Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Norfolk
Las Podniebnych Syren
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Las Podniebnych Syren
Pomiędzy stromymi klifami a turystycznymi atrakcjami Cliodny znajduje się pewien teren przejściowy, który zajmuje spory kawałek wyspy. Rzeźba terenu ma czas się wyrównać, ze strzelistości wzniesień przechodząc w spokojne pagórki i piaszczyste plaże. Tę część lądu porasta gęsty las, który szczelnie wypełnia każdy zakamarek między skalnymi ścianami a jeziorkami o dość nietypowych i nieszablonowych kształtach.
Mawia się, że las jest domem podniebnych syren żyjących tylko na wyspie. Wiele osób twierdziło, że zostało zwabionych pomiędzy drzewa piękną pieśnią snutą niewątpliwie przez jakąś mieszkającą w koronach drzew syrenę, ponieważ dopóki trwała pieśń to niemożliwym było zawrócenie z raz obranej ścieżki. Znawcy magicznych istot pozostają jednak sceptyczni co do tych pasjonujących opowieści, bowiem nikt jeszcze dowodów na istnienie tych niezwykłych syren nie odkrył: za bardziej prawdopodobną uważają tezę, że kochankowie wolą zmyślać historie o niestworzonych melodiach w celu usprawiedliwienia i ukrycia swoich schadzek mających miejsce wśród urokliwych leśnych zakątków. Las bowiem jest wręcz bajkowy i niezaprzeczalnie tworzy iście magiczną aurę na romantyczne spacery o każdej porze dnia i nocy.
Mawia się, że las jest domem podniebnych syren żyjących tylko na wyspie. Wiele osób twierdziło, że zostało zwabionych pomiędzy drzewa piękną pieśnią snutą niewątpliwie przez jakąś mieszkającą w koronach drzew syrenę, ponieważ dopóki trwała pieśń to niemożliwym było zawrócenie z raz obranej ścieżki. Znawcy magicznych istot pozostają jednak sceptyczni co do tych pasjonujących opowieści, bowiem nikt jeszcze dowodów na istnienie tych niezwykłych syren nie odkrył: za bardziej prawdopodobną uważają tezę, że kochankowie wolą zmyślać historie o niestworzonych melodiach w celu usprawiedliwienia i ukrycia swoich schadzek mających miejsce wśród urokliwych leśnych zakątków. Las bowiem jest wręcz bajkowy i niezaprzeczalnie tworzy iście magiczną aurę na romantyczne spacery o każdej porze dnia i nocy.
Pierwszy i drugi dzień
Olbrzymy zdecydowanie brzmiały znajomo dla Norwega. W jego rodzimych stronach te istoty występowały zdecydowanie częściej niż w Anglii. Były elementem folkloru, nie tylko czarodziejskiego. Również mugole posiadali pełno historii o tych ogromnych istotach – i nie tylko o nich. Trolle i huldry, elfy, nattmary i nøkkeny; to tylko niektóre z magicznych istnień, które zagościły w norweskich niemagicznych przekazach, legendach i klechdach. I na pewno nie zapowiadało się na to, aby miały je opuścić.
Olbrzymy były więc tematem, który powodował, że w głowie Norwega rozbrzmiewał więcej niż jeden dzwonek. I jak się miało okazać, nie był jedyną osobą, która miała pojęcie w temacie. Z ulgą przyjął fakt, że kiedy rozmawiał z Charlene o spotkaniu to okazało się, że ona również słyszała pogłoski o jednej z przedstawicielek olbrzymów, która żyła gdzieś na wschodnim wybrzeżu Anglii. Wystarczyło tylko – albo i aż – przełamać się i podjąć decyzję o tym, żeby ruszyć w teren. Ingisson nie był po temu wybitnie chętny, jednak posiadał dość poczucia powinności. A także solidarności. Skoro Zakon miał razem nie dopuścić do tego, że olbrzymy miały poprzeć Czarnego Pana, to liczyli się wszyscy. Mógł pomóc i chciał pomóc: więcej mu nie było trzeba. Dlatego po naradzie zaplanowali spotkać się na początku maja i razem odbyć podróż na Cliodnę, dokąd prowadziły ich wszelkie ślady. Musieli popytać gdzie trzeba, choć nie otwarcie mówili, że szukają olbrzymki. Szukali lasu, najlepiej na skalistym podłożu. Że niby szukają rzadkich roślin. Okazało się, że wiedza o zielarstwie i odpowiednia ilość wężowych ust była w stanie zapewnić im odnalezienie miejsca, w którym niemal byli pewni spotkać olbrzymkę.
Pierwszego dnia nie mieli zbyt wiele szczęścia. Przeszukanie całej wyspy nie należało do rzeczy wybitnie prędkich w wykonaniu. Załatwienie tego za pstryknięciem palców byłoby naprawdę wygodne, ale jakoś jeszcze nikt nie wynalazł zaklęcia czy eliksiru, który tak po prostu rozwiązywał wszystkie problemy. A nawet jeśli wziąć pod rozważania Felix Felicis, to jednak Norweg nie postrzegał się jako kogoś, kto zasługiwał na takie ułatwienie sobie życia. Wrócili więc dnia kolejnego i tym razem szczęście uśmiechnęło się do nich dość prędko. Wznowili wędrówkę od miejsca, w którym skończyli dzień wcześniej, kiedy zastał ich wieczór. Z torbami z ekwipunkiem na wszelki wypadek na ramionach, zaczarowanymi przez Charlene aby ważyły mniej, kontynuowali poszukiwania. Po niespełna godzinie natrafili na skalną ścianę, w której powierzchni ziała czarna gęba groty. Ingisson ostrożnie podszedł bliżej, lecz nagle zamarł, kiedy dostrzegł ruch czegoś zdecydowanie dużego.
– Padnij! – zawołał do Charlene, samemu nie zastanawiając się nawet, czy tak nagłe udawanie placka na ziemi nie będzie bolało. Odpowiedź okazała się twierdząca. – Fy faen – sapnął, kiedy głaz spadł kawałek dalej. W locie niewątpliwie by ich skosił jakby stali, tak jak mikstury buchorożca kosiły budynki. Ledwo zdążyli podnieść się na równe nogi i wymienić spojrzenia, mrok w jaskini znów zadrgał. Przed nimi ukazała się ogromna i śmierdząca postać olbrzymki. I to z żądzą mordu w oczach.
– Fred! Vi kommer i fred! God folk, god! – Norweg prędko się odezwał, odruchowo cofając się i unosząc do góry ręce. Jakby obłaskawiał dziką zwierzynę. Musiał jakoś przekazać, że nie mieli złych intencji. Mówił tak prosto i nieskomplikowanie, że już prościej się nie dało. Chwała Odynowi, że norweski był pełen jednosylabowych słów z małą ilością spółgłosek, bo to wydawało się zadziałać na przewyższającą ich o zbyt wiele głów do policzenia postać. Ingisson nie do końca przypuszczał, że zobaczy kiedykolwiek olbrzyma z tak bliska. Parę razy widywali je w oddali, tam u niego, na północy, jak przeprawiały się przez fiord na wiosnę by wrócić w góry.
Jego słowa zdawały się przynieść rezultat: dostrzegł coś jakby cień ciekawości w ogromnych oczach, które biegły od Åsa do Charlene i z powrotem. Na wpół chrząknięcie i na wpół warknięcie dostał w odpowiedzi, a wielka kobieta na moment zniknęła znów w jaskini. Usłyszeli hałasy z wnętrza, ziemia pod stopami lekko im zadrżała, kiedy coś przewalało się – a raczej było przewalane – w jamie. Znów spojrzeli po sobie, ale zaraz znów była ich trójka. Gwałtowny ruch olbrzymki sprawił, że odskoczył o jeszcze krok. Nie był jakimś wybitnie odważnym człowiekiem, ale miał jeszcze dość godności, aby obronnie stać między olbrzymką a towarzyszącą mu czarownicą. Nawet trochę osłaniał ją ramionami, nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, jeżeli ich nowa znajoma zachciała by ich kopnąć albo sprzątnąć niby od niechcenia machnięciem dłonią.
Bezceremonialnie wylądował przed nim kociołek – unnskyld, KOCIOŁ i to wielkimi literami – a Norweg nie mógł nie zmarszczyć się w zastanowieniu, kiedy olbrzymka się odezwała. Miał ochotę rwać sobie włosy z głowy, bo to co mówiła brzmiało jak najgorszy koszmar każdego przykładnego Norwega czy Norweżki z okolic Troms, słynącego z pięknej, czystej wersji standardu językowego. A to... to brzmiało jak... jak najbardziej archaiczny dialekt najbardziej pierwotnej wersji staronordyckiego, który ktoś dla dobrej miary rozdeptał stadem garborogów i próbował wypowiadać mając gębę pełną klusek. Nie zapowiadało się na nic łatwego, ale na całe szczęście Ingisson bardzo lubił wyzwania i potrafił być piekielnie uparty.
Jakieś siedemdziesiąt dwa przeczesania palcami brody, trzydzieści siedem zwichrzeń włosów, tysiąc gestów i monosylabicznych przekazów później byli jednak w stanie ustalić, że to nie oni mieli wskakiwać do gara i stać się potrawką. Potrawką miała być ur o' faunethe mikstura, cokolwiek te przymiotniki naprawdę znaczyły. Po gestach wywnioskowali wraz z Charlene, że miało to być coś po prostu wielkiego i bum i łał i oooooo takiego. Pokazali olbrzymce kilka fiolek i eliksirów, które mieli ze sobą, ale żaden nie był wystarczająco ur o' faunethe, cokolwiek to ponownie znaczyło. Kiedy więc w końcu udało im się jakoś dogadać, że wrócą później, Charlene i Åsbjørn stanęli przed nie lada wyzwaniem. Mieli pewien pomysł co do tego, gdzie mogą znaleźć coś ur o' faunethe, ale ani trochę im się nie podobało to, kogo musieli w tym celu poprosić o pomoc.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Drugi i trzeci dzień
Charlie zdawała sobie sprawę z tego, jak istotne było pozyskanie olbrzymów zanim ich wrogowie przeciągną ich na swoją stronę i wykorzystają do czynienia zła. Cieszyła się, że przyjdzie jej być w parze z Asbjornem, również bardzo zdolnym alchemikiem i inteligentnym czarodziejem, choć zdawała sobie sprawę, że gdyby przyszło im walczyć, byłoby to z góry skazane na klęskę – oboje byli alchemikami a co za tym idzie nie mieli zdolności bitewnych. Pozostawało mieć nadzieję, że ich wiedza okaże się wystarczającym narzędziem, by dotrzeć do olbrzymów, oby bez napotkania po drodze kogoś z przeciwnej strony barykady.
Dzięki temu, co wiedział Asbjorn oraz temu, że sama też przypomniała sobie jedną z legend dawno temu opowiadaną jej przez ojca udało im się namierzyć miejsce, gdzie mieli znaleźć olbrzymkę, potomkinię dawnego ludu. Oczywiście nie znaleźli jej od razu, znalezienie olbrzyma ukrywającego się przed ludźmi wbrew pozorom wcale nie było proste i musieli przeczesać spory obszar.
Bała się tego spotkania mniej niż ewentualnej walki z czarnoksiężnikami, przynajmniej do momentu, póki z legowiska olbrzymki nie wyleciał ku nim z ogromną prędkością głaz, który z łatwością pozbawiłby ich oboje życia, gdyby w porę nie padli na ziemię. Charlie powstała na drżących nogach, otrzepując materiał prostej, wygodnej sukienki którą ubrała na tę wyprawę, i spojrzała na najprawdziwszą olbrzymkę. Dotąd oglądała olbrzymów jedynie na obrazkach w książkach, ale nie oddawały one ogromu tych stworzeń. Olbrzymka tylko z grubsza przypominała człowieka, była brzydka i niezbyt inteligentna, ale tego się spodziewała; przed wyprawą przygotowała się i poczytała o olbrzymach w jednej ze swoich książek. Ale i tak jej widok robił wrażenie, podobnie jak wyobrażenie sobie, z jaką łatwością mogłaby oderwać im obojgu głowy, a z reszty ciał przyrządzić sobie kolację. Wcale nie miała ochoty zostać zjedzona, ale szczęśliwie się składało, że Asbjorn posługiwał się ojczystym językiem olbrzymki i prawdopodobnie tylko to uratowało im skórę. Olbrzymy na ogół nie lubiły ludzi, bały się magii, ale ceniły przydatne magiczne przedmioty, tyle wiedziała.
Nie rozumiała absolutnie nic z tego, co mówił Asbjorn ani tym bardziej z tego, co bełkotała olbrzymka. Nigdy nie uczyła się żadnego obcego języka i może był to błąd. Brzmiało to dla niej jak seria krótkich, urywanych warknięć, dlatego milczała, pozwalając by to Norweg wziął na siebie ciężar rozmowy i dowiedzenia się, czego oczekiwała od nich olbrzymka i czy w ogóle istniały szanse na to, by ją przekonać. Mogło okazać się tak, że nie będzie zainteresowana żadną współpracą ani pomocą czarodziejom.
Niedługo później przed nimi pojawił się największy kocioł, jaki widziała w życiu i aż się wystraszyła na jego widok, przekonana, że olbrzymka faktycznie zaraz postanowi ich ugotować i zjeść, oboje z łatwością by się tam zmieścili. Serduszko bardzo szybko waliło w jej wątłej piersi, kiedy dalej przysłuchiwała się wymianie warknięć i chrząknięć, i już zastanawiała się, jak bardzo bolesne będzie zostanie ugotowaną w tym kotle, ale na szczęście Asbjorn pospieszył jej z wyjaśnieniem i zdradził, że olbrzymka nie chce ich zjeść, a oczekuje od nich daru w postaci eliksiru, ale nie byle jakiego. Żaden z tych, które mieli ze sobą, się nie nadawał, Charlie nie wiedziała zresztą czy ich ludzkie eliksiry zadziałałyby na olbrzyma, który nawet nie poczułby tak maleńkiej ilości, jaka mieściła się w fiolce.
Musieli więc dopiero znaleźć coś, co okaże się tak wyjątkowe, że zyska im przychylność olbrzymki. Przyszedł im do głowy pewien pomysł, znali bowiem nazwisko czarodzieja, który interesował się tematyką dawnych norweskich mitów, pradawnej alchemii, olbrzymów i działających na nie mikstur. Dziś było jednak za późno, więc uzgodnili, że udadzą się do niego jutro po południu, po tym jak oboje skończą pracę. Dzisiejszy wieczór musieli poświęcić na ustalenie, gdzie mieszka Sir Guldolf, który podobno był czarodziejem zdziwaczałym i niechętnym ludziom, miłującym jedynie magiczne stworzenia i istoty.
Tak też zrobili. Następnego dnia po rozmowie z olbrzymką, której obiecali powrót w późniejszym czasie już z darem, udali się prosto do domu Sir Guldolfa. Charlie naprawdę liczyła na to, że uda im się go przekonać to tego, by pozwolił im przejrzeć swoje księgi i odnaleźć wyjątkową recepturę.
Może była to kwestia tego, że żadne z nich nie było mistrzem negocjacji i przekonywania do swoich racji, a może czarodziej rzeczywiście był skrajnie aspołeczny, ale żadne próby przekonania go nie skutkowały. Mogli go prosić, błagać, obiecywać uwarzenie dla niego nawet bardzo trudnych i rzadkich mikstur, ale czarodziej pozostawał głuchy na wszelkie ich słowa. Wystarczającą łaską było w jego mniemaniu to, że w ogóle otworzył drzwi, ale nawet nie wpuścił ich do środka, wyraźnie nie tolerując żadnych gości. Charlie bardzo się starała przekonać go do tego, że potrzebują tej księgi do swoich badań nad pradawną alchemią i wpływem eliksirów na magiczne istoty (bo rzecz jasna nie mogli mu zdradzić prawdy), ale czarodzieja nic to nie obchodziło. Swój księgozbiór traktował jako skarb i nie udostępniał go nikomu, absolutnie nikomu. Odprawił z kwitkiem niejednego badacza i pasjonata, nie chcąc dzielić się tym, co gromadził przez długie lata i co uważał za wyłącznie swoją własność nie bacząc na to, jak bardzo jego księgozbiór mógłby pomóc innym.
Ale pewne było, że musieli zdobyć tę recepturę. To była jedyna szansa by zdobyć przychylność olbrzymki nim to rycerze postanowią przeciągnąć ją na swoją stronę. A oni pewnie nie cofnęliby się przed niczym, łącznie z zabiciem sir Guldolfa by posiąść recepturę. Naturalnie Zakonnicy jako ci dobrzy nie mieli posuwać się do takich sposobów, ale Charlie przyszła do głowy inna myśl, którą zamierzała się podzielić z Asbjornem gdy tylko oddalą się od nieprzychylnego im mężczyzny na tyle, by nie mógł ich usłyszeć.
Stwarzała pozory, że się poddała, zrezygnowała i uznała ich porażkę w negocjacjach, by sir Guldolf był zadowolony z tego, że wreszcie się ich pozbywa. A później, gdy już zatrzasnął za sobą drzwi a oni znaleźli się w bezpiecznej odległości udając że pełni rezygnacji odchodzą, wyznała Asbjornowi że wcale się nie poddała i podzieliła się z nim swoją myślą.
- Wrócimy tutaj. Jutro. Mogę dostać się do jego domu jako kot, przyda się tylko coś, co odwróci jego uwagę. Ma pełno zwierząt, kolejne nie powinno mu zrobić różnicy. Zakradnę się do biblioteki i poszukam tej księgi, a tam przepiszę recepturę i opuszczę jego dom znów jako kot – powiedziała. Bo przecież to, że nie pozwolił im wejść, nie znaczyło, że nie mogą dostać się tam w inny sposób. Co prawda Charlie nigdy się nie włamywała i kłóciło się to trochę z jej moralnością, ale sir Guldolf nie wzbudził w niej ani trochę sympatii jako skrajnie aspołeczny dziwak i egoista, a oni potrzebowali tej receptury, by pomóc Zakonowi w ratowaniu kraju przed wojną. Musieli zrobić co mogli, żeby olbrzymy nie znalazły się po stronie tych, którzy pragnęli pozbyć się każdego, kto stał im na drodze do czystego świata.
Próbując w nocy zasnąć rozmyślała nad tym i przekonywała się do tego, że to słuszny plan, zwłaszcza że przecież wcale nie zamierzali niczego niszczyć ani kraść, ani tym bardziej nikogo krzywdzić. Była animagiem, mogła wykorzystać ten atut, umożliwiający jej dostawanie się tam, gdzie jako człowiek nie mogła wejść. Kolejny kot w domu miłośnika zwierząt otaczającego się mnóstwem innych stworzeń nie powinien budzić podejrzeń. Pozostawało mieć nadzieję, że nie myliła się i że faktycznie to się uda, że dostanie się do wnętrza domu jako nijaka, bura kotka i że znajdzie to, czego szukali. I że w ogóle będą potrafili spożytkować tę recepturę nawet jeśli ją zdobędą, ale tym będą się martwić, kiedy będą mieli przepis.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Trzeci i czwarty dzień
Wizyta u sir Guldolfa poszła mniej więcej tak, jak mający skłonności do pesymizmu Norweg mógł się spodziewać. Na nic zdały się próby wyjaśnień, nawet to, że Ingisson gotów był zaoferować na wymianę odpis ze swoich norweskich ksiąg, wraz z tłumaczeniem oczywiście. Jednak nawet i to spotkało się z odmową. Alchemik nie miał tak właściwie pewności, czy w ogóle Guldolf słuchał cokolwiek z tego, co próbowali mu przekazać, czy tylko jak zepsuta katarynka powtarzał w kółko "nie, nie, nie".
Kiedy drzwi się przed nimi zatrzasnęły Norweg fuknął i wymamrotał pod adresem starego grzyba kilka złośliwych norweskich przymiotników, żeby nie skazywać Charlene na wysłuchiwanie tworów jego niewyparzonego języka. Nie pozostało im nic innego jak zebrać się do odwrotu i przemyśleć całą sytuację raz jeszcze. Kiedy jednak zerknął na czarownicę zauważył, że na jej licu wcale nie jest wymalowane zrezygnowanie. Wręcz przeciwnie: w oczach Angielki widać było wyraźnie zdeterminowanie. Gdy tylko znaleźli się odpowiednio daleko usłyszał, co alchemiczce chodziło po głowie. Ås uniósł wyżej brwi słuchając słów Charlene, całkiem zaskoczony faktem, że to nie on zaproponował to jakże mało moralne wyjście z sytuacji – w końcu po nim należało się tego spodziewać, co innego niepozorna Leighton, którą ciężko byłoby spróbować oskarżyć o coś pokroju ściągania na egzaminie, co dopiero mówiąc o włamaniu.
Norweg zgodził się prędko na ten pomysł.
– Wymyślę coś, żeby odciągnąć jego uwagę – powiedział, a jego głowa już cała trzeszczała od obracających się w niej trybików. Mieli niewiele czasu, dlatego musieli się spieszyć: ich częsta obecność na Cliodnie mogła w końcu zwrócić czyjąś uwagę, a ostatnim czego było im potrzeba to Rycerze Walpurgii na karku.
W nocy Ingisson zaryzykował jeszcze jedną wyprawę pod dom sir Guldolfa, tym razem wsparty działaniem paru eliksirów: kociego kroku i wzroku oraz kameleonem. Musiał być ostrożny przy swoim rekonesansie, więc wcześniej jeszcze prewencyjnie wytarzał się w leśnym poszyciu, żeby jak najbardziej zamaskować swój zapach przed całą menażerią obecną na posesji. Starał się jak najlepiej przyjrzeć rozkładowi okien oraz znaleźć potencjalnie najlepsze miejsce do tego, aby Charlene wślizgnęła się do domu. Rozwiązanie okazało się zaskakująco korzystne: gdy ujrzał to, co miał nadzieję ujrzeć, Norweg nie był w stanie powstrzymać uśmiechu.
Następnego dnia gdy spotkał się z Charlene na ramieniu miał torbę, w której od czasu do czasu pobrzękiwały cicho eliksiry. Spotkali się kawałek dalej od domu, w lesie, żeby przejść raz jeszcze przez swoje pomysły.
– Zakradłem się tu wczoraj – mruknął, kiedy przycupnięty na głazie sprawdzał raz jeszcze zawartość torby. – Na tyłach domu jest kuchnia, ma drzwi wychodzące na ogród. W drzwiach jest klapka dla kotów – powiedział, zerkając wymownie na Charlie, po czym znów zakopał się w swoich fiolkach. Wydawało się, ze miał wszystko co potrzeba. – Okej. Najpierw trzeba pozbyć się psidwaków latających luzem na podwórzu. Są w stanie narobić rabanu jak przyuważą nieznajomego kota, albo jak zwęszą mnie przy robieniu dywersji – stwierdził, biorąc do ręki parę fiolek. Podał dwie Charlene, dwie zaś wypił samemu. Był to zestaw kameleona i kociego kroku, który pozwoli im zakraść się bliżej domu.
Kilka minut i parę rzuconych Animal Somnia później dwójka alchemików ponownie stała przy kamieniu i torbie z eliksirami.
– No to chyba idziesz – powiedział, patrząc na Charlene. Uśmiechnął się, starając się dodać jej otuchy. – Dam ci trochę czasu na rozeznanie się w układzie pomieszczeń zanim rozbiję fiolkę z eliksirem Banshee, żeby wyciągnąć Guldolfa z domu – powiedział, wyciągając z torby nauszniki używane do przesadzania mandragor, które zawiesił sobie na szyi. Jeżeli stary dziwak opuści chałupę to możliwym będzie dla Charlene, aby bezpiecznie odmienić się i przekopiować recepturę.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czwarty dzień
Przekonanie czarodzieja spełzło na niczym, dlatego, żeby zdobyć recepturę, musieli uciec się do podstępu. Charlie zawsze była osobą bardzo uczciwą, ale zdawała sobie sprawę, jak ważne było to, co mieli zrobić, a sir Guldolf nie wzbudził w niej ani trochę sympatii. Był nieczułym, pozbawionym empatii skrajnym egoistą, co zmniejszało jej wyrzuty sumienia w związku z planem zakradnięcia się do jego domu po kryjomu (bo wolała nie myśleć o tym jako o włamaniu, by zmniejszyć poczucie winy). W końcu robili to dla większego dobra, nie chcieli pozyskać tej receptury dla własnych korzyści.
Gdyby nie była animagiem może coś takiego nie przyszłoby jej do głowy, ale była świadoma swojego atutu, dzięki któremu mogła przeniknąć do domu upartego czarodzieja nie czyniąc w zasadzie żadnych szkód. Przecież nie zamierzali robić krzywdy jemu ani nikomu innemu, ani nawet nie zamierzali niczego kraść. Charlie chciała tylko spisać odpowiednią recepturę, by mogli uwarzyć miksturę dla olbrzymki i tym samym zdobyć jej przychylność. Alchemiczka zdawała sobie sprawę że poza eliksirami Zakon nie miał z niej zbyt wiele pożytku, więc chciała jakoś się przysłużyć, w sposób nie zakładający walki z wrogiem – a olbrzymki mimo wszystko bała się mniej niż rycerzy walpurgii. Z dwojga złego wolałaby zostać szybko zabita i pożarta niż paść ofiarą czarnej magii, a przedtem zostać zmuszoną do zdradzenia przyjaciół.
Musieli coś wykombinować i wspólnie pomyśleć nad tym, w jaki sposób w kociej postaci miała dostać się do wnętrza domu. Nazajutrz po zakończonej niepowodzeniem próbie pertraktacji pojawiła się w okolicach domu sir Guldolfa, w miejscu umówionym z Asbjornem bezpiecznie oddalonym poza zasięg słuchu nieprzychylnego im czarodzieja.
Wysłuchała tego, czego udało mu się dowiedzieć z uwagą i zgodziła się z jego planami.
- To dobry pomysł. Jeśli uda nam się jakoś odwrócić uwagę psidwaków, to spróbuję się dostać do środka klapką którą zauważyłeś – przytaknęła.
Tak też zrobili. Po wszystkim znowu spojrzała na drugiego alchemika.
- Mam nadzieję że dam radę znaleźć właściwą księgę. Nie znam norweskiego, ale mam nadzieję że rozpoznam ją po wyglądzie i spróbuję przekopiować przepis najdokładniej jak umiem, ty później możesz go przetłumaczyć – powiedziała. Miała ze sobą pergamin i parę piór, żeby po przemianie z powrotem w siebie móc przepisać recepturę.
Uśmiechnęła się niepewnie, po czym przemieniła się w burą kotkę z białym podgardlem. Płynnymi susami przecięła odcinek dzielący ją od ogrodzenia posesji Guldolfa, a następnie zręcznie wspięła się na mur. Jako kotka mogła łatwo pokonywać tego typu przeszkody dzięki dużej zwinności. Zeskoczyła na podwórze, rozglądając się za psidwakami. Ufała że wyostrzone kocie zmysły w porę ostrzegą ją przed zagrożeniem.
Ruszyła w stronę, gdzie według Asbjorna miały być drzwi kuchenne. Rzeczywiście była tam klapka, przez którą Charlie mogła wejść do domostwa. Czuła się niezręcznie ale miała nadzieję, że jeśli Guldolf by tu był i ją zobaczył, uzna ją za jednego z wielu kręcących się tu kotów. Pewnie miał ich tyle, że sam tracił rachubę. Gorzej by było, gdyby był maniakiem który potrafi doskonale odróżnić od siebie każde ze swoich zwierząt, ale oby nie.
Cicho i bezszelestnie przemykała przez dom, aż trafiła do biblioteki Guldolfa, którą rozpoznała po zapachu starych ksiąg. Jako kotka zaczęła się rozglądać, jednak z pozycji bliskiej podłodze nie mogła dostrzec tytułów na grzbietach książek leżących wysoko. Musiała poczekać na dywersję Asbjorna; dopiero wtedy, kiedy usłyszała rozdzierające wrzaski, a jakiś czas później trzaśnięcie drzwiami na dole, przemieniła się z powrotem w siebie i zabrała się pospiesznie do poszukiwań. Dobrze że wiedzieli jak książka ma wyglądać, bez tego poszukiwanie jej zajęłoby o wiele więcej czasu, którego nie mieli. Sir Guldolf mógł wrócić do domu w każdej chwili, i co jeśli postanowi pójść akurat do biblioteki? Musiała nasłuchiwać, by zdążyć się w razie czego szybko przemienić.
Ale wydawało się że chwilowo nikt się nie zbliżał, więc możliwie jak najciszej przeszła wzdłuż regałów, wypatrując książki zgodnej z opisem. Już prawie traciła nadzieję, kiedy wreszcie ją odnalazła, a potem cicho i ostrożnie wysunęła ją z półki, sprawdzając, czy to na pewno to. Przekartkowała ją ostrożnie, by odnaleźć właściwy przepis; na szczęście nie wszystko tu było po norwesku, część tekstu została zapisana po angielsku, dzięki czemu mogła go zrozumieć. Fragmenty zapisane w obcym języku być może zrozumie Asbjorn. Charlie zabrała się za przepisywanie, starając się jak najwierniej kopiować wszystkie literki, także te, których nie rozumiała. Receptura nie była bardzo długa, ale miała wrażenie, że zadanie wcale nie będzie łatwe i że gdzieś tam i tak będzie kryć się jakiś haczyk.
Co jakiś czas przerywała pisanie, by nasłuchiwać. Być może miała szczęście i Guldolf akurat nie miał potrzeby zachodzenia do biblioteki. Oby tak zostało, nie chciała musieć stąd uciekać nim przepisze całość. Zabrała się więc do pracy, uważnie rysując zarówno zrozumiałe sobie literki, jak i obcojęzyczne, nieznane znaczki. Nie musiała ich przecież rozumieć, żeby umieć je przerysować na pergamin.
W końcu przepisała wszystko co (jak jej się wydawało) dotyczyło tego konkretnego eliksiru. Miała nadzieję że niczego nie pominęła; na wszelki wypadek przekartkowała kilka stron przed oraz po fragmentach które przepisała, ale wydawało jej się, że powinno być wszystko. Żałowała że nie mogli tu wejść oboje, jednak byłoby to o wiele trudniejsze do wykonania, skoro Asbjorn nie był animagiem, a zaklęcie przemieniające go w królika czy gęś trwałoby o wiele za krótko. Dlatego bezpieczniejszą opcją było to, że on został na zewnątrz (i w razie kłopotów może jakoś umożliwi jej ucieczkę), a ona w postaci kota weszła i przepisała recepturę. Przemieniając się z powrotem w kota miała nadzieję że nie popełniła żadnego błędu, ale czuła że czas się kończy, że i tak dopisało jej bardzo wiele szczęścia i lepiej nie przeciągać struny.
Wróciła na zewnątrz tą samą drogą którą weszła, przemieniona w kotkę. Szybko przecięła podwórze i wdrapała się na mur, by finalnie zeskoczyć po jego drugiej stronie i odszukać Asbjorna. Na jego widok miauknęła, a potem zmieniła się z powrotem w siebie.
- Mam to. W każdym razie mam nadzieję, że to i że nie brakuje żadnego ważnego fragmentu. Część tekstu była zapisana w obcym języku, przepisałam znaczki najdokładniej jak umiałam, może tobie uda się to zrozumieć – wyjaśniła szybko, a jej głos był zdyszany i wyraźnie przejęty tym, co przed chwilą zrobili oraz wagą tego wszystkiego. Oby nie musieli tutaj wracać. – Chodźmy stąd. Musimy to przeczytać i pomyśleć co dalej.
Skoro mieli to czego szukali, to chyba mogli się zwijać, zanim Guldolf trafi na ich ślad i zorientuje się, że wcale nie odpuścili sprawy z książką, a wręcz pokusili się o włamanie do jego domu. W każdym razie Charlie się pokusiła. Grzeczna, lękliwa i uczciwa Charlie, która nigdy nawet nie ściągała na egzaminach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Norweg z niemałym zainteresowaniem obserwował to, jak forma Charlene zaczęła się zmieniać: kurczyć, przekształcać, wyginać. Magia potrafiła być naprawdę fascynująca w rękach odpowiednich ludzi.
Kąciki jego ust nieznacznie wykrzywił uśmiech, którym pożegnał się z burą kotką. Później został już sam. Westchnął cicho sam do siebie i pochylił się, podnosząc z ziemi torbę, którą następnie zarzucił sobie na ramię. Leniwie zaczął snuć się po lesie, dom sir Guldolfa pozostawiając z prawej strony. Miał od dłuższego czasu wrażenie, że od pewnej kociołkowej eksplozji słyszał gorzej na lewe ucho, ale mogło mu się to tak tylko zdawać.
Od czasu do czasu zerkał na kieszonkowy zegarek, dochodząc do wniosku, że im częściej to robił, tym wolniej zdawał się płynąć czas. Nie chciał przedwcześnie rozpocząć swojej dywersji, ale jednocześnie nie chciał przecież, żeby Leighton siedziała w tym domu czekając na sygnał i z każdą upływającą chwilą ryzykując odkrycie swojej obecności w coraz większym stopniu. W końcu doszedł do wniosku, że czekanie dłużej byłoby tylko odwlekaniem w czasie nieuniknionego, dlatego wziął głęboki oddech i odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł. Nałożył i docisnął na uszy nauszniki, po czym sięgnął po fiolkę z eliksirem kameleona, który prędko wypił. Zaraz jednak wydobył z torby kolejną fiolkę. Uniósł ramię, zamachnął się i rzucił ją przed siebie.
Z chwilą, w której pękło szkło z eliksirem Banshee, powietrze przeciął rozdzierający krzyk. Norweg chciał w odruchu docisnąć nauszniki jeszcze mocniej do głowy, lecz zamiast tego wykrzesał z siebie dość samozaparcia, aby sięgnąć po różdżkę i przywołać szklane odłamki i korek, a następnie pozbyć się dowodów swojej dywersji jednym prędkim zaklęciem. Tylko korek zachował, bo nie przepadał za marnotrawstwem.
Uporawszy się ze sprzątaniem, Ingisson zacisnął mocniej palce na różdżce i, ignorując wrzaski Banshee, teleportował się w okolice drzewa po drugiej stronie domu Guldolfa. Drzewo to stanowiło wyjątkowo dobry punkt obserwacyjny, z czego Norweg zamierzał skorzystać. Zostawił torbę na ziemi, po czym zaczął wspinać się wyżej i wyżej na drzewo, aż nie przysiadł na interesującej go gałęzi. Przywołał po tym torbę, po czym rzucił na nią parę prostych zaklęć, które miały utrudnić jej ewentualne wypatrzenie. Szanse na to, że ktoś wypatrzy go wśród listowia były znikome, ale lepiej dmuchać na zimne niż później płakać przez to, że się sparzył. Zdążył jeszcze wyłapać to, jak w akompaniamencie wciąż trwających wrzasków sir Guldolf opuszcza dom z różdżką w dłoni, po czym znika wśród zarośli. Ingisson zaczął bez zastanowienia przeżuwać swoją dolną wargę, pełnym niepewności wzrokiem obserwując okolice tylnych drzwi do domu, tych samych, w których była klapka dla kotów. Zdawał sobie sprawę z tego, że to chwilę potrwa, ale nie sprawiało to, aby alchemik stresował się całym przedsięwzięciem chociaż trochę mniej. O tym, co miało się stać i co mogło się wydarzyć wiedział, wiele razy przerabiał różnorakie scenariusze w swojej głowie. Wciąż miał jednak nadzieję, że nie spotkają na swoich drodze poważnych komplikacji. Miał parę eliksirów w zanadrzu na taką ewentualność, ale Odyn mu świadkiem, że nie miał najmniejszej ochoty aktywować któregokolwiek z planów zapasowych.
W końcu – a zdawało mu się, że minęły wieki odkąd ustały wywołane eliksirem krzyki – dostrzegł niewielką plamkę w kształcie kota, która opuściła dom i zaczęła kierować się w umówione miejsce spotkania. Niemal w tej samej chwili Åsbjørn dostrzegł, jak z przeciwnej strony domu wyłania się sylwetka tego starego piernika, Guldolfa. Norweg mógł odetchnąć z ulgą: ich mała sztuczka się powiodła i, jeżeli Charlene miała recepturę, ta część ich misji mogła okazać się całkowitym sukcesem. Norweg chwycił więc mocniej swoją torbę i po tym, jak Charlene zniknęła za linią drzew, a stary czarodziej schował się w swoim domu, teleportował się na miejsce, w którym mieli się spotkać z alchemiczką. Przysiadł na kamieniu i czekał, a nie minęło zbyt wiele czasu, nim obok nie rozległo się dość przytłumione miauknięcie. Ingisson zerknął na szarobure stworzenie i uśmiechnął się nieznacznie, dopiero teraz przypominając sobie, że wciaż ma na głowie nauszniki. Zdjął je prędko i schował do torby. W tym czasie Leighton zdążyła się odmienić. Niemo przytaknął głową na jej propozycję umknięcia gdzieś indziej.
– U mnie będziemy mieć trochę spokoju – zaproponował, a po jej zgodzie oboje zniknęli w akompaniamencie dwóch teleportacyjnych trzasków. Dom na Hare Lane End był cichy, lecz z ich obecnością zdawał się nieco ożywać. Rozłożyli się w kuchni, Ås nastawił wodę na herbatę, a Charlie wyciągnęła pergaminy. Ingisson zaczął zapoznawać się z recepturą, lecz im dalej czytał, tym bardziej marszczyło się jego czoło. W milczeniu sięgnął po pióro z kałamarzem i czysty kawałek pergaminu. Zaczął tłumaczyć jak najlepiej potrafił, lecz mimo tego napotkał się z kilkoma trudnościami, na których widok nie był w stanie powstrzymać niedowierzającego potrząśnięcia głową.
– Te składniki są jakieś... dziwne – powiedział, a jeżeli on określał, że coś było dziwne, to już naprawdę musiało być nietypowe. – To jest całkowicie skomplikowane – stwierdził, ale w jego głosie zamiast zrezygnowania pobrzmiewało coś całkiem innego. Wyzwanie. Co jak co, ale Norweg kochał dobre wyzwanie, a to właśnie takie było. – Poza żmudnym przyrządzeniem do eliksiru potrzebujemy trzecią część uncji rzęsistego żałoby drżenia – powiedział, wskazując odpowiednią linijkę. Na chwilę w przytulnej kuchni zapanowała cisza, w czasie której Ås uniósł spojrzenie na Zakonniczkę. – Pierwsze co przychodzi mi na myśl to łzy – stwierdził, poruszając się trochę niezręcznie na krześle.
Drżenie żałoby – i to rzęsiste – nie było jednak jedynym kuriozum w recepturze. Ingisson miał bardzo wątłe pojęcie o tym, jak mieli zdobyć te wszystkie ingrediencje w tak krótkim czasie. Do pełni pozostawał mniej niż tydzień i jeżeli chcieli zdążyć przed nią to musieli się naprawdę pospieszyć. Spojrzał więc na Charlene wyczekująco. Też musiała pomyśleć to co on, nie było opcji, że nie.
Norweg wiedział jednak, że tkwią w tym oboje. I jeżeli oboje przyłożą się do tego zadania to odniosą sukces. Musieli odnieść sukces. Zakon na nich liczył, a Åsbjørn miał już dość zawodzenia cudzego zaufania.
Kąciki jego ust nieznacznie wykrzywił uśmiech, którym pożegnał się z burą kotką. Później został już sam. Westchnął cicho sam do siebie i pochylił się, podnosząc z ziemi torbę, którą następnie zarzucił sobie na ramię. Leniwie zaczął snuć się po lesie, dom sir Guldolfa pozostawiając z prawej strony. Miał od dłuższego czasu wrażenie, że od pewnej kociołkowej eksplozji słyszał gorzej na lewe ucho, ale mogło mu się to tak tylko zdawać.
Od czasu do czasu zerkał na kieszonkowy zegarek, dochodząc do wniosku, że im częściej to robił, tym wolniej zdawał się płynąć czas. Nie chciał przedwcześnie rozpocząć swojej dywersji, ale jednocześnie nie chciał przecież, żeby Leighton siedziała w tym domu czekając na sygnał i z każdą upływającą chwilą ryzykując odkrycie swojej obecności w coraz większym stopniu. W końcu doszedł do wniosku, że czekanie dłużej byłoby tylko odwlekaniem w czasie nieuniknionego, dlatego wziął głęboki oddech i odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł. Nałożył i docisnął na uszy nauszniki, po czym sięgnął po fiolkę z eliksirem kameleona, który prędko wypił. Zaraz jednak wydobył z torby kolejną fiolkę. Uniósł ramię, zamachnął się i rzucił ją przed siebie.
Z chwilą, w której pękło szkło z eliksirem Banshee, powietrze przeciął rozdzierający krzyk. Norweg chciał w odruchu docisnąć nauszniki jeszcze mocniej do głowy, lecz zamiast tego wykrzesał z siebie dość samozaparcia, aby sięgnąć po różdżkę i przywołać szklane odłamki i korek, a następnie pozbyć się dowodów swojej dywersji jednym prędkim zaklęciem. Tylko korek zachował, bo nie przepadał za marnotrawstwem.
Uporawszy się ze sprzątaniem, Ingisson zacisnął mocniej palce na różdżce i, ignorując wrzaski Banshee, teleportował się w okolice drzewa po drugiej stronie domu Guldolfa. Drzewo to stanowiło wyjątkowo dobry punkt obserwacyjny, z czego Norweg zamierzał skorzystać. Zostawił torbę na ziemi, po czym zaczął wspinać się wyżej i wyżej na drzewo, aż nie przysiadł na interesującej go gałęzi. Przywołał po tym torbę, po czym rzucił na nią parę prostych zaklęć, które miały utrudnić jej ewentualne wypatrzenie. Szanse na to, że ktoś wypatrzy go wśród listowia były znikome, ale lepiej dmuchać na zimne niż później płakać przez to, że się sparzył. Zdążył jeszcze wyłapać to, jak w akompaniamencie wciąż trwających wrzasków sir Guldolf opuszcza dom z różdżką w dłoni, po czym znika wśród zarośli. Ingisson zaczął bez zastanowienia przeżuwać swoją dolną wargę, pełnym niepewności wzrokiem obserwując okolice tylnych drzwi do domu, tych samych, w których była klapka dla kotów. Zdawał sobie sprawę z tego, że to chwilę potrwa, ale nie sprawiało to, aby alchemik stresował się całym przedsięwzięciem chociaż trochę mniej. O tym, co miało się stać i co mogło się wydarzyć wiedział, wiele razy przerabiał różnorakie scenariusze w swojej głowie. Wciąż miał jednak nadzieję, że nie spotkają na swoich drodze poważnych komplikacji. Miał parę eliksirów w zanadrzu na taką ewentualność, ale Odyn mu świadkiem, że nie miał najmniejszej ochoty aktywować któregokolwiek z planów zapasowych.
W końcu – a zdawało mu się, że minęły wieki odkąd ustały wywołane eliksirem krzyki – dostrzegł niewielką plamkę w kształcie kota, która opuściła dom i zaczęła kierować się w umówione miejsce spotkania. Niemal w tej samej chwili Åsbjørn dostrzegł, jak z przeciwnej strony domu wyłania się sylwetka tego starego piernika, Guldolfa. Norweg mógł odetchnąć z ulgą: ich mała sztuczka się powiodła i, jeżeli Charlene miała recepturę, ta część ich misji mogła okazać się całkowitym sukcesem. Norweg chwycił więc mocniej swoją torbę i po tym, jak Charlene zniknęła za linią drzew, a stary czarodziej schował się w swoim domu, teleportował się na miejsce, w którym mieli się spotkać z alchemiczką. Przysiadł na kamieniu i czekał, a nie minęło zbyt wiele czasu, nim obok nie rozległo się dość przytłumione miauknięcie. Ingisson zerknął na szarobure stworzenie i uśmiechnął się nieznacznie, dopiero teraz przypominając sobie, że wciaż ma na głowie nauszniki. Zdjął je prędko i schował do torby. W tym czasie Leighton zdążyła się odmienić. Niemo przytaknął głową na jej propozycję umknięcia gdzieś indziej.
– U mnie będziemy mieć trochę spokoju – zaproponował, a po jej zgodzie oboje zniknęli w akompaniamencie dwóch teleportacyjnych trzasków. Dom na Hare Lane End był cichy, lecz z ich obecnością zdawał się nieco ożywać. Rozłożyli się w kuchni, Ås nastawił wodę na herbatę, a Charlie wyciągnęła pergaminy. Ingisson zaczął zapoznawać się z recepturą, lecz im dalej czytał, tym bardziej marszczyło się jego czoło. W milczeniu sięgnął po pióro z kałamarzem i czysty kawałek pergaminu. Zaczął tłumaczyć jak najlepiej potrafił, lecz mimo tego napotkał się z kilkoma trudnościami, na których widok nie był w stanie powstrzymać niedowierzającego potrząśnięcia głową.
– Te składniki są jakieś... dziwne – powiedział, a jeżeli on określał, że coś było dziwne, to już naprawdę musiało być nietypowe. – To jest całkowicie skomplikowane – stwierdził, ale w jego głosie zamiast zrezygnowania pobrzmiewało coś całkiem innego. Wyzwanie. Co jak co, ale Norweg kochał dobre wyzwanie, a to właśnie takie było. – Poza żmudnym przyrządzeniem do eliksiru potrzebujemy trzecią część uncji rzęsistego żałoby drżenia – powiedział, wskazując odpowiednią linijkę. Na chwilę w przytulnej kuchni zapanowała cisza, w czasie której Ås uniósł spojrzenie na Zakonniczkę. – Pierwsze co przychodzi mi na myśl to łzy – stwierdził, poruszając się trochę niezręcznie na krześle.
Drżenie żałoby – i to rzęsiste – nie było jednak jedynym kuriozum w recepturze. Ingisson miał bardzo wątłe pojęcie o tym, jak mieli zdobyć te wszystkie ingrediencje w tak krótkim czasie. Do pełni pozostawał mniej niż tydzień i jeżeli chcieli zdążyć przed nią to musieli się naprawdę pospieszyć. Spojrzał więc na Charlene wyczekująco. Też musiała pomyśleć to co on, nie było opcji, że nie.
Norweg wiedział jednak, że tkwią w tym oboje. I jeżeli oboje przyłożą się do tego zadania to odniosą sukces. Musieli odnieść sukces. Zakon na nich liczył, a Åsbjørn miał już dość zawodzenia cudzego zaufania.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Starała się wykonać swoją część zadania najlepiej jak umiała. Skrupulatnie przepisała recepturę, uważając by nie pomylić się zwłaszcza w obcojęzycznej, niezrozumiałej dla niej części, gdzie złe postawienie jakiegoś znaczka mogło sprawić, że tekst nabierze innego, niepoprawnego znaczenia. Czuła też ciążącą na sobie presję czasu i obawę przed wykryciem, zwłaszcza że doskonale wiedziała o tym, jak niewielkie były jej umiejętności obronne. Co, jeśli Guldolf był znacznie silniejszym od niej czarodziejem? A jeśli znał czarną magię? Myśl o tym budziła w niej strach. Był starym dziwakiem, to prawda, ale nie znaczyło to, że nie mógł być groźny, zwłaszcza dla takiej bezbronnej alchemiczki jak ona.
Ulżyło jej dopiero jak zmieniona w kota opuściła jego dom i odnalazła Asbjorna. Dopiero tam mogła się nieco rozluźnić i poczuć jak napięcie powoli z niej schodzi. Naprawdę to zrobiła. Weszła bez pozwolenia do cudzego domu jako kot, żeby zdobyć recepturę niezbędną dla przekonania olbrzymki do sprawy Zakonu.
Mogli opuścić to miejsce, co też zrobili, przenosząc się do domu Asbjorna. Charlie już tam kiedyś była, więc wiedziała, gdzie się teleportować. Bliskość Londynu co prawda budziła w niej niepokój, ale miała nadzieję że nikt nie będzie ich tu niepokoić. W końcu jeszcze nie wiedziała, że wkrótce miasto zostanie wyklejone plakatami z jej podobizną.
W kuchni alchemika wyciągnęła z torby pergaminy z przepisaną recepturą i składem i podała mu je z nadzieją, że będzie potrafił zrozumieć z tego coś więcej niż ona. Znajomość języków czasem się jednak przydawała, bo sama z pewnością nigdy nie doszłaby do tego, co w niektórych miejscach jest zapisane. A gdyby nie to, że część była po angielsku, nie znalazłaby właściwego przepisu i wtedy musiałaby chyba ukraść całą książkę, żeby ją przynieść Asbjornowi.
Patrzyła jak mężczyzna czyta tekst i tłumaczy niezrozumiałe fragmenty na angielski. Jego mina mówiła jednak wyraźnie, że rzeczywiście będą problemy. Zadanie tego typu nie mogło być w końcu łatwe i przyjemne. To nie był eliksir leczniczy z Munga, a coś dużo bardziej skomplikowanego, pełnego pradawnej magii, z jaką nigdy nie miała do czynienia.
- Daj, zerknę na te składniki – powiedziała, wyciągając dłoń po już przetłumaczony fragment. Jej też zrzedła mina, gdy to przeczytała, ale zaraz przypomniała sobie, że ta nazwa rośliny coś jej mówiła. Że gdzieś o niej czytała podczas swojej nauki zielarstwa, jakiej od miesięcy poświęcała sporo wolnych chwil. Współcześnie bardzo rzadko spotykany i nieużywany w tradycyjnej alchemii dyptam błękitny, podgatunek dyptamu który nadal był w użyciu, a także również bardzo rzadki gatunek magicznego porostu występującego tylko na najbardziej wysuniętych na północ wysepkach Szkocji… To nie brzmiało jak coś prostego do zdobycia normalną drogą. Tych roślin nie kupią w zwykłej alchemicznej aptece, w jakich zaopatrywała się zanim była zmuszona uciec z Londynu. Musieli też skądś zdobyć specjalne czarojagody, ale z tego co było jej wiadomo, również można je było znaleźć na odległych północnych szkockich wyspach. Najwyraźniej receptura koncentrowała się na północnych roślinach, bliskim tym, jakie można było spotkać w Norwegii. A przynajmniej tak jej się wydawało.
- Niedawno czytałam książkę poświęconą rzadkim roślinom, które współcześnie nie są już w powszechnym użyciu z racji ich rzadkości, ale niegdyś były pozyskiwane przez alchemików – zaczęła, spoglądając na Asbjorna. – Był też rozdział o gatunkach północnych, niewielkich, odpornych na trudne warunki roślinkach, które można spotkać po obu stronach Morza Północnego, ale współcześnie można je znaleźć już tylko na małych wysepkach praktycznie nieskalanych ludzką obecnością. W domu odnajdę tę książkę i sprawdzę swoje przypuszczenia, powinniśmy też znaleźć tam ryciny i opisy, które ułatwiłyby nam poszukiwania odpowiednich roślin. Dyptam błękitny podobno niewiele się różni od zwykłego swym wyglądem, ale ma zupełnie inne właściwości i według książki jest na wymarciu, więc właściwie nie pojawia się w handlu. Tak samo te porosty i czarojagody… Muszę poczytać o nich więcej.
Tak, zanim w ogóle gdziekolwiek wyruszą, musieli odświeżyć sobie informacje z zielarskiej książki, jednej z tych które kupiła w jakimś małym magicznym antykwariacie, szukając interesujących perełek mogących dostarczyć wiadomości wykraczających poza zakres opisywany w najpowszechniejszych podręcznikach. I teraz właśnie ta stara, sfatygowana książka o gatunkach rzadkich i praktycznie nieużywanych we współczesnym eliksirotwórstwie mogła im się przydać.
- Rzęsiste żałoby drżenie? – zdziwiła się. – Też kojarzy mi się to ze łzami. Ale ich nie będzie trudno zdobyć… odkąd dowiedziałam się o śmierci siostry płaczę dość często – dodała smutnym tonem, i na myśl o Verze jej oczy rzeczywiście na moment lekko zwilgotniały. Nie będzie trudno żeby zaczęła zachowywać się jak fontanna, wystarczy że zaczęliby rozmawiać o jej zmarłej siostrze, a łzy popłyną same. Oby tylko chodziło o nie. O drżenie żałoby, a Charlie przecież właśnie w żałobie była.
- Ale nie ma co zwlekać z poszukiwaniami roślin. Może zaczniemy od jutra, od samego ranka? Moglibyśmy wyruszyć świtem. Nie wiemy ile czasu zajmie nam przeszukiwanie tych wysepek i szukanie roślin, a do pełni został tylko tydzień… - Więc jeśli nie chcieli czekać do tej czerwcowej, do której wiele mogło się wydarzyć nieprzewidzianych komplikacji, powinni zacząć możliwie szybko. – Pojawię się tu o świcie, z książką o której mówiłam i z jakąś mapą. A potem, gdy oboje się z tym zapoznamy, wyruszymy – zaproponowała.
Wizja konkretnego, choć trudnego zadania sprawiała, że mniej myślała o swojej depresji i doświadczonej stracie, a mogła skupić się na wyzwaniu, jakie ich czekało, a które, oprócz tego że miało przysłużyć się Zakonowi, było powiązane z ich zainteresowaniami. Oboje byli w końcu dobrymi alchemikami, w dodatku ona znała się na zielarstwie, a on na sprawach powiązanych z Norwegią. Dobrze się uzupełniali i już teraz mogła to zauważyć i docenić. Wierzyła, że razem dadzą sobie radę, że Zakon wybrał do tego zadania dwie możliwie najlepsze osoby. Teraz nie mogli zawieść.
Ulżyło jej dopiero jak zmieniona w kota opuściła jego dom i odnalazła Asbjorna. Dopiero tam mogła się nieco rozluźnić i poczuć jak napięcie powoli z niej schodzi. Naprawdę to zrobiła. Weszła bez pozwolenia do cudzego domu jako kot, żeby zdobyć recepturę niezbędną dla przekonania olbrzymki do sprawy Zakonu.
Mogli opuścić to miejsce, co też zrobili, przenosząc się do domu Asbjorna. Charlie już tam kiedyś była, więc wiedziała, gdzie się teleportować. Bliskość Londynu co prawda budziła w niej niepokój, ale miała nadzieję że nikt nie będzie ich tu niepokoić. W końcu jeszcze nie wiedziała, że wkrótce miasto zostanie wyklejone plakatami z jej podobizną.
W kuchni alchemika wyciągnęła z torby pergaminy z przepisaną recepturą i składem i podała mu je z nadzieją, że będzie potrafił zrozumieć z tego coś więcej niż ona. Znajomość języków czasem się jednak przydawała, bo sama z pewnością nigdy nie doszłaby do tego, co w niektórych miejscach jest zapisane. A gdyby nie to, że część była po angielsku, nie znalazłaby właściwego przepisu i wtedy musiałaby chyba ukraść całą książkę, żeby ją przynieść Asbjornowi.
Patrzyła jak mężczyzna czyta tekst i tłumaczy niezrozumiałe fragmenty na angielski. Jego mina mówiła jednak wyraźnie, że rzeczywiście będą problemy. Zadanie tego typu nie mogło być w końcu łatwe i przyjemne. To nie był eliksir leczniczy z Munga, a coś dużo bardziej skomplikowanego, pełnego pradawnej magii, z jaką nigdy nie miała do czynienia.
- Daj, zerknę na te składniki – powiedziała, wyciągając dłoń po już przetłumaczony fragment. Jej też zrzedła mina, gdy to przeczytała, ale zaraz przypomniała sobie, że ta nazwa rośliny coś jej mówiła. Że gdzieś o niej czytała podczas swojej nauki zielarstwa, jakiej od miesięcy poświęcała sporo wolnych chwil. Współcześnie bardzo rzadko spotykany i nieużywany w tradycyjnej alchemii dyptam błękitny, podgatunek dyptamu który nadal był w użyciu, a także również bardzo rzadki gatunek magicznego porostu występującego tylko na najbardziej wysuniętych na północ wysepkach Szkocji… To nie brzmiało jak coś prostego do zdobycia normalną drogą. Tych roślin nie kupią w zwykłej alchemicznej aptece, w jakich zaopatrywała się zanim była zmuszona uciec z Londynu. Musieli też skądś zdobyć specjalne czarojagody, ale z tego co było jej wiadomo, również można je było znaleźć na odległych północnych szkockich wyspach. Najwyraźniej receptura koncentrowała się na północnych roślinach, bliskim tym, jakie można było spotkać w Norwegii. A przynajmniej tak jej się wydawało.
- Niedawno czytałam książkę poświęconą rzadkim roślinom, które współcześnie nie są już w powszechnym użyciu z racji ich rzadkości, ale niegdyś były pozyskiwane przez alchemików – zaczęła, spoglądając na Asbjorna. – Był też rozdział o gatunkach północnych, niewielkich, odpornych na trudne warunki roślinkach, które można spotkać po obu stronach Morza Północnego, ale współcześnie można je znaleźć już tylko na małych wysepkach praktycznie nieskalanych ludzką obecnością. W domu odnajdę tę książkę i sprawdzę swoje przypuszczenia, powinniśmy też znaleźć tam ryciny i opisy, które ułatwiłyby nam poszukiwania odpowiednich roślin. Dyptam błękitny podobno niewiele się różni od zwykłego swym wyglądem, ale ma zupełnie inne właściwości i według książki jest na wymarciu, więc właściwie nie pojawia się w handlu. Tak samo te porosty i czarojagody… Muszę poczytać o nich więcej.
Tak, zanim w ogóle gdziekolwiek wyruszą, musieli odświeżyć sobie informacje z zielarskiej książki, jednej z tych które kupiła w jakimś małym magicznym antykwariacie, szukając interesujących perełek mogących dostarczyć wiadomości wykraczających poza zakres opisywany w najpowszechniejszych podręcznikach. I teraz właśnie ta stara, sfatygowana książka o gatunkach rzadkich i praktycznie nieużywanych we współczesnym eliksirotwórstwie mogła im się przydać.
- Rzęsiste żałoby drżenie? – zdziwiła się. – Też kojarzy mi się to ze łzami. Ale ich nie będzie trudno zdobyć… odkąd dowiedziałam się o śmierci siostry płaczę dość często – dodała smutnym tonem, i na myśl o Verze jej oczy rzeczywiście na moment lekko zwilgotniały. Nie będzie trudno żeby zaczęła zachowywać się jak fontanna, wystarczy że zaczęliby rozmawiać o jej zmarłej siostrze, a łzy popłyną same. Oby tylko chodziło o nie. O drżenie żałoby, a Charlie przecież właśnie w żałobie była.
- Ale nie ma co zwlekać z poszukiwaniami roślin. Może zaczniemy od jutra, od samego ranka? Moglibyśmy wyruszyć świtem. Nie wiemy ile czasu zajmie nam przeszukiwanie tych wysepek i szukanie roślin, a do pełni został tylko tydzień… - Więc jeśli nie chcieli czekać do tej czerwcowej, do której wiele mogło się wydarzyć nieprzewidzianych komplikacji, powinni zacząć możliwie szybko. – Pojawię się tu o świcie, z książką o której mówiłam i z jakąś mapą. A potem, gdy oboje się z tym zapoznamy, wyruszymy – zaproponowała.
Wizja konkretnego, choć trudnego zadania sprawiała, że mniej myślała o swojej depresji i doświadczonej stracie, a mogła skupić się na wyzwaniu, jakie ich czekało, a które, oprócz tego że miało przysłużyć się Zakonowi, było powiązane z ich zainteresowaniami. Oboje byli w końcu dobrymi alchemikami, w dodatku ona znała się na zielarstwie, a on na sprawach powiązanych z Norwegią. Dobrze się uzupełniali i już teraz mogła to zauważyć i docenić. Wierzyła, że razem dadzą sobie radę, że Zakon wybrał do tego zadania dwie możliwie najlepsze osoby. Teraz nie mogli zawieść.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ingisson ochoczo podał Charlene pergamin, samemu czując się już nieźle zasupłanym w tym, co było na nim napisane. Poświęcił czarownicy parę ukradkowych spojrzeń, kiedy ona czytała całkowicie przetłumaczoną recepturę, a on zajął się prędkim parzeniem herbaty. Przyniósł oba kubki na stół, stawiając je w bezpiecznej odległości od wszelkich papierów, po czym zabrał się za tworzenie kolejnej kopii przepisu. Najlepiej było w końcu mieć więcej niż jeden zapis. Tak na wszelki wypadek.
Nie dotarł jednak nawet do końca spisu potrzebnych ingrediencji, kiedy panna Leighton przerwała zalegającą w kuchni ciszę. Norweg poświęcił wtedy całą swoją uwagę czarownicy, porzucając na moment swoje zadanie. Mina Ingissonowi zrzedła jeszcze bardziej, kiedy Charlene zaczęła tłumaczyć mu, na czym tak dokładnie polegał ich problem z recepturą. Sapnął raz czy dwa w międzyczasie, trochę oburzony na to, jak diabelsko ciężkie okazywało się to zadanie, a trochę będąc pod wrażeniem zarówno wiedzy Zakonniczki, jak i geniuszu tego, kto wymyślił recepturę. Ås wiedział, kiedy miał przed sobą dzieło, w które włożone było dużo pomyślunku i cierpliwości: odtworzenie tego było tak trudne i podchwytliwe, a co dopiero stworzenie takiego alchemicznego potworka.
– Powinniśmy jak najszybciej zidentyfikować miejsca, w których w ogóle warto by szukać. Nie wiem czy czekanie kolejny miesiąc na pełnię nam się opłaca – mruknął, posyłając Charlie znaczące spojrzenie. Oboje wiedzieli, że wróg nie spał, a czas w tym przypadku działał na ich całkowitą niekorzyść. – Jeżeli to rośliny z północy i pogoda powinna chociaż trochę przypominać tę skandynawską to powinienem być w stanie zawęzić nieco możliwe miejsca na poszukiwania – stwierdził, mając nadzieję, że faktycznie przyda się też i na tym etapie ich zadania, gdzie jego braki w wiedzy zielarskiej wychodziły na jaw.
Następne słowa panny Leighton sprawiły jednak, że Norweg wyrwał się z zamyślenia i planowania. Spojrzał na nią z dziwnym zrozumieniem w oczach i czymś, co nie do końca można było nazwać. Sytuacja prędko stała się dość niekomfortowa dla alchemika, który nie do końca wiedział, jak się zachowywać w trakcie takich interakcji międzyludzkich. Udało mu się jednak wykrzesać z siebie przygasły, smutny uśmiech: na więcej jakiegokolwiek komfortu z jego strony alchemiczka niestety nie mogła aktualnie liczyć.
Dlatego z ulgą przyjął powrót głównego tematu ich posiedzenia w kuchni Norwega.
– Pasuje mi. Mam parę map magimeteorologicznych z pracy z Ollivanderem, powinny choć trochę ułatwić sprawę – przytaknął. Pozostali jeszcze parę chwil w kuchni, dopijając herbaty i pogrążając się w rozważaniach, które dotyczyły nie tylko ich misji, ale również pracy i tego, co oboje ostatnio ciekawego alchemicznie osiągnęli. Pomimo tego, że Ås dość głęboko pogrążony był w paru zaawansowanych projektach, to wyzwanie na które natknęli się z Charlie budziło w nim jeszcze większe pokłady naukowej ciekawości. Jakby mieli więcej czasu pewnie spróbowałby zabrać się za jakąś bardziej rozległą analizę magiczną wywaru, który mieli przyrządzić – nie miał jednak tego luksusu. Jeżeli kiedyś miało mu dopisać szczęście i miałby mieć na rękach trochę wolnego czasu to zapewne wróci do tej materii. Teraz jednak musieli skupić się na czystym działaniu.
Nim Charlene wróciła do własnego domu Norweg przypomniał sobie o tym, że miał dla niej parę ingrediencji, które zapodziały się u niego po spotkaniu Zakomu. Pozwolił sobie przy przekazywaniu jej mieszków i fiolek na nieco krzywy żart o tym, że szkoda, że nie posiadają w swoich zbiorach niczego czego potrzebowali. Co ostatecznie okazało się nawet zabawne po wypowiedzeniu, zwłaszcza że stali wtedy w alchemicznej szopie Norwega, gdzie dosłownie każda możliwa powierzchnia zastawiona była pojemnikami ze składnikami używanymi w eliksirowarstwie.
Cóż, nawet jemu zdarzały się przebłyski poczucia humoru.
Ingissonowi nie było jednak do śmiechu, gdy nazajutrz ponownie spotkali się z Charlene. Nie było to za sprawą wczesnej pory, bo te mężczyzna uwielbiał. Informacje przyniesione przez Charlene obaliły parę jego teorii o terenach zbierackich, które stworzył dzień wcześniej po pożegnaniu się z czarownicą. Razem prędko jednak zweryfikowali swoje plany i Ås, zawierząjąc całkowicie wiedzy swojej towarzyszki, udał się z nią na północ Szkocji. Oboje odziani byli w ciepłe szaty służące poszukiwaniu ingrediencji, co szczęśliwie uchroniło ich przed większością chłodnego wiatru i siąpiącego deszczu, który naznaczył mokrymi śladami cały ich dzień. nie odnieśli jednak pełnego sukcesu. Wciąż brakowało im części składników, zwłaszcza że ilość eliksiru również dostosowana była do miar olbrzymich. Jedna wyprawa w teren nie była w stanie zapewnić im dostatecznej ilości chociażby dyptamu błękitnego, którego pod wieczór czarodziej miał już szczerze dość. Nie był w stanie policzyć, ile razy przyszło mu pomylić go ze zwykłym dyptamem. Charlene za każdym razem wyprowadzała go z błedu, a po ciężkim westchnięciu Norweg przypominał sobie, że przynajmniej będą mieli też i spory zapas tego bardziej pospolitego gatunku do użycia przy okazji warzenia innych mikstur.
Kiedy zmarźnięci i przemoczeni po kilku godzinach szwendania się po szkockich wysepkach wrócili na Hare Lane End ich praca była daleka końcowi. Zebrane ingrediencje musieli odpowiednio spreparować, aby zachować ich magiczne właściwości do pełni, kiedy to należało uwarzyć miksturę, żeby osiągnęła pełnię mocy. Musieli też oczywiście zaplanować kolejne wyjścia, które wciskali pomiędzy pracę i inne zobowiązania. Ostatecznie skończyło się na tym, że Norweg stracił cierpliwość i wysłał sowę do świętego Munga z prośbą o wolne na najbliższy dzień. Pogoda nazajutrz miała być nieco lepsza, a im prędzej uporają się ze zbiorami tym lepiej.
Tego wieczora pochylili się też nad mapami, zaznaczając tereny, które już przeczesali, a także te, co do których mieli nadzieję na przynajmniej równie owocne poszukiwania. Kiedy został już sam i kładł się na spoczynek Norweg nie był w stanie nie zauważyć czegoś. A mianowicie, jakby ktoś rok temu powiedział mu, że będzie poświęcał tyle czasu i energii na działania Zakonu to raczej by temu komuś nie uwierzył. Uniósłby wyżej brwi i doszedł do wniosku, że myślą o nim zdecydowanie za dobrze. Prawda okazała się jednak niezwykle brutalna, jak zwykle zresztą. Sprawa zakonna wślizgnęła się do jego życia i powoli zajmowała każdy jego aspekt. Przejmował się tym, co działo się dookoła. Ta walka stała się jego walką i choć raz w życiu nie zamierzał stchórzyć, kiedy ktoś pokładał w nim nadzieje i ofiarował mu swoją wiarę w jego osobę.
| Przy okazji w tym poście przekazuję Charlene ingrediencje, które zabrałem dla niej na spotkaniu Zakonu:
jagody jemioły, kwiat paproci, piołun, płatki ciemiernika x3, ślaz, waleriana;
czułki szczuroszczeta, jad boomslanga, jaja popiełka, jaja widłowęża, krew jednorożca x2, łuska smoka x5, róg dwurożca x2, róg garboroga, skórka boomslanga, włosie akromantuli, włosie buchorożca, włosie mantykory, żądło mantykory x3
Nie dotarł jednak nawet do końca spisu potrzebnych ingrediencji, kiedy panna Leighton przerwała zalegającą w kuchni ciszę. Norweg poświęcił wtedy całą swoją uwagę czarownicy, porzucając na moment swoje zadanie. Mina Ingissonowi zrzedła jeszcze bardziej, kiedy Charlene zaczęła tłumaczyć mu, na czym tak dokładnie polegał ich problem z recepturą. Sapnął raz czy dwa w międzyczasie, trochę oburzony na to, jak diabelsko ciężkie okazywało się to zadanie, a trochę będąc pod wrażeniem zarówno wiedzy Zakonniczki, jak i geniuszu tego, kto wymyślił recepturę. Ås wiedział, kiedy miał przed sobą dzieło, w które włożone było dużo pomyślunku i cierpliwości: odtworzenie tego było tak trudne i podchwytliwe, a co dopiero stworzenie takiego alchemicznego potworka.
– Powinniśmy jak najszybciej zidentyfikować miejsca, w których w ogóle warto by szukać. Nie wiem czy czekanie kolejny miesiąc na pełnię nam się opłaca – mruknął, posyłając Charlie znaczące spojrzenie. Oboje wiedzieli, że wróg nie spał, a czas w tym przypadku działał na ich całkowitą niekorzyść. – Jeżeli to rośliny z północy i pogoda powinna chociaż trochę przypominać tę skandynawską to powinienem być w stanie zawęzić nieco możliwe miejsca na poszukiwania – stwierdził, mając nadzieję, że faktycznie przyda się też i na tym etapie ich zadania, gdzie jego braki w wiedzy zielarskiej wychodziły na jaw.
Następne słowa panny Leighton sprawiły jednak, że Norweg wyrwał się z zamyślenia i planowania. Spojrzał na nią z dziwnym zrozumieniem w oczach i czymś, co nie do końca można było nazwać. Sytuacja prędko stała się dość niekomfortowa dla alchemika, który nie do końca wiedział, jak się zachowywać w trakcie takich interakcji międzyludzkich. Udało mu się jednak wykrzesać z siebie przygasły, smutny uśmiech: na więcej jakiegokolwiek komfortu z jego strony alchemiczka niestety nie mogła aktualnie liczyć.
Dlatego z ulgą przyjął powrót głównego tematu ich posiedzenia w kuchni Norwega.
– Pasuje mi. Mam parę map magimeteorologicznych z pracy z Ollivanderem, powinny choć trochę ułatwić sprawę – przytaknął. Pozostali jeszcze parę chwil w kuchni, dopijając herbaty i pogrążając się w rozważaniach, które dotyczyły nie tylko ich misji, ale również pracy i tego, co oboje ostatnio ciekawego alchemicznie osiągnęli. Pomimo tego, że Ås dość głęboko pogrążony był w paru zaawansowanych projektach, to wyzwanie na które natknęli się z Charlie budziło w nim jeszcze większe pokłady naukowej ciekawości. Jakby mieli więcej czasu pewnie spróbowałby zabrać się za jakąś bardziej rozległą analizę magiczną wywaru, który mieli przyrządzić – nie miał jednak tego luksusu. Jeżeli kiedyś miało mu dopisać szczęście i miałby mieć na rękach trochę wolnego czasu to zapewne wróci do tej materii. Teraz jednak musieli skupić się na czystym działaniu.
Nim Charlene wróciła do własnego domu Norweg przypomniał sobie o tym, że miał dla niej parę ingrediencji, które zapodziały się u niego po spotkaniu Zakomu. Pozwolił sobie przy przekazywaniu jej mieszków i fiolek na nieco krzywy żart o tym, że szkoda, że nie posiadają w swoich zbiorach niczego czego potrzebowali. Co ostatecznie okazało się nawet zabawne po wypowiedzeniu, zwłaszcza że stali wtedy w alchemicznej szopie Norwega, gdzie dosłownie każda możliwa powierzchnia zastawiona była pojemnikami ze składnikami używanymi w eliksirowarstwie.
Cóż, nawet jemu zdarzały się przebłyski poczucia humoru.
Piąty dzień
Ingissonowi nie było jednak do śmiechu, gdy nazajutrz ponownie spotkali się z Charlene. Nie było to za sprawą wczesnej pory, bo te mężczyzna uwielbiał. Informacje przyniesione przez Charlene obaliły parę jego teorii o terenach zbierackich, które stworzył dzień wcześniej po pożegnaniu się z czarownicą. Razem prędko jednak zweryfikowali swoje plany i Ås, zawierząjąc całkowicie wiedzy swojej towarzyszki, udał się z nią na północ Szkocji. Oboje odziani byli w ciepłe szaty służące poszukiwaniu ingrediencji, co szczęśliwie uchroniło ich przed większością chłodnego wiatru i siąpiącego deszczu, który naznaczył mokrymi śladami cały ich dzień. nie odnieśli jednak pełnego sukcesu. Wciąż brakowało im części składników, zwłaszcza że ilość eliksiru również dostosowana była do miar olbrzymich. Jedna wyprawa w teren nie była w stanie zapewnić im dostatecznej ilości chociażby dyptamu błękitnego, którego pod wieczór czarodziej miał już szczerze dość. Nie był w stanie policzyć, ile razy przyszło mu pomylić go ze zwykłym dyptamem. Charlene za każdym razem wyprowadzała go z błedu, a po ciężkim westchnięciu Norweg przypominał sobie, że przynajmniej będą mieli też i spory zapas tego bardziej pospolitego gatunku do użycia przy okazji warzenia innych mikstur.
Kiedy zmarźnięci i przemoczeni po kilku godzinach szwendania się po szkockich wysepkach wrócili na Hare Lane End ich praca była daleka końcowi. Zebrane ingrediencje musieli odpowiednio spreparować, aby zachować ich magiczne właściwości do pełni, kiedy to należało uwarzyć miksturę, żeby osiągnęła pełnię mocy. Musieli też oczywiście zaplanować kolejne wyjścia, które wciskali pomiędzy pracę i inne zobowiązania. Ostatecznie skończyło się na tym, że Norweg stracił cierpliwość i wysłał sowę do świętego Munga z prośbą o wolne na najbliższy dzień. Pogoda nazajutrz miała być nieco lepsza, a im prędzej uporają się ze zbiorami tym lepiej.
Tego wieczora pochylili się też nad mapami, zaznaczając tereny, które już przeczesali, a także te, co do których mieli nadzieję na przynajmniej równie owocne poszukiwania. Kiedy został już sam i kładł się na spoczynek Norweg nie był w stanie nie zauważyć czegoś. A mianowicie, jakby ktoś rok temu powiedział mu, że będzie poświęcał tyle czasu i energii na działania Zakonu to raczej by temu komuś nie uwierzył. Uniósłby wyżej brwi i doszedł do wniosku, że myślą o nim zdecydowanie za dobrze. Prawda okazała się jednak niezwykle brutalna, jak zwykle zresztą. Sprawa zakonna wślizgnęła się do jego życia i powoli zajmowała każdy jego aspekt. Przejmował się tym, co działo się dookoła. Ta walka stała się jego walką i choć raz w życiu nie zamierzał stchórzyć, kiedy ktoś pokładał w nim nadzieje i ofiarował mu swoją wiarę w jego osobę.
| Przy okazji w tym poście przekazuję Charlene ingrediencje, które zabrałem dla niej na spotkaniu Zakonu:
jagody jemioły, kwiat paproci, piołun, płatki ciemiernika x3, ślaz, waleriana;
czułki szczuroszczeta, jad boomslanga, jaja popiełka, jaja widłowęża, krew jednorożca x2, łuska smoka x5, róg dwurożca x2, róg garboroga, skórka boomslanga, włosie akromantuli, włosie buchorożca, włosie mantykory, żądło mantykory x3
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Charlie na szczęście w ostatnich miesiącach, zanim jeszcze dowiedziała się o śmierci Very i popadła w głębszą depresję, poświęcała dużo czasu nauce zielarstwa. Czytała sporo w tym zakresie i interesowała się wiedzą wykraczającą poza podstawy i dzięki temu przypomniała sobie, że nazwy tych roślin już gdzieś widziała. Miała nawet tę książkę, więc mogli z niej skorzystać i ułatwić sobie poszukiwania.
- Myślę że lepiej nie zwlekać. Gdy jutro tu wrócę wezmę ze sobą książkę, przejrzymy ją razem i wytypujemy obszar do poszukiwań – powiedziała. – Niestety nie jest to nowa książka, liczy sobie parędziesiąt lat, ale miejmy nadzieję że zawarte w niej informacje nadal są aktualne.
Mieli szansę osiągnąć sukces. Ich połączona wiedza mogła zdziałać cuda, dlatego Charlie nie zniechęcała się. Mieli cel i wstępne plany, a to było w tym momencie najważniejsze.
- Świetnie, więc zapoznamy się jutro ze wszystkim co mamy – przytaknęła po chwili. Przed jutrzejszą wyprawą musieli jednak wypocząć, więc zaczęła się zbierać. Uniosła brwi, gdy Asbjorn powiedział jej o ingrediencjach, ale ucieszyła się. – O, dzięki, na pewno się przydadzą – rzekła. Z racji nieobecności na spotkaniu Zakonu ominęła ją możliwość zabrania składników osobiście, dobrze że Asbjorn zatroszczył się o to za nią. Początkiem kwietnia miała zupełnie inne zmartwienia na głowie. Będąc świeżo po utracie siostry, przeprowadzce i niedoszłej próbie samobójczej ostatnim o czym myślała było udawanie się do Londynu na spotkanie. Była mu wdzięczna, więc obdarzyła go ciepłym uśmiechem, a potem opuściła jego dom. Po pojawieniu się w swoim odnalazła książkę, o której mu wcześniej mówiła i odnalazła rozdział o północnych roślinach, wśród których znajdowały się te wymienione w recepturze.
Rankiem, po zaczerpnięciu rozsądnej dawki regeneracyjnego snu i ubraniu się odpowiednio ciepło, aportowała się do Asbjorna, gdzie mogli zapoznać się z książką i mapami, a także wytypować miejsce, od którego zaczną poszukiwania. Starała się podzielić z nim całą wiedzą o tych roślinach; wczoraj wieczorem odświeżyła sobie wiedzę o nich, żeby jak najlepiej wiedzieć, czego powinni szukać i jak odróżnić te rośliny od innych im podobnych.
Gdy wszystko mieli gotowe i omówione aportowali się na wybraną szkocką wysepkę położoną gdzieś daleko na północy. Było tam zimniej niż w Kornwalii, ale dzięki temu, że był maj, pogoda nie była tragiczna i nie groziła im żadna zamieć, mróz ani nic z tych rzeczy. Padał deszcz, ale to nie powinno stanowić wielkiej przeszkody. Niestety poszukiwania nie były tak łatwe, bo choć znajdowali na swojej drodze dyptam, w zdecydowanej większości była to zwykła, pospolita odmiana tej rośliny. Dyptam błękitny, różniący się od zwykłego tylko łagodnym niebieskawym żyłkowaniem na spodzie liści, był dużo rzadszy, ale na ich szczęście nie wymarł całkowicie od czasu publikacji książki, którą miała.
- Podobno kiedyś, kilkaset lat temu występował dużo powszechniej, ale zrywanie go przez czarodziejów, a także rozrastająca się cywilizacja mugoli oraz zmieniający się na przestrzeni wieków klimat sprawiły, że dziś występuje już tylko na tych wysepkach… I być może po drugiej stronie morza też, czy pamiętasz go ze swojego rodzinnego kraju? – zastanowiła się, pochylając się po zauważoną roślinę. Odwróciła liście, odnajdując błękitne żyłki. – Spójrz, tam pod spodem ma takie jasnoniebieskie żyłki… To tym się różni od zwykłego.
Poinstruowała Asbjorna odnośnie tych łatwych do przeoczenia różnic, ale zwykłego dyptamu również nie wyrzucali, mógł się przydać do innych eliksirów. Tym bardziej że teraz jej dostęp do ingrediencji był utrudniony, bo nie mogła już bywać w aptece. Zazdrościła drugiemu alchemikowi tej możliwości, tak jak i tego, że mógł nadal pracować w Mungu. Ironia losu biorąc pod uwagę że to ona namawiała go do podjęcia tej pracy, a potem sama była zmuszona ją porzucić i uciec z Londynu.
Niestety jednego dnia nie zdołali znaleźć wystarczającej ilości dyptamu błękitnego oraz czarojagód i rzadkich porostów. Może gdyby warzyli eliksir dla człowieka to by wystarczyło, ale warzyli go dla olbrzymki – więc ilości musiały być odpowiednio większe, bo malutka fiolka na nic się nie przyda olbrzymiej kobiecie. Musieli zaplanować dalsze poszukiwania na jednej z innych okolicznych wysepek. Mieli kilka dni do pełni, więc jeszcze trochę zapasu, ale i tak musieli się pospieszyć. Charlie nie miała teraz wielu zobowiązań, skoro nie pracowała już w Mungu, a dla lecznicy uwarzyła niedawno sporo mikstur na zapas, ale i tak wolałaby po prostu już zrobić co należy i być spokojną, że zdążą na czas.
Przez kolejnych parę dni codziennie wyprawiali się więc na odległe szkockie wysepki i przeczesywali je, zbierając odpowiednie rośliny. Oboje coraz lepiej odróżniali dyptam błękitny od zwykłego, a także coraz sprawniej radzili sobie z wypatrywaniem porostu na tle skał, które lubił porastać. Mieli też kilka słoiczków czarojagód i inne niezbędne składniki. Pozostało tylko jedno – rzęsiste żałoby drżenie. Charlie odrobinę masochistycznie (ale kierując się wyższym dobrem) sama sprowokowała się do płaczu w bardzo prosty sposób: zaczęła opowiadać Asbjornowi o swojej zmarłej siostrze. Nie robiła tego tylko dla zadania; naprawdę czuła, że chce mu o niej opowiedzieć. Przez te wszystkie spotkania powiązane z eliksirami, a także spędzanie razem dużych ilości czasu w związku z misją zaczęła go naprawdę lubić. Choć był milczący i z przeszłością, zdawała się od niego bić aura mądrości i doświadczenia. Słone krople skapujące z policzków zebrała do fiolki, mając nadzieję, że jej żałobne łzy będą właśnie tym, czego potrzeba było do ukończenia eliksiru.
W noc pełni byli w pracowni Asbjorna, otoczeni zebranymi roślinami oraz starannie rozłożoną recepturą którą zdobyli, a przed nimi stał sporych rozmiarów kociołek. Światło zapewniała im wiązka kilku lewitujących w powietrzu świec, a na zewnątrz lśnił idealnie okrągły księżyc. Czuła pewne napięcie, ale i ekscytację. To było wyzwanie, a wyzwań potrzebowała w tym trudnym dla siebie czasie, by nie myśleć o problemach.
- Zacznijmy – zaproponowała, spoglądając na swojego towarzysza. Od eliksiru który mieli uwarzyć dużo zależało, oby więc im się powiodło. – Łzy mamy dodać na samym końcu. Najpierw dyptam błękitny… - szepnęła, biorąc się za staranne oporządzanie licznych liści i pędów rzadkiej odmiany dyptamu. Postanowiła sobie, że jeśli eliksir uda się za pierwszym razem i trochę rośliny im zostanie, chętnie ją weźmie i przetestuje w domowym zaciszu jej właściwości. Dotąd nigdy nie miała okazji go używać, a jedynie o nim czytała, zaś do warzenia używała jedynie zwykłego gatunku dyptamu.
- Myślę że lepiej nie zwlekać. Gdy jutro tu wrócę wezmę ze sobą książkę, przejrzymy ją razem i wytypujemy obszar do poszukiwań – powiedziała. – Niestety nie jest to nowa książka, liczy sobie parędziesiąt lat, ale miejmy nadzieję że zawarte w niej informacje nadal są aktualne.
Mieli szansę osiągnąć sukces. Ich połączona wiedza mogła zdziałać cuda, dlatego Charlie nie zniechęcała się. Mieli cel i wstępne plany, a to było w tym momencie najważniejsze.
- Świetnie, więc zapoznamy się jutro ze wszystkim co mamy – przytaknęła po chwili. Przed jutrzejszą wyprawą musieli jednak wypocząć, więc zaczęła się zbierać. Uniosła brwi, gdy Asbjorn powiedział jej o ingrediencjach, ale ucieszyła się. – O, dzięki, na pewno się przydadzą – rzekła. Z racji nieobecności na spotkaniu Zakonu ominęła ją możliwość zabrania składników osobiście, dobrze że Asbjorn zatroszczył się o to za nią. Początkiem kwietnia miała zupełnie inne zmartwienia na głowie. Będąc świeżo po utracie siostry, przeprowadzce i niedoszłej próbie samobójczej ostatnim o czym myślała było udawanie się do Londynu na spotkanie. Była mu wdzięczna, więc obdarzyła go ciepłym uśmiechem, a potem opuściła jego dom. Po pojawieniu się w swoim odnalazła książkę, o której mu wcześniej mówiła i odnalazła rozdział o północnych roślinach, wśród których znajdowały się te wymienione w recepturze.
Rankiem, po zaczerpnięciu rozsądnej dawki regeneracyjnego snu i ubraniu się odpowiednio ciepło, aportowała się do Asbjorna, gdzie mogli zapoznać się z książką i mapami, a także wytypować miejsce, od którego zaczną poszukiwania. Starała się podzielić z nim całą wiedzą o tych roślinach; wczoraj wieczorem odświeżyła sobie wiedzę o nich, żeby jak najlepiej wiedzieć, czego powinni szukać i jak odróżnić te rośliny od innych im podobnych.
Gdy wszystko mieli gotowe i omówione aportowali się na wybraną szkocką wysepkę położoną gdzieś daleko na północy. Było tam zimniej niż w Kornwalii, ale dzięki temu, że był maj, pogoda nie była tragiczna i nie groziła im żadna zamieć, mróz ani nic z tych rzeczy. Padał deszcz, ale to nie powinno stanowić wielkiej przeszkody. Niestety poszukiwania nie były tak łatwe, bo choć znajdowali na swojej drodze dyptam, w zdecydowanej większości była to zwykła, pospolita odmiana tej rośliny. Dyptam błękitny, różniący się od zwykłego tylko łagodnym niebieskawym żyłkowaniem na spodzie liści, był dużo rzadszy, ale na ich szczęście nie wymarł całkowicie od czasu publikacji książki, którą miała.
- Podobno kiedyś, kilkaset lat temu występował dużo powszechniej, ale zrywanie go przez czarodziejów, a także rozrastająca się cywilizacja mugoli oraz zmieniający się na przestrzeni wieków klimat sprawiły, że dziś występuje już tylko na tych wysepkach… I być może po drugiej stronie morza też, czy pamiętasz go ze swojego rodzinnego kraju? – zastanowiła się, pochylając się po zauważoną roślinę. Odwróciła liście, odnajdując błękitne żyłki. – Spójrz, tam pod spodem ma takie jasnoniebieskie żyłki… To tym się różni od zwykłego.
Poinstruowała Asbjorna odnośnie tych łatwych do przeoczenia różnic, ale zwykłego dyptamu również nie wyrzucali, mógł się przydać do innych eliksirów. Tym bardziej że teraz jej dostęp do ingrediencji był utrudniony, bo nie mogła już bywać w aptece. Zazdrościła drugiemu alchemikowi tej możliwości, tak jak i tego, że mógł nadal pracować w Mungu. Ironia losu biorąc pod uwagę że to ona namawiała go do podjęcia tej pracy, a potem sama była zmuszona ją porzucić i uciec z Londynu.
Niestety jednego dnia nie zdołali znaleźć wystarczającej ilości dyptamu błękitnego oraz czarojagód i rzadkich porostów. Może gdyby warzyli eliksir dla człowieka to by wystarczyło, ale warzyli go dla olbrzymki – więc ilości musiały być odpowiednio większe, bo malutka fiolka na nic się nie przyda olbrzymiej kobiecie. Musieli zaplanować dalsze poszukiwania na jednej z innych okolicznych wysepek. Mieli kilka dni do pełni, więc jeszcze trochę zapasu, ale i tak musieli się pospieszyć. Charlie nie miała teraz wielu zobowiązań, skoro nie pracowała już w Mungu, a dla lecznicy uwarzyła niedawno sporo mikstur na zapas, ale i tak wolałaby po prostu już zrobić co należy i być spokojną, że zdążą na czas.
Przez kolejnych parę dni codziennie wyprawiali się więc na odległe szkockie wysepki i przeczesywali je, zbierając odpowiednie rośliny. Oboje coraz lepiej odróżniali dyptam błękitny od zwykłego, a także coraz sprawniej radzili sobie z wypatrywaniem porostu na tle skał, które lubił porastać. Mieli też kilka słoiczków czarojagód i inne niezbędne składniki. Pozostało tylko jedno – rzęsiste żałoby drżenie. Charlie odrobinę masochistycznie (ale kierując się wyższym dobrem) sama sprowokowała się do płaczu w bardzo prosty sposób: zaczęła opowiadać Asbjornowi o swojej zmarłej siostrze. Nie robiła tego tylko dla zadania; naprawdę czuła, że chce mu o niej opowiedzieć. Przez te wszystkie spotkania powiązane z eliksirami, a także spędzanie razem dużych ilości czasu w związku z misją zaczęła go naprawdę lubić. Choć był milczący i z przeszłością, zdawała się od niego bić aura mądrości i doświadczenia. Słone krople skapujące z policzków zebrała do fiolki, mając nadzieję, że jej żałobne łzy będą właśnie tym, czego potrzeba było do ukończenia eliksiru.
W noc pełni byli w pracowni Asbjorna, otoczeni zebranymi roślinami oraz starannie rozłożoną recepturą którą zdobyli, a przed nimi stał sporych rozmiarów kociołek. Światło zapewniała im wiązka kilku lewitujących w powietrzu świec, a na zewnątrz lśnił idealnie okrągły księżyc. Czuła pewne napięcie, ale i ekscytację. To było wyzwanie, a wyzwań potrzebowała w tym trudnym dla siebie czasie, by nie myśleć o problemach.
- Zacznijmy – zaproponowała, spoglądając na swojego towarzysza. Od eliksiru który mieli uwarzyć dużo zależało, oby więc im się powiodło. – Łzy mamy dodać na samym końcu. Najpierw dyptam błękitny… - szepnęła, biorąc się za staranne oporządzanie licznych liści i pędów rzadkiej odmiany dyptamu. Postanowiła sobie, że jeśli eliksir uda się za pierwszym razem i trochę rośliny im zostanie, chętnie ją weźmie i przetestuje w domowym zaciszu jej właściwości. Dotąd nigdy nie miała okazji go używać, a jedynie o nim czytała, zaś do warzenia używała jedynie zwykłego gatunku dyptamu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pełnia
Ingisson nie pamiętał, czy w czasach przed przyjazdem do Anglii używał dokładnie dyptamu błękitnego.
– Nie mam pewności – odparł, kręcąc głową. – Moja matka pewnie byłaby dla ciebie lepszą towarzyszką w tym temacie. Ta kobieta wie chyba wszystko o ziołach – odparł, a w głosie Norwega słychać było wyraźny podziw dla jego rodzicielki. Islandzka czarownica była w końcu osobą, która niezwykle silnie wpłynęła na ukształtowanie się osobowości Åsa i jego ambicji. To ona pokazywała mu świat i pokazała, jak tworzyć eliksiry. Zdawało się, że wręcz spił tę wiedzę wraz z jej mlekiem: naturalność jego talentu widoczna była w każdym ruchu. Świat alchemii był jego światem, a jego braki w zielarstwie zdecydowanie dało się teraz odczuć. Zaniedbał nieco tę wiedzę, latami goniąc za innymi aspektami wiedzy alchemicznej, lecz teraz miał okazję nieco się podciągnąć.
Ingisson chłonął wszystko, o czym mówiła mu Charlene, oraz co mógł wyczytać z jej książki. Nie tylko na temat dyptamu błękitnego: w końcu ich receptura zawierała kilka bardzo nietypowych ingrediencji. O jednej słyszał, z inną zdarzyło mu się nawet pracować, lecz możliwość zgłębienia informacji o nich była niezwykle rozwijająca. Nie narzekał więc, kiedy włóczyli się po szkockich pustkowiach – Ingisson zresztą ogólnie raczej odzywał się rzadziej niż częściej – i nadstawiał ucha i oka na wszystkie informacje, które mógł zgromadzić w głowie na późniejsze wykorzystanie.
Praca była niezwykle szczegółowa i dość żmudna, ale także cudowni mechaniczna. Po kilku spreparowanych roślinach dłonie same odnajdywały drogę wśród łodyżek i listków, a umysł popadał w stan idealnego odprężenia. Przez parę dni wojna jakby nie istniała, jeżeli zapomnieć na chwilę po co tak właściwie zabierali się za warzenie tego eliksiru. Pracownię wypełniało ciepłe, przyjazne światło, a ściany szopy i rosnące dookoła drzewa chroniły ich przed światem zewnętrznym. Jedynym momentem, który zaburzył ciągłość i równość ich dni był moment, kiedy Charlene zabrała się za zbieranie łez potrzebnych do eliksiru. Norweg poczuł się odrobinę dziwnie i bardzo niezręcznie, kiedy słuchał jak czarownica opowiada o swojej zmarłej siostrze. Podał jej fiolkę, lecz zawahał się przed cofnięciem dłoni. Ostatecznie bardzo, bardzo nieśmiało złapał Charlene za rękę i delikatnie pocierał wierzch jej dłoni swoimi palcami, w milczeniu oferując jej wsparcie. Nie był w końcu dobry w słowach i nic się nie zmieniało w tym temacie. Słuchał za to bardzo uważnie, zapamiętując drobne szczegóły, które Charlene przemycała w tej jakże smutnej opowieści. Siedział obok i trzymał ją za rękę, kiedy wylewała przed nim morze smutku ze swojego serca.
Nie odezwał się nawet gdy mieli odpowiednią objętość łez. Po prostu zaoferował jej chustkę, wstał i zabrał fiolki z rzęsistym żałoby drżeniem, po czym ostrożnie je zakorkował i opisał, odkładając wraz z resztą przygotowanych składników. Na koniec odwrócił się znów do panny Leighton i zaoferował jej niewielki, smutny uśmiech. Tego wieczora udał się wraz z nią z powrotem do jej domu, upewniając się, że bezpiecznie dotarła na miejsce. Wrócił później na Hare Lane End i raz jeszcze pochylił się nad recepturą.
Byli gotowi.
W noc ich wielkiego warzenia powietrze zdawało się gęste od magii. Norweg spojrzał na Charlene i skinął jej głową.
– Zacznijmy – zawtórował jej. W czasie gdy alchemiczka zajęła się dyptamem, czarodziej rozpoczął pierwszy etap rytuału, który miał zamknąć w wywarze moc księżyca w pełni. Ruchem różdżki otworzył klapę w dachu, a światło miesiąca wlało się do wnętrza szopy, padając wprost na kocioł, w którym drżała od gorąca źródlana woda. Następnie wziął kilka gałązek wrzosu przewiązanych włosem jednorożca i podpalił je od ognia na palenisku, na którym stał kocioł. Płomienie zdmuchnął jednak od razu, pozostawiając ledwie dymiący żar na końcach. Zaczął przy tym krążyć nad kotłem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara: popiół opadał na parującą taflę wody, a Ingisson zaczał mamrotać pod nosem staronordyckie inkantacje, których przez ostatnie dni zdążył nauczyć się na pamięć. Zatrzymał się po wykonaniu pełnych trzynastu okrążeń: wtedy też dopaliła się ostatnia gałązka, przemieniając się w spopielone okruchy, które spadły do kotła. Alchemik zerknął wtedy na pannę Leighton: w kolejnym etapie musieli ze sobą ściśle kooperować. W czasie gdy ona miała zająć się wyciśnięciem soku z czarojagód, on przekształcał w pastę porosty, które na przestrzeni ostatnich paru dni marynowali w krwi smoka kolczastego norweskiego, którą alchemik akurat posiadał ze względu na prowadzone badania nad własnym eliksirem. Åsbjørn przygotował moździerz, po czym ostrożnie odsączył porosty przy pomocy delikatnej siateczki utkanej z syrenich włosów. Odcisnął nadmiar smoczej krwi, po czym umieścił zielonkawo-brunatną masę w marmurowej misce, obrócił klepsydrę i zaczął energicznie ucierać. Musiał zachować odpowiednie tempo i przez dokładnie trzy minuty i trzydzieści siedem sekund rozcierać pastę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kiedy ostatnie ziarenko przesypało się do dolnej komory klepsydry Ingisson natychmiast przestał ucierać. Spojrzał na Charlene i kiedy dała mu znak, równocześnie dodali oba składniki. Po tym Ås złapał za wielką, drewnianą łyżkę i zaczął mieszać miksturę według odpowiedniego schematu.
Dodanie łez było zadaniem Charlene: nie śmiał chociażby próbować pomyśleć o tym, że to on miałby dodać finalny składnik. Nie, to było zdecydowanie zbyt personalne.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Charlie uśmiechnęła się lekko, słysząc słowa o matce Asbjorna i wyczuwając jego podziw dla rodzicielki i jej wiedzy. Sama podchodziła podobnie do swojej mamy, to Leonia zaszczepiła w niej pasję do alchemii mimo że nigdy nie była zawodowcem, a tylko czarownicą warzącą w domowym zaciszu w przerwie między obowiązkami rodzinnymi, sporadycznie tworzącą też mikstury na zamówienie. Choć to rodzina Leighton była bardziej znana z tego, że na przestrzeni tych paru wieków jej istnienia często rodzili się w niej zdolni alchemicy, to nie jej ojciec był w jej domu alchemikiem, a matka pochodząca z Wrightów. W Charlie skumulowała się zatem i pasja matki i talenty płynące z krwią Leightonów, a umiejętnościami przerosła mamę już dłuższy czas temu, choć nadal bardzo ją szanowała za wszystko, co dla niej przez lata robiła i serce jej pękało na myśl o cierpieniu matki, która pochowała już dwie córki.
Szkoda, że najpewniej nie będzie mieć nigdy okazji porozmawiać o ziołach z panią Ingisson, więc teraz musieli radzić sobie z tym, co sami wiedzieli oraz co mogli wyczytać w dostępnych im książkach. Czas spędzony na poszukiwaniach nie był czasem zmarnowanym, a okazją do zdobycia nowej wiedzy w towarzystwie drugiego alchemika. Może nie rozmawiali wiele, skupieni na wypatrywaniu rzadkich roślin, ale czasem nie było to potrzebne, wystarczała sama obecność tej drugiej osoby, z którą łączyła ją ta sama pasja i idee. Dobrze chodziło się po tych szkockich odludziach, gdzie poza nimi nie było nikogo, tylko dzika przyroda pełna fascynującej roślinności.
- Tu, wśród tych roślin, można prawie zapomnieć o tym, co dzieje się w naszym świecie – szepnęła. W miejscu takim jak to wojna wydawała się czymś odległym, jakby dziejącym się w innej rzeczywistości. Charlie czuła się tam więc stosunkowo bezpiecznie.
A potem, po zebraniu roślin, zabrali się do dalszej pracy, oporządzając wszystkie zebrane zioła, co także miało w sobie coś odprężającego. Dobrze czuła się w pracowni Asbjorna, mechanicznymi ruchami preparując rośliny. Jedynym trudnym momentem był ten, kiedy musiała zdobyć łzy, a żeby to zrobić, musiała wywołać u siebie płacz. Teraz nie było to trudne, od śmierci siostry płakała często. Gest Asbjorna zaskoczył ją, ale nie cofnęła ręki, a uśmiechnęła się do niego nieśmiało, pozwalając na ten dotyk. Czuła jego zrozumienie i wsparcie, a sam gest mówił więcej niż tysiąc słów. Poczuła się lżej na duchu i cieszyła się, że obok siedział właśnie on, milczący, ale bystry alchemik, który nie załamywał nad nią rąk ani nie zasypywał mnóstwem wścibskich pytań, a po prostu był i słuchał, kiedy ona płakała z fiolką przyłożoną do policzka, pozwalając by łzy spływały prosto do niej. Później towarzyszył jej w powrocie do domu, za co też była mu wdzięczna, bo był to naprawdę miły gest.
A potem nadszedł wieczór pełni, kiedy to mieli uwarzyć eliksir. Tym razem nie warzyli każdy osobno w swoich kociołkach jak robili to w przeszłości, a razem, w jednym kotle, przestrzegając wszystkich czynności i dobrze się uzupełniając. Jednemu alchemikowi ciężko byłoby robić to wszystko, razem mogli pracować sprawniej. I tu przydatna okazała się wiedza Asbjorna o skandynawskich obyczajach i języku, bo Charlie była w tej materii zupełnie nieobeznana. Zajęła się więc dodawaniem odpowiedniej ilości dyptamu, a później utarła w miseczce czarojagody, tak aby wydobyć z nich jak najwięcej cennego soku. Także przesiała go przez siateczkę, by pozbyć się skórek i nasionek i zostawić sam sok, który przelała do innej, mniejszej miseczki. Miał bardzo ciemny kolor. Wlała ją do kociołka ostrożnie, w odpowiednim momencie, kiedy Asbjorn dodawał też papkę z porostów. Eliksir przez moment zabulgotał i przybrał inną barwę, na szczęście zgodną z tym, co mówił przepis. Wyglądało więc na to, że póki co wszystko szło dobrze, choć mikstura była dla nich obojga nowością. Dla Charlie pewną nowością była też ta mistyczna oprawa, światło księżyca otaczające kocioł, palone zioła i szeptane inkantacje, co sprawiło że nie czuła się jak w Mungu ani nawet jak w swojej alchemicznej piwniczce, a zupełnie jakby była wiedźmą z dawnych czasów odprawiającą jakieś sekretne rytuały. Tam, gdzie nie mieli doświadczenia praktycznego, musiała wystarczyć im rozległa wiedza alchemiczna, dzięki której nawet nowe receptury przychodziły z większą łatwością, bo Charlie doskonale znała różne mechanizmy rządzące eliksirotwórstwem, nawet takie mniej powszechnie stosowane. Wykroczyła poziomem poza to, czego uczono ją na kursie w Mungu, bo poświęciła wiele czasu na pracę własną i doskonalenie się. Podczas pracy z Asbjornem mogła poznać jeszcze inne rzeczy, ponieważ z racji dorastania i odbierania nauk w różnych krajach, ich doświadczenia nieco się różniły i mogli dowiedzieć się od siebie nawzajem czegoś nowego.
To ona miała dodać łzy, które sama wcześniej wypłakała. To powinna być ona, wyraźnie to czuła. Kiedy nadszedł odpowiedni czas, przechyliła więc fiolkę i pozwoliła, by rzęsiste żałoby drżenie znalazło się w kotle. Dotąd nigdy nie używała w eliksirach własnych łez. Po wlaniu łez powoli zaczęła mieszać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dokładnie tyle razy ile mówił przepis i ani razu więcej.
Aż wreszcie skończyli, choć pora była zbyt późna by dostarczać eliksir. Do olbrzymki wybrali się więc nazajutrz, musząc się trochę natrudzić, by zabrać ze sobą eliksir dostosowany do miary olbrzymiej, a więc nie mieszczący się w malutkiej fiolce w jakich zwykle nosiła eliksiry. Udali się w to samo miejsce, w którym pierwszego dnia spotkali olbrzymkę, a Charlie towarzyszył niepokój. Co jeśli wielka kobieta będzie niezadowolona i im nie pomoże? Co, jeśli na braku pomocy się nie skończy i olbrzymka postanowi ugotować sobie z nich obiad doprawiony eliksirem który przynieśli? Może w rzeczywistości owa mikstura miała być dodatkiem do dania głównego w postaci dwójki czarodziejów? Tego typu dziwne myśli krążyły jej w głowie, kiedy stawali przed jaskinią olbrzymki.
Na szczęście nie skończyli jako potrawka. Ofiarowali eliksir, choć Charlie trudno było wyczytać z prymitywnej twarzy olbrzymki jej emocje. Nie wiadomym było, czy zgodzi się wspomagać w jakikolwiek sposób Zakon Feniksa, czy ich dar był dostatecznie wartościowy, by zechciała porzucić swe legowisko i wspomagać sprawę czarodziejów, która w ogóle jej nie dotyczyła i wykraczała poza to, czym zwykle zajmowały się na co dzień niezaangażowane w ludzkie konflikty olbrzymy. Wszystko miało się dopiero okazać, ale mieli z Asbjornem świadomość, że zrobili to co mogli zrobić, zdobyli recepturę, rzadkie składniki i uwarzyli eliksir, co łącznie zajęło im trochę dni i nawet jeśli nie uda się przeciągnąć olbrzymki na ich stronę, to przynajmniej zdobyli inną wartościową rzecz – nową wiedzę i doświadczenia.
| zt. x 2
Szkoda, że najpewniej nie będzie mieć nigdy okazji porozmawiać o ziołach z panią Ingisson, więc teraz musieli radzić sobie z tym, co sami wiedzieli oraz co mogli wyczytać w dostępnych im książkach. Czas spędzony na poszukiwaniach nie był czasem zmarnowanym, a okazją do zdobycia nowej wiedzy w towarzystwie drugiego alchemika. Może nie rozmawiali wiele, skupieni na wypatrywaniu rzadkich roślin, ale czasem nie było to potrzebne, wystarczała sama obecność tej drugiej osoby, z którą łączyła ją ta sama pasja i idee. Dobrze chodziło się po tych szkockich odludziach, gdzie poza nimi nie było nikogo, tylko dzika przyroda pełna fascynującej roślinności.
- Tu, wśród tych roślin, można prawie zapomnieć o tym, co dzieje się w naszym świecie – szepnęła. W miejscu takim jak to wojna wydawała się czymś odległym, jakby dziejącym się w innej rzeczywistości. Charlie czuła się tam więc stosunkowo bezpiecznie.
A potem, po zebraniu roślin, zabrali się do dalszej pracy, oporządzając wszystkie zebrane zioła, co także miało w sobie coś odprężającego. Dobrze czuła się w pracowni Asbjorna, mechanicznymi ruchami preparując rośliny. Jedynym trudnym momentem był ten, kiedy musiała zdobyć łzy, a żeby to zrobić, musiała wywołać u siebie płacz. Teraz nie było to trudne, od śmierci siostry płakała często. Gest Asbjorna zaskoczył ją, ale nie cofnęła ręki, a uśmiechnęła się do niego nieśmiało, pozwalając na ten dotyk. Czuła jego zrozumienie i wsparcie, a sam gest mówił więcej niż tysiąc słów. Poczuła się lżej na duchu i cieszyła się, że obok siedział właśnie on, milczący, ale bystry alchemik, który nie załamywał nad nią rąk ani nie zasypywał mnóstwem wścibskich pytań, a po prostu był i słuchał, kiedy ona płakała z fiolką przyłożoną do policzka, pozwalając by łzy spływały prosto do niej. Później towarzyszył jej w powrocie do domu, za co też była mu wdzięczna, bo był to naprawdę miły gest.
A potem nadszedł wieczór pełni, kiedy to mieli uwarzyć eliksir. Tym razem nie warzyli każdy osobno w swoich kociołkach jak robili to w przeszłości, a razem, w jednym kotle, przestrzegając wszystkich czynności i dobrze się uzupełniając. Jednemu alchemikowi ciężko byłoby robić to wszystko, razem mogli pracować sprawniej. I tu przydatna okazała się wiedza Asbjorna o skandynawskich obyczajach i języku, bo Charlie była w tej materii zupełnie nieobeznana. Zajęła się więc dodawaniem odpowiedniej ilości dyptamu, a później utarła w miseczce czarojagody, tak aby wydobyć z nich jak najwięcej cennego soku. Także przesiała go przez siateczkę, by pozbyć się skórek i nasionek i zostawić sam sok, który przelała do innej, mniejszej miseczki. Miał bardzo ciemny kolor. Wlała ją do kociołka ostrożnie, w odpowiednim momencie, kiedy Asbjorn dodawał też papkę z porostów. Eliksir przez moment zabulgotał i przybrał inną barwę, na szczęście zgodną z tym, co mówił przepis. Wyglądało więc na to, że póki co wszystko szło dobrze, choć mikstura była dla nich obojga nowością. Dla Charlie pewną nowością była też ta mistyczna oprawa, światło księżyca otaczające kocioł, palone zioła i szeptane inkantacje, co sprawiło że nie czuła się jak w Mungu ani nawet jak w swojej alchemicznej piwniczce, a zupełnie jakby była wiedźmą z dawnych czasów odprawiającą jakieś sekretne rytuały. Tam, gdzie nie mieli doświadczenia praktycznego, musiała wystarczyć im rozległa wiedza alchemiczna, dzięki której nawet nowe receptury przychodziły z większą łatwością, bo Charlie doskonale znała różne mechanizmy rządzące eliksirotwórstwem, nawet takie mniej powszechnie stosowane. Wykroczyła poziomem poza to, czego uczono ją na kursie w Mungu, bo poświęciła wiele czasu na pracę własną i doskonalenie się. Podczas pracy z Asbjornem mogła poznać jeszcze inne rzeczy, ponieważ z racji dorastania i odbierania nauk w różnych krajach, ich doświadczenia nieco się różniły i mogli dowiedzieć się od siebie nawzajem czegoś nowego.
To ona miała dodać łzy, które sama wcześniej wypłakała. To powinna być ona, wyraźnie to czuła. Kiedy nadszedł odpowiedni czas, przechyliła więc fiolkę i pozwoliła, by rzęsiste żałoby drżenie znalazło się w kotle. Dotąd nigdy nie używała w eliksirach własnych łez. Po wlaniu łez powoli zaczęła mieszać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dokładnie tyle razy ile mówił przepis i ani razu więcej.
Aż wreszcie skończyli, choć pora była zbyt późna by dostarczać eliksir. Do olbrzymki wybrali się więc nazajutrz, musząc się trochę natrudzić, by zabrać ze sobą eliksir dostosowany do miary olbrzymiej, a więc nie mieszczący się w malutkiej fiolce w jakich zwykle nosiła eliksiry. Udali się w to samo miejsce, w którym pierwszego dnia spotkali olbrzymkę, a Charlie towarzyszył niepokój. Co jeśli wielka kobieta będzie niezadowolona i im nie pomoże? Co, jeśli na braku pomocy się nie skończy i olbrzymka postanowi ugotować sobie z nich obiad doprawiony eliksirem który przynieśli? Może w rzeczywistości owa mikstura miała być dodatkiem do dania głównego w postaci dwójki czarodziejów? Tego typu dziwne myśli krążyły jej w głowie, kiedy stawali przed jaskinią olbrzymki.
Na szczęście nie skończyli jako potrawka. Ofiarowali eliksir, choć Charlie trudno było wyczytać z prymitywnej twarzy olbrzymki jej emocje. Nie wiadomym było, czy zgodzi się wspomagać w jakikolwiek sposób Zakon Feniksa, czy ich dar był dostatecznie wartościowy, by zechciała porzucić swe legowisko i wspomagać sprawę czarodziejów, która w ogóle jej nie dotyczyła i wykraczała poza to, czym zwykle zajmowały się na co dzień niezaangażowane w ludzkie konflikty olbrzymy. Wszystko miało się dopiero okazać, ale mieli z Asbjornem świadomość, że zrobili to co mogli zrobić, zdobyli recepturę, rzadkie składniki i uwarzyli eliksir, co łącznie zajęło im trochę dni i nawet jeśli nie uda się przeciągnąć olbrzymki na ich stronę, to przynajmniej zdobyli inną wartościową rzecz – nową wiedzę i doświadczenia.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
7.10.1957
Nie miał pojęcia, czy Clearwater nadal przebywa w Cliodnie, czy też ta okolica była tylko jej przystankiem podczas ucieczki z Londynu. W samym mieście wszystko się zamknęło, a Wroński miał wrażenie, że po podróży poślubnej wrócił do innego kraju. Ogarniętego wojną, obcego, zimnego. Umiał się odnajdować w chaosie, cudze problemy były jego źródłem zarobku, ale i tak czuł się... jakoś źle. Wcale nie podobało mu się to, co się działo. Anomalie i bałagan to jedno, a wojna ogarniająca cały kraj, to co innego.
Mam nadzieję, że jesteś bezpieczna. - pomyślał, biorąc do ręki szablę i oznaczając jedno z drzew dwoma szybkimi cięciami. Ułożył lusterko przy korzeniach, zasłaniając je kupką liści.
-Zostań tu. Odgoń każdego, kto nie jest Maeve, pamiętasz ją. Uratowała cię. To znaczy, kazała mi się tobą zająć. - pouczył Horpynę, która nawet na niego zerkała złowieszczo. Ta sowa była wyjątkowo marudna i agresywna.
Oby chociaż Maeve nie podziobała. - westchnął ciężko, myśląc sobie, że to najmniejsze niebezpieczeństwo, jakie może ją spotkać.
Pojawił się na miejscu sporo wcześniej, chcąc rozejrzeć się po lesie. Był pusty, wyglądało na to, że nie ma tu żadnych ludzi ani nawet tych podniebnych syren.
Coś korciło go, by tu zostać. Upewnić się, że Maeve odbierze lusterko bezpiecznie i zobaczyć ją choćby z daleka, ten jeden, ostatni raz. Nokturnowe śledztwo utkwiło w martwym punkcie, przynajmniej z jego strony i wątpił, by obecna zawierucha w kraju pozwoliła Clearwater kontynuować jej prywatne śledztwo. Lusterko przyda się jej w innych sytuacjach.
Odsunął się od drzewa i pozwolił sobie na wspomnienie Zimowego Balu, Hogsmeade i długich listów. Uśmiechnął się smutno pod wąsem, a potem pomyślał o żonie.
Szczęście można znaleźć zupełnie niespodziewanie.
Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o bezpieczeństwie.
Wiedźmia straż umie o siebie zadbać. - powtórzył do siebie, ale i tak niedobre przeczucie wciąż ciążyło mu na ramionach. Wreszcie zrozumiał, że jeśli zostanie tu dłużej, to pewnie zrobi coś głupiego - więc teleportował się z powrotem do Surrey, zostawiając Horpynę na warcie.
Pod drzewem leżało lusterko dwukierunkowe z krótkim liścikiem, "Uważaj na siebie."
oddaję Maeve lusterko dwukierunkowe
/zt
Nie miał pojęcia, czy Clearwater nadal przebywa w Cliodnie, czy też ta okolica była tylko jej przystankiem podczas ucieczki z Londynu. W samym mieście wszystko się zamknęło, a Wroński miał wrażenie, że po podróży poślubnej wrócił do innego kraju. Ogarniętego wojną, obcego, zimnego. Umiał się odnajdować w chaosie, cudze problemy były jego źródłem zarobku, ale i tak czuł się... jakoś źle. Wcale nie podobało mu się to, co się działo. Anomalie i bałagan to jedno, a wojna ogarniająca cały kraj, to co innego.
Mam nadzieję, że jesteś bezpieczna. - pomyślał, biorąc do ręki szablę i oznaczając jedno z drzew dwoma szybkimi cięciami. Ułożył lusterko przy korzeniach, zasłaniając je kupką liści.
-Zostań tu. Odgoń każdego, kto nie jest Maeve, pamiętasz ją. Uratowała cię. To znaczy, kazała mi się tobą zająć. - pouczył Horpynę, która nawet na niego zerkała złowieszczo. Ta sowa była wyjątkowo marudna i agresywna.
Oby chociaż Maeve nie podziobała. - westchnął ciężko, myśląc sobie, że to najmniejsze niebezpieczeństwo, jakie może ją spotkać.
Pojawił się na miejscu sporo wcześniej, chcąc rozejrzeć się po lesie. Był pusty, wyglądało na to, że nie ma tu żadnych ludzi ani nawet tych podniebnych syren.
Coś korciło go, by tu zostać. Upewnić się, że Maeve odbierze lusterko bezpiecznie i zobaczyć ją choćby z daleka, ten jeden, ostatni raz. Nokturnowe śledztwo utkwiło w martwym punkcie, przynajmniej z jego strony i wątpił, by obecna zawierucha w kraju pozwoliła Clearwater kontynuować jej prywatne śledztwo. Lusterko przyda się jej w innych sytuacjach.
Odsunął się od drzewa i pozwolił sobie na wspomnienie Zimowego Balu, Hogsmeade i długich listów. Uśmiechnął się smutno pod wąsem, a potem pomyślał o żonie.
Szczęście można znaleźć zupełnie niespodziewanie.
Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o bezpieczeństwie.
Wiedźmia straż umie o siebie zadbać. - powtórzył do siebie, ale i tak niedobre przeczucie wciąż ciążyło mu na ramionach. Wreszcie zrozumiał, że jeśli zostanie tu dłużej, to pewnie zrobi coś głupiego - więc teleportował się z powrotem do Surrey, zostawiając Horpynę na warcie.
Pod drzewem leżało lusterko dwukierunkowe z krótkim liścikiem, "Uważaj na siebie."
oddaję Maeve lusterko dwukierunkowe
/zt
Self-made man
Świt zastał go w pracowni alchemicznej w Bulstrode Park, gdzie pracował nad bazą niezbędną do wykonania prywatnego zlecenia, jakie otrzymał od lorda Traversa. Sprawa była dość nagląca, dlatego też Maghnus rozpoczął pracę od razu po tym, jak udało mu się uzyskać niezbędne komponenty - na szpik czekać musiał najdłużej. Zaplanował klątwę pasującą wymaganiom lorda Norfolk z najwyższą starannością, dobierając odpowiednie runy pomocnicze do wzmocnienia runy wiodącej i gdy tylko baza do spisania kryjących w sobie potęgę znaków była gotowa, spisał symbole na cielęcej skórze. Nim nastało południe, pierścień z akwamarynem znajdował się już w woreczku ze skóry wsiąkiewki, który przekazał mężczyźnie o ostrych, naznaczonych porywistym wiatrem i słoną wodą rysach twarzy.
Nie spieszył się z powrotem do Gerrards Cross, postanawiając dość spontanicznie, by dać sobie czas na spokojny spacer. Ostatnie, burzliwe miesiące sprawiły, że praktycznie każdą wolną chwilę, której nie pochłaniało zarządzanie Piórkiem Feniksa, spędzał na terenach podległych rodowi Bulstrode, osobiście dbając o to, by nic nie zakłócało porządku rzeczy w Bedfordshire, Northamptonshire i Hertfordshire; konsultował ze specjalistami kwestie zabezpieczeń, omawiał z rzecznikiem Ministerstwa najlepsze techniki propagandowe i zlecał wyszkolonym jednostkom uszczelnianie granic. Poświęcając tym zajęciom tyle uwagi, zapominał czasem o tym, by po prostu żyć. Nie tym razem. Wciągając w płuca rześkie powietrze, stąpał po lekko zmarzniętej ziemi, nawet nie do końca odnotowując moment, w którym zapędził się tak daleko w głąb iglastego lasu. Przystanął ostatecznie nad pobliskim jeziorem o poszarpanej, nieregularnej linii brzegowej i wpatrując się w spokojną, niczym niezmąconą taflę chłodnej wody, nasłuchiwał śpiewu ptaków, nie mogąc sobie przy tym przypomnieć, kiedy ostatni raz zwrócił uwagę na taki szczegół, jak ptasie trele.
Z zamyślenia wyrwał go jeden fałszywy dźwięk, skryty gdzieś pomiędzy melodiami wygrywanymi przez las - trzask pękającej pod czyimś butem suchej gałązki rozbrzmiał gdzieś nieopodal, z kierunku przeciwnego do tego, z którego przyszedł Maghnus. Wyczulił zmysły, zapominając na powrót o pięknie przyrody; był na obcym terenie i musiał zachować czujność, nie mając żadnej pewności co do tego, kto właśnie zmierzał w jego stronę. Nie dobywał jeszcze różdżki, ale w imię zachowania kontroli nad sytuacją, zacisnął palce na gładkim drewnie schowanym w obszernej kieszeni jesiennego płaszcza.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tętniące w klatce płuc serce igrało staccato, przywołując miraże wspomnień mnogich; kryjących się pośród aberracji przeszłości, gdzieś w oddali mikrokosmosu pamięci. Wraz z głębokim wdechem opuszczającym spętane tajemnicami wargi, pierś wypuściła także umysł liźnięty sekretami mnogimi i niewybaczalnymi. I może by się uśmiechnęła, uniosła kąciki ust ku górze, gdyby nie połyskliwe wstęgi myśli, czyniące w jej umyśle nieprzytomnie. Sunęła więc krokiem zgoła niekobiecym, sugerującym wielokroć pochodzenie, nie tylko ze względu na rudą toń włosów, umykających kosmykami nad linią pasa.
Jesień zadomowiła się na dobre, rozgaszczając pośród ulic burych, brudnych i płynących nieubłaganym deszczem. Las jednak pozostawał zaklęty w swej nienaruszalnej formie, rozpościerając barwne skrzydła matki natury, której liście uniknęły przeistoczenie soczystej barwy w rdzawy cień tego, co było. Bo było w niej coś niepokojącego, zupełnie jak w ciszy przerywanej miarowo przez ptasi trel. Szła przed siebie, odrobinę zaspana, odrobinę wyciągnięta z życiorysu.
Gałązka gruchnęła pod jej butami.
I wówczas uniosła niepewny wzrok, wytężając silnie liny skupienia, mrużąc odrobinę oczy. Sylwetka znana, acz znieruchomiała za mgłą pamięci. Zacisnęła dłoń w pięść, analizując prędko sytuację, w której została umoszczona.
Lord Bulstrode.
– Nie do wiary, ile minęło czasu, lordzie Bulstrode? – zagaiła, na końcu głosek iściła się jednak nuta barwnej ironii. – Zastanawia mnie jedynie, czy twoje ubóstwo światopoglądowe przetrwało – rzekła, podchodząc bliżej.
Nie chwyciła jednak różdżki, raptem skrzyżowała ręce na piersi, mrużąc bacznie oczy. Uśmiech, odrobinę kpiarski, rozciągnął różane wargi, gdy zatapiała wejrzenie błękitnych tęczówek w jego fizjonomii.
The member 'Melody Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Las Podniebnych Syren
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Norfolk