Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire
Kuźnia mistrza
AutorWiadomość
Kuźnia mistrza
Masywne drzwi z drewna dębowego prowadzą do przestronnego wnętrza, gdzie wśród ciepłego blasku paleniska rozciągają się rzędy narzędzi i kutej stali. Wysokie okna przepuszczają światło dzienne, oświetlając każdy zakamarek kuźni. W centralnym miejscu stoi potężny kowadło, którego masywny młot nieustannie tworzy melodię pracującej magii. Na ścianach wiszą wypolerowane młoty, a przy kuźni ustawione są precyzyjne narzędzia. W rogu stary kocioł zawsze gotowy do podgrzania metalu, a nad nim unosi się lekka woń drewna i nagrzanej stali. Mistrzowska precyzja i porządek rządzą tym miejscem, które, choć zlokalizowane na obrzeżach, emanuje atmosferą rzemiosła i solidnej pracy. To tu mistrz swojego fachu przenosi swoje pomysły w świat materialny, tworząc unikalne dzieła, które opływają dźwiękiem pracującej kuźni.
| 15 września?
Niezbyt często zapuszczałem się w te strony, lecz wierzyłem, że do kuźni jakoś trafię – jeśli nie sam, to dzięki wskazówkom miejscowym. Owszem, niedawna tragedia pchnęła niektórych w kierunku skrajnego egoizmu, innym jednak przypomniała, że jesteśmy w tym razem, wszak deszcz meteorytów uprzykrzył życie wszystkim, ślepy na certyfikaty i rodowody. Dlatego właśnie wierzyłem, że jeśli pierwszy zaczepiony przechodzień ucieknie na mój widok, to już drugi lub trzeci, ewentualnie piąty, wykaże się namiastką empatii i wskaże mi właściwą drogę. Proces ten zajął dłużej niż pierwotnie zakładałem – może miałem pecha, a może mieszkańcy Huntingdonshire nie byli najbardziej uczynnymi czarodziejami, jakich widziała Anglia – w końcu jednak, za radą jakiegoś posiwiałego jegomościa, obrałem mniej oczywistą ścieżkę, która odbijała od centrum miasteczka i prowadziła na jego obrzeża. Tyle dobrze, że miałem dziś wolne, a przynajmniej wolne od pomocy przy hodowli Despenserów, i nie gonił mnie czas. Przekazałem Jarvisa w ręce babci, odbyłem również poranną wizytę na wybiedzonym targu, mogłem więc pozwolić sobie na leniwe poszukiwania poleconego magikowala, przy okazji podziwiając złocące się liście, znak nadchodzącej wielkimi krokami jesieni.
Po dłuższej chwili przystanąłem przed budynkiem, który najpewniej był wypatrywaną przeze mnie kuźnią; robił niepozorne wrażenie, jednak dźwięki dobiegające z jego wnętrza – szczęk młota kreującego formę rozgrzanego metalu, a później syk materiału spotykającego się z wodą – nie pozostawiały wiele miejsca na domysły. Nieco wyblakły, skrzypiący pod wpływem podmuchów wiatru szyld tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że trafiłem we właściwe miejsce. Zatknąłem więc palec za pasek przewieszonego przez ramię plecaka, otrzepałem koszulę z pyłu niewiadomego pochodzenia i bez ociągania się ruszyłem w kierunku wejścia. Po dwóch większych susach stałem już przy drzwiach, w które zapukałem od niechcenia – pewnie i tak nikt nie miał mnie usłyszeć, tak przynajmniej zakładałem – i bez czekania na zaproszenie pchnąłem je barkiem, tym samym przekraczając próg przybytku.
– Dzień dobry – ozwałem się głośno, tocząc dookoła wzrokiem, szukając nim sylwetki kowala. Miałem nadzieję, że prędko zauważy me przybycie i nie uzna, że jestem jakowymś intruzem, który próbował się doń podkraść, albo po prostu myszkować po jego pracowni. Wszak wolałbym nie sprawdzać twardości młota na własnej skórze.
– Everett, Everett Sykes – dodałem, kiedy już napotkałem spojrzeniem uwijającego się przy kowadle czarodzieja; liczyłem na to, że nieznajomy połączy imię i nazwisko z listem, który skreśliłem kilka dni temu. Nie mogłem nie zwrócić uwagi na dość niecodzienną aparycję łypiącego w moim kierunku mężczyzny; nie dziwiło mnie twarde spojrzenie czy szerokie bary, lecz włosy, nieco już pozlepiane od potu, miał zebrane w ściśle przylegające do skóry sploty, zupełnie nie na tutejszą modłę.
– Wierzę, że zajęć ci nie brakuje, ale czy moglibyśmy porozmawiać chwilę? Postaram się zająć jak najmniej czasu – zagaiłem, nie próbując nawet zwracać się do niego per pan; miałem cichą nadzieję, że nie zasłużę sobie tym na wiązankę inwektyw, silenie się na grzeczności wydawało mi się jednak całkowite zbędne. Kowale od zawsze kojarzyli mi się z bezpośredniością i konkretami, nie zaś kurtuazją.
– Pisałem w sprawie potencjalnego wykonania podków dla aetonana... – Zrobiłem ostrożny krok do przodu, nie chcąc jednak zapuszczać się zbyt głęboko do wnętrza kuźni, nim nie otrzymam jasnego sygnału, że na pewno mogę.
Niezbyt często zapuszczałem się w te strony, lecz wierzyłem, że do kuźni jakoś trafię – jeśli nie sam, to dzięki wskazówkom miejscowym. Owszem, niedawna tragedia pchnęła niektórych w kierunku skrajnego egoizmu, innym jednak przypomniała, że jesteśmy w tym razem, wszak deszcz meteorytów uprzykrzył życie wszystkim, ślepy na certyfikaty i rodowody. Dlatego właśnie wierzyłem, że jeśli pierwszy zaczepiony przechodzień ucieknie na mój widok, to już drugi lub trzeci, ewentualnie piąty, wykaże się namiastką empatii i wskaże mi właściwą drogę. Proces ten zajął dłużej niż pierwotnie zakładałem – może miałem pecha, a może mieszkańcy Huntingdonshire nie byli najbardziej uczynnymi czarodziejami, jakich widziała Anglia – w końcu jednak, za radą jakiegoś posiwiałego jegomościa, obrałem mniej oczywistą ścieżkę, która odbijała od centrum miasteczka i prowadziła na jego obrzeża. Tyle dobrze, że miałem dziś wolne, a przynajmniej wolne od pomocy przy hodowli Despenserów, i nie gonił mnie czas. Przekazałem Jarvisa w ręce babci, odbyłem również poranną wizytę na wybiedzonym targu, mogłem więc pozwolić sobie na leniwe poszukiwania poleconego magikowala, przy okazji podziwiając złocące się liście, znak nadchodzącej wielkimi krokami jesieni.
Po dłuższej chwili przystanąłem przed budynkiem, który najpewniej był wypatrywaną przeze mnie kuźnią; robił niepozorne wrażenie, jednak dźwięki dobiegające z jego wnętrza – szczęk młota kreującego formę rozgrzanego metalu, a później syk materiału spotykającego się z wodą – nie pozostawiały wiele miejsca na domysły. Nieco wyblakły, skrzypiący pod wpływem podmuchów wiatru szyld tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że trafiłem we właściwe miejsce. Zatknąłem więc palec za pasek przewieszonego przez ramię plecaka, otrzepałem koszulę z pyłu niewiadomego pochodzenia i bez ociągania się ruszyłem w kierunku wejścia. Po dwóch większych susach stałem już przy drzwiach, w które zapukałem od niechcenia – pewnie i tak nikt nie miał mnie usłyszeć, tak przynajmniej zakładałem – i bez czekania na zaproszenie pchnąłem je barkiem, tym samym przekraczając próg przybytku.
– Dzień dobry – ozwałem się głośno, tocząc dookoła wzrokiem, szukając nim sylwetki kowala. Miałem nadzieję, że prędko zauważy me przybycie i nie uzna, że jestem jakowymś intruzem, który próbował się doń podkraść, albo po prostu myszkować po jego pracowni. Wszak wolałbym nie sprawdzać twardości młota na własnej skórze.
– Everett, Everett Sykes – dodałem, kiedy już napotkałem spojrzeniem uwijającego się przy kowadle czarodzieja; liczyłem na to, że nieznajomy połączy imię i nazwisko z listem, który skreśliłem kilka dni temu. Nie mogłem nie zwrócić uwagi na dość niecodzienną aparycję łypiącego w moim kierunku mężczyzny; nie dziwiło mnie twarde spojrzenie czy szerokie bary, lecz włosy, nieco już pozlepiane od potu, miał zebrane w ściśle przylegające do skóry sploty, zupełnie nie na tutejszą modłę.
– Wierzę, że zajęć ci nie brakuje, ale czy moglibyśmy porozmawiać chwilę? Postaram się zająć jak najmniej czasu – zagaiłem, nie próbując nawet zwracać się do niego per pan; miałem cichą nadzieję, że nie zasłużę sobie tym na wiązankę inwektyw, silenie się na grzeczności wydawało mi się jednak całkowite zbędne. Kowale od zawsze kojarzyli mi się z bezpośredniością i konkretami, nie zaś kurtuazją.
– Pisałem w sprawie potencjalnego wykonania podków dla aetonana... – Zrobiłem ostrożny krok do przodu, nie chcąc jednak zapuszczać się zbyt głęboko do wnętrza kuźni, nim nie otrzymam jasnego sygnału, że na pewno mogę.
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dzień nie zapowiadał się na najlżejszy w ostatnim czasie, gdy spoglądał na długą listę rzeczy do wykonania. Przybita nożem do sfatygowanej życiem belki, pergamin kiwał się wpływem lekkiego wiatru lecącego prosto z otwartego okna, przynosząc ukojenie rozgrzanej skórze kowala. Wąskie promienie słońca wpadały do wnętrza kuźni, tworząc tańczące w powietrzu wiry pyłu, jakby cały świat był zanurzony w złocistym blasku. Młot rytmicznie stukał w rozgrzany do czerwoności metal, kończąc ostatnie szlify odpowiedniego kształtu okowy. Praca nad kolejną podkową pochłaniała go całkowicie, choć w jego myślach kłębiły się liczne wątpliwości i pytania. Kowal kochał swoją pracę, lecz monotonia zleceń czasami ciążyła na nim jak kamień. Kolejna i kolejna podkowa – czy nie mieli innych zleceń? Marzył o większym wyzwaniu, o dziele, które przyniosłoby mu satysfakcję i wypełniło duszę dumą. Niedawno w jego rękach rodziły się ostrza o niespotykanej jakości, nauka zdobienia rękojeści pod okiem mistrza, prawdziwe wyzwanie. Teraz czuł się jak machina marazmu, twórca jedynie tego, co konieczne. Codziennie powtarzane ruchy stały się automatyczne, a jednocześnie wyczerpujące. Słyszał już każdy odgłos młota, czuł wibracje przenikające jego ciało z każdym uderzeniem. Zdziwiony nagłym najściem uniósł spojrzenie znad swojego dotychczasowego zajęcia. Otwarte drzwi kuźni zaskrzypiały, wpuszczając do wnętrza strumień chłodnego powietrza i ostry, jesienny zapach. Odrzucił młot na miejsce, z wprawą odkładając go na jego wyznaczone miejsce, i złapał za cęgi, gotów do przerwania pracy, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Dzień dobry - kto wie, czy będzie malował się w dobrych barwach. Nienawidził przerw w pracy, a szczególnie wtedy, gdy były one wymuszone przez nagły najazd ciekawskich spojrzeń. Rytm kowadła, dźwięk młota uderzającego o rozgrzany metal, był dla niego melodią porządku i stabilności, której teraz został brutalnie pozbawiony. Skinął głową grzecznościowo, ignorując narastające uczucie irytacji. Z powrotem chwycił podkowę, która lśniła czerwienią rozgrzanego metalu, i zanurzył ją w zimnej wodzie. Sycząca para wzniosła się ku górze, tworząc krótkotrwałą, przezroczystą zasłonę między nim a jego myślami. Sykes? - Żadna przeszkoda, proszę się nie martwić, potrzebuję chwili - odpowiedział, próbując odpowiednio kontrolując ton głosu. Wyciągnął stygnący wyrób, przejeżdżając kilka razy pilnikiem o utwardzoną strukturę. Idealnie. - Właściciela dziś nie ma, zostawił mi jednak wskazówki o zapowiedzianych gościach.
Krople potu spływały mu z czoła, które przetarł naprędce przedramieniem. Pozostawił narzędzie na swoim miejscu, wieszając dotychczas noszony kaftan ze skóry na hak nieopodal. Chwila przerwy nikomu nie zaszkodzi, od razu przeszedł do misy z wodą, zmywając brud z twarzy i poranionych żarem paleniska dłoni. Wycierając kark z przyjemnością chłodu i twarz, zerwał list nastręczony nieznajomym pismem. Wskazówka od mistrza, nakreślona na samym końcu, jawiła informację, by skupił się na gościu. Nie obijaj niczyjej mordy… Polecenie wywołało napływ cwanego uśmiechu na jego oblicze, zmieniając jego wyraz na bardziej dogodny.
- Niech pan nie stoi w progu, przynosi to pecha - spostrzegł, wskazując na jedno z wolnych miejsc nieopodal. - Jestem Nikola, adept u miejscowego mistrza - tak należało się zachować, gdy nareszcie wyszedł mu naprzeciw, wyciągając dłoń w geście przywitania. - Tylko podkowy? - uniósł brew w ciekawskim wydźwięku, gasząc suchość gardła. - Śnią się mi po nocach wręcz, dla ilu sztuk i jakie wymogi?
- Dzień dobry - kto wie, czy będzie malował się w dobrych barwach. Nienawidził przerw w pracy, a szczególnie wtedy, gdy były one wymuszone przez nagły najazd ciekawskich spojrzeń. Rytm kowadła, dźwięk młota uderzającego o rozgrzany metal, był dla niego melodią porządku i stabilności, której teraz został brutalnie pozbawiony. Skinął głową grzecznościowo, ignorując narastające uczucie irytacji. Z powrotem chwycił podkowę, która lśniła czerwienią rozgrzanego metalu, i zanurzył ją w zimnej wodzie. Sycząca para wzniosła się ku górze, tworząc krótkotrwałą, przezroczystą zasłonę między nim a jego myślami. Sykes? - Żadna przeszkoda, proszę się nie martwić, potrzebuję chwili - odpowiedział, próbując odpowiednio kontrolując ton głosu. Wyciągnął stygnący wyrób, przejeżdżając kilka razy pilnikiem o utwardzoną strukturę. Idealnie. - Właściciela dziś nie ma, zostawił mi jednak wskazówki o zapowiedzianych gościach.
Krople potu spływały mu z czoła, które przetarł naprędce przedramieniem. Pozostawił narzędzie na swoim miejscu, wieszając dotychczas noszony kaftan ze skóry na hak nieopodal. Chwila przerwy nikomu nie zaszkodzi, od razu przeszedł do misy z wodą, zmywając brud z twarzy i poranionych żarem paleniska dłoni. Wycierając kark z przyjemnością chłodu i twarz, zerwał list nastręczony nieznajomym pismem. Wskazówka od mistrza, nakreślona na samym końcu, jawiła informację, by skupił się na gościu. Nie obijaj niczyjej mordy… Polecenie wywołało napływ cwanego uśmiechu na jego oblicze, zmieniając jego wyraz na bardziej dogodny.
- Niech pan nie stoi w progu, przynosi to pecha - spostrzegł, wskazując na jedno z wolnych miejsc nieopodal. - Jestem Nikola, adept u miejscowego mistrza - tak należało się zachować, gdy nareszcie wyszedł mu naprzeciw, wyciągając dłoń w geście przywitania. - Tylko podkowy? - uniósł brew w ciekawskim wydźwięku, gasząc suchość gardła. - Śnią się mi po nocach wręcz, dla ilu sztuk i jakie wymogi?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie wiedziałem, czego dokładnie spodziewać się po tymże kowalu – odpisał na mój list, prawda, i to całkiem miło, zakładałem więc, że nie pogardzi nowym klientem, z drugiej strony, może twarzą w twarz miał wyrazić więcej emocji, również tych niezbyt pozytywnych. Zamierzałem jednak podjąć ryzyko, jeszcze nikt nie umarł od kilku uszczypliwych komentarzy, tym bardziej ja nie zamierzałem, wszak zwykle podobne uwagi spływały jak po kaczce. A podkowy były nam potrzebne – to znaczy, Evelyn. Czyli również mnie. Rzemieślnik, który zwykle opiekował się podopiecznymi Despenser, wciąż żył i miał się względnie dobrze, lecz niedawna katastrofa skutecznie utrudniła mu prowadzenie interesu. Czarodziej aktywnie pracował nad tym, by znów stanąć na nogi i wrócić do normalnego trybu pracy, fakt jednak pozostawał faktem: potrzebowaliśmy podkuć konie, i to szybko. Dlatego właśnie pojawiłem się w progach nieznanej kuźni, by przedyskutować sytuację ze specjalistą, a w ten sposób dowiedzieć się, co dało się zrobić i na kiedy.
Wyobrażałem go sobie inaczej. Starzej. Dobiegły mnie słuchy, że to kowal z wieloletnim doświadczeniem, mistrz w swym fachu, toteż podświadomie dorysowałem mu długą, siwiejącą brodę i sieć zmarszczek przecinających lico. Zaś uwijający się przy kowadle nieznajomy był, cóż, dość młody. Uwalona sadzą twarz nie zdradzała oznak typowych dla zaawansowanego wieku. Z drugiej strony, co ja tam wiedziałem? Może po prostu dobrze się trzymał. Albo był geniuszem w swej dziedzinie i zyskał tytuł mistrza szybciej niż rozsądek podpowiadał.
Śledziłem wzrokiem wędrówkę młota, a później zatapianej w wiadrze, rozgrzanej do czerwoności podkowy, gdy rozmówca rozwiał me wątpliwości. – Ach, rozumiem. I oczywiście, poczekam ile trzeba – odparłem, kiwając przy tym głową. Ciekawie było obserwować innego rzemieślnika przy pracy, lecz równocześnie – zdawałem sobie sprawę z faktu, że takie odrywanie od zajęcia, wybijanie z rytmu, potrafiło skutecznie zirytować. No nic, mogłem po prostu starać się przeszkadzać możliwie jak najmniej, zamiast więc tylko gapić się na czeladnika, rozejrzałem się dookoła, kontemplując wystrój wnętrza, wiszące tu i ówdzie narzędzia.
Drgnąłem dopiero wtedy, gdy zrobił sobie przerwę i opuścił stanowisko przy kowadle. Wciąż jednak nie ruszałem się z miejsca, a przynajmniej dopóki nie zostałem do tego wyraźnie zachęcony. – A pech to ostatnie, czego potrzebujemy – mruknąłem, natychmiast wędrując myślami do sierpniowego deszczu meteorytów i powodowanych nim tragedii. Jeśli tamte zdarzenia nie były objawem pecha, to naprawdę nie powinniśmy go na siebie ściągać. – Miło poznać – odparłem na powitanie, które w końcu nadeszło, przywołując na usta przelotny uśmiech; ścisnąłem dłoń Nikoli tak jak należało, mocno i pewnie, nim zająłem miejsce na wskazanym przez niego krześle. Parsknąłem cicho w reakcji na uwagę dotyczącą przedmiotu zlecenia; no tak, nie jawiło się ono jako wyzwanie, a tego najpewniej pożądał teraz adept. Było to całkowicie zrozumiałe. Musiał łaknąć wiedzy, nowych doświadczeń, zaś wytwarzanie podków zapewne opanował już lata temu.
– Może nie tylko podkowy, ale nie jestem pewien, czy kociołek zabrzmi wiele lepiej... – zawiesiłem głos, próbując wybadać reakcję rozmówcy. Jednocześnie sięgnąłem do plecaka, z którego wydobyłem otrzymaną wcześniej listę wszelkich wymogów; dość powiedzieć, że Evelyn doskonale wiedziała, czego jej potrzeba. Czy raczej jej podopiecznym. – Koni jest pięć, dokładne wymiary podków i ich rodzajów są o tutaj. – Wyciągnąłem pergamin w kierunku uśmiechającego się pod nosem kowala; bez szczegółowych informacji trudno byłoby cokolwiek oszacować, a tym bardziej zdziałać. – Jeden z nich wymaga podków korekcyjnych, drugi jest stosunkowo młody, pozostałe są dość... typowe. Zależałoby nam również na tym, by podkowy były lekkie, nie przeszkadzały w lataniu. Chcielibyśmy też, by zostały dopasowane do kopyt konkretnych koni, a te podkute na miejscu, w Szkocji. Jak to widzisz? Co dałoby się zdziałać i kiedy?
Wyobrażałem go sobie inaczej. Starzej. Dobiegły mnie słuchy, że to kowal z wieloletnim doświadczeniem, mistrz w swym fachu, toteż podświadomie dorysowałem mu długą, siwiejącą brodę i sieć zmarszczek przecinających lico. Zaś uwijający się przy kowadle nieznajomy był, cóż, dość młody. Uwalona sadzą twarz nie zdradzała oznak typowych dla zaawansowanego wieku. Z drugiej strony, co ja tam wiedziałem? Może po prostu dobrze się trzymał. Albo był geniuszem w swej dziedzinie i zyskał tytuł mistrza szybciej niż rozsądek podpowiadał.
Śledziłem wzrokiem wędrówkę młota, a później zatapianej w wiadrze, rozgrzanej do czerwoności podkowy, gdy rozmówca rozwiał me wątpliwości. – Ach, rozumiem. I oczywiście, poczekam ile trzeba – odparłem, kiwając przy tym głową. Ciekawie było obserwować innego rzemieślnika przy pracy, lecz równocześnie – zdawałem sobie sprawę z faktu, że takie odrywanie od zajęcia, wybijanie z rytmu, potrafiło skutecznie zirytować. No nic, mogłem po prostu starać się przeszkadzać możliwie jak najmniej, zamiast więc tylko gapić się na czeladnika, rozejrzałem się dookoła, kontemplując wystrój wnętrza, wiszące tu i ówdzie narzędzia.
Drgnąłem dopiero wtedy, gdy zrobił sobie przerwę i opuścił stanowisko przy kowadle. Wciąż jednak nie ruszałem się z miejsca, a przynajmniej dopóki nie zostałem do tego wyraźnie zachęcony. – A pech to ostatnie, czego potrzebujemy – mruknąłem, natychmiast wędrując myślami do sierpniowego deszczu meteorytów i powodowanych nim tragedii. Jeśli tamte zdarzenia nie były objawem pecha, to naprawdę nie powinniśmy go na siebie ściągać. – Miło poznać – odparłem na powitanie, które w końcu nadeszło, przywołując na usta przelotny uśmiech; ścisnąłem dłoń Nikoli tak jak należało, mocno i pewnie, nim zająłem miejsce na wskazanym przez niego krześle. Parsknąłem cicho w reakcji na uwagę dotyczącą przedmiotu zlecenia; no tak, nie jawiło się ono jako wyzwanie, a tego najpewniej pożądał teraz adept. Było to całkowicie zrozumiałe. Musiał łaknąć wiedzy, nowych doświadczeń, zaś wytwarzanie podków zapewne opanował już lata temu.
– Może nie tylko podkowy, ale nie jestem pewien, czy kociołek zabrzmi wiele lepiej... – zawiesiłem głos, próbując wybadać reakcję rozmówcy. Jednocześnie sięgnąłem do plecaka, z którego wydobyłem otrzymaną wcześniej listę wszelkich wymogów; dość powiedzieć, że Evelyn doskonale wiedziała, czego jej potrzeba. Czy raczej jej podopiecznym. – Koni jest pięć, dokładne wymiary podków i ich rodzajów są o tutaj. – Wyciągnąłem pergamin w kierunku uśmiechającego się pod nosem kowala; bez szczegółowych informacji trudno byłoby cokolwiek oszacować, a tym bardziej zdziałać. – Jeden z nich wymaga podków korekcyjnych, drugi jest stosunkowo młody, pozostałe są dość... typowe. Zależałoby nam również na tym, by podkowy były lekkie, nie przeszkadzały w lataniu. Chcielibyśmy też, by zostały dopasowane do kopyt konkretnych koni, a te podkute na miejscu, w Szkocji. Jak to widzisz? Co dałoby się zdziałać i kiedy?
nature always wins
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z ramionami już powoli rozluźnionymi po długich godzinach pracy, odczuwał ulgę, choć przedramiona wciąż piekły od gorąca. Sparzona skóra pulsowała ciepłem, a drobne oparzenia – wynikające z tańczących w powietrzu iskier – były niemal nieodłącznym elementem codzienności. Iskry wydawały się wszechobecne, jakby żyły własnym życiem, wirując wokół młota i rozgrzanego metalu, przy najmniejszym jego dotknięciu.
Zawsze ostrzegano go, by uważał – by nie pozwalał, by gorąco wżarło się zbyt głęboko, by iskry nie przywarły do skóry na dłużej. Jednak on odczuwał w tym coś więcej, coś, co większość innych kowali mogłoby uznać za nierozsądne. Pracując z metalem, czuł, jakby zanurzał się w pradawną tradycję – tę samą, którą widział w ruchach swojego dziadka i ojca. Każdy cios młotem, każde zetknięcie stali z ogniem było dla niego jak rytuał, niemal jak modlitwa, której nauczył się obserwując tych, którzy przyszli przed nim. Mezalians, który zauważył już dawno temu – mieszanka precyzji i chaosu, jaką wnosiła praca kowala – fascynował go od dzieciństwa. Metal nie poddawał się łatwo. Trzeba było wyczucia, cierpliwości, ale i brutalnej siły. I chociaż płomienie często pieściły skórę, zmuszając go do odskakiwania i ciągłego napięcia, to właśnie ten niespokojny taniec ognia i metalu, iskier i potu, był tym, co cenił najbardziej. Wszystko miało swój rytm. Niósł w sobie spuściznę, głęboko zakorzenioną w jego ciele, a mimo to nie wyzwalał go z potrzeby przekraczania tych samych granic, które inni narzucali z pokorą. Czuł, że od zawsze był częścią tego cyklu – ognia, metalu i własnego potu – i choć czasem na jego skórze pojawiały się blizny, nosił je z dumą, jako znaki przynależności do świata, którego nikt spoza kuźni nie mógł zrozumieć.
- Chociaż jestem tu już kilka lat, nigdy nie widziałem takiej zawieruchy - odparł zgodnie z prawdą. Zaraz jednak się poprawił, by reprezentować swego mistrza z najwyższą godnością. - Czasy są niesprzyjające, by przez chwilę odetchnąć - Usiadł na chwiejącej się ławie, której najlepsze lata dawno minęły. Drewno skrzypiało pod jego ciężarem, a cała konstrukcja zdawała się walczyć z grawitacją, jakby w każdej chwili mogła runąć. Ława była zapomniana przez właściciela, zwykle pokryta brudnymi częściami ubioru, resztkami nieskończonych projektów, kawałkami nieobrobionego metalu. Teraz, chociaż zasiadł na niej sam, wciąż czuł atmosferę chaosu, który zawsze towarzyszył pracy w kuźni. Spokojnie obserwował rozmówcę, który wyliczał, co potrzebne do wykonania. Kiwając głową w grzecznej zgodzie, przelotnie zerkał na podaną listę. Były tam jedynie podkowy – zamówienie, które nie wymagało wielkich umiejętności, a jednak w tej chwili wydawało mu się zbawienne. Cieszył się z tego, że wciąż miał coś do zrobienia, nawet jeśli było to banalne w porównaniu do bardziej skomplikowanych prac. - Każde zlecenie jest wybawieniem, by nie kuć okropnych łańcuchów, czy zwykłych elementów codziennego użytku - zastanowił się przez chwilę, zerkając w kolejności na zasobność poszczególnych metali do wykorzystania. - Stawiamy na ich znaczną wytrzymałość? - dopytał, zastanawiając się nad doborem odpowiednich. Było wiele wariantów podków dla aetonanów, wszystko zależało jednak od spostrzeżeń klienta. - Możemy wykonać najbardziej tradycyjne podkowy idealne do lotów, wyciągają najlepszy potencjał zwierzęcia, kobaltowe podkowy hrimfaxi - zastanowił się przez chwilę. - Dobrze chronią kopyto i nogę, zapewniają też dobrą motorykę w trakcie lotu i odpychają nieprzyjazne wiatry. Możemy również kombinować z miedzią i runą pozwalającą na ochronę zranionej nogi i uzdrawianie jej, kwestia wyboru. - Podkowy, proste, praktyczne, ale z jakimś dziwnym urokiem w swojej surowości. Wyczuwał ich wagę w dłoniach, jeszcze zanim przystąpił do pracy. Każda miała swoje znaczenie, swój cel. Choćby było to tylko kolejne zadanie na liście, czuł w tym poczucie celu. Nawet w monotonii kowalskiego rzemiosła odnajdywał coś głębszego – rytm i harmonię, którymi żył metal, ogień i człowiek w jednym, nieprzerwanym cyklu. - Szybko bym się uwinął z ich wykonaniem, ostatnio właściciel głównie zajmuje się wydawaniem zamówień do klientów. Co uważasz?
Zawsze ostrzegano go, by uważał – by nie pozwalał, by gorąco wżarło się zbyt głęboko, by iskry nie przywarły do skóry na dłużej. Jednak on odczuwał w tym coś więcej, coś, co większość innych kowali mogłoby uznać za nierozsądne. Pracując z metalem, czuł, jakby zanurzał się w pradawną tradycję – tę samą, którą widział w ruchach swojego dziadka i ojca. Każdy cios młotem, każde zetknięcie stali z ogniem było dla niego jak rytuał, niemal jak modlitwa, której nauczył się obserwując tych, którzy przyszli przed nim. Mezalians, który zauważył już dawno temu – mieszanka precyzji i chaosu, jaką wnosiła praca kowala – fascynował go od dzieciństwa. Metal nie poddawał się łatwo. Trzeba było wyczucia, cierpliwości, ale i brutalnej siły. I chociaż płomienie często pieściły skórę, zmuszając go do odskakiwania i ciągłego napięcia, to właśnie ten niespokojny taniec ognia i metalu, iskier i potu, był tym, co cenił najbardziej. Wszystko miało swój rytm. Niósł w sobie spuściznę, głęboko zakorzenioną w jego ciele, a mimo to nie wyzwalał go z potrzeby przekraczania tych samych granic, które inni narzucali z pokorą. Czuł, że od zawsze był częścią tego cyklu – ognia, metalu i własnego potu – i choć czasem na jego skórze pojawiały się blizny, nosił je z dumą, jako znaki przynależności do świata, którego nikt spoza kuźni nie mógł zrozumieć.
- Chociaż jestem tu już kilka lat, nigdy nie widziałem takiej zawieruchy - odparł zgodnie z prawdą. Zaraz jednak się poprawił, by reprezentować swego mistrza z najwyższą godnością. - Czasy są niesprzyjające, by przez chwilę odetchnąć - Usiadł na chwiejącej się ławie, której najlepsze lata dawno minęły. Drewno skrzypiało pod jego ciężarem, a cała konstrukcja zdawała się walczyć z grawitacją, jakby w każdej chwili mogła runąć. Ława była zapomniana przez właściciela, zwykle pokryta brudnymi częściami ubioru, resztkami nieskończonych projektów, kawałkami nieobrobionego metalu. Teraz, chociaż zasiadł na niej sam, wciąż czuł atmosferę chaosu, który zawsze towarzyszył pracy w kuźni. Spokojnie obserwował rozmówcę, który wyliczał, co potrzebne do wykonania. Kiwając głową w grzecznej zgodzie, przelotnie zerkał na podaną listę. Były tam jedynie podkowy – zamówienie, które nie wymagało wielkich umiejętności, a jednak w tej chwili wydawało mu się zbawienne. Cieszył się z tego, że wciąż miał coś do zrobienia, nawet jeśli było to banalne w porównaniu do bardziej skomplikowanych prac. - Każde zlecenie jest wybawieniem, by nie kuć okropnych łańcuchów, czy zwykłych elementów codziennego użytku - zastanowił się przez chwilę, zerkając w kolejności na zasobność poszczególnych metali do wykorzystania. - Stawiamy na ich znaczną wytrzymałość? - dopytał, zastanawiając się nad doborem odpowiednich. Było wiele wariantów podków dla aetonanów, wszystko zależało jednak od spostrzeżeń klienta. - Możemy wykonać najbardziej tradycyjne podkowy idealne do lotów, wyciągają najlepszy potencjał zwierzęcia, kobaltowe podkowy hrimfaxi - zastanowił się przez chwilę. - Dobrze chronią kopyto i nogę, zapewniają też dobrą motorykę w trakcie lotu i odpychają nieprzyjazne wiatry. Możemy również kombinować z miedzią i runą pozwalającą na ochronę zranionej nogi i uzdrawianie jej, kwestia wyboru. - Podkowy, proste, praktyczne, ale z jakimś dziwnym urokiem w swojej surowości. Wyczuwał ich wagę w dłoniach, jeszcze zanim przystąpił do pracy. Każda miała swoje znaczenie, swój cel. Choćby było to tylko kolejne zadanie na liście, czuł w tym poczucie celu. Nawet w monotonii kowalskiego rzemiosła odnajdywał coś głębszego – rytm i harmonię, którymi żył metal, ogień i człowiek w jednym, nieprzerwanym cyklu. - Szybko bym się uwinął z ich wykonaniem, ostatnio właściciel głównie zajmuje się wydawaniem zamówień do klientów. Co uważasz?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kuźnia mistrza
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire