12 sierpnia 1957 r.
Wędrowali dość długo, ale Isabella czuła w każdym kroku ptasią lekkość. Zachwycała się najdrobniejszym detalem z otoczenia, a dłoni Steffena nie mogła uwolnić ani na chwilę – choć teraz nie miała już żadnych powodów, by bać się, że ten rozpłynie się w sennej mgle. Drobinki piasku drażniły stopy w pantofelkach, a sukienka zdążyła pewnie wygnieść się na wietrze. Przeczuwała, że żadna niespodzianka nie zdoła przyćmić wspaniałego momentu połączenia, ale i tak oczekiwała z podekscytowaniem. Po drodze rozmawiali. Zapewne głównie Bella, która wyraźnie musiała przypominać sobie o głębokich wdechach. Zawsze mówiła dużo, ale zwykle szanowała etykietę dobrej dyskusji. Tymczasem twarzystwo paplającego zalotnika wyraźnie na nią wpłynęło. Czy naprawdę zrzuciła suknię lady Selwyn? Zupełnie jak piękne stworzenie przechodzące przez kolejne fazy. Selwyn, Presley a wkrótce Cattermole! O nie, powinna przestać. Zanim biednego narzeczonego zamęczy na śmierć i nawet legendarny kamień filozofów nie zdoła go ożywić.
Jeszcze chwila. Jeszcze parę kroków i będą mogli odetchnąć w miłym pensjonacie. Nie czuła zmęczenia, ale gotowa była uwierzyć, że kiedy tylko porzucą bagaże i odświeżą się po podróży, wypełni ją nieznośna potrzena zatonięcia w pierzu. Nie była pewna, co takiego zaplanował Steffen, ale już wstęp do wycieczki okazał się naprawdę… zaskakujący. Wiedziała, że szczurzy chłopiec był niebanalny, tak różny od wyglancowanych paniczyków z salonów. Zwyczaje lordów znała na pamięć (a przynajmniej jej się wydawało, że zna), ale łamacza klątw wciąż odkrywała. Była też pewna, że z każdym spotkaniem jest jeszcze bardziej zakochana i nawet jeśli ją denerwował, a w ostatnim czasie bywał wyjątkowo nieznośny(!), wciąż powracała do niego z rozmiękczonym sercem.
– A więc to tutaj… – wychrypiała prawie, porzucając dłoń ukochanego i przemykając pospiesznie po wilgotnych trawach.
– Tutaj… – dodała nieco mniej pewnie, bo i przybytek wyglądał dość niepewnie.
– Na pewno tutaj? – powtórzyła obrócona już w stronę Steffena. Powinni się może upewnić. Porośnięta zielenią kopuła wyglądała jak zaklęta, ale Bella miała dziwne wrażenie, że ściany mogłyby się pokruszyć przy większym podrygu wiatru.
– Wejdźmy może do środka. Jak znalazłeś to miejsce? Czy to ty je wybrałeś? W środku na pewno na nas czekają! – obwieściła głośno, wstępując czubkiem bucika na stopień. Cisza. Szelest liści i niepokój wspinający się po i tak już zatrzaśniętych w gorsecie plecach. Nie mogła zignorować przeczucia. A może już tutaj kiedyś była? Piąstką ozdobioną błyszczącym kamieniem zapukała w lichawe wrota, a te, jak za dotknięciem różdżki, ustąpiły w melodii z porzuconego teatru. Wewnątrz pachniało drzewem, starymi meblami i czymś jeszcze, czymś, czego nie umiała określić.
Złoty dzwoneczek na wąskiej recepcji zwabił oko Isabelli. Wokoło nie widziała żadnej żywej duszy, ale przecież wyraźnie zaproszono ich do tajemniczego wnętrza. Wyciągnęła odruchowo dłoń, by przystawić ją do błyszczącego urządzenia, ale zrezygnowała szybko.
– Ty spróbuj – zasugerowała nieco nieśmiało, obejmując Steffena jakże pociesznym spojrzeniem. W końcu był mężczyzną! Isabella bywała niekiedy zbyt nadpobudliwa. Powinna czasami powstrzymać odważne kroki i pozwolić mu działać.