczyny śmierci Abberleya zależało jej na wykazaniu zewnętrznej ingerencji w magiczny rdzeń. Może nawet w meridiany. Choć nie była wielką zwolenniczką ich pobudzania za pomocą minerałów - nie uważała, by miały moc większą niż sprawdzone eliksiry czy skalpel - w tym wypadku mogły jej dać więcej odpowiedzi niż same tylko oględziny organów. Do tego celu potrzebowałaby jednak konsultacji z uzdrowicielem bardziej doświadczonym w tej specjalizacji. Po przemyśleniu sprawy, gdy wyjęła z klatki piersiowej Abberleya już niemal wszystko, ważąc organy i opisując ich szczegółową charakterystykę, zdecydowała się pobrać większe próbki także z mięśnia sercowego, z płuc i z nerek. Zakonserwowane mogły przydać jej się do dalszych badań.
Spisując protokół sekcyjny nie zauważyła momentu, w którym przekroczył on dziewiątą stronę - potrzebowała więcej pergaminu i naostrzyć samopiszące pióro. Z westchnieniem sprawdziła czas.
Wciąż miała cztery godziny.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Chłód prosektorium przenikał ciała, kojąco oddalając zwyczajową ciepłotę lata. W zgęstniałym ― od podniecenia całym misterium debiutanckiej sekcji zwłok ― powietrzu mieszały się wonie różnej krasy: jej lawenda i jego żywiczne pachnidło, ale też metaliczny zapach krwi, należący do zwiotczałego, rozciętego wzdłuż dziadka. Każda tkanka nosiła w sobie jakąś historię, każda zmarszczka była ich dziedzictwem; i tak wystarczało zaledwie spojrzeć wprawnie w głąb sedna minionego jestestwa tego jegomościa, by odtworzyć pojedyncze, może nawet zwielokrotnione sceny z życia. Płuca zdradziłyby jak niewiele palił, albo jak nieumiejętnie zaciągał się dymem; wątroba zaś zasugerowałaby sympatię do alkoholi, ale nieprzesadzoną, stłumioną być może godną pochwały ostentacją. Rozcięcie prawej nerki oświadczyłoby o drobnej, istotnie niegroźnej i raczej typowej dla wieku kamicy, a maceracja kości ujawniłaby prawdę o postępującej z wolna osteoporozie starczej. Oni jednak dobrali się do samego jądra tego wymyślnego mechanizmu, do tego maluczkiego, trochę żałosnego i zgoła otłuszczonego serca, które całkiem śmiesznie mieścić się mogło w jednej rozwartej dłoni. Jakże fascynującym było podziwiać te retrospektywne migawki zaledwie w stanie kilku organów; jakże fascynującym było niemalże ryć nosem pomiędzy krętymi alejkami wybrzuszeń i wgłębień, sycąc się niemo świadomością kruchości ludzkiej sylwetki. Pesymistyczne hipotezy co niektórych dziwaków wybrzmiewały echem konstatacji, że za cztery tysiące lat, w wyniku wyniszczającej świat cywilizacji, ich rasa sczeźnie już na wieki; tym samym tworzono szumne plany odtworzenia ichniejszej rzeczywistości miarą chemii, w zmarniałych próbach lokując nowy projekt istnienia w wąskiej, szklanej fiolce. Śmieszyła go nieco ta wizja, tak pokracznie wierząca w, de facto wcale nienaukowy, archetyp innej dzisiejszości; to, co leżało teraz na zimnym stole, było wszakże podobno najbardziej idealnym, podległym wielkiej sile ewolucji, wytworem. Rzekomo nic lepszego nie dało się chyba spreparować, w jego umyśle wykwitło zresztą też pytanie innej klasy ― czy, w istocie, było to w ogóle próbą komukolwiek potrzebną. Czarodziejska sztuka znała sposoby na przezwyciężenie umierania; mugole zaś, w typowej dla nich, wątlejszej budowie, stąpać mogli tak długo, jak pozwalało na to ich stworzenie. Kilkanaście albo kilkadziesiąt lat nie równało się z domniemaną potęgą nieśmiertelności, przypisaną co zdolniejszym i odważniejszym jednostkom wprawnych magów. Sam jednakowoż nie aspirował chyba do podobnych widm przyszłości, dostrzegając w wieczności coś niechlubnie alarmującego. Kiedyś wszakże, prędzej lub później, należało wreszcie stawić czoła zjawie czarnego sprzymierzeńca, pozostawiwszy po sobie zaledwie (nie)pamięć, potomka, może też ulotny majątek.
Z uwagą wsłuchiwał się w wyczerpujący wykład, raz po raz przeplatany wymownymi dźwiękami opanowywanych przezeń tkanek; spojrzeniem lustrował na przemian ją i tutejsze truchło, jakby stał przed dylematem życia i śmierci, tchu i jego braku. Zadane retorycznie pytanie skwitował bezgłosym przemyśleniem, machinalnie wychodząc z prawdopodobną interpretacją; nie pomylił się wielce, przy rozstrzyganiu tego zagadnienia kierując się raczej logiką, niźli dogłębną znajomością anatomii. Ta, jak się okazywało, wiodła się również pewnym ustabilizowanym torem dywagacji, do których wystarczał bodaj bystry umysł. Równie sprytnie wyłapywał zresztą ideologiczne prowokacje, w niepostrzeżony sposób badające chyba granice jego możliwości. Kontrowersje nie zwykły go wzruszać, mogły zaś stosownie odrzucać albo fascynować; dzielenie się prawdziwością skrywanej w duchu opinii miał jednak za przesadną, trącającą intymnością wręcz otwartość, której łatwiej było się w podobnych sytuacjach wyrzec. Przez wielość ichniejszych spotkań na pewno zdążyła odnotować polityczną nawet dyplomację jego wypowiedzi, zaskakującą też, jak na imigranta, elokwencję tych komunikatów. Dzisiaj nie było inaczej, tak więc z cynicznym uśmiechem wysłuchiwać mógł ekstremistycznie rasistowskich twierdzeń, zgodnie kiwając na ich brzmienie głową, samemu bynajmniej nie popadając w żaden radykalizm. Czy to słów, czy to czynów.
― Jest w ścianie prawego przedsionka, pomiędzy ― urwał na moment, wskazał opisywane miejsce, powrócił do teoretycznego opisu. ― ujściem żyły głównej, a... tą częścią pod nasierdziem, której nazwy nie pamiętam ― doprecyzował, tężejąc nieco w posturze, gdy bez skrępowania postanowiła oprzeć podbródek o jego ramię. Prędzej ze zdziwienia, niźli speszenia; nie była wszakże pierwszą starszą odeń kobietą, która okazałaby mu analogiczne zainteresowanie. Wybrała sobie osobliwe okoliczności na zmniejszanie dystansu, fakt ten skwitował więc milczącym uśmiechem. Chyba aprobaty i chyba też oczekiwanej wzajemności.
― Nie muszę. Potrafię to sobie... wyobrazić ― odparł cicho, gdy jego własne serce na krótki moment samo przyspieszyło. Mogła wyczuć to pod ciasnym uciskiem, mogła z satysfakcją wyliczyć kilka jego dodatkowych brzmień. A potem najpewniej sama ulec mogła afektowi szoku, znajdując ciepło jego opuszków na własnej skórze. Napierających na kobiecą szyję, przez piętnaście krótkich sekund mierzących jej tętno; oczy spotkały się wreszcie z oczami, bez zmrużenia świdrującymi się w zajadłym sporze o częstotliwość wygrywaną przez puls.
Czy i twoje serce właśnie przyśpieszyło, Elviro?
Z uwagą wsłuchiwał się w wyczerpujący wykład, raz po raz przeplatany wymownymi dźwiękami opanowywanych przezeń tkanek; spojrzeniem lustrował na przemian ją i tutejsze truchło, jakby stał przed dylematem życia i śmierci, tchu i jego braku. Zadane retorycznie pytanie skwitował bezgłosym przemyśleniem, machinalnie wychodząc z prawdopodobną interpretacją; nie pomylił się wielce, przy rozstrzyganiu tego zagadnienia kierując się raczej logiką, niźli dogłębną znajomością anatomii. Ta, jak się okazywało, wiodła się również pewnym ustabilizowanym torem dywagacji, do których wystarczał bodaj bystry umysł. Równie sprytnie wyłapywał zresztą ideologiczne prowokacje, w niepostrzeżony sposób badające chyba granice jego możliwości. Kontrowersje nie zwykły go wzruszać, mogły zaś stosownie odrzucać albo fascynować; dzielenie się prawdziwością skrywanej w duchu opinii miał jednak za przesadną, trącającą intymnością wręcz otwartość, której łatwiej było się w podobnych sytuacjach wyrzec. Przez wielość ichniejszych spotkań na pewno zdążyła odnotować polityczną nawet dyplomację jego wypowiedzi, zaskakującą też, jak na imigranta, elokwencję tych komunikatów. Dzisiaj nie było inaczej, tak więc z cynicznym uśmiechem wysłuchiwać mógł ekstremistycznie rasistowskich twierdzeń, zgodnie kiwając na ich brzmienie głową, samemu bynajmniej nie popadając w żaden radykalizm. Czy to słów, czy to czynów.
― Jest w ścianie prawego przedsionka, pomiędzy ― urwał na moment, wskazał opisywane miejsce, powrócił do teoretycznego opisu. ― ujściem żyły głównej, a... tą częścią pod nasierdziem, której nazwy nie pamiętam ― doprecyzował, tężejąc nieco w posturze, gdy bez skrępowania postanowiła oprzeć podbródek o jego ramię. Prędzej ze zdziwienia, niźli speszenia; nie była wszakże pierwszą starszą odeń kobietą, która okazałaby mu analogiczne zainteresowanie. Wybrała sobie osobliwe okoliczności na zmniejszanie dystansu, fakt ten skwitował więc milczącym uśmiechem. Chyba aprobaty i chyba też oczekiwanej wzajemności.
― Nie muszę. Potrafię to sobie... wyobrazić ― odparł cicho, gdy jego własne serce na krótki moment samo przyspieszyło. Mogła wyczuć to pod ciasnym uciskiem, mogła z satysfakcją wyliczyć kilka jego dodatkowych brzmień. A potem najpewniej sama ulec mogła afektowi szoku, znajdując ciepło jego opuszków na własnej skórze. Napierających na kobiecą szyję, przez piętnaście krótkich sekund mierzących jej tętno; oczy spotkały się wreszcie z oczami, bez zmrużenia świdrującymi się w zajadłym sporze o częstotliwość wygrywaną przez puls.
Czy i twoje serce właśnie przyśpieszyło, Elviro?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Igor rzadko dzielił się z nią swoimi przemyśleniami i jeśli chciała poznać jego zdanie na jakiś temat, zwykle musiała wyciągać je z niego mniejszą lub większą perswazją. Mając jednak na uwadze, że nie była to ich pierwsza wspólna sekcja - współpracowali wszak odkąd tylko pojawił się w Anglii i pamiętała, że zwykł towarzyszyć jej jeszcze nawet na Nokturnie - zakładała, że doskonale zapamięta jej lekcje, jej uwagi i sugestie. Miał świadomość, że nie zwykła marnować czasu na byle kogo, że nie oczekiwała od niego pieniędzy za oferowaną wiedzę nie tylko przez wzgląd na pomoc jaką niegdyś zaoferowała jej jego matka, ale też i dlatego, że była zdania iż wysiłek jaki wkładała w jego rozwój opłaci się zarówno jej samej jak i pozostałym Rycerzom Walpurgii.
Sam zaczynał już dostrzegać szczegóły w tajemnicach ludzkiego ciała, na które nie musiała go nakierowywać. Coraz częściej zachęcała go do tego, by samodzielnie obierał kierunek, w jakim chciał, by się poruszali. Nie musiała prowadzić go za rękę, nie czuła takiej potrzeby. Jak na czułą mentorkę przystało, powstrzymywała go czasem przed popełnianiem prostych błędów, ale nie wtrącała się więcej, kiedy uznawała, że oddalał się od perfekcji, od metod, którymi sama by się posłużyła. Operując na własnym doświadczeniu, które dopiero wszak rozkwitało, miał prawo wykształcić sobie własny styl pracy. Przyglądała się temu rozwojowi z satysfakcją, może nawet sentymentem. Byłaby sfrustrowana, gdyby nie widziała efektów, ale Igor dostarczał je raz za razem.
Był takim pojętnym uczniem, a zarazem tak dumnym i pewnym siebie młodym mężczyzną. Przystojnym. Rzadko pozwalała sobie na to, by zatrzymywać wzrok na dłużej na twardym rysie jego szczęki, miękkiej skórze, wciąż młodzieńczo zarumienionej. Nie spoglądała na niego dotąd jak na obiekt pożądania, ale nigdy dotąd nie miała też na to tyle czasu, zwykle skupiając się na przewodniczeniu ich eksperymentom i nauce. Ale wiedział już wystarczająco wiele, by mogli pójść dalej. W znaczeniu ich lekcji, rzecz jasna. Miała opory z flirtowaniem z kimś młodszym od siebie.
Tylko czy na pewno chodziło o to? Ile dokładnie lat miała Frances? Nie umiała sobie przypomnieć, ale Wren - Wren na pewno była od niej cztery, może pięć lata młodsza. One były jednak kobietami, tak pięknymi, tak nęcącymi w swojej wiedźmiej słodyczy. Nie były też dziećmi jej współpracowniczek.
Och, no tak.
Jego powściągliwość nie była jej obca, na najkrótszą z chwil jednak zmarszczyła brwi, widząc błąkający się po jego ustach uśmieszek. Nie wydawało jej się, by w jej opiniach mieściło się cokolwiek nienaturalnego; ostatecznie wszyscy czystokrwiści czarodzieje, którzy nie zamierzali wyrzekać się swoich korzeni wierzyli w to samo. Wątpiła też, by Irina pozwoliła mu na cokolwiek innego. Ale ile tak naprawdę wpływu mogła mieć na niego matka? Był przecież dorosłym mężczyzną, pewnie wciąż gniewnym, poszukującym własnej drogi, własnego indywidualizmu. Ale kiedy jeszcze w Londynie zapraszała go, by obserwował jej pracę - wtedy nie pozwalała mu na nic więcej niż patrzenie w milczeniu, minęło trochę czasu nim zechciała choćby opowiadać o tym co robi, dopiero później odnajdując satysfakcję w jego uważności - był w jej umyśle niewiele więcej niż synem Iriny.
Teraz musiała stanąć przed świadomością, że przestał nim dla niej być już dawno. Lubiła jego towarzystwo i niejednokrotnie zwracała się do niego z prośbami o przysługi. Oczekiwała po nim, że będzie nie tylko jej uczniem, że będzie jej równy we wszystkim czego zamierzała się podejmować. Zerwanie zawieszenia broni nie mogło czaić się dalej niż za kolejnym rogiem.
- Nodus sinuatrialis... - zaczęła szeptem, kiedy znalazła się za jego plecami, a serce, nędzny ochłap mięsa, trafiło pod chłód narzędzi. - Ta część, której nie pamiętasz to crista terminalis, grzebień graniczny... chyba cię nie rozpraszam, hmm? - mruknęła więcej niż przewrotnie, bo jej broda spoczywała już na jego ramieniu, zdążyła przylgnąć do ciepłego, silnego ciała i pobłądzić dłońmi po jego ubraniach. Nie po skórze, choć zapewne czuł jej oddech przy swojej tętnicy szyjnej. Mogłaby ją ugryźć, gdyby zechciała, ale nie krwi pragnęła, nie tym razem. - Grzebień graniczny oddziela zatokę żylną, miejsce spływu krwi do serca, od... - schwyciła szpatułkę, gdy nie złapał jej wystarczająco pewnie, przesuwając ją po czerwonej tkance. A potem przygryzła wargę i sama odrzuciła ją z metalicznym brzękiem, gdy to on znalazł sobie drogę do jej tętnicy, lekko przesuwając po niej ciepłymi palcami. - Mmm - Jej puls zawsze był nieco wyższy niż sugerowały normy, ale płytki oddech i cień uśmiechu w kąciku ust sugerowały wystarczająco wiele. Patrząc mu wprost w szare, trupie oczy przygryzła wargę mocniej, aż zostawiła na niej ślad szkarłatu. - Fizjologiczna tachykardia - powiedziała ciszej, przesuwając dłońmi po jego koszuli, a potem sięgając, by jedną oprzeć na ręce luźno spoczywającej na jej gardle, a drugą wsunąć w jego włosy, umyślnie pieszcząc go przydługimi paznokciami. Wiedząc, że wzbudzi tym dreszcze. Fizjologia. - Jest efektem wysiłku fizycznego, substancji odurzających, kofeiny, stresu... i podniecenia - Jego palce nadal były lepkie od krwi, ale nie zgorszyło jej to, gdy zmusiła go do zaciśnięcia ich mocniej na własnej szyi. - Stresuję cię, Igor? - spytała z cieniem ironii, wtykając udo między jego kolana.
Bo mogła przecież znaleźć odpowiedź sama.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sam zaczynał już dostrzegać szczegóły w tajemnicach ludzkiego ciała, na które nie musiała go nakierowywać. Coraz częściej zachęcała go do tego, by samodzielnie obierał kierunek, w jakim chciał, by się poruszali. Nie musiała prowadzić go za rękę, nie czuła takiej potrzeby. Jak na czułą mentorkę przystało, powstrzymywała go czasem przed popełnianiem prostych błędów, ale nie wtrącała się więcej, kiedy uznawała, że oddalał się od perfekcji, od metod, którymi sama by się posłużyła. Operując na własnym doświadczeniu, które dopiero wszak rozkwitało, miał prawo wykształcić sobie własny styl pracy. Przyglądała się temu rozwojowi z satysfakcją, może nawet sentymentem. Byłaby sfrustrowana, gdyby nie widziała efektów, ale Igor dostarczał je raz za razem.
Był takim pojętnym uczniem, a zarazem tak dumnym i pewnym siebie młodym mężczyzną. Przystojnym. Rzadko pozwalała sobie na to, by zatrzymywać wzrok na dłużej na twardym rysie jego szczęki, miękkiej skórze, wciąż młodzieńczo zarumienionej. Nie spoglądała na niego dotąd jak na obiekt pożądania, ale nigdy dotąd nie miała też na to tyle czasu, zwykle skupiając się na przewodniczeniu ich eksperymentom i nauce. Ale wiedział już wystarczająco wiele, by mogli pójść dalej. W znaczeniu ich lekcji, rzecz jasna. Miała opory z flirtowaniem z kimś młodszym od siebie.
Tylko czy na pewno chodziło o to? Ile dokładnie lat miała Frances? Nie umiała sobie przypomnieć, ale Wren - Wren na pewno była od niej cztery, może pięć lata młodsza. One były jednak kobietami, tak pięknymi, tak nęcącymi w swojej wiedźmiej słodyczy. Nie były też dziećmi jej współpracowniczek.
Och, no tak.
Jego powściągliwość nie była jej obca, na najkrótszą z chwil jednak zmarszczyła brwi, widząc błąkający się po jego ustach uśmieszek. Nie wydawało jej się, by w jej opiniach mieściło się cokolwiek nienaturalnego; ostatecznie wszyscy czystokrwiści czarodzieje, którzy nie zamierzali wyrzekać się swoich korzeni wierzyli w to samo. Wątpiła też, by Irina pozwoliła mu na cokolwiek innego. Ale ile tak naprawdę wpływu mogła mieć na niego matka? Był przecież dorosłym mężczyzną, pewnie wciąż gniewnym, poszukującym własnej drogi, własnego indywidualizmu. Ale kiedy jeszcze w Londynie zapraszała go, by obserwował jej pracę - wtedy nie pozwalała mu na nic więcej niż patrzenie w milczeniu, minęło trochę czasu nim zechciała choćby opowiadać o tym co robi, dopiero później odnajdując satysfakcję w jego uważności - był w jej umyśle niewiele więcej niż synem Iriny.
Teraz musiała stanąć przed świadomością, że przestał nim dla niej być już dawno. Lubiła jego towarzystwo i niejednokrotnie zwracała się do niego z prośbami o przysługi. Oczekiwała po nim, że będzie nie tylko jej uczniem, że będzie jej równy we wszystkim czego zamierzała się podejmować. Zerwanie zawieszenia broni nie mogło czaić się dalej niż za kolejnym rogiem.
- Nodus sinuatrialis... - zaczęła szeptem, kiedy znalazła się za jego plecami, a serce, nędzny ochłap mięsa, trafiło pod chłód narzędzi. - Ta część, której nie pamiętasz to crista terminalis, grzebień graniczny... chyba cię nie rozpraszam, hmm? - mruknęła więcej niż przewrotnie, bo jej broda spoczywała już na jego ramieniu, zdążyła przylgnąć do ciepłego, silnego ciała i pobłądzić dłońmi po jego ubraniach. Nie po skórze, choć zapewne czuł jej oddech przy swojej tętnicy szyjnej. Mogłaby ją ugryźć, gdyby zechciała, ale nie krwi pragnęła, nie tym razem. - Grzebień graniczny oddziela zatokę żylną, miejsce spływu krwi do serca, od... - schwyciła szpatułkę, gdy nie złapał jej wystarczająco pewnie, przesuwając ją po czerwonej tkance. A potem przygryzła wargę i sama odrzuciła ją z metalicznym brzękiem, gdy to on znalazł sobie drogę do jej tętnicy, lekko przesuwając po niej ciepłymi palcami. - Mmm - Jej puls zawsze był nieco wyższy niż sugerowały normy, ale płytki oddech i cień uśmiechu w kąciku ust sugerowały wystarczająco wiele. Patrząc mu wprost w szare, trupie oczy przygryzła wargę mocniej, aż zostawiła na niej ślad szkarłatu. - Fizjologiczna tachykardia - powiedziała ciszej, przesuwając dłońmi po jego koszuli, a potem sięgając, by jedną oprzeć na ręce luźno spoczywającej na jej gardle, a drugą wsunąć w jego włosy, umyślnie pieszcząc go przydługimi paznokciami. Wiedząc, że wzbudzi tym dreszcze. Fizjologia. - Jest efektem wysiłku fizycznego, substancji odurzających, kofeiny, stresu... i podniecenia - Jego palce nadal były lepkie od krwi, ale nie zgorszyło jej to, gdy zmusiła go do zaciśnięcia ich mocniej na własnej szyi. - Stresuję cię, Igor? - spytała z cieniem ironii, wtykając udo między jego kolana.
Bo mogła przecież znaleźć odpowiedź sama.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W niejednokrotnie milczącej, skrycie ujarzmiającej płomienność słowiańskiego temperamentu staturze, bezczelnie przypominała mu o sobie ta jedna, drażniąca świadomość komórka. Komórka anarchicznego buntu, hałaśliwie skłaniająca chód ku kusicielskiemu grzechowi, przeraźliwie wydzierająca się na całe gardło echem nieposkromionej młodzieńczości. Był to kawałek jego materii, cząstka jego dziedzictwa i tej prawdziwej tożsamości, której, trochę na własne życzenie, zarazem trochę mimowolnie, wyrzec się musiał na angielskiej ziemi. Był to też fragment jego duszy, naturalnie złaknionej wolności, naturalnie też spragnionej więcej, nieustannie jednak napotykającej twardość muru obciążającej presji. Szczerość i autentyzm obserwowane miały być wszakże z pozycji szeroko zamkniętych oczu, wszelka emocja zaś ― gaszona w dyplomacji skalanych eufemizmem ruchów i słów. A on przecież wcale taki nie był. On przecież dzierżył w sobie jakiś nienormalny potencjał agresji, jako ten nordycki spadkobierca bożka-wojownika Yngvarra, który po narodzinach ukształtował imieniem sedno jego istnienia. On przecież, jako ten bułgarski potomek, uosabiał w sobie jeszcze więcej drapieżności i frustracji, z rozgoryczeniem poznając w dzieciństwie ślady ciężkiego jarzma zniewolenia własnej ojczyzny. Ojczyzny, która żałośnie i upokarzająco, przez pięć wieków przyklęknąć musiała przed najbardziej barbarzyńskim narodem tego przebrzydłego świata. On przecież, jako jedyny syn dogorywającego już w ziemi Karkaroffa, przez lata spętany był ciemnością jego oczekiwań, w cyklicznym postępie osobniczej historii wsłuchując się w stek wysnuwanych dyrektyw. Bądź silny i mądry, bądź przebiegły i władczy, bądź, w końcu, moją d u m ą, zastygało w eterze indoktrynowanego chłopca, który tęskniąc do nieznanej mu bliskości sylwety ojca, przynajmniej spełnieniem jego życzeń, łudził się ją sobie jakoś zaskarbić. W rozczarowującym zetknięciu z rzeczywistością okazywał się jednak wiecznie niewystarczającym, za słabym, zbyt pochopnym, albo przesadnie zachowawczym; na jego lądzie zbyt łagodnym i wrażliwym, jak na tutejsze standardy zatrważająco jednak dzikim, nie znającym stateczności złotego środka i dobrego smaku. Zdawał się zatem nie pasować już nigdzie, nie należeć do nikogo i być chyba też nikim; cwaniacka maska pewności siebie skrzętnie zasłaniała kurewskość dobierających się doń kompleksów, ustawicznie temperowany zaś cynizm z wolna przeistaczał się we wściekłość. Musiało dojść więc wreszcie do swoistego rozlewu krwi, do wyrzucenia z siebie ognia instynktów i perwersji, do erupcji ekstatycznej bezkompromisowości.
I padło właśnie na nią, prowokacyjnie dziś bezpruderyjną zjawę nauczycielki, która po kilku sesjach wyrażanych monotonią wykładów pozwoliła mu się wreszcie odezwać, by po kilkunastu dopuścić go wreszcie w odmęty swojego umysłu. Niewygodnym było, że tak uprzejmie i po elegancku przynosił coś zawsze w zamian za poświęcany czas; niewygodnym było też, że słuchał jej z uwagą, że starał się spamiętać wszelkie niuanse, że wysilał się nawet w oczekiwanym toku logicznych przypuszczeń. Co jednak było największym utrapieniem, to bynajmniej nie dzielące ich lata, lecz pokrewieństwo z nawiedzającą jej umysł asocjacją matki Iriny, względem której ciążyło jej coś na kształt długu wdzięczności. Musiała o tym chwilowo zapomnieć, jak ta przebiegła modliszka nęcąc podatne zmysły i niesiony fantazjami umysł młodego mężczyzny. Musiała to doraźnie przemilczeć, gdy bez cienia zawahania odważyła się sięgnąć dalej, burząc tym samym formalną nić relacji.
A jemu, o Merlinie, jemu to wystarczało. Obiecująco, a przy tym bez nieśmiałości czy skrępowania, otwierała wrota do niezobowiązującej cielesności, co zresztą z rozbawieniem uznać by mógł za zgodne z tematyką ich lekcji. Twarz i jej kanty skrojone miała satysfakcjonującą miarą urodziwości, jeszcze nieskalanej przecież świadectwami postępującego zmierzchania; obrysy krągłości pokrzepiająco pobudzały czucie, choć ich połacie skrywał dosadnie jasny materiał roboczego fartucha. Okoliczność wybrała sobie, istotnie, osobliwą, nic jednak nie działało nań taką niecierpliwością, jak rywalizacja. O dominację, którą z racji pozycji starszej mistrzyni przypisała sobie niejako odgórnie. Na to nie chciał godzić się w pokornym posłuszeństwie, na to nie zezwalał też odzywający się w nim coraz głośniej impuls. Ten sam niecny głosik, nakazujący spoglądać na wszystkie, poza jedną może kobietą, pozbawionym szacunku spojrzeniem; ten sam zwierzęcy defekt jego dewiacji, który nie pozwoliłby nazwać jej kochanką, lecz śliczną, sprowadzoną do rangi laleczki suką.
― Chyba cię nie rozpraszam? ― powtórzył za nią z bladym uśmiechem, tuż po pouczającym, przemilczanym przezeń wstępie. ― Miejsce spływu krwi do serca od...? ― zażądał dokończenia, opuszkami naznaczonymi trupią posoką mierząc puls. Nim zdążył wydać zasadny wyrok, pospieszyła z objaśnieniem. A przy tym naparła udem, wplotła palce we włosy, wymusiła znaczniejszy nacisk na swą łabędzią szyjkę. Zgodnie z pokusą ścisnął więc mocniej i tak przyparł do ściany, na krótką chwilę utrzymując sprawczość w tej jednej, na pozór miałkiej przecież, dłoni; tak, by rogi powiek nabiegły łzami, a puszczona już zaraz wolno krtań z głośnym westchnieniem zaczerpnęła zimnego powietrza. Zwolnił wreszcie moc palców, już zaraz przeniósł ją na zwisającego luźno warkocza. I pociągnął go w dół, niemo sygnalizując, by służalczo padła na kolana, by uniżenie pozwoliła się stłamsić. Drugą ręką chwycił zaś za podbródek, w przeciwnym do poprzedniego ruchu zadarł go ku górze, coby wciąż patrzyła, na niego i tylko niego.
― Stresuję cię, Elviro? ― odpowiedział pytaniem na pytanie, gdy oddech symultanicznie mieszał z tym należącym do niej.
I padło właśnie na nią, prowokacyjnie dziś bezpruderyjną zjawę nauczycielki, która po kilku sesjach wyrażanych monotonią wykładów pozwoliła mu się wreszcie odezwać, by po kilkunastu dopuścić go wreszcie w odmęty swojego umysłu. Niewygodnym było, że tak uprzejmie i po elegancku przynosił coś zawsze w zamian za poświęcany czas; niewygodnym było też, że słuchał jej z uwagą, że starał się spamiętać wszelkie niuanse, że wysilał się nawet w oczekiwanym toku logicznych przypuszczeń. Co jednak było największym utrapieniem, to bynajmniej nie dzielące ich lata, lecz pokrewieństwo z nawiedzającą jej umysł asocjacją matki Iriny, względem której ciążyło jej coś na kształt długu wdzięczności. Musiała o tym chwilowo zapomnieć, jak ta przebiegła modliszka nęcąc podatne zmysły i niesiony fantazjami umysł młodego mężczyzny. Musiała to doraźnie przemilczeć, gdy bez cienia zawahania odważyła się sięgnąć dalej, burząc tym samym formalną nić relacji.
A jemu, o Merlinie, jemu to wystarczało. Obiecująco, a przy tym bez nieśmiałości czy skrępowania, otwierała wrota do niezobowiązującej cielesności, co zresztą z rozbawieniem uznać by mógł za zgodne z tematyką ich lekcji. Twarz i jej kanty skrojone miała satysfakcjonującą miarą urodziwości, jeszcze nieskalanej przecież świadectwami postępującego zmierzchania; obrysy krągłości pokrzepiająco pobudzały czucie, choć ich połacie skrywał dosadnie jasny materiał roboczego fartucha. Okoliczność wybrała sobie, istotnie, osobliwą, nic jednak nie działało nań taką niecierpliwością, jak rywalizacja. O dominację, którą z racji pozycji starszej mistrzyni przypisała sobie niejako odgórnie. Na to nie chciał godzić się w pokornym posłuszeństwie, na to nie zezwalał też odzywający się w nim coraz głośniej impuls. Ten sam niecny głosik, nakazujący spoglądać na wszystkie, poza jedną może kobietą, pozbawionym szacunku spojrzeniem; ten sam zwierzęcy defekt jego dewiacji, który nie pozwoliłby nazwać jej kochanką, lecz śliczną, sprowadzoną do rangi laleczki suką.
― Chyba cię nie rozpraszam? ― powtórzył za nią z bladym uśmiechem, tuż po pouczającym, przemilczanym przezeń wstępie. ― Miejsce spływu krwi do serca od...? ― zażądał dokończenia, opuszkami naznaczonymi trupią posoką mierząc puls. Nim zdążył wydać zasadny wyrok, pospieszyła z objaśnieniem. A przy tym naparła udem, wplotła palce we włosy, wymusiła znaczniejszy nacisk na swą łabędzią szyjkę. Zgodnie z pokusą ścisnął więc mocniej i tak przyparł do ściany, na krótką chwilę utrzymując sprawczość w tej jednej, na pozór miałkiej przecież, dłoni; tak, by rogi powiek nabiegły łzami, a puszczona już zaraz wolno krtań z głośnym westchnieniem zaczerpnęła zimnego powietrza. Zwolnił wreszcie moc palców, już zaraz przeniósł ją na zwisającego luźno warkocza. I pociągnął go w dół, niemo sygnalizując, by służalczo padła na kolana, by uniżenie pozwoliła się stłamsić. Drugą ręką chwycił zaś za podbródek, w przeciwnym do poprzedniego ruchu zadarł go ku górze, coby wciąż patrzyła, na niego i tylko niego.
― Stresuję cię, Elviro? ― odpowiedział pytaniem na pytanie, gdy oddech symultanicznie mieszał z tym należącym do niej.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odszukiwanie i przekraczanie cudzych granic było tak rozkosznie spełniającą rozrywką, że wielokrotnie łapała się na tym, że zwyczajnie nie potrafi się powstrzymać. Brak kontroli nad impulsami był jej najgorszą i najlepszą zarazem cechą; dzięki temu podejmowała odważne, trudne i znaczące decyzje, ale też ściągnęła sobie na głowę więcej kłopotów niż byłaby w stanie zliczyć. W ostatnim czasie kontrola nad zachciankami przychodziła jej łatwiej, gdyż wiele zależało od tego na ile bezbłędnie przejdzie przez próby - spędzała też znacznie mniej czasu z ludźmi odkąd miała własny dom, w którym mogła przyjmować prywatnych pacjentów w wyznaczonych przez siebie godzinach, a potem zamknąć się w prosektorium z własnymi myślami i zadaniami do wykonania za pieniądze może mniejsze ale wciąż wystarczające. Lubiła samodzielność i ciszę, prawie nikogo zresztą nie wpuszczała do swojej pracowni poza Corneliusem, Iriną czy panem
de Montmorency. I Igorem.
Igor był najmłodszym mężczyzną, którego dotychczas wzięła pod swoje skrzydła, zwykle zgadzając się nauczać czarodziejów mających już pewne doświadczenia. Było jednak coś urokliwego w obserwowaniu jak młody Karkaroff nabywa doświadczenia przy niej. Coś subtelnie acz frustrująco sensualnego w prezentach, które zawsze wręczał jej przed wizytą, w ciszy i oddechach mieszających się nad preparatami, które wielokrotnie wspólnie oczyszczali, warstwa po warstwie, od skóry po tkankę powięzi, cieniutkie plastry na krystalicznie ostrej powierzchni skalpela.
Jego chłodna, obojętna maska, która musiała być fałszywa - był przecież tak młody, był ze wschodu, nie miał prawa być opanowany - pojedyncze krzywe uśmieszki, które łamały fasadę i dawały jej wgląd do jego prawdziwej natury. Ich rozmowy były oszczędne, najwięcej mówiła Elvira - była w końcu mentorką - ale już z nich samych miała szansę przeczuwać, że Igor coś przed nią ukrywa.
I och jak bardzo chciała wiedzieć co.
Nie potrafiła się powstrzymać, lecz wmawiała sobie, że to ona zachowuje pełną władzę nad drobnymi gestami, dotykiem i słowami, którymi próbowała go złamać. Oczywiście, że sięgała po aspekt seksualny; mężczyźni reagowali na niego najłatwiej. To było logiczne, ale nie logika dominowała dziś w jej głowie, gdy w chłodzie prosektorium miała możliwość poczuć ciepłą, żywą skórę, odurzyć się tak niezaprzeczalnie męskim zapachem jego wody kolońskiej i wymiętolonej już koszuli. W rzeczywistości jak każda balansująca na krawędzi istota zaczynała tracić kontrolę; bo chcąc odnaleźć jego granice, powoli osiągała własne.
Bo była piękną, wciąż młodą kobietą, bo błękit jej oczu i cięty język należał do Parkinsonów a karnacja bladego różu na porcelanie do Multonów. I jej piękny, długi warkocz spleciony z cienkich, ale lśniących włosów, warkocz, który tak łatwo było pociągnąć, by wzbudzić dreszcze. Czy zaplotła go specjalnie? Och nie, nie chciała później czyścić ich z krwi; nie przeczuwała jeszcze, że Igor i tak dorwie się do niej z lepkimi dłońmi.
Ale była czymś więcej niż tylko ładną kobietą - była pożądliwa, była podła i zaborcza, i impulsywna, i zawsze chciała więcej niż otrzymała. Nie obawiała się bólu ani krwi ani mężczyzny, lecz łaknęła adrenaliny która rozgrzewała żyły lepiej niż Widły, niż każdy narkotyk, którego kiedykolwiek spróbowała. Wiele ich było.
- ...od właściwego przedsionka, z którego krew podczas pierwszej fazy bicia serca trafi do komory... - powiedziała miękko i nieco sarkastycznie, bo doskonale o tym wiedział, a ona sama nie była już przekonana o czym mówi, bo definicjami anatomicznymi sypała jak z rękawa bez żadnego namysłu, bez skupienia. Jej świadoma uwaga była już wszak skierowana gdzie indziej, nędzny ochłap człowieczego ciała pozostał zapomniany na metalowej tacy. Palce Igora już znalazły sobie drogę do jej krtani, jej własne wplątały się w czarne, gęste włosy. Wciąż miała rękawiczki, zostawiła na jego skalpie krwawy ślad zanim lekceważącym ruchem zsunęła je i odrzuciła na podłogę. Teraz jej chłodne palce zetknęły się z jego policzkiem. Skóra do skóry. - Myślisz, że byłbyś w stanie mnie rozproszyć?... - spytała cicho, tonem perfidnego wyzwania.
Nie spodziewała się, że Igor tak łatwo da się wciągnąć w tę okrutną grę; być może zbyt wiele mężczyzn już ją zawiodło. Ale kiedy puściła jego palce a on sam zacisnął je mocniej, sprowokował ją do cofnięcia się, do oparcia pleców o ścianę, od której nie mogła uciec, nie mogła złapać tchu... urywane, zduszone westchnienie, jakie wyrwało się wówczas z jej ust było niemalże upokarzająco oczywiste. Ślad wilgoci zdążył zalęgnąć się w jej oku, a twarz nabrała rumieńców nim wreszcie rozluźnił uścisk i pozwolił jej zaczerpnąć tlenu. Oddychała szybko, łapczywie, ale rozchylone, wilgotne usta i zapalczywość spojrzenia nie pozostawiały wątpliwości co do tego jak wielką przyjemność jej sprawiał.
- Igor... - Co właściwie chciała powiedzieć? Nie miało to większego znaczenia; gdy wplątał rękę w jej włosy i pociągnął za nie mocno sylaby zmieniły się w kolejne westchnienie zachwytu. Jeszcze. Więcej. Szorstkimi szarpnięciami chciał zmusić ją do klęknięcia, łapał ją za brodę, ale ona warknęła i wspięła się na palce, wpijając paznokcie w jego ramiona. Wtedy, czy tego chciał czy nie, skradła mu pocałunek, smakujący krwią z przegryzionej wargi i cholerną rozkoszą. Dłoń w jej włosach wciąż sprawiała ból, ale z jej ust nie schodził uśmiech. Rozszerzone źrenice, szkarłat w kąciku ust; nie było już mowy o kontroli. Więcej. - Mmm... być może - W końcu odpuściła, nie była zresztą tak silna jak on, i powoli zsunęła się na kolana, na lodowate kafelki, których kojący chłód przenikał przez nią nawet przez gruby materiał pończoch. Gdyby nie one, jej nogi byłyby nagie, sukienka sięgała ledwie łydek; lecz choć pończochy nie zakrywały więcej niż pół uda, i tak czuła ciepło. W kieszeni wiszącego na ramionach fartucha miała różdżkę, lecz nawet nie próbowała po nią sięgnąć. Nie czuła się zagrożona, nie czuła się też służalcza. Patrząc mu wprost w oczy tak jak tego żądał, pewnymi dłońmi szarpnęła Igora za pasek, by przyciągnąć go do siebie bliżej. Ale jej małe ręce tylko błądziły, tylko nęciły i frustrowały, gdy dotykała go przez barierę spodni. - Umyj ręce, Igor. - Nie zamierzała brać do ust brudnych palców. - Lekcja się skończyła. Powinieneś iść do domu... - W końcu rozpięła sprzączkę paska, odpięła guzik i tak go zostawiła, okalając zimnymi dłońmi szczupłe ciało, wyszarpując koszulę ze spodni i rysując paznokciami gładką skórę jego pleców. Och, więcej. - Lecz jeśli chcesz zostać, wystarczy, że poprosisz - mówiąc, zostawiła długi, ciepły pocałunek na jego brzuchu. Nisko, ale nie zbyt nisko. Niewystarczająco.
Jakże ciekawa była co jeszcze Igor odważy się zrobić. Czy zdoła odzyskać kontrolę, wyrwać ją od niej i zdominować ją tak jak tego podświadomie pragnęła; czy stanie się zaledwie chętnym, niedoświadczonym ciałem w jej dłoniach, jak te wszystkie trupy przewijające się przez jej małe prosektorium.
de Montmorency. I Igorem.
Igor był najmłodszym mężczyzną, którego dotychczas wzięła pod swoje skrzydła, zwykle zgadzając się nauczać czarodziejów mających już pewne doświadczenia. Było jednak coś urokliwego w obserwowaniu jak młody Karkaroff nabywa doświadczenia przy niej. Coś subtelnie acz frustrująco sensualnego w prezentach, które zawsze wręczał jej przed wizytą, w ciszy i oddechach mieszających się nad preparatami, które wielokrotnie wspólnie oczyszczali, warstwa po warstwie, od skóry po tkankę powięzi, cieniutkie plastry na krystalicznie ostrej powierzchni skalpela.
Jego chłodna, obojętna maska, która musiała być fałszywa - był przecież tak młody, był ze wschodu, nie miał prawa być opanowany - pojedyncze krzywe uśmieszki, które łamały fasadę i dawały jej wgląd do jego prawdziwej natury. Ich rozmowy były oszczędne, najwięcej mówiła Elvira - była w końcu mentorką - ale już z nich samych miała szansę przeczuwać, że Igor coś przed nią ukrywa.
I och jak bardzo chciała wiedzieć co.
Nie potrafiła się powstrzymać, lecz wmawiała sobie, że to ona zachowuje pełną władzę nad drobnymi gestami, dotykiem i słowami, którymi próbowała go złamać. Oczywiście, że sięgała po aspekt seksualny; mężczyźni reagowali na niego najłatwiej. To było logiczne, ale nie logika dominowała dziś w jej głowie, gdy w chłodzie prosektorium miała możliwość poczuć ciepłą, żywą skórę, odurzyć się tak niezaprzeczalnie męskim zapachem jego wody kolońskiej i wymiętolonej już koszuli. W rzeczywistości jak każda balansująca na krawędzi istota zaczynała tracić kontrolę; bo chcąc odnaleźć jego granice, powoli osiągała własne.
Bo była piękną, wciąż młodą kobietą, bo błękit jej oczu i cięty język należał do Parkinsonów a karnacja bladego różu na porcelanie do Multonów. I jej piękny, długi warkocz spleciony z cienkich, ale lśniących włosów, warkocz, który tak łatwo było pociągnąć, by wzbudzić dreszcze. Czy zaplotła go specjalnie? Och nie, nie chciała później czyścić ich z krwi; nie przeczuwała jeszcze, że Igor i tak dorwie się do niej z lepkimi dłońmi.
Ale była czymś więcej niż tylko ładną kobietą - była pożądliwa, była podła i zaborcza, i impulsywna, i zawsze chciała więcej niż otrzymała. Nie obawiała się bólu ani krwi ani mężczyzny, lecz łaknęła adrenaliny która rozgrzewała żyły lepiej niż Widły, niż każdy narkotyk, którego kiedykolwiek spróbowała. Wiele ich było.
- ...od właściwego przedsionka, z którego krew podczas pierwszej fazy bicia serca trafi do komory... - powiedziała miękko i nieco sarkastycznie, bo doskonale o tym wiedział, a ona sama nie była już przekonana o czym mówi, bo definicjami anatomicznymi sypała jak z rękawa bez żadnego namysłu, bez skupienia. Jej świadoma uwaga była już wszak skierowana gdzie indziej, nędzny ochłap człowieczego ciała pozostał zapomniany na metalowej tacy. Palce Igora już znalazły sobie drogę do jej krtani, jej własne wplątały się w czarne, gęste włosy. Wciąż miała rękawiczki, zostawiła na jego skalpie krwawy ślad zanim lekceważącym ruchem zsunęła je i odrzuciła na podłogę. Teraz jej chłodne palce zetknęły się z jego policzkiem. Skóra do skóry. - Myślisz, że byłbyś w stanie mnie rozproszyć?... - spytała cicho, tonem perfidnego wyzwania.
Nie spodziewała się, że Igor tak łatwo da się wciągnąć w tę okrutną grę; być może zbyt wiele mężczyzn już ją zawiodło. Ale kiedy puściła jego palce a on sam zacisnął je mocniej, sprowokował ją do cofnięcia się, do oparcia pleców o ścianę, od której nie mogła uciec, nie mogła złapać tchu... urywane, zduszone westchnienie, jakie wyrwało się wówczas z jej ust było niemalże upokarzająco oczywiste. Ślad wilgoci zdążył zalęgnąć się w jej oku, a twarz nabrała rumieńców nim wreszcie rozluźnił uścisk i pozwolił jej zaczerpnąć tlenu. Oddychała szybko, łapczywie, ale rozchylone, wilgotne usta i zapalczywość spojrzenia nie pozostawiały wątpliwości co do tego jak wielką przyjemność jej sprawiał.
- Igor... - Co właściwie chciała powiedzieć? Nie miało to większego znaczenia; gdy wplątał rękę w jej włosy i pociągnął za nie mocno sylaby zmieniły się w kolejne westchnienie zachwytu. Jeszcze. Więcej. Szorstkimi szarpnięciami chciał zmusić ją do klęknięcia, łapał ją za brodę, ale ona warknęła i wspięła się na palce, wpijając paznokcie w jego ramiona. Wtedy, czy tego chciał czy nie, skradła mu pocałunek, smakujący krwią z przegryzionej wargi i cholerną rozkoszą. Dłoń w jej włosach wciąż sprawiała ból, ale z jej ust nie schodził uśmiech. Rozszerzone źrenice, szkarłat w kąciku ust; nie było już mowy o kontroli. Więcej. - Mmm... być może - W końcu odpuściła, nie była zresztą tak silna jak on, i powoli zsunęła się na kolana, na lodowate kafelki, których kojący chłód przenikał przez nią nawet przez gruby materiał pończoch. Gdyby nie one, jej nogi byłyby nagie, sukienka sięgała ledwie łydek; lecz choć pończochy nie zakrywały więcej niż pół uda, i tak czuła ciepło. W kieszeni wiszącego na ramionach fartucha miała różdżkę, lecz nawet nie próbowała po nią sięgnąć. Nie czuła się zagrożona, nie czuła się też służalcza. Patrząc mu wprost w oczy tak jak tego żądał, pewnymi dłońmi szarpnęła Igora za pasek, by przyciągnąć go do siebie bliżej. Ale jej małe ręce tylko błądziły, tylko nęciły i frustrowały, gdy dotykała go przez barierę spodni. - Umyj ręce, Igor. - Nie zamierzała brać do ust brudnych palców. - Lekcja się skończyła. Powinieneś iść do domu... - W końcu rozpięła sprzączkę paska, odpięła guzik i tak go zostawiła, okalając zimnymi dłońmi szczupłe ciało, wyszarpując koszulę ze spodni i rysując paznokciami gładką skórę jego pleców. Och, więcej. - Lecz jeśli chcesz zostać, wystarczy, że poprosisz - mówiąc, zostawiła długi, ciepły pocałunek na jego brzuchu. Nisko, ale nie zbyt nisko. Niewystarczająco.
Jakże ciekawa była co jeszcze Igor odważy się zrobić. Czy zdoła odzyskać kontrolę, wyrwać ją od niej i zdominować ją tak jak tego podświadomie pragnęła; czy stanie się zaledwie chętnym, niedoświadczonym ciałem w jej dłoniach, jak te wszystkie trupy przewijające się przez jej małe prosektorium.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W wiecznym natręctwie ktoś dobierał się do jego granic, w wiecznych próbach upodlenia ktoś zawłaszczał sobie jego ciało i ducha, sięgając aż po same trzewia, dotykając samego sedna świadomości. Od dziecięcości indoktrynowany, przez jemu najbliższych manipulowany, wreszcie też, zupełnie po ludzku, podatny na porywy serca mniejsze i większe, mimowolnie tęsknił za nieznaną słodyczą wolności. Bułgarskie pola rodzimej prowincji wyzwalająco smagały policzki intensywnym wietrzyskiem, już wkrótce przypominając jednak o swojej, zasadniczo zatrważającej, rozpiętości. Rozpiętości na tyle dużej, by zamajaczyć strachem zagubienia w szarych oczach ciekawskiego chłopca. Mroźne połacie północnego lądu zdradziły się namiastką upragnionej swobody, prędko zniewalając jednak umysł godnym lęku zrozumieniem, w mroku którego zmuszony był niemo przyznać, jak miałkim i słabym był w obliczu bezwzględnej natury. Natury, która już starszą figurę młodzieńca zabić mogła wraz z postawioną nierozsądnie stopą, wysączając przy tym zeń boleśnie całą, wrzącą i potrzebującą przygód, krew. Tutaj zaś, na dżdżyście angielskiej ziemi, w świetle pociągającej, a przy tym cholernie degenerującej cywilizacji, analogicznych świadectw osobistej niepodległości nie potrafił znaleźć już nigdzie. Zewsząd łypało nań tylko blade wspomnienie prawdziwej niezależności, obecnie uwikłanej w szereg zobowiązujących obietnic i kontraktów, duszących swym istnieniem dorosły już podmiot jego egzystencji. Niesione kaskadą konwenansów układy plątały się wzdłuż linii jego codzienności, jak ta szatańska żmija grzechu, albo zaciśnięty zbyt mocno krawat. A więc irytowały, drażniły, w paskudnej frustracji podszeptując myślom bezeceństwa, których jarzmo w każdej innej chwili gotów byłby potępić. Dziś jednak, w ambiwalentnym wyrazie niezadowolenia bezwstydem kobiecych prowokacji, odnajdywał w jej ruchach swoisty ośrodek makiawelistycznego dążenia po trupach do celu. Sam upór gotów byłby jeszcze docenić, ale tutaj rozchodziło się jeszcze, a może nawet przede wszystkim, o sprzężoną z nim bezczelność. Skurwysyńską arogancję, w której niejednoznacznie zaśmiewała się na widok pierwotnych niezręczności jego gestów; kurewską łapczywość dotyku, śladem którego pragnęła wyznaczyć tok jego żałosnego onieśmielenia; poniżająco uległą siłę głosu, który z początku należał tylko do niej, bo przecież ja tu dominuję, ja jestem mentorką, ja determinuję siłę twoich sukcesów. Och, Elviro, jakże pomyliłaś się w swoich osądach, badawczo sprawdzając demarkację jego cierpliwości; och, Elviro, jakże naiwną byłaś ― całkiem jak twoja urocza krewna ― wierząc w potencjał własnej władczości. Z nienazwanej bliżej zemsty, zastałej w imieniu jej bezskutecznych prób upokorzenia go, trochę też z pewnością w ferworze trącających nim dewiacji, zawziął się w przenikającym kości postanowieniu. Że uczyni absolutnie wszystko, bez obyczajowego pardonu czy romantyzujących ten akt niuansów, by role w tej popieprzonej hierarchii jednak się odwróciły. By zrozumiała, że przybrana strategia demonstracji bywała bronią obosieczną, a za zastałą ostentację musiała spotkać ją kara; każda zbrodnia splatała się wszakże jednością nici wprost z brzemieniem obciążających konsekwencji. Jej infamią stać się miało wykrzykiwane spazmatycznie echo jego imienia, rozlegające się tonem hańby w piwnicznej ciszy; jej zniewagą miało być rozkoszne sczeźnięcie w mackach jego sadystycznej sprawczości; wreszcie, jej największą bolączką postępującej z wolna dyskredytacji miała stać się uległa zgoda na jego autorytarne rządy.
― Byłbym w stanie. Jestem w stanie ― uznał bez skrępowania, z błąkającym się na twarzy uśmiechem krępując jasne kanty jej krtani. Zabrudził skórę trupią posoką, z jej płuc wyrwał zaś ten kąśliwy, żądny sarkastycznej odzywki, dech. By sromotnie zamilkła, choćby na krótką chwilę; by z obnażającego kły drapieżnika przemieniła się w błagającą na kolanach ofiarę. Wiele nie potrzebowała, by z uniżeniem typowym dla byle dziwki klęknąć już wkrótce przed jego wysoką staturą, cynicznie zabawiającej się jej poddaństwem. Wiedzione sensualną agresją scałowywanie na chwilę odebrało mu zmysł wyższości ego, bo wbrew przyjętej konwencji, czyniła to w pewnej dozie złagodnienia, nawet jeśli kraniec jej ust zdradzał się metalicznym smakiem krwi. Szybko przerwał jednak ten afekt, jakby smakowanie kobiecych warg na powrót nadać jej miało pierwiastków niepotrzebnego tu człowieczeństwa. Na dół.
― W tym położeniu naprawdę śmiesz stawiać mi warunki? ― wyśmiał ją bez pozorowanej teatralności, wciąż mącąc dłonią przy splecionych w blond warkocz włosach, wciąż uważnie przypatrując się rysom jej alabastrowej twarzyczki. Teraz już mimowolnie rumianej, teraz już drżącej w zastygłym napięciu, teraz naznaczonej zaschniętymi w kącikach spojrzenia łzami. W zaistniałej pozycji wydawała mu się jeszcze ładniejsza, jakby odgórna perspektywa nadała jej osobliwie pociągającego uroku. Zwłaszcza, gdy w skrupulatnej precyzji rozładowywała parcie klamry skórzanego paska; zwłaszcza, gdy bez żadnej zachęty, całkowicie kornie pogrywała sobie z rozporkiem spodni i pogniecionym już materiałem koszuli. A on, on karygodnie ignorował jej nieistotne dyrektywy, w nabiegłych krwią oczach dostrzegając tylko leciwe ślady roznoszącej ją lubieżności. Chciała słyszeć ten nadchodzący sprzeciw, chciała oddać mu się cała, tak po prostu, jak na pokorną sukę przystało.
― Ja poproszę? ― zakpił ponownie, wolną dłonią poszukując w kieszeni drewnianego chłodu różdżki. I zaraz, zaraz już tylko igrał z ogniem, czyniąc z niej autentyczny obraz niewolniczej lalki. ― Ty to zrobisz ― dodał krótko, oderwał ciepło jej dłoni od własnego torsu, wykonał sugestywny krok w tył. ― Servio ― wyrzekł cicho, z niedostateczną skutecznością, od razu ponowił więc ruch dłonią i formułę inkantacji. Jawa, na ułamek sekundy, zamieniła się w podłą czerń, później oddała spojrzeniu tylko biel i skalę szarości, stateczna postura straciła zaś na swoim spięciu, jakby ziemia osuwała mu się pod nogami. Dla stabilności podparł się ręką o pobliski blat stoliczka, na którym wciąż leżało to leciwe, otłuszczone serce tutejszego truposza, a ona, ona cierpliwie zdawała się czekać na brzmienie jego rozkazu.
― Poproś.
rzut udany
― Byłbym w stanie. Jestem w stanie ― uznał bez skrępowania, z błąkającym się na twarzy uśmiechem krępując jasne kanty jej krtani. Zabrudził skórę trupią posoką, z jej płuc wyrwał zaś ten kąśliwy, żądny sarkastycznej odzywki, dech. By sromotnie zamilkła, choćby na krótką chwilę; by z obnażającego kły drapieżnika przemieniła się w błagającą na kolanach ofiarę. Wiele nie potrzebowała, by z uniżeniem typowym dla byle dziwki klęknąć już wkrótce przed jego wysoką staturą, cynicznie zabawiającej się jej poddaństwem. Wiedzione sensualną agresją scałowywanie na chwilę odebrało mu zmysł wyższości ego, bo wbrew przyjętej konwencji, czyniła to w pewnej dozie złagodnienia, nawet jeśli kraniec jej ust zdradzał się metalicznym smakiem krwi. Szybko przerwał jednak ten afekt, jakby smakowanie kobiecych warg na powrót nadać jej miało pierwiastków niepotrzebnego tu człowieczeństwa. Na dół.
― W tym położeniu naprawdę śmiesz stawiać mi warunki? ― wyśmiał ją bez pozorowanej teatralności, wciąż mącąc dłonią przy splecionych w blond warkocz włosach, wciąż uważnie przypatrując się rysom jej alabastrowej twarzyczki. Teraz już mimowolnie rumianej, teraz już drżącej w zastygłym napięciu, teraz naznaczonej zaschniętymi w kącikach spojrzenia łzami. W zaistniałej pozycji wydawała mu się jeszcze ładniejsza, jakby odgórna perspektywa nadała jej osobliwie pociągającego uroku. Zwłaszcza, gdy w skrupulatnej precyzji rozładowywała parcie klamry skórzanego paska; zwłaszcza, gdy bez żadnej zachęty, całkowicie kornie pogrywała sobie z rozporkiem spodni i pogniecionym już materiałem koszuli. A on, on karygodnie ignorował jej nieistotne dyrektywy, w nabiegłych krwią oczach dostrzegając tylko leciwe ślady roznoszącej ją lubieżności. Chciała słyszeć ten nadchodzący sprzeciw, chciała oddać mu się cała, tak po prostu, jak na pokorną sukę przystało.
― Ja poproszę? ― zakpił ponownie, wolną dłonią poszukując w kieszeni drewnianego chłodu różdżki. I zaraz, zaraz już tylko igrał z ogniem, czyniąc z niej autentyczny obraz niewolniczej lalki. ― Ty to zrobisz ― dodał krótko, oderwał ciepło jej dłoni od własnego torsu, wykonał sugestywny krok w tył. ― Servio ― wyrzekł cicho, z niedostateczną skutecznością, od razu ponowił więc ruch dłonią i formułę inkantacji. Jawa, na ułamek sekundy, zamieniła się w podłą czerń, później oddała spojrzeniu tylko biel i skalę szarości, stateczna postura straciła zaś na swoim spięciu, jakby ziemia osuwała mu się pod nogami. Dla stabilności podparł się ręką o pobliski blat stoliczka, na którym wciąż leżało to leciwe, otłuszczone serce tutejszego truposza, a ona, ona cierpliwie zdawała się czekać na brzmienie jego rozkazu.
― Poproś.
rzut udany
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
We własnym domu, własnym królestwie, nie czuła się zagrożona nawet przez chwilę; nie dlatego, że ufała, że jej stały już uczeń i sojusznik nie zrobi jej żadnej krzywdy. Nikogo nie obdarzała tak daleko idącym zaufaniem i zawsze była gotowa na to, żeby się obronić. Każda blizna na jej ciele, a nie miała ich wszak mało, poczynając od długiej szramy przecinającej cały kręgosłup aż po niewielkie blade kreski zostawione przez noże na ramionach i nogach - każda blizna w taki czy inny sposób była związana z towarzystwem i wpływem najbliższych jej ludzi. To była cena, którą była gotowa zapłacić za wielkość i nigdy nie zniechęciła jej ona do podejmowania się misji lub wyzwań. Tylko wśród najpotężniejszych czarodziejów czuła się ważna i żywa, tylko wśród nich mogła spełniać swoje marzenia o byciu czarownicą znaczącą i wpływową.
Blizny, ból, krew; to nigdy jej nie zniechęcało. Gdyby pozwoliła sobie na nieco więcej autorefleksji doszłaby zapewne do wniosku, że było wręcz przeciwnie, że tego właśnie łaknęła. Jej reakcje często nosiły znamiona nienormalności, często łapała się na tym, że satysfakcję przynoszą jej rzeczy, które u innych ludzi budziłyby zgorszenie.
Ale trzymanie na wodzy najgorszych instynktów i pragnień nie było przecież aż tak trudne - minęły już dla niej czasy szczeniackich odzywek i wyskoków, i tylko bardzo rzadko dawała się jeszcze sprowokować. Ale teraz, dzisiaj, nie miała przecież wcale zamiaru się uzewnętrzniać. Kuszenie Igora oddechem i łagodnym dotykiem było zaledwie niewinną grą, jej własną prowokacją - była ciekawa na ile może sobie pozwolić nim sam Igor przestanie udawać, że jest dla niego obojętna.
Och, a przecież kochała prowokować mężczyzn; zwłaszcza mężczyzn, którzy mieli potencjał ją skrzywdzić. Czy tego właśnie pragnęła? Czy tego spodziewała się po Igorze? Jego długie palce zdolne do tego, by odebrać jej oddech, dłoń szarpiąca za włosy dość mocno, by wyrwać przynajmniej kilka z nich - nic z tego nie sprawiło, że uśmiech spełzł z jej ust, bowiem jego zimna, zimna złość posyłała wzdłuż jej pleców dreszcze rozkoszy, jakiej nie czuła od dawna i za którą cholernie tęskniła.
Drew nigdy nie traktował jej tak szorstko, nawet kiedy sama tego chciała. Jego dotyk w pierzynie kojarzył jej się wyłącznie z ciepłem, a gdy już zadawał jej ból robił to ze śmiertelną intencją; choćby wówczas, gdy stracił nad sobą władzę w przybytku Iriny. Ale nawet wtedy, jak najgłupsza z głupich, czuła się przy nim bezpieczna.
Jeśli nawet wtedy nie sparaliżował jej strach, wątpiła, by był w stanie wzbudzić go Igor; niemniej jednak, gdy patrzyła wprost w jego stalowe tęczówki, gdy uśmiechała się z zwycięsko i z politowaniem, można byłoby odnieść wrażenie, że na to właśnie liczy. Że chce doprowadzić młodego czarodzieja do ostateczności, bo nic nie było tak zniewalająco odurzające jak niebezpieczny mężczyzna.
Więc to westchnienia rozkoszy wyrywały się z jej krtani, gdy odpowiadał jej bez żadnego zawahania, gdy podejmował jej gierki; cóż za arogancki, arogancki chłopiec. Szybko wyrwał się z jej drapieżnych kłów, zmuszając ją do tego, by przed nim klęknęła. Ale kiedy spytał czy może stawiać mu warunki, zaledwie uniosła ironicznie brew.
Och, nie wiem, Igor, mogę?
Pokaż mi.
Trzymał ją w garści i patrzył na nią z urzeczeniem i z czymś jeszcze, z jakąś pierwotną fantazją i prymitywną wyższością, kiedy bawiła się paskiem jego spodni. I usta mogły drżeć jej w spazmach przyspieszonego tchu, ale nie drżały jej ręce ani nie drżały kolana, choć w prosektorium było zwyczajnie chłodno.
Ale ona, tak naprawdę, w głębi siebie, była chłodniejsza.
Zdążyła rozpiąć jego spodnie, zdążyła posmakować jego skóry w pełnej zaborczości, kiedy nagle, bez ostrzeżenia uciekł spod jej dłoni.
Obserwowała go z kolan, z nieznacznie przechyloną głową, gdy sięgnął po różdżkę.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - zdążyła spytać i trudno byłoby i jej głosowi odmówić znamion kpiny. Była tak bliska pochwycenia go, że czuła się zawiedziona, nieco sfrustrowana, ale obserwowała z ciekawością ruchy tego smukłego narzędzia, które w swojej obrzydle słodkiej arogancji odważył się unieść przeciw niej w jej własnym domu. Nie próbowała się bronić, czekała, kiedy pierwsza inkantacja okazała się zbyt słaba, by przygiąć jej uparty umysł do własnej woli, kiedy druga dosięgnęła jej precyzyjnie i wyrwała z jej ust słowa nad którymi nie miała kontroli. - Igor, proszę, nie zostawiaj mnie - Choć to bez wątpienia był jej głos, gardłowy i ciężki, to zupełnie go nie poznawała, a od dyskomfortu obcej magii w gardle spierzchły jej usta.
Nie próbowała się jednak bronić i ani na moment nie opuściła spojrzenia, nie okazała wstydu; obserwowała go, jak chwyta się krawędzi stolika, jak chwieje się z tymi swoimi lubieżnie rozpiętymi spodniami, koszulą wyrwaną i zmiętą wcześniej w jej szponach. Łapczywie chłonęła go spojrzeniem, a potem...
A potem zaczęła się śmiać, od cichego parsknięcia do pełnoprawnego chichotu, który w zimnie prosektorium zdawał się głośniejszy niż w rzeczywistości. Powoli zsunęła z ramion szorstki materiał fartucha, odsłaniając krótkie rękawy czarnej, obcisłej sukienki, fragmenty białej skóry. Jej włosy były wymiętolone i okalały twarz miękkimi pasmami wyrwanymi z warkocza, jej oczy zalśniły podłym pragnieniem, w jej dłoni, nagle, znikąd, też znalazła się różdżka.
- Wujek Drew nauczył cię tylko tyle? Czy może chcesz pokazać mi więcej? - Powoli zebrała się z kolan, nadal sugestywnie nie odrywając wzroku od jego spodni. - Podoba mi się lekkość z jaką sięgasz po czarną magię... ale powinieneś wiedzieć, że ma ona swoją cenę - Przesunęła językiem po zębach i uśmiechnęła się, wreszcie unosząc oczy do jego oczu, tak rozkosznie kpiących i pewnych siebie. - Udowodnij mi, że jesteś wystarczająco mężczyzną, żeby mnie złamać... wtedy dopiero będę twoja, Igor - wymruczała jego imię. - Servio. Na kolana. - Ale jeszcze szepcząc inkantację czuła, że jej wola nie będzie wystarczająco silna, by zmusić Igora do ukorzenia się przed nią, ona sama za to czuła się słabsza, tępy ból (znajomy ból) przeszył ją wzdłuż prawej nogi, ale nie zwróciła na to większej uwagi. - Mmm. Crucio - Zbliżyła się do niego znów blisko, przypierając go do stolika, tak że mogła to słowo wyszeptać, że mógł sobie wyobrazić, że jest ono tylko pieszczotą; cały czas patrzyła mu w źrenice, licząc na to, że się rozszerzą, a kiedy nie stało się nic parsknęła jeszcze słodszym, jeszcze bardziej maniakalnym śmiechem. - Och, Igor, chyba się nie boisz? Chyba nie sądziłeś, że cię skrzywdzę? - I już nie dało się stwierdzić czy żartuje czy naprawdę chciała go tylko sprawdzić. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj, szeptały głosy w jej głowie do rytmu tępego bólu zanim złapała go za kołnierz koszuli i znów pociągnęła w dół, do siebie, żeby przegryźć mu cholerną dolną wargę.
masz szczęście dzieciaku
Blizny, ból, krew; to nigdy jej nie zniechęcało. Gdyby pozwoliła sobie na nieco więcej autorefleksji doszłaby zapewne do wniosku, że było wręcz przeciwnie, że tego właśnie łaknęła. Jej reakcje często nosiły znamiona nienormalności, często łapała się na tym, że satysfakcję przynoszą jej rzeczy, które u innych ludzi budziłyby zgorszenie.
Ale trzymanie na wodzy najgorszych instynktów i pragnień nie było przecież aż tak trudne - minęły już dla niej czasy szczeniackich odzywek i wyskoków, i tylko bardzo rzadko dawała się jeszcze sprowokować. Ale teraz, dzisiaj, nie miała przecież wcale zamiaru się uzewnętrzniać. Kuszenie Igora oddechem i łagodnym dotykiem było zaledwie niewinną grą, jej własną prowokacją - była ciekawa na ile może sobie pozwolić nim sam Igor przestanie udawać, że jest dla niego obojętna.
Och, a przecież kochała prowokować mężczyzn; zwłaszcza mężczyzn, którzy mieli potencjał ją skrzywdzić. Czy tego właśnie pragnęła? Czy tego spodziewała się po Igorze? Jego długie palce zdolne do tego, by odebrać jej oddech, dłoń szarpiąca za włosy dość mocno, by wyrwać przynajmniej kilka z nich - nic z tego nie sprawiło, że uśmiech spełzł z jej ust, bowiem jego zimna, zimna złość posyłała wzdłuż jej pleców dreszcze rozkoszy, jakiej nie czuła od dawna i za którą cholernie tęskniła.
Drew nigdy nie traktował jej tak szorstko, nawet kiedy sama tego chciała. Jego dotyk w pierzynie kojarzył jej się wyłącznie z ciepłem, a gdy już zadawał jej ból robił to ze śmiertelną intencją; choćby wówczas, gdy stracił nad sobą władzę w przybytku Iriny. Ale nawet wtedy, jak najgłupsza z głupich, czuła się przy nim bezpieczna.
Jeśli nawet wtedy nie sparaliżował jej strach, wątpiła, by był w stanie wzbudzić go Igor; niemniej jednak, gdy patrzyła wprost w jego stalowe tęczówki, gdy uśmiechała się z zwycięsko i z politowaniem, można byłoby odnieść wrażenie, że na to właśnie liczy. Że chce doprowadzić młodego czarodzieja do ostateczności, bo nic nie było tak zniewalająco odurzające jak niebezpieczny mężczyzna.
Więc to westchnienia rozkoszy wyrywały się z jej krtani, gdy odpowiadał jej bez żadnego zawahania, gdy podejmował jej gierki; cóż za arogancki, arogancki chłopiec. Szybko wyrwał się z jej drapieżnych kłów, zmuszając ją do tego, by przed nim klęknęła. Ale kiedy spytał czy może stawiać mu warunki, zaledwie uniosła ironicznie brew.
Och, nie wiem, Igor, mogę?
Pokaż mi.
Trzymał ją w garści i patrzył na nią z urzeczeniem i z czymś jeszcze, z jakąś pierwotną fantazją i prymitywną wyższością, kiedy bawiła się paskiem jego spodni. I usta mogły drżeć jej w spazmach przyspieszonego tchu, ale nie drżały jej ręce ani nie drżały kolana, choć w prosektorium było zwyczajnie chłodno.
Ale ona, tak naprawdę, w głębi siebie, była chłodniejsza.
Zdążyła rozpiąć jego spodnie, zdążyła posmakować jego skóry w pełnej zaborczości, kiedy nagle, bez ostrzeżenia uciekł spod jej dłoni.
Obserwowała go z kolan, z nieznacznie przechyloną głową, gdy sięgnął po różdżkę.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - zdążyła spytać i trudno byłoby i jej głosowi odmówić znamion kpiny. Była tak bliska pochwycenia go, że czuła się zawiedziona, nieco sfrustrowana, ale obserwowała z ciekawością ruchy tego smukłego narzędzia, które w swojej obrzydle słodkiej arogancji odważył się unieść przeciw niej w jej własnym domu. Nie próbowała się bronić, czekała, kiedy pierwsza inkantacja okazała się zbyt słaba, by przygiąć jej uparty umysł do własnej woli, kiedy druga dosięgnęła jej precyzyjnie i wyrwała z jej ust słowa nad którymi nie miała kontroli. - Igor, proszę, nie zostawiaj mnie - Choć to bez wątpienia był jej głos, gardłowy i ciężki, to zupełnie go nie poznawała, a od dyskomfortu obcej magii w gardle spierzchły jej usta.
Nie próbowała się jednak bronić i ani na moment nie opuściła spojrzenia, nie okazała wstydu; obserwowała go, jak chwyta się krawędzi stolika, jak chwieje się z tymi swoimi lubieżnie rozpiętymi spodniami, koszulą wyrwaną i zmiętą wcześniej w jej szponach. Łapczywie chłonęła go spojrzeniem, a potem...
A potem zaczęła się śmiać, od cichego parsknięcia do pełnoprawnego chichotu, który w zimnie prosektorium zdawał się głośniejszy niż w rzeczywistości. Powoli zsunęła z ramion szorstki materiał fartucha, odsłaniając krótkie rękawy czarnej, obcisłej sukienki, fragmenty białej skóry. Jej włosy były wymiętolone i okalały twarz miękkimi pasmami wyrwanymi z warkocza, jej oczy zalśniły podłym pragnieniem, w jej dłoni, nagle, znikąd, też znalazła się różdżka.
- Wujek Drew nauczył cię tylko tyle? Czy może chcesz pokazać mi więcej? - Powoli zebrała się z kolan, nadal sugestywnie nie odrywając wzroku od jego spodni. - Podoba mi się lekkość z jaką sięgasz po czarną magię... ale powinieneś wiedzieć, że ma ona swoją cenę - Przesunęła językiem po zębach i uśmiechnęła się, wreszcie unosząc oczy do jego oczu, tak rozkosznie kpiących i pewnych siebie. - Udowodnij mi, że jesteś wystarczająco mężczyzną, żeby mnie złamać... wtedy dopiero będę twoja, Igor - wymruczała jego imię. - Servio. Na kolana. - Ale jeszcze szepcząc inkantację czuła, że jej wola nie będzie wystarczająco silna, by zmusić Igora do ukorzenia się przed nią, ona sama za to czuła się słabsza, tępy ból (znajomy ból) przeszył ją wzdłuż prawej nogi, ale nie zwróciła na to większej uwagi. - Mmm. Crucio - Zbliżyła się do niego znów blisko, przypierając go do stolika, tak że mogła to słowo wyszeptać, że mógł sobie wyobrazić, że jest ono tylko pieszczotą; cały czas patrzyła mu w źrenice, licząc na to, że się rozszerzą, a kiedy nie stało się nic parsknęła jeszcze słodszym, jeszcze bardziej maniakalnym śmiechem. - Och, Igor, chyba się nie boisz? Chyba nie sądziłeś, że cię skrzywdzę? - I już nie dało się stwierdzić czy żartuje czy naprawdę chciała go tylko sprawdzić. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj, szeptały głosy w jej głowie do rytmu tępego bólu zanim złapała go za kołnierz koszuli i znów pociągnęła w dół, do siebie, żeby przegryźć mu cholerną dolną wargę.
masz szczęście dzieciaku
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W mury własnego domu, pomiędzy ściany własnego królestwa wpuściła cień grzechu, zjawę zbrodni i widmo kary; wszystko jednoczyło się w jednej krwi, wszystko majaczyło wokół enigmatycznej postury, a było przy tym tak nęcąco śliczne, opakowane w jednoznacznie pociągający wyraz posągowej urody, że w swoje czeluści zwabiło też dojrzałą wiekiem kobietę. Samowystarczalną, ambitną, niezależną czarownicę a przy tym, o Salazarze, jakże słabą i niedorzecznie maniakalną dziwkę, która klęczała tu teraz przed nim, tak urzekająco złakniona krzywdy, tak żałośnie prosząca niemo o więcej. Upatrywał w niej tej bladej ofiary społecznych, patriarchalnych konstruktów, w imieniu których przyzwyczajona była do służenia swemu panu, w świetle dnia jako przykładna żona i matka jego dzieci, w mroku nocy jako ta gładka i powabna zabawka jego wyobrażeń. Taka była i miała być już jej zwyczajowa rola — służyć światu mianem rozpłodowej krowy, a przy tym bezwiednie przytakiwać i zastygać w letargu pozornego niezrozumienia. Elvira chciała się chyba temu sprzeciwiać, Elvira z zaangażowaniem walczyła bowiem o siebie skrajnością zawodowej chluby, zasługami dla istotniejszej sprawy, z serdecznym palcem nieskrępowanym ciężarem metalowej obręczy. A potem, już wkrótce, zaprzepaszczała ten wizerunek dumnej kobiety, nieustannie rozpaczając żenująco do statury dawnego, niewiele znaczącego już, kochanka; i tak burzyła wszelkie pogłoski o osobniczej reputacji, ulegając porywczości własnego temperamentu. Jemu, obcemu na angielskiej ziemi Karkaroffowi, zdarzały się podobne występki, ale mężczyznom, jakoś naturalnie, błędy wybaczało się z większą łatwością. Na ich rozpoznanie zaśmiewała się teraz kpiącym śmiechem, choć istotnie to w nim spoczywał ośrodek zasłużenie najgłośniejszego cynizmu. I sadyzmu, gdy swoim głupim rechotem próbowała teraz odzyskać kontrolę; na swoje nieszczęście rozzłościła go tym jeszcze bardziej, w stateczne rysy twarzy wpuszczając pierwiastek dynamicznej dewiacji. Tęczówki błysnęły iskrą, uśmiech zbladł, palce zacisnęły się mocniej wokół zimnego drewna różdżki, brwi zmarszczyły się w potępiającym jej starania geście. Przed chwilą jeszcze tak posłusznie prosiła, przed chwilą z rozczarowaniem omiatała wzrokiem i krańcem bialutkich kłów fragmenty jego ciała, niczym drapieżnik znęcający się nad dogorywającą zdobyczą, albo podła wampirzyca, szukająca najdogodniejszego miejsca do wyssania zeń czerwonawej witalności. A teraz, teraz pogrywała sobie z jego cierpliwością, ponownie testowała siłę granic, które przekraczała przecież niezmiennie.
— кучка — zaklął po bułgarsku, gdy bezczelnie pozwalała sobie igrać z jego wolą, gdy podniosła się kolan, gdy odważyła się rzucić nań czarnomagiczne inkantacje, pozbawione jednak mocy, której by oczekiwała. Oddalił się sugestywnie, oparł o zimną porcelanę tutejszego zlewu, ostatecznie skalał strumień wody zmywaną z rąk pozostałością po sztywniaku leżącym tuż obok. Cóż za popierdolona sceneria, cóż za osobliwe audytorium gapiów. — Rozczulające. Betula — wyrzekł już wkrótce, kiedy skończyła wreszcie nasycać się kiepskim wydźwiękiem własnych słów, kiedy intensywnością pocałunku nadała teatrowi tutejszych zdarzeń lżejszej formy, prawie niewinnej wręcz igraszki. Niewidzialna smuga smagnęła pośladki i kraniec pleców, przed oczami ponownie zastał zaś ciemność, mieszającą się z bielą i kaskadą szarości, na doraźną efemerydę zatrzymującą ruch wszelkiej materii. Ale już zaraz wyciągnięty ze szlufek spodni, skórzany pas ścisnął ciasno jej nadgarstki, to samo poczyniły zaś dłonie wokół jej smukłej szyi, na powrót sprowadzając ją na dół, dokładnie tam, gdzie twoje miejsce, Elviro.
— Otwórz. I milcz, bo mówisz zbyt wiele — nakazał sucho, kciukiem naciskając zaraz na rozrzewnione niedawnymi pocałunkami wargi, potem na zaciśnięte w stanowczości zęby, wreszcie — na szorstki kraniec języka, drugą ręką uchylając natomiast rąbka ciemnego, bieliźnianego materiału. I tak, najpierw on wyznaczał bieg tej przyjemności, istotnie wyłącznie swojej własnej; tam i nazad, do przodu i do tyłu, w symultanicznym akcie zespolenia, które wyżłobić miało się w jej pamięci głębokim wspomnieniem, brutalnie sięgającym samej ścianki gardła. Później odpuścił nieco, wyrwał ją z własnego ucisku zniewolenia, zezwolił na dowolność spragnionych ust i języka, na oddech wytchnienia i kreatywnej inwencji. Łzy mogły ciec spod wachlarza trzepoczących rzęs, raz po raz kierujących wzrok to ku górze, to na wprost; krtań niemo wołać mogła o pojedyncze bodaj westchnienie, wyswobadzając się z niewolniczego obowiązku zadawania mu przyjemności; pulsująca reminiscencją uderzenia pręga, biegnąca również wzdłuż starych, zasklepionych już ran, płonęła czerwonością i nieznośnie przypominała o pozbawionym hamulców temperamencie. Była też wreszcie ta plugawa świadomość, że uniżenie rysowała się teraz kolorem pokornej suki, że jak ta ostatnia kurwa sprowokowała go niecnie, niby w widmie kontrolowania sytuacji, aż wreszcie ochoczo poddała się, poprosiła, łaknęła więcej. I choć to wszystko mogło odzywać się w przenikliwym krzyku upokorzenia, i choć to wszystko nad wyraz dalekie było etycznym ideałom albo romantyzowanym dywagacjom małych dziewczynek, ona odnajdywała w tym nienazwaną satysfakcję. I choć bolało i kąsało, zarówno ciało, jak i myśli, to ona mimowolnie czuła, że robi się wilgotna, że ulega zwodniczemu kuszeniu uosobionego w nim upadłego anioła. Bo taki właśnie był, myląco piękny i apoliński, w tym wszystkim jakże jednak karczemny i słaby. Swoją złością i egoizmem ofiarować jej miał zatem najdorodniejszy z prezentów; bo gdy wkrótce znudzi się tą zabawą, wreszcie przyjdzie zostawić mu ją, dość bezwstydnie, samą i niezaspokojoną w zimnie prosektorium, na ścianach którego osadziło się już jego imię. I tylko to, nic więcej, coś jakby próbka wcieranego w dziąsło narkotyku, który inicjuje najpiękniejszy, najmocniej uzależniający haj, a przy tym nie oferuje rzeczywistej ekstazy, będąc niejako wyłącznie jej bladą zapowiedzią. Zatęskni albo znienawidzi, będzie błagać albo przeklinać. Niech tylko znowu się zbuntuje, niech tylko poczyni jeden fałszywy ruch, a swoją męskością zaborczo odbierze jej kolejne łapczywe oddechy. Aż do utraty tchu, na wskroś ich obopólnym oczekiwaniom, gwoli zaspokojenia młodzieńczej żądzy, a zarazem tej nieco starszej fantazji o adrenalinie, najpewniej drażniąco dobierającej się teraz do samych krańców jej wszystkich mięśni, smakujących z wolna słonawego filmu jego skóry.
Nie przestawaj.
rzut połowicznie udany
— кучка — zaklął po bułgarsku, gdy bezczelnie pozwalała sobie igrać z jego wolą, gdy podniosła się kolan, gdy odważyła się rzucić nań czarnomagiczne inkantacje, pozbawione jednak mocy, której by oczekiwała. Oddalił się sugestywnie, oparł o zimną porcelanę tutejszego zlewu, ostatecznie skalał strumień wody zmywaną z rąk pozostałością po sztywniaku leżącym tuż obok. Cóż za popierdolona sceneria, cóż za osobliwe audytorium gapiów. — Rozczulające. Betula — wyrzekł już wkrótce, kiedy skończyła wreszcie nasycać się kiepskim wydźwiękiem własnych słów, kiedy intensywnością pocałunku nadała teatrowi tutejszych zdarzeń lżejszej formy, prawie niewinnej wręcz igraszki. Niewidzialna smuga smagnęła pośladki i kraniec pleców, przed oczami ponownie zastał zaś ciemność, mieszającą się z bielą i kaskadą szarości, na doraźną efemerydę zatrzymującą ruch wszelkiej materii. Ale już zaraz wyciągnięty ze szlufek spodni, skórzany pas ścisnął ciasno jej nadgarstki, to samo poczyniły zaś dłonie wokół jej smukłej szyi, na powrót sprowadzając ją na dół, dokładnie tam, gdzie twoje miejsce, Elviro.
— Otwórz. I milcz, bo mówisz zbyt wiele — nakazał sucho, kciukiem naciskając zaraz na rozrzewnione niedawnymi pocałunkami wargi, potem na zaciśnięte w stanowczości zęby, wreszcie — na szorstki kraniec języka, drugą ręką uchylając natomiast rąbka ciemnego, bieliźnianego materiału. I tak, najpierw on wyznaczał bieg tej przyjemności, istotnie wyłącznie swojej własnej; tam i nazad, do przodu i do tyłu, w symultanicznym akcie zespolenia, które wyżłobić miało się w jej pamięci głębokim wspomnieniem, brutalnie sięgającym samej ścianki gardła. Później odpuścił nieco, wyrwał ją z własnego ucisku zniewolenia, zezwolił na dowolność spragnionych ust i języka, na oddech wytchnienia i kreatywnej inwencji. Łzy mogły ciec spod wachlarza trzepoczących rzęs, raz po raz kierujących wzrok to ku górze, to na wprost; krtań niemo wołać mogła o pojedyncze bodaj westchnienie, wyswobadzając się z niewolniczego obowiązku zadawania mu przyjemności; pulsująca reminiscencją uderzenia pręga, biegnąca również wzdłuż starych, zasklepionych już ran, płonęła czerwonością i nieznośnie przypominała o pozbawionym hamulców temperamencie. Była też wreszcie ta plugawa świadomość, że uniżenie rysowała się teraz kolorem pokornej suki, że jak ta ostatnia kurwa sprowokowała go niecnie, niby w widmie kontrolowania sytuacji, aż wreszcie ochoczo poddała się, poprosiła, łaknęła więcej. I choć to wszystko mogło odzywać się w przenikliwym krzyku upokorzenia, i choć to wszystko nad wyraz dalekie było etycznym ideałom albo romantyzowanym dywagacjom małych dziewczynek, ona odnajdywała w tym nienazwaną satysfakcję. I choć bolało i kąsało, zarówno ciało, jak i myśli, to ona mimowolnie czuła, że robi się wilgotna, że ulega zwodniczemu kuszeniu uosobionego w nim upadłego anioła. Bo taki właśnie był, myląco piękny i apoliński, w tym wszystkim jakże jednak karczemny i słaby. Swoją złością i egoizmem ofiarować jej miał zatem najdorodniejszy z prezentów; bo gdy wkrótce znudzi się tą zabawą, wreszcie przyjdzie zostawić mu ją, dość bezwstydnie, samą i niezaspokojoną w zimnie prosektorium, na ścianach którego osadziło się już jego imię. I tylko to, nic więcej, coś jakby próbka wcieranego w dziąsło narkotyku, który inicjuje najpiękniejszy, najmocniej uzależniający haj, a przy tym nie oferuje rzeczywistej ekstazy, będąc niejako wyłącznie jej bladą zapowiedzią. Zatęskni albo znienawidzi, będzie błagać albo przeklinać. Niech tylko znowu się zbuntuje, niech tylko poczyni jeden fałszywy ruch, a swoją męskością zaborczo odbierze jej kolejne łapczywe oddechy. Aż do utraty tchu, na wskroś ich obopólnym oczekiwaniom, gwoli zaspokojenia młodzieńczej żądzy, a zarazem tej nieco starszej fantazji o adrenalinie, najpewniej drażniąco dobierającej się teraz do samych krańców jej wszystkich mięśni, smakujących z wolna słonawego filmu jego skóry.
Nie przestawaj.
rzut połowicznie udany
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie uznawała grzechu, zepsucia - w jej słowniku te pojęcia zawsze miały rozmyte i mętne znaczenie, które elastycznie zmieniało się w zależności od tego w czyim towarzystwie się znalazła i na co miała akurat ochotę. Kiedy była jeszcze zaledwie zapracowaną, przemęczoną uzdrowicielką skupioną na pomaganiu nie do pomyślenia była dla niej perspektywa umyślnego zadawania bólu. Morderstwa. Gdyby się wysiliła, byłaby sobie w stanie przypomnieć z jakim dyskomfortem obserwowała pierwsze zabójstwo szlamy w Mantykorze dokonane przez jej najwyższe autorytety. Jak głęboko zakorzeniona była w niej niegdyś potrzeba ratowania.
Ratowanie. Zabijanie - dwa przeciwstawne bieguny, po których w którymś momencie swojego życia zaczęła skakać ze swobodą która nawet jej momentami zdawała się nienaturalna.
Była w stanie torturować przeciągającymi się klątwami, była w stanie odrąbywać ludziom kończyny żywcem, była w stanie zamordować dziecko - dzieci - własnymi rękami. Jeżeli nawet ich czysta niewinność nie była dla niej żadną świętością to dlaczego miałyby być nimi czystość czy obyczajność. Potrafiła hamować swoje najbardziej niezrozumiałe żądze, ale jeżeli już dawała im upust, jeżeli jej subtelne próby sprowokowania drugiego człowieka do wybuchu - z rzadka działające, bo wszak większość ludzi nie była równie odhamowana co ona - się udawały... dość powiedzieć, że gdy raz już wskoczyło się do otchłani, upadek wyłącznie nabierał prędkości.
Aż do bolesnego, śmiertelnego końca.
Lecz czy przez lata doświadczenia na obu frontach - morderczyni i ratowniczki - nie miała okazji spostrzec, że im bliżej śmierci tym większą tendencję miał pierwotny, ludzki mózg do euforycznej histerii? Mechanizm był podobny do orgazmu, i tu i tam wyrzut endorfin wprawiał w doskonały nastrój. Chociaż piekielnie bała się nieistnienia, umiłowała sobie igranie z ogniem, na tej granicy, która zapewniała jej wystarczająco wiele odurzenia, by zaspokoić na długi czas. W ostatnim czasie ciągle chodziła spięta, ciągle musiała oglądać się za siebie i uważać na każde słowo, każdy krok.
Nic dziwnego, że mając ku temu okazję otrząsnęła się z wszelkich barier: śmiech, który wydarł się z jej ust był śmiechem wyzwolenia i podłej, jadowitej satysfakcji. Jej słowa zdawały się głuche nawet dla niej, magia nie chciała jej słuchać, bo nie potrafiła zebrać w całość myśli rozbieganych na wszystkie kierunki. Deficyt tlenu, głuchy ból pozostały na gardle (będzie mieć siniaki), chłód i rozkoszna, rozkoszna wściekłość na twarzy Igora, te cedzone słowa, których nie rozumiała, bo może były w innym języku a może po prostu czuła się zbyt euforycznie by skleić z głosek głębszy sens. Nie bała się do niego zbliżyć, nie bała się zakosztować jego ust i jego krwi, chociaż był tak ewidentnie podjudzony - och, ale to przecież właśnie niebezpieczeństwo ściągało ją tak jak ogień ćmę. Tylko niebezpieczeństwo mogło zaspokoić jej nieuświadomioną potrzebę autoagresji.
Czy naprawdę szanowała siebie bardziej niż kogokolwiek innego? Zdecydowanie, i nic z tego na co pozwalała dziś Igorowi nie mogło tego zmienić, bo była w tym domu cholernym bogiem i mogła sięgać po absolutnie wszystko, wszystko było w zasięgu jej władzy, a jeśli najwięcej rozkoszy przynosiły jej szorstkie ręce, i siniaki, i krew, i ból, to kto miał prawo jej tego zabronić?
Gardłowe warknięcie - jęk - Igor wyrwał z jej ust kolejną mierną próbą sięgnięcia po czarną magię. Jej skóra zawsze przyjemnie mrowiła w odpowiedzi na te zaklęcia, ale z własnego doświadczenia wiedziała, że Betula mogła boleć znacznie mocniej. Nie starasz, się Igor.
- Jeszcze - szepnęła mrukliwie przy jego ustach, zlizując krew ściekającą mu z kącika warg.
Uśmiechnęła się szerzej i drapieżniej, kiedy poczuła jego ręce chwytające ją za nadgarstki. Zdążyła wsunąć różdżkę do kieszeni kitla, a choć próbowała się nieco szarpać dla samej tylko satysfakcji z zagrania mu na nerwach, w rzeczywistości wcale nie pragnęła zwyciężyć. Bo przecież gdyby naprawdę ją krzywdził dawno już wpiłaby mu zęby w krtań; ale nie robił niczego, czego by od niego nie oczekiwała.
Był takim pojętnym uczniem.
Na jej zaczerwienionym gardle wciąż pozostawały smugi brunatnej posoki zmarłego, ale tym razem jego dłonie były czyste, jego kciuk pozostawiał łagodny posmak lawendowego mydła, gdy zaczepnie owinęła język wokół jego palców, lekko przygryzając je zębami. Nie zarzuciła podłego uśmiechu, gdy się przed nią obnażył, choć dreszcz, który przeszył ją wzdłuż kręgosłupa i świeżego krwiaka na prawym kolanie był dreszczem zarówno podniecenia jak i niepokoju.
I bardzo szybko straciła oddech, bardzo szybko nowy ból sięgnął najgłębszych szczelin jej jestestwa, choć w swojej upartości, w swojej cholernej, grzesznej i absurdalnej rozkoszy ani na moment nie odpuściła, nie oderwała wzroku od jego oczu. Czarne źrenice niemal zupełnie przysłoniły zimne, błękitne tęczówki, a łzy które mimowolnie napłynęły jej do oczu nadały jej obrazu zupełnej i dantejskiej bezwstydności. Bo nawet z blond włosami przyklejonymi do czoła w pocie wysiłku, nawet kiedy jej blada twarz nabrała rumieńców, nawet kiedy urywane jęki mieszały się w powietrzu z rzężącymi oddechami, nawet wtedy nie czuła się pokonana. Kiedy w końcu wyplątał palce z jej włosów przejęła inicjatywę chętnie, gwałtownie i zaborczo, nie dając mu chwili wytchnienia.
Więcej, więcej.
To nie było łatwe, nie było w tym nic łatwego, ale nigdy nie bała się dyskomfortu, a doprowadzenie go na skraj było dla niej kwestią nie mniej dumy jak osobistego pragnienia. Nie mogła go dotknąć, nie mogła znaczyć jego skóry paznokciami tak jak tego chciała, nie mogła nawet pomóc sobie, więc mięśnie jej ud drżały zaledwie w coraz to silniejszych spazmach. Nie czuła już chłodu piwnicznych kafelek, nie czuła smrodu formaliny i świeżego ciała, czuła wyłącznie jego; jego zapach, jego smak i ciepło, infernalne gorąco.
Nie przestawała patrzeć mu wyzywająco w oczy, lecz kiedy jej wizja znów zasnuła się wilgocią i przez najkrótszą z chwil jej fałszywy, okrutny umysł pozwolił jej uwierzyć, że jego oczy nie są stalowoszare lecz piwne, wtedy musiała przymknąć powieki, by z finalnym westchnieniem, słodką wibracją zakończyć ten nieoczekiwany spektakl.
Kiedy w końcu zdołała złapać oddech, pulsujący ból w jej gardle był nie mniej dokuczliwy niż ten między udami. Z odchyloną w tył głową i zaciśniętymi powiekami zebrała się jednak w sobie, by powstrzymać wszechogarniające drżenie kończyn i po raz ostatni przesunąć językiem po spuchniętej wardze, smakując resztki krwi i jego.
Widząc, jak Igor, jej słodki uczeń, również z trudem łapie oddech i odzyskuje kontrolę, zaciskając dłonie na krawędzi umywalki, czuła spełnienie - nawet jeśli w rzeczywistości wcale go nie osiągnęła. Wątpiła, czy w ogóle byłaby w stanie. Tutaj, z nim. Z nim. Bo gdy odżywczy tlen na powrót krążył w jej krwi zdała sobie wreszcie sprawę ze swoich ostatnich myśli i z tej cholernej pustki, której nie był w stanie zapełnić nikt poza jednym.
Podniesienie się na nogi było trudne, kiedy jej mięśnie były jak z waty, a nadgarstki pozostawały związane za plecami; niemniej jednak, była uparta.
- Mam... - zaczęła i głos złamał jej się w ataku krótkiego, chrapliwego kaszlu. Niski, ochrypły ton stanowił najwspanialsze świadectwo jej wyuzdania. - Mam papierośnicę w tej metalowej szafce nad umywalką. - Rzadko paliła w swoim prosektorium, trzymała się ścisłych zasad, lecz zdarzały się wyjątkowe sytuacje i ta właśnie nią była. - Wyjmij mi papierosy i weź ten pasek. I zjeżdżaj do domu, twoja lekcja się skończyła. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. - Wiedziała, że tytoń nie pozwoli jej pozbyć się tego natrętnego smaku, ale wcale na to nie liczyła. A choć sama wciąż była czerwona, rozpalona, jej bielizna frustrująco przylegała do ciała, przyzwała na twarz wyraz znajomej obojętności. - Poćwicz do tego czasu zaklęcia czarnomagiczne. Stać cię na więcej.
Adrenalina wciąż przyjemnie buzowała w jej ciele, ale towarzyszył jej żal.
Fizycznie potrafiła zaspokoić się sama, była kobietą bezwstydną.
Nie potrzebowała go.
Ratowanie. Zabijanie - dwa przeciwstawne bieguny, po których w którymś momencie swojego życia zaczęła skakać ze swobodą która nawet jej momentami zdawała się nienaturalna.
Była w stanie torturować przeciągającymi się klątwami, była w stanie odrąbywać ludziom kończyny żywcem, była w stanie zamordować dziecko - dzieci - własnymi rękami. Jeżeli nawet ich czysta niewinność nie była dla niej żadną świętością to dlaczego miałyby być nimi czystość czy obyczajność. Potrafiła hamować swoje najbardziej niezrozumiałe żądze, ale jeżeli już dawała im upust, jeżeli jej subtelne próby sprowokowania drugiego człowieka do wybuchu - z rzadka działające, bo wszak większość ludzi nie była równie odhamowana co ona - się udawały... dość powiedzieć, że gdy raz już wskoczyło się do otchłani, upadek wyłącznie nabierał prędkości.
Aż do bolesnego, śmiertelnego końca.
Lecz czy przez lata doświadczenia na obu frontach - morderczyni i ratowniczki - nie miała okazji spostrzec, że im bliżej śmierci tym większą tendencję miał pierwotny, ludzki mózg do euforycznej histerii? Mechanizm był podobny do orgazmu, i tu i tam wyrzut endorfin wprawiał w doskonały nastrój. Chociaż piekielnie bała się nieistnienia, umiłowała sobie igranie z ogniem, na tej granicy, która zapewniała jej wystarczająco wiele odurzenia, by zaspokoić na długi czas. W ostatnim czasie ciągle chodziła spięta, ciągle musiała oglądać się za siebie i uważać na każde słowo, każdy krok.
Nic dziwnego, że mając ku temu okazję otrząsnęła się z wszelkich barier: śmiech, który wydarł się z jej ust był śmiechem wyzwolenia i podłej, jadowitej satysfakcji. Jej słowa zdawały się głuche nawet dla niej, magia nie chciała jej słuchać, bo nie potrafiła zebrać w całość myśli rozbieganych na wszystkie kierunki. Deficyt tlenu, głuchy ból pozostały na gardle (będzie mieć siniaki), chłód i rozkoszna, rozkoszna wściekłość na twarzy Igora, te cedzone słowa, których nie rozumiała, bo może były w innym języku a może po prostu czuła się zbyt euforycznie by skleić z głosek głębszy sens. Nie bała się do niego zbliżyć, nie bała się zakosztować jego ust i jego krwi, chociaż był tak ewidentnie podjudzony - och, ale to przecież właśnie niebezpieczeństwo ściągało ją tak jak ogień ćmę. Tylko niebezpieczeństwo mogło zaspokoić jej nieuświadomioną potrzebę autoagresji.
Czy naprawdę szanowała siebie bardziej niż kogokolwiek innego? Zdecydowanie, i nic z tego na co pozwalała dziś Igorowi nie mogło tego zmienić, bo była w tym domu cholernym bogiem i mogła sięgać po absolutnie wszystko, wszystko było w zasięgu jej władzy, a jeśli najwięcej rozkoszy przynosiły jej szorstkie ręce, i siniaki, i krew, i ból, to kto miał prawo jej tego zabronić?
Gardłowe warknięcie - jęk - Igor wyrwał z jej ust kolejną mierną próbą sięgnięcia po czarną magię. Jej skóra zawsze przyjemnie mrowiła w odpowiedzi na te zaklęcia, ale z własnego doświadczenia wiedziała, że Betula mogła boleć znacznie mocniej. Nie starasz, się Igor.
- Jeszcze - szepnęła mrukliwie przy jego ustach, zlizując krew ściekającą mu z kącika warg.
Uśmiechnęła się szerzej i drapieżniej, kiedy poczuła jego ręce chwytające ją za nadgarstki. Zdążyła wsunąć różdżkę do kieszeni kitla, a choć próbowała się nieco szarpać dla samej tylko satysfakcji z zagrania mu na nerwach, w rzeczywistości wcale nie pragnęła zwyciężyć. Bo przecież gdyby naprawdę ją krzywdził dawno już wpiłaby mu zęby w krtań; ale nie robił niczego, czego by od niego nie oczekiwała.
Był takim pojętnym uczniem.
Na jej zaczerwienionym gardle wciąż pozostawały smugi brunatnej posoki zmarłego, ale tym razem jego dłonie były czyste, jego kciuk pozostawiał łagodny posmak lawendowego mydła, gdy zaczepnie owinęła język wokół jego palców, lekko przygryzając je zębami. Nie zarzuciła podłego uśmiechu, gdy się przed nią obnażył, choć dreszcz, który przeszył ją wzdłuż kręgosłupa i świeżego krwiaka na prawym kolanie był dreszczem zarówno podniecenia jak i niepokoju.
I bardzo szybko straciła oddech, bardzo szybko nowy ból sięgnął najgłębszych szczelin jej jestestwa, choć w swojej upartości, w swojej cholernej, grzesznej i absurdalnej rozkoszy ani na moment nie odpuściła, nie oderwała wzroku od jego oczu. Czarne źrenice niemal zupełnie przysłoniły zimne, błękitne tęczówki, a łzy które mimowolnie napłynęły jej do oczu nadały jej obrazu zupełnej i dantejskiej bezwstydności. Bo nawet z blond włosami przyklejonymi do czoła w pocie wysiłku, nawet kiedy jej blada twarz nabrała rumieńców, nawet kiedy urywane jęki mieszały się w powietrzu z rzężącymi oddechami, nawet wtedy nie czuła się pokonana. Kiedy w końcu wyplątał palce z jej włosów przejęła inicjatywę chętnie, gwałtownie i zaborczo, nie dając mu chwili wytchnienia.
Więcej, więcej.
To nie było łatwe, nie było w tym nic łatwego, ale nigdy nie bała się dyskomfortu, a doprowadzenie go na skraj było dla niej kwestią nie mniej dumy jak osobistego pragnienia. Nie mogła go dotknąć, nie mogła znaczyć jego skóry paznokciami tak jak tego chciała, nie mogła nawet pomóc sobie, więc mięśnie jej ud drżały zaledwie w coraz to silniejszych spazmach. Nie czuła już chłodu piwnicznych kafelek, nie czuła smrodu formaliny i świeżego ciała, czuła wyłącznie jego; jego zapach, jego smak i ciepło, infernalne gorąco.
Nie przestawała patrzeć mu wyzywająco w oczy, lecz kiedy jej wizja znów zasnuła się wilgocią i przez najkrótszą z chwil jej fałszywy, okrutny umysł pozwolił jej uwierzyć, że jego oczy nie są stalowoszare lecz piwne, wtedy musiała przymknąć powieki, by z finalnym westchnieniem, słodką wibracją zakończyć ten nieoczekiwany spektakl.
Kiedy w końcu zdołała złapać oddech, pulsujący ból w jej gardle był nie mniej dokuczliwy niż ten między udami. Z odchyloną w tył głową i zaciśniętymi powiekami zebrała się jednak w sobie, by powstrzymać wszechogarniające drżenie kończyn i po raz ostatni przesunąć językiem po spuchniętej wardze, smakując resztki krwi i jego.
Widząc, jak Igor, jej słodki uczeń, również z trudem łapie oddech i odzyskuje kontrolę, zaciskając dłonie na krawędzi umywalki, czuła spełnienie - nawet jeśli w rzeczywistości wcale go nie osiągnęła. Wątpiła, czy w ogóle byłaby w stanie. Tutaj, z nim. Z nim. Bo gdy odżywczy tlen na powrót krążył w jej krwi zdała sobie wreszcie sprawę ze swoich ostatnich myśli i z tej cholernej pustki, której nie był w stanie zapełnić nikt poza jednym.
Podniesienie się na nogi było trudne, kiedy jej mięśnie były jak z waty, a nadgarstki pozostawały związane za plecami; niemniej jednak, była uparta.
- Mam... - zaczęła i głos złamał jej się w ataku krótkiego, chrapliwego kaszlu. Niski, ochrypły ton stanowił najwspanialsze świadectwo jej wyuzdania. - Mam papierośnicę w tej metalowej szafce nad umywalką. - Rzadko paliła w swoim prosektorium, trzymała się ścisłych zasad, lecz zdarzały się wyjątkowe sytuacje i ta właśnie nią była. - Wyjmij mi papierosy i weź ten pasek. I zjeżdżaj do domu, twoja lekcja się skończyła. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. - Wiedziała, że tytoń nie pozwoli jej pozbyć się tego natrętnego smaku, ale wcale na to nie liczyła. A choć sama wciąż była czerwona, rozpalona, jej bielizna frustrująco przylegała do ciała, przyzwała na twarz wyraz znajomej obojętności. - Poćwicz do tego czasu zaklęcia czarnomagiczne. Stać cię na więcej.
Adrenalina wciąż przyjemnie buzowała w jej ciele, ale towarzyszył jej żal.
Fizycznie potrafiła zaspokoić się sama, była kobietą bezwstydną.
Nie potrzebowała go.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Grzech majaczył gdzieś przed twarzami, grzech wniknął w zimne ściany skalane śmiercią, grzech zalęgł się też u progu ich jestestwa, w jakiejś integralnej symbiozie z umysłowością, w jakimś dziwacznym sprzężeniu z ruchami kończyn i jednostajnym miganiem powiek, raz po raz odcinającym ciemność od światła, zbrodnię od kary, słuszność od tromtadracji. W przestrzeni zdawał się wybrzmiewać chór patetycznych barytonów, wśród nich wygrywało jeszcze echo jednostajnego stukotu obcasów, no i jeszcze ta wyniosła melodia spreparowanego psalmu o cnocie i niewinności, o szlachetności i miłosierdziu, o świętości i przebaczeniu. Każdą stopę kwadratową skrzypiącej drewnem podłogi zdawały się zapełniać zjednoczone w dyskrecji, tańczące dla obłudy, i w jej imieniu, zjawy socjety, trwające tu w przeżyciu maskowego balu, z obliczami przyodzianymi w fałsz, z oczyma szeroko zamkniętymi na prawdę. W manichejsko-dekadenckiej wierze we wszeteczeństwo audytorium dygało przed sobą cynicznie, z uśmiechami rozciągniętymi na całą długość błyskających złowieszczo zębów, z dłońmi łapczywie żądającymi więcej, bardziej, bo taka już była zależność zepsutych i uprzywilejowanych. On stał chyba na czele tego popieprzonego pochodu, pokornie i wymalowaną w mięśniach satysfakcją zasłaniając własną tożsamość kawałkiem odpowiednio dobranego do okazji materiału. Nużąca stypa nakazywała stonowanie i powagę, plecioną wyuczonymi już formułkami miałkich kondolencji. Wykwintna uczta wymagała niespecjalnie ciętego dowcipu i znajomości chwytliwej plotki, a przy tym jakże zachowawczej oszczędności w spijanych z wolna kieliszkach jakiegoś niebanalnego wina, dotąd miesiącami leżakującego w beczkach. Rodzinna kolacja niosła się już znaczniejszą swobodą, choć w towarzystwie apodyktycznej matki naturalnie zwykło się raczej wyrzekać o trzy słowa za mało, a przy serdecznych kuzynach — o trzy za dużo. Zakorzenione w krwi, maniakalne wręcz dopraszanie się o kobiecą uwagę jawiło się zaś feerią imponująco różnorodnych barw, w jednej okoliczności zapędzających go na miękkość zroszonej rosą trawy w pozie niewinnej schadzki, w innej natomiast zespalających istnienia w cieple pościeli, tuż obok wijącej się sensualnie kotki, wyzwolonej od społecznej presji i obowiązującego konwenansu, nieskrępowanej ciężarem szumnych życzeń o długotrwałej miłości. Tak można by pleść historie jeszcze rozleglejsze, w oparciu o żałosną prostotę wykładanych dalej analogii, ale jego żywot nosił w sobie znamiona wystarczająco zatrważającej powtarzalności. Na tyle cyklicznej, że śmiało można było widzieć w nim zaledwie Igora, tylko Karkaroffa, ale przecież też Macnaira; na tyle ambiwalentnej, że mógł jawić się jako ten ułożony młodzieniec, anielsko łagodny w swych odruchach, wyrysowany kształtami platońskich ideałów, a zarazem jako rozpasany do reszty ciemięzca, diabolicznie napawający się wyobrażeniem powszechnego draństwa. Dla jednych był temperamentnie słowiańskim Bułgarem, dla innych — związanym środowiskową kurtuazją Anglikiem, dla samego siebie chyba najprędzej Norwegiem, narodzonym z tamtejszego zimna i przenikającej skórę dzikości.
Istotnie jednak zewsząd wyłaziła przecież tutaj i teraz, tylko, cisza, swoista monotonia milczenia, konsekwentnie przerywanego sugestywnym dźwiękiem ludzkich odruchów prymitywnego spazmu. Istotnie tutejsza podłoga nie była dębowym parkietem, lecz ułożonymi z precyzją, jasnymi płytkami oddzielonymi od siebie kontrastująco ciemną fugą. Na horyzoncie nie migały powiewające w rytmie walca suknie, symetrii rysów lica nie zakrywał żaden kamuflaż, a on w służalczym geście dalej grał, dalej symulował, wyłącznie przecież na jej pobożne życzenie, które od pierwszej chwili przybrało rozmiar nieznośnej prowokacji. Złapał się w jej sidła, jakby trwał w haju powtarzanego natrętnie porunca noua dau voua, i tak stał się doraźnie tym podłym uosobieniem sadysty, nazywającym ją w myślach niechlubnym skojarzeniem niewiele wartej suki, traktującym ją poniżeniem w jakże upokarzającym sporze o dominację. Wygrał, triumfował, dokarmiał ego wyższością własnego spojrzenia, gdy ona dusiła się w skurczach osobistej konwulsji, a przy tym drżała w podnieceniu, lubieżnie spełniając nadaną przezeń misję. Ale żaden sen nie jest tylko snem, żadna skrupulatnie wybrana przysłona nie jest tylko efemeryczną woalką pozorów. Bo niekiedy, tak zupełnie serio, w środku kotłował się ten zalążek emfazy, gotów eksplodować przy pierwszej dogodnej okoliczności; bo niekiedy, tak całkiem na poważnie, u sedna jego bytu zastygała ta smuga cienia, bez ustanku podszeptująca nikczemnym pomysłem o obrazach szpetnego wyrachowania. Zamiast błękitu oczu chciał widzieć więc szlachetny szmaragd, w blondzie włosów dostrzegać zaś więcej srebra, niż zimnej platyny, bo żadna z niej była kochanka. Ledwie niewolniczy kawałek mięsa, ułożona pod jego wymagania laleczka, skrępowana, łaknąca wytchnienia, poruszająca się jak bezwolna kukła — na wzór pociąganych przezeń sznurków. Nieprzyzwoita i obcesowa, z makijażem nieestetycznie rozmazanym od afektu podjętej bliskości, ze śliną cieknącą z rozchylonych warg aż po samo podgardle, od podbródka po przykryty szwami sukienki dekolt. W zgodzie z jego pragnieniem nie przestawała, kontynuowała, z większym jeszcze zaangażowaniem oddając się mu teraz w pozie nie cierpiącej ofiary, lecz spragnionej jego spełnienia rozpustnicy. Jak podrzędna szmata, którą wypadało co najwyżej wykorzystać, bynajmniej nie zaspokajać, pozostawiwszy po wszystkim z gorzkim posmakiem rozczarowania.
Wdech wymieszał się więc wreszcie z wydechem, cichy wyraz zadowolenia wyrwał się z piersi, dłoń łapała się mlecznej porcelany pobliskiego zlewu; błoga euforia odnalazła swe ujście na szorstkości jej języka, a ona, ona jakże dumnie przyjmowała ostateczne świadectwo tej cwaniackiej gry. Być może było w tej ostentacji zbyt wiele nawet naleciałości, przybranej po aktorsku, postawy niewydarzonej dziwki, by na powrót wszedł w łaski formalnej, przetykanej szacunkiem gadki. Być może stygmat płonnej kurewki przylgnąć miał do niej już odwiecznie, wtrącając w jego manierę wyraz mimowolnego lekceważenia. Bo miała przecież prawie trzydzieści lat; bo była zaledwie korepetytorką od anatomii, na tyle jednak niepohamowaną, że w całej swojej arogancji wciskającą bezczelnie własne udo pomiędzy jego kolana. Liczyła, że tym razem role się odwrócą i to on zaszczyci ją lapidarną pochwałą? Niedoczekanie.
— Ciebie też, Elviro, stać na zdecydowanie więcej — odpowiedział dwuznacznie, jakby na odchodne, z uśmiechem błąkającym się na twarzy, zawczasu uwalniając wreszcie jej nadgarstki. Pasek na powrót prześlizgnął się w przez szlufki spodni, guziki koszuli odnalazły przeznaczone im miejsce, a on, on częstował się papierosem jednym papierosem, bezwstydnie wepchnąwszy go sobie za prawe ucho. Całą resztę podrzucił jej w dłonie, iście troskliwie, z progu piwnicznego prosektorium, już zaraz opuszczanego przezeń frywolnie, bez choćby pojedynczego obłoku wyrzutu, który mógłby kąsać wkrótce podświadomość.
zt < 3
Istotnie jednak zewsząd wyłaziła przecież tutaj i teraz, tylko, cisza, swoista monotonia milczenia, konsekwentnie przerywanego sugestywnym dźwiękiem ludzkich odruchów prymitywnego spazmu. Istotnie tutejsza podłoga nie była dębowym parkietem, lecz ułożonymi z precyzją, jasnymi płytkami oddzielonymi od siebie kontrastująco ciemną fugą. Na horyzoncie nie migały powiewające w rytmie walca suknie, symetrii rysów lica nie zakrywał żaden kamuflaż, a on w służalczym geście dalej grał, dalej symulował, wyłącznie przecież na jej pobożne życzenie, które od pierwszej chwili przybrało rozmiar nieznośnej prowokacji. Złapał się w jej sidła, jakby trwał w haju powtarzanego natrętnie porunca noua dau voua, i tak stał się doraźnie tym podłym uosobieniem sadysty, nazywającym ją w myślach niechlubnym skojarzeniem niewiele wartej suki, traktującym ją poniżeniem w jakże upokarzającym sporze o dominację. Wygrał, triumfował, dokarmiał ego wyższością własnego spojrzenia, gdy ona dusiła się w skurczach osobistej konwulsji, a przy tym drżała w podnieceniu, lubieżnie spełniając nadaną przezeń misję. Ale żaden sen nie jest tylko snem, żadna skrupulatnie wybrana przysłona nie jest tylko efemeryczną woalką pozorów. Bo niekiedy, tak zupełnie serio, w środku kotłował się ten zalążek emfazy, gotów eksplodować przy pierwszej dogodnej okoliczności; bo niekiedy, tak całkiem na poważnie, u sedna jego bytu zastygała ta smuga cienia, bez ustanku podszeptująca nikczemnym pomysłem o obrazach szpetnego wyrachowania. Zamiast błękitu oczu chciał widzieć więc szlachetny szmaragd, w blondzie włosów dostrzegać zaś więcej srebra, niż zimnej platyny, bo żadna z niej była kochanka. Ledwie niewolniczy kawałek mięsa, ułożona pod jego wymagania laleczka, skrępowana, łaknąca wytchnienia, poruszająca się jak bezwolna kukła — na wzór pociąganych przezeń sznurków. Nieprzyzwoita i obcesowa, z makijażem nieestetycznie rozmazanym od afektu podjętej bliskości, ze śliną cieknącą z rozchylonych warg aż po samo podgardle, od podbródka po przykryty szwami sukienki dekolt. W zgodzie z jego pragnieniem nie przestawała, kontynuowała, z większym jeszcze zaangażowaniem oddając się mu teraz w pozie nie cierpiącej ofiary, lecz spragnionej jego spełnienia rozpustnicy. Jak podrzędna szmata, którą wypadało co najwyżej wykorzystać, bynajmniej nie zaspokajać, pozostawiwszy po wszystkim z gorzkim posmakiem rozczarowania.
Wdech wymieszał się więc wreszcie z wydechem, cichy wyraz zadowolenia wyrwał się z piersi, dłoń łapała się mlecznej porcelany pobliskiego zlewu; błoga euforia odnalazła swe ujście na szorstkości jej języka, a ona, ona jakże dumnie przyjmowała ostateczne świadectwo tej cwaniackiej gry. Być może było w tej ostentacji zbyt wiele nawet naleciałości, przybranej po aktorsku, postawy niewydarzonej dziwki, by na powrót wszedł w łaski formalnej, przetykanej szacunkiem gadki. Być może stygmat płonnej kurewki przylgnąć miał do niej już odwiecznie, wtrącając w jego manierę wyraz mimowolnego lekceważenia. Bo miała przecież prawie trzydzieści lat; bo była zaledwie korepetytorką od anatomii, na tyle jednak niepohamowaną, że w całej swojej arogancji wciskającą bezczelnie własne udo pomiędzy jego kolana. Liczyła, że tym razem role się odwrócą i to on zaszczyci ją lapidarną pochwałą? Niedoczekanie.
— Ciebie też, Elviro, stać na zdecydowanie więcej — odpowiedział dwuznacznie, jakby na odchodne, z uśmiechem błąkającym się na twarzy, zawczasu uwalniając wreszcie jej nadgarstki. Pasek na powrót prześlizgnął się w przez szlufki spodni, guziki koszuli odnalazły przeznaczone im miejsce, a on, on częstował się papierosem jednym papierosem, bezwstydnie wepchnąwszy go sobie za prawe ucho. Całą resztę podrzucił jej w dłonie, iście troskliwie, z progu piwnicznego prosektorium, już zaraz opuszczanego przezeń frywolnie, bez choćby pojedynczego obłoku wyrzutu, który mógłby kąsać wkrótce podświadomość.
zt < 3
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uwolnione nadgarstki zapiekły ją w kontakcie z zimnym powietrzem prosektorium; pozostałe na nich czerwonawe pręgi nosiły już ślady otarć na wystających pod białą skórą kostkach, ale nie myślała o tym, bo musiała złapać w dłonie podrzuconą w powietrze papierośnicę, musiała złapać tlen, który nadal uciekał jej gdzieś między oddechami i odpalić od różdżki papierosa, zaraz potem z drżeniem wciskając go sobie między zęby. Smak dymu na języku zdawał się intensywniejszy niż zwykle, tytoń - choć jeden z lepszych dostępnych na rynku - podrażniał i tak ścierpnięte gardło, ale miała jeszcze siłę roześmiać się ostatni raz z rzuconej na odchodnym pyskówki. Jej śmiech, noszący ślady pewnej maniakalności towarzyszył Igorowi pewnie, gdy opuszczał jej dom znaną i wielokrotnie obieraną ścieżką.
Dopiero kiedy kliknęły drzwi wejściowe, kiedy miała pewność, że jest sama, zaczęła zwracać uwagę na otoczenie i dostrzegła, że gryzie filtr papierosa tak nerwowo, że niemal całego go już zniszczyła. Oparła się o chłodną umywalkę w finalnym przejawie kompletnego wyczerpania, a kiedy w dłoniach pozostały jej zaledwie popioły, zabrała się metodycznie za uprzątanie swojego stanowiska. Umyte ręce, nowe rękawiczki, zdezynfekowany skalpel podniesiony z podłogi, potem serce włożone pieczołowicie do ciała, szwy zakładane z pomocą magicznych igieł; samo ciało zamknięte ostatecznie z pozostawieniem cienkiej kresy, odnowienie zaklęć konserwujących, nakrycie ciemną tkaniną. W końcu mogło odpocząć.
Ona mogła odpocząć i zająć się sobą, choć w miarę monotonnej pracy i samotności, ciszy gryzącej uszy, musiała zdać sobie sprawę, że cały ogień, który trawił jej wnętrze nie dalej jak pół godziny temu zdążył w pełni wygasnąć. Pozostawił po sobie tylko resztki ekscytacji, pojedyncze sekundy oddechu urywającego się na świeże wspomnienia oraz... oraz niesmak.
Wychodząc z czystego prosektorium wyciągnęła ze srebrnej papierośnicy następnego papierosa i przygotowała sobie gorącą kąpiel, w łazience zatrzymując się na chwilę, by przyjrzeć się krytycznie własnemu odbiciu.
Włosy wydarte z warkocza, miejscami brudne od krwi, ciemniejące siniaki na szyi i brodzie, czerwone od przekrwienia usta i... zmarszczyła brwi i przestała patrzeć sobie w oczy, powstrzymując impulsywną chęć rozbicia lustra.
Wiedziała, że z każdym pojedynczym śladem tego wieczoru poradzi sobie w kilka minut, a mimo to wszystko zostawiła na później, zanurzając się w kąpieli i rozkoszując głuchym bólem i pieczeniem, promieniującym niemalże wszędzie, od kolan po wykręcone barki. Było w tym coś wyjątkowo rzeczywistego i ostatecznego. Żaden ból nie był jej obcy, dzięki niemu wiedziała, że żyje, a wspomnienie nieludzkiej wściekłości w oczach Igora (krótkiej, ale obecnej) sprawiło, że przeszedł ją dreszcz i zaczęła powoli sunąć dłońmi po własnej skórze.
Miała święty spokój i chciała czuć się dobrze i nie wiedziała co jeszcze tak ją irytuje.
Ach, no tak.
Było cicho.
/zt
Dopiero kiedy kliknęły drzwi wejściowe, kiedy miała pewność, że jest sama, zaczęła zwracać uwagę na otoczenie i dostrzegła, że gryzie filtr papierosa tak nerwowo, że niemal całego go już zniszczyła. Oparła się o chłodną umywalkę w finalnym przejawie kompletnego wyczerpania, a kiedy w dłoniach pozostały jej zaledwie popioły, zabrała się metodycznie za uprzątanie swojego stanowiska. Umyte ręce, nowe rękawiczki, zdezynfekowany skalpel podniesiony z podłogi, potem serce włożone pieczołowicie do ciała, szwy zakładane z pomocą magicznych igieł; samo ciało zamknięte ostatecznie z pozostawieniem cienkiej kresy, odnowienie zaklęć konserwujących, nakrycie ciemną tkaniną. W końcu mogło odpocząć.
Ona mogła odpocząć i zająć się sobą, choć w miarę monotonnej pracy i samotności, ciszy gryzącej uszy, musiała zdać sobie sprawę, że cały ogień, który trawił jej wnętrze nie dalej jak pół godziny temu zdążył w pełni wygasnąć. Pozostawił po sobie tylko resztki ekscytacji, pojedyncze sekundy oddechu urywającego się na świeże wspomnienia oraz... oraz niesmak.
Wychodząc z czystego prosektorium wyciągnęła ze srebrnej papierośnicy następnego papierosa i przygotowała sobie gorącą kąpiel, w łazience zatrzymując się na chwilę, by przyjrzeć się krytycznie własnemu odbiciu.
Włosy wydarte z warkocza, miejscami brudne od krwi, ciemniejące siniaki na szyi i brodzie, czerwone od przekrwienia usta i... zmarszczyła brwi i przestała patrzeć sobie w oczy, powstrzymując impulsywną chęć rozbicia lustra.
Wiedziała, że z każdym pojedynczym śladem tego wieczoru poradzi sobie w kilka minut, a mimo to wszystko zostawiła na później, zanurzając się w kąpieli i rozkoszując głuchym bólem i pieczeniem, promieniującym niemalże wszędzie, od kolan po wykręcone barki. Było w tym coś wyjątkowo rzeczywistego i ostatecznego. Żaden ból nie był jej obcy, dzięki niemu wiedziała, że żyje, a wspomnienie nieludzkiej wściekłości w oczach Igora (krótkiej, ale obecnej) sprawiło, że przeszedł ją dreszcz i zaczęła powoli sunąć dłońmi po własnej skórze.
Miała święty spokój i chciała czuć się dobrze i nie wiedziała co jeszcze tak ją irytuje.
Ach, no tak.
Było cicho.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
6 XI
Było rano. Wściekle rano, wręcz niemoralnie rano, jako że zegar ledwie wybił dziewiątą, a my zaledwie cztery godziny wcześniej wróciliśmy z Peru. Jak dla mnie te dwieście czterdzieści minut to jednak wystarczająco dużo czasu, aby dotrzeć do domu, rozpakować się i zatęsknić za Elvirą. A miałem za czym tęsknić, bo przez każdą z minionych sekund rozpamiętywałem ostatnie pięć dni, analizując w myślach wszystko, co zrobiliśmy, powiedzieliśmy i co sobie obiecaliśmy. Przypomniałem sobie każde zadane pytanie, które pozostało bez odpowiedzi i te wszystkie sprawy, w które powinienem wtajemniczyć swoją przyszłą żonę, zamiast więzić ją w łóżku przez kolejne dwa dni. Niewątpliwie zasługiwała na to, aby jak najszybciej poznać czekające ją tortury z ciotką Matyldą; im więcej czasu na przygotowania, tym większa szansa, że wyjdzie z nich cała i zdrowa, bez rys na psychice. I że nadal będzie chciała za mnie wyjść.
Pomyślałem o ciotce z lekkim dreszczem. Elvira, mimo swej silnej osobowości, nie miała jeszcze okazji w pełni doświadczyć tego, co potrafiła wyczyniać Matylda, gdy jej wrodzona potrzeba kontrolowania swoich krewniaków i czuwania nad ich dobrobytem – zwłaszcza tym małżeńskim – brała górę. Wiedziałem, że muszę przygotować swoją narzeczoną, ach, co za cudownie brzmiące słowo!, na spotkanie z tą wybitnie osobliwą krewną, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Chwilowo więc odłożyłem tę nieprzyjemność w czasie, postanawiając zająć się rzeczami przyjemniejszymi i równo o dziewiątej zero cztery zapukałem do drzwi jej domu w Evesham.
- Panno-jeszcze-Multon! - zawołałem, uderzając dłonią o drzwi blokujące mi wstępu do panieńskiego domiszcza. Doceniłem, że w swojej łaskawości Elvira dopuściła moją osobę w krąg zaklęć ochronnych, w innym razie pewnie smażyłbym się teraz gdzieś w lesie, próbując wyleczyć rany po nadzianiu się na bariery ochronne, jednak zalało mnie małe oburzenie, że zapomniała wręczyć mi klucza do samego domu. Przez tę niedogodność musiałem teraz stać i pukać jak jakiś domokrążca. - Kochanie! - przyłożyłem ucho do drzwi, nasłuchując kroków i samemu zaczynając drapać w zimne drewno jak pies domagający się wpuszczenia do środka po zdecydowanie zbyt długim pobycie na dworze. Niewiele brakowało, a dosłownie zacząłbym skomleć, aby nadać całej sytuacji dramatyzmu i teatralności, jak przystała osobie o mojej pozycji, jednak drzwi cicho skrzypnęły i pojawiła się w nich właścicielka tego uroczego lokum.
- No! - naciągnąłem mankiety garnituru, aby wyprostować wszelkie niepotrzebne zagięcia materiału i uśmiechnąłem się szeroko, prezentując nie tylko nienaganny strój, ale i błyszczący uśmiech człowieka szczęśliwie zaręczonego, któremu najlepiej oddycha się powietrzem wyssanym prosto z trzewi własnej narzeczonej. Nie tracąc więc czasu, w końcu oddychanie jest szalenie ważnym procesem fizjologicznym i Elvira musiała być tego doskonale świadoma jako magomedyk, przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem gwałtownym dzień dobry wymruczanym gdzieś między jednym a drugim ukąszeniem jej wargi. Materiał koszuli i marynarki zmiął się natychmiast, gdy obejmowałem ją ramionami i krok za krokiem wprowadzałem w głąb domu. Jakimś cudem udało mi się nawet zamknąć drzwi kopniakiem; chyba tym samym cudem, który pozwolił mi przetrwać ostatnie cztery godziny i pięć minut bez całowania i dotykania Elviry. Gdzieś w głowie znów odezwał się głos rozsądku, nakazujący podzieleniem się informacją o spotkaniu z ciotką Matyldą i bardzo, bardzo niechętnie oderwałem się od jej ust.
Spojrzałem na nią i chwilę później oparłem czoło o jej czoło, próbując złapać oddech, ale bardziej starając się zapanować nad sobą. Nad tą częścią Harlanda Parkinsona, która myślała głową, co nie było takie łatwe, gdy czułem ciepło kobiety przez swoje ubranie. Cholera, nawet nie zauważyłem, w co ona była ubrana. Skup się, powtarzałem sobie w myślach, choć każda komórka mojego ciała błagała o coś zupełnie innego; lecz w głowie miałem chaos. Musiałem jej to powiedzieć. Teraz, zanim będzie za późno, zanim całkowicie utonę w tej chwili, z której może nie być już odwrotu. Odsunąłem się lekko, starając się nie dać po sobie poznać, jak wielki wysiłek to dla mnie stanowi.
- Musimy porozmawiać – powiedziałem łagodnym tonem, by nie zabrzmiało to złowieszczo i przerażająco; pozwoliłem sobie nawet na kolejny uśmiech, gdy przesuwałem dłoń z jej ramion na kark. - O planowaniu ślubu, dziecku i absolutnie niedopuszczalnie niskiej liczbie sukni w twojej garderobie. Czy możemy przejść gdzieś, gdzie będzie spokojnie i gdzie nie będę miał ochoty zerwać z ciebie ubrania? - zapytałem, tłumiąc wystudiowane westchnienie mężczyzny walczącego ze swoimi demonami. - Prosektorium? Miałaś mi je kiedyś pokazać – zaproponowałem, przypominając jednocześnie o złożonej obietnicy. To było najmniej romantyczne miejsce, jakie tylko mogłem sobie wyobrazić. Chociaż nie, byłoby gorzej, gdyby miała na tym stole rozkładające się zwłoki jakiegoś mugola. Niemniej w obu przypadkach szanse na to, że zachce mi się amorów zamiast poważnych rozmów, były dość nikłe.
A przynajmniej miałem taką nadzieję.
Było rano. Wściekle rano, wręcz niemoralnie rano, jako że zegar ledwie wybił dziewiątą, a my zaledwie cztery godziny wcześniej wróciliśmy z Peru. Jak dla mnie te dwieście czterdzieści minut to jednak wystarczająco dużo czasu, aby dotrzeć do domu, rozpakować się i zatęsknić za Elvirą. A miałem za czym tęsknić, bo przez każdą z minionych sekund rozpamiętywałem ostatnie pięć dni, analizując w myślach wszystko, co zrobiliśmy, powiedzieliśmy i co sobie obiecaliśmy. Przypomniałem sobie każde zadane pytanie, które pozostało bez odpowiedzi i te wszystkie sprawy, w które powinienem wtajemniczyć swoją przyszłą żonę, zamiast więzić ją w łóżku przez kolejne dwa dni. Niewątpliwie zasługiwała na to, aby jak najszybciej poznać czekające ją tortury z ciotką Matyldą; im więcej czasu na przygotowania, tym większa szansa, że wyjdzie z nich cała i zdrowa, bez rys na psychice. I że nadal będzie chciała za mnie wyjść.
Pomyślałem o ciotce z lekkim dreszczem. Elvira, mimo swej silnej osobowości, nie miała jeszcze okazji w pełni doświadczyć tego, co potrafiła wyczyniać Matylda, gdy jej wrodzona potrzeba kontrolowania swoich krewniaków i czuwania nad ich dobrobytem – zwłaszcza tym małżeńskim – brała górę. Wiedziałem, że muszę przygotować swoją narzeczoną, ach, co za cudownie brzmiące słowo!, na spotkanie z tą wybitnie osobliwą krewną, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Chwilowo więc odłożyłem tę nieprzyjemność w czasie, postanawiając zająć się rzeczami przyjemniejszymi i równo o dziewiątej zero cztery zapukałem do drzwi jej domu w Evesham.
- Panno-jeszcze-Multon! - zawołałem, uderzając dłonią o drzwi blokujące mi wstępu do panieńskiego domiszcza. Doceniłem, że w swojej łaskawości Elvira dopuściła moją osobę w krąg zaklęć ochronnych, w innym razie pewnie smażyłbym się teraz gdzieś w lesie, próbując wyleczyć rany po nadzianiu się na bariery ochronne, jednak zalało mnie małe oburzenie, że zapomniała wręczyć mi klucza do samego domu. Przez tę niedogodność musiałem teraz stać i pukać jak jakiś domokrążca. - Kochanie! - przyłożyłem ucho do drzwi, nasłuchując kroków i samemu zaczynając drapać w zimne drewno jak pies domagający się wpuszczenia do środka po zdecydowanie zbyt długim pobycie na dworze. Niewiele brakowało, a dosłownie zacząłbym skomleć, aby nadać całej sytuacji dramatyzmu i teatralności, jak przystała osobie o mojej pozycji, jednak drzwi cicho skrzypnęły i pojawiła się w nich właścicielka tego uroczego lokum.
- No! - naciągnąłem mankiety garnituru, aby wyprostować wszelkie niepotrzebne zagięcia materiału i uśmiechnąłem się szeroko, prezentując nie tylko nienaganny strój, ale i błyszczący uśmiech człowieka szczęśliwie zaręczonego, któremu najlepiej oddycha się powietrzem wyssanym prosto z trzewi własnej narzeczonej. Nie tracąc więc czasu, w końcu oddychanie jest szalenie ważnym procesem fizjologicznym i Elvira musiała być tego doskonale świadoma jako magomedyk, przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem gwałtownym dzień dobry wymruczanym gdzieś między jednym a drugim ukąszeniem jej wargi. Materiał koszuli i marynarki zmiął się natychmiast, gdy obejmowałem ją ramionami i krok za krokiem wprowadzałem w głąb domu. Jakimś cudem udało mi się nawet zamknąć drzwi kopniakiem; chyba tym samym cudem, który pozwolił mi przetrwać ostatnie cztery godziny i pięć minut bez całowania i dotykania Elviry. Gdzieś w głowie znów odezwał się głos rozsądku, nakazujący podzieleniem się informacją o spotkaniu z ciotką Matyldą i bardzo, bardzo niechętnie oderwałem się od jej ust.
Spojrzałem na nią i chwilę później oparłem czoło o jej czoło, próbując złapać oddech, ale bardziej starając się zapanować nad sobą. Nad tą częścią Harlanda Parkinsona, która myślała głową, co nie było takie łatwe, gdy czułem ciepło kobiety przez swoje ubranie. Cholera, nawet nie zauważyłem, w co ona była ubrana. Skup się, powtarzałem sobie w myślach, choć każda komórka mojego ciała błagała o coś zupełnie innego; lecz w głowie miałem chaos. Musiałem jej to powiedzieć. Teraz, zanim będzie za późno, zanim całkowicie utonę w tej chwili, z której może nie być już odwrotu. Odsunąłem się lekko, starając się nie dać po sobie poznać, jak wielki wysiłek to dla mnie stanowi.
- Musimy porozmawiać – powiedziałem łagodnym tonem, by nie zabrzmiało to złowieszczo i przerażająco; pozwoliłem sobie nawet na kolejny uśmiech, gdy przesuwałem dłoń z jej ramion na kark. - O planowaniu ślubu, dziecku i absolutnie niedopuszczalnie niskiej liczbie sukni w twojej garderobie. Czy możemy przejść gdzieś, gdzie będzie spokojnie i gdzie nie będę miał ochoty zerwać z ciebie ubrania? - zapytałem, tłumiąc wystudiowane westchnienie mężczyzny walczącego ze swoimi demonami. - Prosektorium? Miałaś mi je kiedyś pokazać – zaproponowałem, przypominając jednocześnie o złożonej obietnicy. To było najmniej romantyczne miejsce, jakie tylko mogłem sobie wyobrazić. Chociaż nie, byłoby gorzej, gdyby miała na tym stole rozkładające się zwłoki jakiegoś mugola. Niemniej w obu przypadkach szanse na to, że zachce mi się amorów zamiast poważnych rozmów, były dość nikłe.
A przynajmniej miałem taką nadzieję.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
6 listopada
Odkąd tylko teleportowała się na ubitą ścieżkę wijącą się w kierunku domu nie była w stanie ani zasnąć ani uspokoić łagodnego drżenia, pnącego się po mięśniach i eksplodującego spazmami w najmniej spodziewanych chwilach. Właściwie mogłaby wytłumaczyć to wyczerpaniem oraz porządnym rżnięciem, jakie otrzymała od Harly'ego w pożegnalnym prezencie - ale nie zamierzała się oszukiwać. Siniaki na udach i rękach czy wielogodzinne maratony bez choćby minuty snu nie były jej obce. Jej ciało - chude, ale twarde pod ciężarem czarnej magii i kotłującego się w łonie istnienia - znosiło już niejedne gorsze dni. Nie, spazmy niepokoju, zwątpienia, nachodziły ją z zupełnie innych przyczyn. Bardziej ludzkich, kobiecych, słabych niemal. Z niechęcią przyglądała się własnej zmęczonej twarzy w lustrze, próbując zdławić uśmiech, który wkradał się na usta nieproszony. Uspokoić rozpędzone tętno, zmyć rumieniec z policzków zimną wodą i gąbką o szorstkim włosiu.
Wiedziała, że na sen i tak nie ma co liczyć, nie dopóki nie zamęczy się do granic nieprzytomności, więc wzięła długą, chłodną kąpiel, zmywając z siebie pieczołowicie wszystkie ślady poprzedniej nocy i wyczesując pachnące świeżością i lawendą włosy. Z łazienki wyszła wygładzona, piękna i tak samo cholernie zmęczona jak wcześniej; zdołała jednak choć nieco zapanować nad mętlikiem w głowie, przynajmniej dopóki nie wrócił on ze zdwojoną siłą, gdy jadła śniadanie. Tost z masłem i czarna kawa bez cukru, dokładnie tak jak lubiła. Patrzyła na nie i próbowała wyobrazić sobie, że jej niewielka, ale cicha kuchnia staje się głośną, połyskliwą balową salą. Na kościstym palcu próbowała zwizualizować pierścionek - srebrny, zdecydowanie srebrny. Może czarny. Z kamieniem, który byłby szkarłatny jak krew albo soczyście zielony jak ich barwy rodowe. Potem zaklęła pod nosem, potarła powieki i zostawiła kubek z niedopitą kawą na stoliku; jedyny przejaw nieporządku w pedantycznie zadbanym domu.
Schodząc do prosektorium powłóczyła ciężkimi nogami, a zapach formaliny bardzo szybko wywołał w niej mdłości - zdusiła je, zaciskając z determinacją zęby, bo jeżeli jej dzieciak chciał w ogóle mieć szansę na życie, musiał się do niego przyzwyczaić. Miękka, czerwona koszula, którą miała pod czarnym szlafrokiem nijak nie nadawała się do pracy z żywym materiałem, musiałaby w tym celu ubrać się, związać wilgotne włosy i odzyskać choć część ostrego jak brzytwa skupienia. Zamiast więc sięgać do szuflad i słojów zrzuciła z najwyższego regału pudło luźnych stron raportów i notatek, aby posegregować je i porozdzielać do osobnych segregatorów. Przynajmniej tyle mogła zrobić, bo każda praca była lepsza od bezczynności i wyobrażania sobie jakiejś nieokreślonej przyszłości, zdającej się na równi nieosiągalną co... niechcianą. Obcą. Groźną.
Była w połowie drugiego segregatora, gdy zaklęcia ochronne wokół domu poinformowały ją o obecności gościa. Wspięła się dopiero na połowę schodów, już z różdżką w ręce i ze zmarszczonymi brwiami, gdy po parterze poniósł się głos Harly'ego.
Zatrzymała się na chwilę i wzięła głębszy, uspokajający oddech. Nie widzieli się... jak długo? Cztery godziny? Czy naprawdę już mógł się za nią stęsknić? Jakiś podły podszept, który pojawiał się w jej głowie zawsze wtedy, gdy była bardzo zmęczona, zaczął snuć rozważania o tym, czy kuzyn aby sobie z nią nie pogrywa. Zdławiła ten głos i schowała różdżkę do kieszeni szlafroka. Nie miała przecież żadnego powodu, aby teraz w niego wątpić.
Parsknęła cicho pod nosem, gdy usłyszała - a tak - kochanie!, a potem powoli uchyliła drzwi. W pierwszej kolejności zdążyła zdziwić się, że po długiej podróży i niewielkiej ilości snu Harland wciąż wygląda tak... nienagannie. Potem znalazła się już w jego ramionach, wydając z siebie dźwięk zaskoczenia niebezpieczne przypominający pisk. Jej refleksy nie były tego ranka tak sprawne jak zazwyczaj, więc potrzebowała chwili, aby rozluźnić spięte mięśnie i zwalczyć instynktowną chęć kopnięcia go w krocze i wbicia pazurów w oczy. Zamiast tego poddała się namiętnym pocałunkom, oplatając jedno ramię wokół jego szyi. Zanim się odsunął też ugryzła go w wargę - nieco mocniej, bardziej zaczepnie, prawie na pewno upuszczając kroplę krwi, ale, cholera, zasłużył sobie.
Chłodny, jesienny powiew przestał doskwierać jej, gdy zamknęli za sobą drzwi, ale była pewna, że pod cienkim materiałem koszuli nocnej i tak prześwitują jej piersi; zacisnęła więc pewniej pasek szlafroka, gdy tylko miała na to szansę, odsuwając się nieco po zostawieniu ostatniego pocałunku w zagłębieniu na jego szyi. Nawet pachniał dobrze, tak jakby świeżo wyszedł z kąpieli; tak samo zresztą jak i ona, ale ona miała wciąż wilgotne włosy, czarne, domowe pantofle i ani drobiny makijażu.
- Musimy - potwierdziła cicho, a potem pokręciła głową. I znów nosiła na ustach ten zdradziecki, pieprzony uśmiech, z którego zdała sobie sprawę dopiero, gdy zamrowiły ją policzki. Szybko na nowo przybrała kamienny wyraz twarzy, wyrzucając sobie tę chwilę słabości; kolejną. - Miałam w planach dokończyć archiwizację danych i raportów sekcyjnych, a potem przeczytać i poodpisywać na korespondencję... jutro mam już pacjentów, tych, których musiałam przenieść na inny termin - Przez ich nagły wyjazd do Peru, ale wątpiła, by się tym przejął. - Tak czy owak, jeżeli jest dobry moment, to właśnie teraz. Masz na coś ochotę? Kawa? Herbata? Śniadanie? - spytała, zostawiając jedną dłoń na jego ramieniu i wygładzając palcami rękaw męskiej marynarki. Była zmęczona, tak, ale nie na tyle, by nie pociągnąć jeszcze kilku godzin. Być może sama wypije kolejną kawę.
Zacisnęła zęby, gdy wspomniał o dziecku z taką machinalną swobodą, jakby było zaledwie jedną z wielu nic nieznaczących niedogodności - ale zdławiła chęć odgryzienia się czymś jadowitym, bo i tak robił już dla niej wystarczająco wiele. Nawet naiwny i pełen entuzjazmu pozostawał sobą; Harlym, który nie gardził nią ani nie potępiał nawet w najgorszych chwilach jej życia. Przelewanie na niego własnych obaw byłoby głupotą.
Ślub, należało to przyznać, był umową, transakcją między stronami. Jeżeli Harland pragnął jej tak, by go proponować - a ona nie wyobrażała sobie nikogo lepszego na miejsce jej męża, może co najwyżej Drew - powinna odpłacić mu się zaangażowaniem i profesjonalnym podejściem do sprawy. Nie zawieźć. Nie tym razem. Nigdy.
- Może być prosektorium, ale ostrzegam, że jest tam zimno. Mi jest zimno w szlafroku, a tobie... - zastanowiła się. - Zejdź na dół i daj mi chwilę. Ubiorę coś cieplejszego, żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać. Na wieszaku obok schodów na dole wiszą kitle, wydaje mi się, że został mi jeden w męskim rozmiarze, dla współpracowników. Powinien się nadać - Pozostał po Igorze, który kiedyś jeszcze regularnie przychodził do niej na lekcje. Podczas prowadzenia badań dawała go też Corneliusowi. Ale teraz był świeżo wyprany, wykrochmalony i była bardzo ciekawa jak jej przyszły mąż będzie prezentował się w trupiej bieli; tak różnej od kolorów ich uzdrowicielskich uniformów.
Zsunęła dłoń z ramienia narzeczonego i obróciła się z nazbyt kokieteryjną płynnością. Na schodach prowadzących na piętro spojrzała przez ramię.
- Wiesz, zapewnienie mi sukien leży w twojej gestii, mężu. Zorganizuj takie, w których pragnąłbyś mnie widzieć.
High in the halls of the kings who are gone
Jenny would dance with her ghosts
Jenny would dance with her ghosts
Odkąd tylko teleportowała się na ubitą ścieżkę wijącą się w kierunku domu nie była w stanie ani zasnąć ani uspokoić łagodnego drżenia, pnącego się po mięśniach i eksplodującego spazmami w najmniej spodziewanych chwilach. Właściwie mogłaby wytłumaczyć to wyczerpaniem oraz porządnym rżnięciem, jakie otrzymała od Harly'ego w pożegnalnym prezencie - ale nie zamierzała się oszukiwać. Siniaki na udach i rękach czy wielogodzinne maratony bez choćby minuty snu nie były jej obce. Jej ciało - chude, ale twarde pod ciężarem czarnej magii i kotłującego się w łonie istnienia - znosiło już niejedne gorsze dni. Nie, spazmy niepokoju, zwątpienia, nachodziły ją z zupełnie innych przyczyn. Bardziej ludzkich, kobiecych, słabych niemal. Z niechęcią przyglądała się własnej zmęczonej twarzy w lustrze, próbując zdławić uśmiech, który wkradał się na usta nieproszony. Uspokoić rozpędzone tętno, zmyć rumieniec z policzków zimną wodą i gąbką o szorstkim włosiu.
Wiedziała, że na sen i tak nie ma co liczyć, nie dopóki nie zamęczy się do granic nieprzytomności, więc wzięła długą, chłodną kąpiel, zmywając z siebie pieczołowicie wszystkie ślady poprzedniej nocy i wyczesując pachnące świeżością i lawendą włosy. Z łazienki wyszła wygładzona, piękna i tak samo cholernie zmęczona jak wcześniej; zdołała jednak choć nieco zapanować nad mętlikiem w głowie, przynajmniej dopóki nie wrócił on ze zdwojoną siłą, gdy jadła śniadanie. Tost z masłem i czarna kawa bez cukru, dokładnie tak jak lubiła. Patrzyła na nie i próbowała wyobrazić sobie, że jej niewielka, ale cicha kuchnia staje się głośną, połyskliwą balową salą. Na kościstym palcu próbowała zwizualizować pierścionek - srebrny, zdecydowanie srebrny. Może czarny. Z kamieniem, który byłby szkarłatny jak krew albo soczyście zielony jak ich barwy rodowe. Potem zaklęła pod nosem, potarła powieki i zostawiła kubek z niedopitą kawą na stoliku; jedyny przejaw nieporządku w pedantycznie zadbanym domu.
Schodząc do prosektorium powłóczyła ciężkimi nogami, a zapach formaliny bardzo szybko wywołał w niej mdłości - zdusiła je, zaciskając z determinacją zęby, bo jeżeli jej dzieciak chciał w ogóle mieć szansę na życie, musiał się do niego przyzwyczaić. Miękka, czerwona koszula, którą miała pod czarnym szlafrokiem nijak nie nadawała się do pracy z żywym materiałem, musiałaby w tym celu ubrać się, związać wilgotne włosy i odzyskać choć część ostrego jak brzytwa skupienia. Zamiast więc sięgać do szuflad i słojów zrzuciła z najwyższego regału pudło luźnych stron raportów i notatek, aby posegregować je i porozdzielać do osobnych segregatorów. Przynajmniej tyle mogła zrobić, bo każda praca była lepsza od bezczynności i wyobrażania sobie jakiejś nieokreślonej przyszłości, zdającej się na równi nieosiągalną co... niechcianą. Obcą. Groźną.
Była w połowie drugiego segregatora, gdy zaklęcia ochronne wokół domu poinformowały ją o obecności gościa. Wspięła się dopiero na połowę schodów, już z różdżką w ręce i ze zmarszczonymi brwiami, gdy po parterze poniósł się głos Harly'ego.
Zatrzymała się na chwilę i wzięła głębszy, uspokajający oddech. Nie widzieli się... jak długo? Cztery godziny? Czy naprawdę już mógł się za nią stęsknić? Jakiś podły podszept, który pojawiał się w jej głowie zawsze wtedy, gdy była bardzo zmęczona, zaczął snuć rozważania o tym, czy kuzyn aby sobie z nią nie pogrywa. Zdławiła ten głos i schowała różdżkę do kieszeni szlafroka. Nie miała przecież żadnego powodu, aby teraz w niego wątpić.
Parsknęła cicho pod nosem, gdy usłyszała - a tak - kochanie!, a potem powoli uchyliła drzwi. W pierwszej kolejności zdążyła zdziwić się, że po długiej podróży i niewielkiej ilości snu Harland wciąż wygląda tak... nienagannie. Potem znalazła się już w jego ramionach, wydając z siebie dźwięk zaskoczenia niebezpieczne przypominający pisk. Jej refleksy nie były tego ranka tak sprawne jak zazwyczaj, więc potrzebowała chwili, aby rozluźnić spięte mięśnie i zwalczyć instynktowną chęć kopnięcia go w krocze i wbicia pazurów w oczy. Zamiast tego poddała się namiętnym pocałunkom, oplatając jedno ramię wokół jego szyi. Zanim się odsunął też ugryzła go w wargę - nieco mocniej, bardziej zaczepnie, prawie na pewno upuszczając kroplę krwi, ale, cholera, zasłużył sobie.
Chłodny, jesienny powiew przestał doskwierać jej, gdy zamknęli za sobą drzwi, ale była pewna, że pod cienkim materiałem koszuli nocnej i tak prześwitują jej piersi; zacisnęła więc pewniej pasek szlafroka, gdy tylko miała na to szansę, odsuwając się nieco po zostawieniu ostatniego pocałunku w zagłębieniu na jego szyi. Nawet pachniał dobrze, tak jakby świeżo wyszedł z kąpieli; tak samo zresztą jak i ona, ale ona miała wciąż wilgotne włosy, czarne, domowe pantofle i ani drobiny makijażu.
- Musimy - potwierdziła cicho, a potem pokręciła głową. I znów nosiła na ustach ten zdradziecki, pieprzony uśmiech, z którego zdała sobie sprawę dopiero, gdy zamrowiły ją policzki. Szybko na nowo przybrała kamienny wyraz twarzy, wyrzucając sobie tę chwilę słabości; kolejną. - Miałam w planach dokończyć archiwizację danych i raportów sekcyjnych, a potem przeczytać i poodpisywać na korespondencję... jutro mam już pacjentów, tych, których musiałam przenieść na inny termin - Przez ich nagły wyjazd do Peru, ale wątpiła, by się tym przejął. - Tak czy owak, jeżeli jest dobry moment, to właśnie teraz. Masz na coś ochotę? Kawa? Herbata? Śniadanie? - spytała, zostawiając jedną dłoń na jego ramieniu i wygładzając palcami rękaw męskiej marynarki. Była zmęczona, tak, ale nie na tyle, by nie pociągnąć jeszcze kilku godzin. Być może sama wypije kolejną kawę.
Zacisnęła zęby, gdy wspomniał o dziecku z taką machinalną swobodą, jakby było zaledwie jedną z wielu nic nieznaczących niedogodności - ale zdławiła chęć odgryzienia się czymś jadowitym, bo i tak robił już dla niej wystarczająco wiele. Nawet naiwny i pełen entuzjazmu pozostawał sobą; Harlym, który nie gardził nią ani nie potępiał nawet w najgorszych chwilach jej życia. Przelewanie na niego własnych obaw byłoby głupotą.
Ślub, należało to przyznać, był umową, transakcją między stronami. Jeżeli Harland pragnął jej tak, by go proponować - a ona nie wyobrażała sobie nikogo lepszego na miejsce jej męża, może co najwyżej Drew - powinna odpłacić mu się zaangażowaniem i profesjonalnym podejściem do sprawy. Nie zawieźć. Nie tym razem. Nigdy.
- Może być prosektorium, ale ostrzegam, że jest tam zimno. Mi jest zimno w szlafroku, a tobie... - zastanowiła się. - Zejdź na dół i daj mi chwilę. Ubiorę coś cieplejszego, żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać. Na wieszaku obok schodów na dole wiszą kitle, wydaje mi się, że został mi jeden w męskim rozmiarze, dla współpracowników. Powinien się nadać - Pozostał po Igorze, który kiedyś jeszcze regularnie przychodził do niej na lekcje. Podczas prowadzenia badań dawała go też Corneliusowi. Ale teraz był świeżo wyprany, wykrochmalony i była bardzo ciekawa jak jej przyszły mąż będzie prezentował się w trupiej bieli; tak różnej od kolorów ich uzdrowicielskich uniformów.
Zsunęła dłoń z ramienia narzeczonego i obróciła się z nazbyt kokieteryjną płynnością. Na schodach prowadzących na piętro spojrzała przez ramię.
- Wiesz, zapewnienie mi sukien leży w twojej gestii, mężu. Zorganizuj takie, w których pragnąłbyś mnie widzieć.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
What is desire but to consume?
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
The only difference between a kiss and a bite
is how deep the teeth go.
Both can kill.
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Prosektorium
Szybka odpowiedź