Ławka w ogrodzie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Ławka w ogrodzie
Kamienna ławka (znajdująca się tutaj już, gdy Hector kupił dom) w ogrodzie, z widokiem na ganek i pracownię Hecora. Wiosną wokół rosną raczej dzikie kwiaty, których widok właściciel domu wita z uśmiechem.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 05.03.23 4:06, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dziś było w niej więcej gniewu niż depresyjnej mętności. Zadeptana samoocena wybrzmiewała w jej interpretacjach, poczucie porażki rozlewało się czernią po mapie żył i nagle nie liczyło się nic ponad to, że znów zawiodła. Siebie, Elrica, Bena, Hectora, wszystkich, którzy pokładali nadzieję na to, że stanie na nogi i osiągnie coś pomimo ruiny, w jaką ją przeistoczono. Nie miała przy tym świadomości, jak bardzo obawiała się jego rozczarowania - widoku frustracji błyszczącej w oczach, powołanej jej ciągłą nieudolnością, rezygnacji na myśl o dalszych próbach, bo ile jeszcze mógł wyciągać ją z brei, którą sama tworzyła? Szkoda jego czasu, mógł poświęcić go ludziom, którzy potrafiliby przekuć mądre rady w przynoszące efekty działania, nie zaś kolejne przedsięwzięcie obrócone w zgliszcza i przydeptane eleganckim trzewikiem. Może powinna skupić się wyłącznie na Palace Theatre; na horyzoncie jawiła się perspektywa poprowadzenia zajęć dla młodych dziewczynek, którymi półwila miałaby się zająć, więc dlaczego wciąż było jej mało? Jakby drzemał w niej nienasycony głód, żar próby udowodnienia sobie i światu, że jeszcze miała w sobie coś, co było warte uwagi. Pomimo wściekłości przenikającej przez duszę, patrzyła na niego niepewnie, z trwogą i gorączką, wyczekująca przebłysku jego zniechęcenia. Póki co dostrzegała tam tylko niewypowiedziane napięcie, uciekał od niej wzrokiem, nie chwytał spojrzenia, nie podtrzymywał go tak, jak robił to zeszłego wieczoru - czyżby żałował? Wydawało jej się, że miło spędzili czas, ale jeśli miał jej dosyć?
Ciche pytanie poniosło się piskliwym echem po jej skroniach. Ruch nie starczał, by wytrącić z niej zdenerwowanie, przemierzała więc salon właściwie na próżno, próbując jakoś spożytkować rozpalającą ją energię. - Nie wiem - odparła sykliwie, zagubiona we własnych myślach. - Podobno chodziło o Weymouth. Ale jeśli chcieliby sprawdzić, kto dokładnie uczy Valerię... Dowiedzieliby się, przecież to nie jest tajemnica. To nigdy nie będzie tajemnica - w tonie jej głosu zadźwięczała panika. Żyła z piętnem i Hector musiał zdawać sobie z tego sprawę, lęk przed świeżą przeszłością nigdy nie miał jej opuścić, zbyt mocno nasączony wstydem tym, co przeszła. A mimo to on próbował - walczył z jej zapadającą się w sobie duszą, wyciągał ją na ciepły blask słońca i niestrudzenie kontynuował syzyfową pracę wtaczania głazu na szczyt jej kompleksów, by w końcu je przegnać. Znał na to sposoby, ale los mu nie sprzyjał. A teraz - bał się jej, spostrzegła to, kiedy cofnął się na widok płomieni liżących pergamin, i kolejny fragment jej serca został odłupany. Pociekły też kolejne łzy, ich przezroczyste kryształki skapnęły z gęstych rzęs i potoczyły się w dół czerwonej skóry jak górskie strumyczki, niby pełne życia, jednak dalekie i samotne. Celine miała ochotę zapaść się pod ziemię. Zniknąć, wyszarpać z siebie serce i podrzeć je na strzępy, żeby wreszcie przestało boleć. Skulona głowa i podciągnięte ku górze ramiona mówiły mu o tym, jak bardzo starała się nie rozpaść i nie zaszlochać na widok jego lęku, a chociaż spodziewała się, że teraz ją odprawi, on pozostał spokojny. Stateczny jak pomnik wzniesiony z marmuru, gotów przyjąć na siebie jej ciężar, przygotowany na każdą okoliczność i wspierający jak żadna inna istota, prawdziwa lub baśniowa. Ręce przyciśnięte do piersi trzęsły się jak na okrutnym zimnie, ale zastygły, gdy poczuła przy nich ciepło jego skóry. Taniec. Pamiętał. Jej powieki rozszerzyły się na ten widok, a wciąż rozgrzane opuszki poruszyły się we wczorajszej kompozycji, wykonując krótki ruch do nieistniejącej muzyki; jak to możliwe, że zawsze wiedział co powiedzieć, by ją uspokoić? Co zrobić? Czy naprawdę uczono tego na kursach magipsychiatrycznych, czy urodził się z tak niesamowitą zdolnością, świadom ścieżek prowadzących do każdego umysłu? Zadrżała, poczuwszy pod brodą napierające na nią palce, delikatnie zacisnęła ze sobą kolana i odchyliła głowę, odnajdując jego spojrzenie, z wargami lekko rozchylonymi i wypuszczającymi niepewny, urywany oddech. - Nie wiem nawet co o mnie powiedziano. Nie zrobiłam nic złego. Nic, czego nie robiliby inni - przyznała cicho, z rumieńcem rozlanym na policzkach. Ich spojrzenia wreszcie się odnalazły i miała wrażenie, że wciąż widziała błyskające w nich płomienie z towarzyszącego im wczoraj ogniska, jakby te zatrzymały się w błękitnych tęczówkach i zdecydowały się zostać tam na stałe.
Ich połamano. Ich przeklęto, doświadczono, zniszczono, ale wciąż tu stali, pełni blizn i trwałych ran, zepchniętych po prostu gdzieś w zacienione odmęty świadomości. Widziała w nim to chroniczne cierpienie. Zapisało się w tym, czego nie mówił na głos - w mięśniach mimicznych, kącikach ust naturalnie ściągniętych lekko w dół, w łuku brwiowym, gdzie przetrwało zmartwienie. Gdzie drzemała melancholia. Jej wnętrzności skręciły się w supeł, gdy wspomniał o jej ciemiężcach, i odruchowo spuściła wzrok, gdy na jej brodzie zabrakło jego palców. - Ich echo, czy moje? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, głosem nagle wypranym z emocji, pustym. - Nie mam pojęcia czyje to słowa. Może moje. Może te szepty i obrzydliwe obelgi od zawsze wychodziły ze mnie - zacisnęła pięści, a kilka wyswobodzonych z kucyka kosmyków zakołysało się naprzód by obramować jej twarz. Mimo rozważań pamiętała każdy głos, który cedził do jej uszu lubieżne inwektywy, pamiętała każdą twarz. To oni jej to zrobili, oni ją w to zamienili, oni pokazali, że nadawała się tylko do jednego, mała, śliczna kurewka, zawsze chętna i gotowa - choć nigdy taką nie była. To, co jej zrobili, zbladło wraz z bliskością Bena, ale teraz, w obliczu utraty pracy, poczuła, że nigdy tak naprawdę się od tego nie uwolni, nieważne co Hector spróbuje jej pokazać, powiedzieć. - Ale jak? - jęknęła cicho, bez mocy, jakby gniew doszczętnie ją wypalił. - Jak mam to zrobić, jak tego doczekać, z taką... plamą? Skazą? Jak uwierzyć w taką przyszłość? Bo kto by chciał życia na zawsze z kimś, kto jest od środka zepsuty? Boję się już mieć nadzieję, Hectorze. Na cokolwiek. Wszystko się rozpada, chybocze, nawet nie jestem w stanie utrzymać pracy, a co dopiero... - urwała cierpko. Chciałaby tańczyć - z tym jedynym, byle gdzie. Jak wila na leśnej polanie, która zatańczyła partnera na śmierć? Nie, nie tak, bez śmierci, za to ze szczęśliwym zakończeniem. Ale czy Ben chciałby z nią wspólnej przyszłości? Widziałby ją kiedyś w tej alabastrowej sukni? Pragnąłby zestarzeć się u jej boku i kochać ją do zmierzchu istnienia? Odetchnęła głęboko i sięgnęła przez ramię, żeby ułożyć na nim srebrne włosy opasane czerwienią, po czym uniosła wzrok i znów odnalazła jego oczy, wplatając palce w miękki aksamit. - Jest śliczna... Nigdy, nawet w najbardziej słonecznych dniach, takiej nie miałam. Dziękuję - powiedziała po chwili, podszyta naiwną i wdzięczną słodyczą. W ferworze złości zupełnie o tym zapomniała, jednak przyzwoitość wreszcie upomniała się o swoje, na moment odrywając uwagę od bólu i gniewu, które teraz w sobie nosiła. - Ale nie powinnam jej przyjąć, na pewno była droga - powoli sięgnęła do splotu, jakby jednak walcząc z myślami. Tak miło leżała na jej ciele, muskała skórę, podtrzymywała włosy; to niesprawiedliwe, że musiała rozstać się z czymś tak pięknym.
Ciche pytanie poniosło się piskliwym echem po jej skroniach. Ruch nie starczał, by wytrącić z niej zdenerwowanie, przemierzała więc salon właściwie na próżno, próbując jakoś spożytkować rozpalającą ją energię. - Nie wiem - odparła sykliwie, zagubiona we własnych myślach. - Podobno chodziło o Weymouth. Ale jeśli chcieliby sprawdzić, kto dokładnie uczy Valerię... Dowiedzieliby się, przecież to nie jest tajemnica. To nigdy nie będzie tajemnica - w tonie jej głosu zadźwięczała panika. Żyła z piętnem i Hector musiał zdawać sobie z tego sprawę, lęk przed świeżą przeszłością nigdy nie miał jej opuścić, zbyt mocno nasączony wstydem tym, co przeszła. A mimo to on próbował - walczył z jej zapadającą się w sobie duszą, wyciągał ją na ciepły blask słońca i niestrudzenie kontynuował syzyfową pracę wtaczania głazu na szczyt jej kompleksów, by w końcu je przegnać. Znał na to sposoby, ale los mu nie sprzyjał. A teraz - bał się jej, spostrzegła to, kiedy cofnął się na widok płomieni liżących pergamin, i kolejny fragment jej serca został odłupany. Pociekły też kolejne łzy, ich przezroczyste kryształki skapnęły z gęstych rzęs i potoczyły się w dół czerwonej skóry jak górskie strumyczki, niby pełne życia, jednak dalekie i samotne. Celine miała ochotę zapaść się pod ziemię. Zniknąć, wyszarpać z siebie serce i podrzeć je na strzępy, żeby wreszcie przestało boleć. Skulona głowa i podciągnięte ku górze ramiona mówiły mu o tym, jak bardzo starała się nie rozpaść i nie zaszlochać na widok jego lęku, a chociaż spodziewała się, że teraz ją odprawi, on pozostał spokojny. Stateczny jak pomnik wzniesiony z marmuru, gotów przyjąć na siebie jej ciężar, przygotowany na każdą okoliczność i wspierający jak żadna inna istota, prawdziwa lub baśniowa. Ręce przyciśnięte do piersi trzęsły się jak na okrutnym zimnie, ale zastygły, gdy poczuła przy nich ciepło jego skóry. Taniec. Pamiętał. Jej powieki rozszerzyły się na ten widok, a wciąż rozgrzane opuszki poruszyły się we wczorajszej kompozycji, wykonując krótki ruch do nieistniejącej muzyki; jak to możliwe, że zawsze wiedział co powiedzieć, by ją uspokoić? Co zrobić? Czy naprawdę uczono tego na kursach magipsychiatrycznych, czy urodził się z tak niesamowitą zdolnością, świadom ścieżek prowadzących do każdego umysłu? Zadrżała, poczuwszy pod brodą napierające na nią palce, delikatnie zacisnęła ze sobą kolana i odchyliła głowę, odnajdując jego spojrzenie, z wargami lekko rozchylonymi i wypuszczającymi niepewny, urywany oddech. - Nie wiem nawet co o mnie powiedziano. Nie zrobiłam nic złego. Nic, czego nie robiliby inni - przyznała cicho, z rumieńcem rozlanym na policzkach. Ich spojrzenia wreszcie się odnalazły i miała wrażenie, że wciąż widziała błyskające w nich płomienie z towarzyszącego im wczoraj ogniska, jakby te zatrzymały się w błękitnych tęczówkach i zdecydowały się zostać tam na stałe.
Ich połamano. Ich przeklęto, doświadczono, zniszczono, ale wciąż tu stali, pełni blizn i trwałych ran, zepchniętych po prostu gdzieś w zacienione odmęty świadomości. Widziała w nim to chroniczne cierpienie. Zapisało się w tym, czego nie mówił na głos - w mięśniach mimicznych, kącikach ust naturalnie ściągniętych lekko w dół, w łuku brwiowym, gdzie przetrwało zmartwienie. Gdzie drzemała melancholia. Jej wnętrzności skręciły się w supeł, gdy wspomniał o jej ciemiężcach, i odruchowo spuściła wzrok, gdy na jej brodzie zabrakło jego palców. - Ich echo, czy moje? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, głosem nagle wypranym z emocji, pustym. - Nie mam pojęcia czyje to słowa. Może moje. Może te szepty i obrzydliwe obelgi od zawsze wychodziły ze mnie - zacisnęła pięści, a kilka wyswobodzonych z kucyka kosmyków zakołysało się naprzód by obramować jej twarz. Mimo rozważań pamiętała każdy głos, który cedził do jej uszu lubieżne inwektywy, pamiętała każdą twarz. To oni jej to zrobili, oni ją w to zamienili, oni pokazali, że nadawała się tylko do jednego, mała, śliczna kurewka, zawsze chętna i gotowa - choć nigdy taką nie była. To, co jej zrobili, zbladło wraz z bliskością Bena, ale teraz, w obliczu utraty pracy, poczuła, że nigdy tak naprawdę się od tego nie uwolni, nieważne co Hector spróbuje jej pokazać, powiedzieć. - Ale jak? - jęknęła cicho, bez mocy, jakby gniew doszczętnie ją wypalił. - Jak mam to zrobić, jak tego doczekać, z taką... plamą? Skazą? Jak uwierzyć w taką przyszłość? Bo kto by chciał życia na zawsze z kimś, kto jest od środka zepsuty? Boję się już mieć nadzieję, Hectorze. Na cokolwiek. Wszystko się rozpada, chybocze, nawet nie jestem w stanie utrzymać pracy, a co dopiero... - urwała cierpko. Chciałaby tańczyć - z tym jedynym, byle gdzie. Jak wila na leśnej polanie, która zatańczyła partnera na śmierć? Nie, nie tak, bez śmierci, za to ze szczęśliwym zakończeniem. Ale czy Ben chciałby z nią wspólnej przyszłości? Widziałby ją kiedyś w tej alabastrowej sukni? Pragnąłby zestarzeć się u jej boku i kochać ją do zmierzchu istnienia? Odetchnęła głęboko i sięgnęła przez ramię, żeby ułożyć na nim srebrne włosy opasane czerwienią, po czym uniosła wzrok i znów odnalazła jego oczy, wplatając palce w miękki aksamit. - Jest śliczna... Nigdy, nawet w najbardziej słonecznych dniach, takiej nie miałam. Dziękuję - powiedziała po chwili, podszyta naiwną i wdzięczną słodyczą. W ferworze złości zupełnie o tym zapomniała, jednak przyzwoitość wreszcie upomniała się o swoje, na moment odrywając uwagę od bólu i gniewu, które teraz w sobie nosiła. - Ale nie powinnam jej przyjąć, na pewno była droga - powoli sięgnęła do splotu, jakby jednak walcząc z myślami. Tak miło leżała na jej ciele, muskała skórę, podtrzymywała włosy; to niesprawiedliwe, że musiała rozstać się z czymś tak pięknym.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
To nigdy nie będzie tajemnica. Spiął odruchowo mięśnie, spoglądając w odbicie własnych lęków. Zdrady Beatrice, cały wysiłek aby utrzymać je w tajemnicy, lata upokorzenia, zmartwiona mina Primy gdy zamawiał u niej Rue, krew w wannie i na rękach, krew na pościeli gdy dopełniał małżeńskiego obowiązku i—pomimo tych wszystkich starań—nieustanny strach o to, co ludzie pomyślą, co ludzie powiedzą. Celine nie mogła zasłonić się pozycją, czystą krwią, bogatym ojcem ani własną płcią. Chciał jej powiedzieć, że rozumie, ale nie mógł—ich traumy były inne, jej zawsze będzie zdawać mu się nieporównywalnie większa, własnej się wstydził. Chciał otulić ją ramionami i zapewnić, że znajdzie się ktoś, kto ochroni ją od wścibskich spojrzeń i złośliwych szeptów, ale ona zaczęła płonąć, a on się cofnął. Więcej łez, skulone ramiona, wstyd (ich obojga), błąd (jego). Czasami zastanawiał się, jak jego metody magipsychiatryczne wykorzystywałby ktoś, kto nie zna lęku, ale na angielskim rynku nie było nikogo takiego. Chciał jej coś powiedzieć, ale najpierw wyciągnął dłoń - nieśmiało, jego palce też zadrżały - a potem Celine podniosła głowę i jego myśli uleciały gdzieś z jej oddechem. Przez chwilę bezczelnie wpatrywał się w jej twarz, w jej rumieńce i łzy, nieświadom, że w jego własnych oczach iskrzył ogień, aż zmusił się by zamrugać. Jej wyznanie zderzyło się z jego rzęsami i chwilową, ochronną ciemnością - uwierzył jej, albo może pragnął jej wierzyć, nie szukając drugiego dna za karminem rumieńców.
-Twój taniec zawsze będzie przyciągał wzrok bardziej niż innych. - skwitował cicho, pamiętając jak patrzono na nią przy ogniskach. Ale pamiętał też, jak wirowała w labiryncie, przed tronem Króla Rybaka. Jak zdołała wzbudzić uśmiech na jego własnej twarzy, mimo, że niepokoiły go diagramy medyczne i historie o zabijanych uzdrowicielach. -Ale jest piękny. - szepnął jeszcze ciszej. Nie powinna rezygnować z czegoś tak pięknego, nawet gdy inni usiłowali podciąć jej skrzydła.
-Może to echo świata. - dłoń opadła, razem ze wspomnieniami, a między nimi zawisła pustka. -Wielu mężczyzn powtarza o kobietach takie rzeczy, wiele kobiet ich słucha. Nie tylko w Tower. - w jego domu rodzinnym, ojciec, matka, kaleki chłopiec nasiąkający pogardą, która miała chronić go od nadmiaru zmartwień i lęków. -To nic dziwnego, że chłoniemy to, co dyktuje nam świat. - też nie wiedział, czy słyszy czasem w głowie własne kompleksy i pragnienia, czy żądze ojca i obelgi Beatrice, ale w przeciwieństwie do Celine nie miał dziś siły się nad tym zastanawiać. Uniósł dłoń, by odgarnąć jedno z pasem, które opadło jej na oczy, ale zawahał się - ręka zastygła w niedopowiedzianym geście, na tyle blisko by czuł ciepło bijące z policzków Celine i na tyle daleko by nie przekroczył niewidzialnej granicy, by ostatecznie opaść.
-Cierpliwości. - poprosił, słysząc jej wątpliwości. -Gdy ktoś cię pozna... - zaczął, ale urwał, gdy prawie wcięła mu się w słowo retorycznym pytaniem. Kto by chciał życia na zawsze z kimś, kto jest od środka zepsuty? Zwykle ignorował retoryczne pytania pacjentów, ale tym czasem odpowiedź nasunęła mu się sama - nagła, nieproszona, irracjonalna, śmieszna, żałosna (które z tych epitetów były prawdziwie j e g o?). Jedno słowo, jedna sylaba, zupełnie głupie i rujnujące całą ich profesjonalną relację. Jego wargi zadrżały, ale zacisnął je mocniej, zanim jakikolwiek sekret zdołał wydostać się na światło dzienne. Spróbował wyobrazić sobie jednego z niewinnych chłopców wychowanych w kochających domach, chyba wspominała mu kiedyś o jakimś przyjacielu, ale myśli mu umykały. -Nie wszyscy mężczyźni są tak małostkowi. - spróbował ją pocieszyć, nieudolnie, sztucznie, bo czasem zdawało mu się, że wszyscy. Na pewno przy półwilach.
Na pewno on sam, jak udowadniały nieproszone sny i nieproszone myśli.
-Chciałabyś tego? - wyrwało mu się, zanim znów zacisnął usta. -Białej sukni? Co dla ciebie oznacza? Spokój i stabilność? - nie użył słowa miłość, nie było jej w rodzinach takich, jak jego. -Trochę spokoju znalazłaś już sama. I utrzymałaś pracę, w Plymouth. - przypomniał jej z wyćwiczoną łagodnością.
Celinę wybiła go z toru jego myśli, desperacko i bezskutecznie szukających odpowiedniejszego pocieszenia. Wstążka. Tak bardzo bał się, że przekroczył nią granicę, potem wygodnie o tym zapomniał w obliczu poważniejszego kryzysu, a teraz temat powrócił.
-Zachowaj ją. - zaprotestował prędko, stanowczo. -Zasługujesz na piękne rzeczy, na chwile beztroski i szczęścia. - niezależnie, co sądzą o tym zazdrośnicy, pomyślał, nie mając pojęcia o jakie konkretnie plotki oskarżyli ją Abbotowie. -Pierwszy raz odkąd pamiętam zatańczyłem na Festiwalu, możemy się spierać, że to było bezcenne. - uśmiechnął się blado, próbując znaleźć argument przy którym poczuje się mniej skrępowana.
-Twój taniec zawsze będzie przyciągał wzrok bardziej niż innych. - skwitował cicho, pamiętając jak patrzono na nią przy ogniskach. Ale pamiętał też, jak wirowała w labiryncie, przed tronem Króla Rybaka. Jak zdołała wzbudzić uśmiech na jego własnej twarzy, mimo, że niepokoiły go diagramy medyczne i historie o zabijanych uzdrowicielach. -Ale jest piękny. - szepnął jeszcze ciszej. Nie powinna rezygnować z czegoś tak pięknego, nawet gdy inni usiłowali podciąć jej skrzydła.
-Może to echo świata. - dłoń opadła, razem ze wspomnieniami, a między nimi zawisła pustka. -Wielu mężczyzn powtarza o kobietach takie rzeczy, wiele kobiet ich słucha. Nie tylko w Tower. - w jego domu rodzinnym, ojciec, matka, kaleki chłopiec nasiąkający pogardą, która miała chronić go od nadmiaru zmartwień i lęków. -To nic dziwnego, że chłoniemy to, co dyktuje nam świat. - też nie wiedział, czy słyszy czasem w głowie własne kompleksy i pragnienia, czy żądze ojca i obelgi Beatrice, ale w przeciwieństwie do Celine nie miał dziś siły się nad tym zastanawiać. Uniósł dłoń, by odgarnąć jedno z pasem, które opadło jej na oczy, ale zawahał się - ręka zastygła w niedopowiedzianym geście, na tyle blisko by czuł ciepło bijące z policzków Celine i na tyle daleko by nie przekroczył niewidzialnej granicy, by ostatecznie opaść.
-Cierpliwości. - poprosił, słysząc jej wątpliwości. -Gdy ktoś cię pozna... - zaczął, ale urwał, gdy prawie wcięła mu się w słowo retorycznym pytaniem. Kto by chciał życia na zawsze z kimś, kto jest od środka zepsuty? Zwykle ignorował retoryczne pytania pacjentów, ale tym czasem odpowiedź nasunęła mu się sama - nagła, nieproszona, irracjonalna, śmieszna, żałosna (które z tych epitetów były prawdziwie j e g o?). Jedno słowo, jedna sylaba, zupełnie głupie i rujnujące całą ich profesjonalną relację. Jego wargi zadrżały, ale zacisnął je mocniej, zanim jakikolwiek sekret zdołał wydostać się na światło dzienne. Spróbował wyobrazić sobie jednego z niewinnych chłopców wychowanych w kochających domach, chyba wspominała mu kiedyś o jakimś przyjacielu, ale myśli mu umykały. -Nie wszyscy mężczyźni są tak małostkowi. - spróbował ją pocieszyć, nieudolnie, sztucznie, bo czasem zdawało mu się, że wszyscy. Na pewno przy półwilach.
Na pewno on sam, jak udowadniały nieproszone sny i nieproszone myśli.
-Chciałabyś tego? - wyrwało mu się, zanim znów zacisnął usta. -Białej sukni? Co dla ciebie oznacza? Spokój i stabilność? - nie użył słowa miłość, nie było jej w rodzinach takich, jak jego. -Trochę spokoju znalazłaś już sama. I utrzymałaś pracę, w Plymouth. - przypomniał jej z wyćwiczoną łagodnością.
Celinę wybiła go z toru jego myśli, desperacko i bezskutecznie szukających odpowiedniejszego pocieszenia. Wstążka. Tak bardzo bał się, że przekroczył nią granicę, potem wygodnie o tym zapomniał w obliczu poważniejszego kryzysu, a teraz temat powrócił.
-Zachowaj ją. - zaprotestował prędko, stanowczo. -Zasługujesz na piękne rzeczy, na chwile beztroski i szczęścia. - niezależnie, co sądzą o tym zazdrośnicy, pomyślał, nie mając pojęcia o jakie konkretnie plotki oskarżyli ją Abbotowie. -Pierwszy raz odkąd pamiętam zatańczyłem na Festiwalu, możemy się spierać, że to było bezcenne. - uśmiechnął się blado, próbując znaleźć argument przy którym poczuje się mniej skrępowana.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
On wiedział, rozumiał, kreślił nieuchronność kart, które podarował jej los i którymi musiała grać - czytał przyszłość ze szklanej kuli bo miał świadomość, z czym wiązało się niezbywalne piętno, sam przed laty przywdział jego posępne barwy. Laskę z drewna i metalowej główki, szlachetną podporę i równie szlachetny ozdobnik nieszlachetnego przeznaczenia; sowia mądrość, puchacz o podciętych skrzydłach, brodzący po ziemi zamiast poznawać przestworza. Nigdy nie unikną spojrzeń, które na sobie skupiali, on przez niefortunne kalectwo, ona przez równie niefortunną aurę stawiającą ją w ogniu męskich marzeń i kobiecej zazdrości. Jak przyjemnie byłoby się urodzić w innym ciele... W innym scenariuszu, w innej duszy, czy jeśli byłoby to możliwe, Hector by z tego skorzystał? Celine - niewątpliwie, zamieniłaby półwile przekleństwo na zszarzałą i nijaką egzystencję, oddając spalający ją temperament w zamian za normalność. Jej ramiona opadły niżej, przyciśnięte rezygnacją. - Jest piękny, ale się go obawiasz - dopowiedziała z goryczą, wspomniawszy odruch, przez który magipsychiatra cofnął się o krok na widok płomieni. Byłby nierozsądny, gdyby nie czuł ukłucia strachu, jego instynkt ochrony swojego zdrowia przejął kontrolę i odsuwał go od tego, co umysł podświadomie rejestrował jako zagrożenie. Od niej.
Nagle na miejscu gniewu osiadło zmęczenie. Odczuła je w każdej kończynie, jakby niewidzialny ciężar zakleszczył się wokół kostek i nadgarstków i pociągnął ją w dół, ku zmartwiałej czerni dna, na którym zapragnęła się ułożyć i po prostu zasnąć. Już zbyt wiele rzeczy runęło jak domek z kart. Zbyt wiele planów i nieśmiałych marzeń obróciło się w zgliszcza, bo nie potrafiła ich dopilnować, albo sama, bez człowieka tak mądrego jak Hector non stop u boku, doprowadzała do ich zniszczenia. Odetchnęła powoli, przez kilka sekund po prostu wypuszczając z płuc powietrze. Spojrzenie opadło na błyszczące panele podłogowe, licząc sęki odbite na ciemnej powierzchni. Tak mogła się uspokoić, przywrócić do salonu, gdzie stała obok niego i mierzyła się z demonami.
- Dlaczego oni to robią? - zapytała cicho i cierpko. Oni, nie ty. Hector nigdy nie wyraził się niepochlebnie o żadnej kobiecie, może syknął wczoraj na partnerkę namolnie proszącą go o uwagę, ale nie cisnął w nią obelgą ani nie spróbował zdeptać jej kręgosłupa. - Niszczą kobiety, poniżają, sprowadzają do... do takich okropnych ról, mówią, że nadają się tylko do jednego. Że powinny być wdzięczne i chętne i zawsze gotowe, i dziękować po wszystkim. Upadlają je, odbierają godność. A przecież gdyby tylko chcieli... mogliby te kobiety budować. Sobą, swoją mądrością i wsparciem. Dlaczego niszczą, zamiast tworzyć? - żałość wylewała się spomiędzy ust, a palce uczepiły się połów karminowej sukienki, mnąc między sobą materiał. Nigdy tego nie zrozumie, ale czy rozumiał to Hector? On znał ludzkie mechanizmy, nawet te okrutne, potrafił je rozszyfrować. Sam nie upadł tak nisko, by z nich korzystać, ale obserwował je tak, jak obserwował ludzi, na pewno. Może gdyby jej o tym opowiedział, wyjaśnił, co kierowało mężczyznami, kiedy dopuszczali się takiego bestialstwa na płci przeciwnej, to mogłaby to pojąć - nieświadoma, że w pytania wplotła część własnej historii. Że mówiła o swoim przykładzie, zamiast osobie anonimowej kobiety. Wychwycił to?
Zadrżała, gdy wyciągnął ku niej dłoń, i zadrżała ponownie, kiedy jej nie dotknął. Z rozczarowania czy obrzydzenia? Czy może strachu świeżym wspomnieniem ognia bijącego od jej skóry? Bał się sparzyć? Przede wszystkim jednak - dlaczego chciała, żeby to zrobił? Dlaczego oczekiwała, że momentalny lęk w rozognionych oczach Hectora zaniknie, a on przebrnie przez opory i je pokona? Niewiele myśląc, kucnęła, by pozbierać listy porozrzucane na podłodze, złożyła ich mały stosik w pół i powlokła nogami ku kanapie, opadając na nią z ciężkim oddechem. Mimo iż czuła się tak, jakby najadła się kamieni, jej ciało pozostawało lekkie, poruszało się jak mgła, cicha, wiotka i nieskazitelna. Pochylona do przodu głowa skryła jej twarz za kilkoma kosmykami srebra, wzrok miała utkwiony w eleganckim piśmie arystokratki, która ją zwolniła. Ilu małostkowych mężczyzn poznała? Ilu sprowadzało ją do fizyczności, nie zważając na duszę i serce?
- Chciałabym... - przyznała niespiesznie, łagodnie. Gorzka i niedościgniona prawda. Ufała mu na tyle, by powiedzieć o tym otwarcie i nie kryć się z dyktującą jej życiu pogonią, bo on by jej nie wyśmiał. Nigdy tego nie zrobił, nawet kiedy zwierzała mu się z najgłupszych przeżyć. - Być żoną, kiedyś matką, zestarzeć się przy kimś, kto wiele lat później chwyci moją pomarszczoną dłoń i powie, że nasze życie było piękne. Trudne, tak, ale piękne... I wspólne. Mój ojciec kochał moją matkę do swoich ostatnich dni. To była szczera miłość, skupiona przede wszystkim na sercu. Mogę się tylko domyślać, co w niej widział, ale wytrwał z jej wspomnieniem do śmierci - wyznawała mu cicho, wpatrzona w karmin. Celine dążyła właśnie do tego ideału - a czy Hector również go doświadczył? Miał żonę, którą stracił, i od tamtej pory był sam, samotnie również wychowując syna, którego mu dała. Spojrzała na niego niepewnie, poszukując śladu rozbudzonej tęsknoty. - Spokój, stabilność, ale to nie są pierwsze myśli, które przychodzą do głowy. Miłość. Szacunek. Należenie do kogoś i posiadanie kogoś. Bezpieczeństwo. Wspólne staranie, tworzenie czegoś. Czegoś na całe życie - kontynuowała, być może naiwnie. Niegdyś marzyła, by przeżyć to przy Marcelu, potem nieświadomie złamała mu serce, a w tym wszystkim pojawił się Ben. Tylko czy on związałby z nią takie plany? Czy miałby odwagę, by po nie sięgnąć i zaproponować, by była jego i tylko jego? - Tak... - dodała głucho na wspomnienie Plymouth. Pocieszało ją to, Hector słusznie jej o tym przypominał, pokazując, że świat się nie zawalił. Runął tylko jeden grunt. - Ale co mam teraz zrobić? Ta dziewczynka poprosiła, żebym jeszcze do niej przyszła, choćby raz. Lady Abbott na to pozwoliła. Jak mam jej spojrzeć w oczy? - jęknęła, podając listy Hectorowi, by móc swobodnie skryć twarz w rozedrganych dłoniach. Mógł przeczytać wszystko, co otrzymała od arystokratki, każde słowo, przecież nie raz i nie dwa udowodnił, że nie trwonił jej sekretów, i że przy nim były bezpieczne.
Palce zsunęły się przez policzki do kucyka i dotknęły wstążki, ciesząc opuszki jej miękkością. Jego słowa sugerowały, że taniec zeszłego wieczoru naprawdę mu się podobał - jakby na coś go otworzył. Pokazał, że laska w jego dłoni nie musiała być ograniczeniem, jeśli znajdował sposoby, by cieszyć się normalnością pomimo widma sowiej główki. Ogarnęła ją duma, nie z siebie, ale z niego; od ilu lat pojawiał się na festiwalach, ile razy przypatrywał się tańczącym parom i nigdy nie postawił tego pierwszego kroku? Szkoda było jej o tym myśleć, wyobrażać sobie jego osowiałość i zniechęcenie. Półwila spojrzała na niego spod gęstych rzęs i uśmiechnęła się smutno, ale wdzięcznie, szczerze, ciepło, pomimo zimna, które w sobie czuła, gdy pozostała w świecie bez dotyku i bliskości, z wymizerniałym poczuciem porażki.
- W takim razie jeszcze raz dziękuję - odpowiedziała, nieświadomie pozwoliwszy, by przełożone przez ramię włosy otarły się karminem wstążki o jej szyję. Tak naprawdę chciała mu pokazać jak ładnie prezent wyglądał na pasmach, które określił jako śliskie i godne zazdrości. Mina jej jednak zrzedła, gdy nawiedziła ją kolejna czarna myśl. - Jak mocno go przestraszyłam? - jego syna, tego ślicznego chłopca, który budował zamek.
Nagle na miejscu gniewu osiadło zmęczenie. Odczuła je w każdej kończynie, jakby niewidzialny ciężar zakleszczył się wokół kostek i nadgarstków i pociągnął ją w dół, ku zmartwiałej czerni dna, na którym zapragnęła się ułożyć i po prostu zasnąć. Już zbyt wiele rzeczy runęło jak domek z kart. Zbyt wiele planów i nieśmiałych marzeń obróciło się w zgliszcza, bo nie potrafiła ich dopilnować, albo sama, bez człowieka tak mądrego jak Hector non stop u boku, doprowadzała do ich zniszczenia. Odetchnęła powoli, przez kilka sekund po prostu wypuszczając z płuc powietrze. Spojrzenie opadło na błyszczące panele podłogowe, licząc sęki odbite na ciemnej powierzchni. Tak mogła się uspokoić, przywrócić do salonu, gdzie stała obok niego i mierzyła się z demonami.
- Dlaczego oni to robią? - zapytała cicho i cierpko. Oni, nie ty. Hector nigdy nie wyraził się niepochlebnie o żadnej kobiecie, może syknął wczoraj na partnerkę namolnie proszącą go o uwagę, ale nie cisnął w nią obelgą ani nie spróbował zdeptać jej kręgosłupa. - Niszczą kobiety, poniżają, sprowadzają do... do takich okropnych ról, mówią, że nadają się tylko do jednego. Że powinny być wdzięczne i chętne i zawsze gotowe, i dziękować po wszystkim. Upadlają je, odbierają godność. A przecież gdyby tylko chcieli... mogliby te kobiety budować. Sobą, swoją mądrością i wsparciem. Dlaczego niszczą, zamiast tworzyć? - żałość wylewała się spomiędzy ust, a palce uczepiły się połów karminowej sukienki, mnąc między sobą materiał. Nigdy tego nie zrozumie, ale czy rozumiał to Hector? On znał ludzkie mechanizmy, nawet te okrutne, potrafił je rozszyfrować. Sam nie upadł tak nisko, by z nich korzystać, ale obserwował je tak, jak obserwował ludzi, na pewno. Może gdyby jej o tym opowiedział, wyjaśnił, co kierowało mężczyznami, kiedy dopuszczali się takiego bestialstwa na płci przeciwnej, to mogłaby to pojąć - nieświadoma, że w pytania wplotła część własnej historii. Że mówiła o swoim przykładzie, zamiast osobie anonimowej kobiety. Wychwycił to?
Zadrżała, gdy wyciągnął ku niej dłoń, i zadrżała ponownie, kiedy jej nie dotknął. Z rozczarowania czy obrzydzenia? Czy może strachu świeżym wspomnieniem ognia bijącego od jej skóry? Bał się sparzyć? Przede wszystkim jednak - dlaczego chciała, żeby to zrobił? Dlaczego oczekiwała, że momentalny lęk w rozognionych oczach Hectora zaniknie, a on przebrnie przez opory i je pokona? Niewiele myśląc, kucnęła, by pozbierać listy porozrzucane na podłodze, złożyła ich mały stosik w pół i powlokła nogami ku kanapie, opadając na nią z ciężkim oddechem. Mimo iż czuła się tak, jakby najadła się kamieni, jej ciało pozostawało lekkie, poruszało się jak mgła, cicha, wiotka i nieskazitelna. Pochylona do przodu głowa skryła jej twarz za kilkoma kosmykami srebra, wzrok miała utkwiony w eleganckim piśmie arystokratki, która ją zwolniła. Ilu małostkowych mężczyzn poznała? Ilu sprowadzało ją do fizyczności, nie zważając na duszę i serce?
- Chciałabym... - przyznała niespiesznie, łagodnie. Gorzka i niedościgniona prawda. Ufała mu na tyle, by powiedzieć o tym otwarcie i nie kryć się z dyktującą jej życiu pogonią, bo on by jej nie wyśmiał. Nigdy tego nie zrobił, nawet kiedy zwierzała mu się z najgłupszych przeżyć. - Być żoną, kiedyś matką, zestarzeć się przy kimś, kto wiele lat później chwyci moją pomarszczoną dłoń i powie, że nasze życie było piękne. Trudne, tak, ale piękne... I wspólne. Mój ojciec kochał moją matkę do swoich ostatnich dni. To była szczera miłość, skupiona przede wszystkim na sercu. Mogę się tylko domyślać, co w niej widział, ale wytrwał z jej wspomnieniem do śmierci - wyznawała mu cicho, wpatrzona w karmin. Celine dążyła właśnie do tego ideału - a czy Hector również go doświadczył? Miał żonę, którą stracił, i od tamtej pory był sam, samotnie również wychowując syna, którego mu dała. Spojrzała na niego niepewnie, poszukując śladu rozbudzonej tęsknoty. - Spokój, stabilność, ale to nie są pierwsze myśli, które przychodzą do głowy. Miłość. Szacunek. Należenie do kogoś i posiadanie kogoś. Bezpieczeństwo. Wspólne staranie, tworzenie czegoś. Czegoś na całe życie - kontynuowała, być może naiwnie. Niegdyś marzyła, by przeżyć to przy Marcelu, potem nieświadomie złamała mu serce, a w tym wszystkim pojawił się Ben. Tylko czy on związałby z nią takie plany? Czy miałby odwagę, by po nie sięgnąć i zaproponować, by była jego i tylko jego? - Tak... - dodała głucho na wspomnienie Plymouth. Pocieszało ją to, Hector słusznie jej o tym przypominał, pokazując, że świat się nie zawalił. Runął tylko jeden grunt. - Ale co mam teraz zrobić? Ta dziewczynka poprosiła, żebym jeszcze do niej przyszła, choćby raz. Lady Abbott na to pozwoliła. Jak mam jej spojrzeć w oczy? - jęknęła, podając listy Hectorowi, by móc swobodnie skryć twarz w rozedrganych dłoniach. Mógł przeczytać wszystko, co otrzymała od arystokratki, każde słowo, przecież nie raz i nie dwa udowodnił, że nie trwonił jej sekretów, i że przy nim były bezpieczne.
Palce zsunęły się przez policzki do kucyka i dotknęły wstążki, ciesząc opuszki jej miękkością. Jego słowa sugerowały, że taniec zeszłego wieczoru naprawdę mu się podobał - jakby na coś go otworzył. Pokazał, że laska w jego dłoni nie musiała być ograniczeniem, jeśli znajdował sposoby, by cieszyć się normalnością pomimo widma sowiej główki. Ogarnęła ją duma, nie z siebie, ale z niego; od ilu lat pojawiał się na festiwalach, ile razy przypatrywał się tańczącym parom i nigdy nie postawił tego pierwszego kroku? Szkoda było jej o tym myśleć, wyobrażać sobie jego osowiałość i zniechęcenie. Półwila spojrzała na niego spod gęstych rzęs i uśmiechnęła się smutno, ale wdzięcznie, szczerze, ciepło, pomimo zimna, które w sobie czuła, gdy pozostała w świecie bez dotyku i bliskości, z wymizerniałym poczuciem porażki.
- W takim razie jeszcze raz dziękuję - odpowiedziała, nieświadomie pozwoliwszy, by przełożone przez ramię włosy otarły się karminem wstążki o jej szyję. Tak naprawdę chciała mu pokazać jak ładnie prezent wyglądał na pasmach, które określił jako śliskie i godne zazdrości. Mina jej jednak zrzedła, gdy nawiedziła ją kolejna czarna myśl. - Jak mocno go przestraszyłam? - jego syna, tego ślicznego chłopca, który budował zamek.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Często fantazjował o tym, że jest inny - a inność nigdy nie była idealną abstrakcją, zawsze miała określony kształt. Wysoki wzrost, szerokie ramiona i mocną szczękę. Uśmiech, który w dzieciństwie przychodził jednemu z braci łatwiej niż drugiemu. Gotowość do działania, sylwetkę tak rzadko kurczącą się w okowach lęku. Ciemnoblond włosy odziedziczone po matce. Twarz przykuwającą spojrzenia kobiet i ten specyficzny uśmiech Beatrice. Chciał być prawdziwym bliźniakiem, identycznym jak Victor, i choć wiedział, że odziedziczył cechy ich ojca w loterii genetycznej, to jakaś dziecięca część jego wyobraźni łudziła się, że bez klątwy i kalectwa byłby właśnie taki.
Nie wiedział, jakie wzorce mogła mieć Celine i właściwie tak do końca nie wiedział jeszcze, że wcale nie chciała być piękna. Która kobieta by tego nie chciała? W jego wyobraźni wyrzekała się przeszłości, być może wyrzekała się nawet swojego dziedzictwa i komplikacji z nich związanych, ale nie srebrzystych włosów, nie pełnych warg, nie sarnich oczu, nie smukłej sylwetki ani delikatnych dłoni. Żadna by się tego nie wyrzekła. Bo wszystkie są takie same - podpowiedział cichy głos w głowie, bo Hector był w stanie spalić jego podobiznę, ale nie wykorzenił wszystkich jego lekcji.
Żadna nie wytknęła mu jednak jego lęku, nie tak wprost.
-Każdy boi się ognia, szczególnie jeśli zdążył już się sparzyć. - szepnął, zanim zdążył przemyśleć własne słowa. -Ale nie chcę bać się ciebie. - zaznaczył, próbując rozgraniczyć bezwarunkowe reakcje i ciężkie wspomnienia od własnych decyzji; odróżnić wilę od Celine.
Ona nie bała się jego, choć może powinna. Nie wiedziała, że nie było "jego i ich", że byli tylko oni, gniewna masa kształtowana z pokolenia do pokolenie i lgnąca do niewinności i kobiecości nie jak ćma do ognia, a po to by niszczyć, tłamsić, posiąść.
-Nie wiem. - przyznał, choć zbyt często nie wiedział, zbyt często się do tego przy niej przyznawał. -Niektóre kobiety nie chcą budować ani tworzyć. Pewnie to samo można powiedzieć o mężczyznach. - zaczął bawić się mankietem koszuli, opuszczać podwinięty rękaw. -A gdy sparzy się raz, trudno zaufać ponownie. - lub nieskończoną ilość razy, jak ona w Tower. Przy synach, braciach i mężach innych kobiet. Wychwycił, że mówiła o sobie, że pragnęła zrozumieć własną krzywdę, uwolnić się od ciężaru, który prawdopodobnie i tak będzie wlókł się za nią przez całe życie. Przejęty, nie wychwycił za to co konkretnie mogła mieć na myśli, fantazjując o mądrości i wsparciu.
Podparty na lasce, nigdy nie potrafił nikogo wesprzeć, nie tak naprawdę, nie tak na stałe. Tylko za biurkiem w gabinecie, gdzie mógł siedzieć, a czas opłacany był na godziny, zupełnie jak w Wenus.
Dostrzegł, że sama perspektywa dotyku wprawiła ją w drżenie, i tym prędzej opuścił dłoń, karcąc się w myślach. Nie była gotowa, dlaczego nie potrafił tego zapamiętać? A nawet jeśli była gotowa na dotyk partnerów w tańcu (dziwny, gorący ścisk w żołądku, czy zjadł dziś coś niestrawnego...?), to nie na gest pozbawiony naturalności, bo dotyk nigdy nie przychodził mu naturalnie.
-Nie musisz... - zaprotestował, gdy pochyliła się, by umknąć przed jego bliskością i spojrzeniem. Posprzątam. - chciał dodać, ale była szybsza, zawsze szybsza. Przygarbił się nieco, pozwalając jej zająć ręce czym chciała, nawet jeśli miała je znowu osmalić.
Samemu oparł przy kanapie laskę i obrócił w palcach różdżkę, przesuwając po drewnie palcami delikatnie, z namaszczeniem. Miał wrażenie, że jego opuszki palców nadal są ciepłe, rozgrzane dotykiem Celine.
-Spal je. - zaproponował nagle, a prędkie niewerbalne zaklęcie rozpaliło ogień w kominku. -
-Czasami trzeba odcinać się od ludzi, którzy myślą o nas tak, jak nie chcemy sami myśleć o sobie. - w płomieniach ujrzał ogniste włosy, rozrzucone w kostnicy. Przełknął ślinę. -Nie jesteś... te epitety i myśli, które powtórzyłaś mi po przeczytaniu tych listów. Spal je razem z nimi. - zaproponował, nieświadom, że w dłoniach Celine mogą znajdować się też wrażliwe słowa malutkiej i kochającej balet damy.
Usiadł obok, blisko, choć dostatecznie daleko i nieświadomie przymknął oczy, wsłuchując się w jej łagodny głos. Pod powiekami migotały iskry srebra, a serce łaknęło cudzych marzeń, na które samemu nigdy się nie odważył.
-To piękne. - przyznał, powoli otwierając oczy. Czuł smutek, znajomy, choć intensywniejszy niż zwykle. I zmęczenie. Napotkał jej spojrzenie i być może z tego zmęczenia nie śpieszył się, by ukryć własne emocje. Jego oczy były trochę tęskne, z czego nie zdawał sobie sprawy, ale miał smutną minę człowieka, który już dawno się poddał. I w małżeństwie i we wszystkim innym. Ostatnio, w Wenus, spopielił nawet relację z ostatnią osobą, która chciała widzieć w nim... właściwie kogo?
Przełknął ślinę.
-Jak się poznali? Twoi rodzice. - zagaił, ciekaw nie tylko miłości pana Lovegood do wili, ale i decyzji, która sprawiła, że ona z nim została. Przecież nie mogło jej przekonać dobre serce, prawda? Był silny i piękny jak Victor? Zamożny, zanim utracił majątek? Pewny siebie, jak Anselm Vale?
-Miłość. - powtórzył głucho, słowo brzmiało w jego ustach obco, przynajmniej dla niego. -Są osoby, które są tak skrzywdzone lub tak okrutne, że nawet nie marzą o takich rzeczach. Ty wciąż marzysz, Celine. Nikt ci tego nie odebrał. - uśmiechnął się blado, uśmiechem niesięgającym oczu.
-Pójdź tam z uniesioną głową i zatańcz tak, by ta dziewczynka nigdy tego nie zapomniała. Będzie pamiętać twój talent, a nie twoje oczy. - bladość ustąpiła, spojrzenie i ton głosu zaostrzyły się, bo choć bywał tak słaby to w wojnie psychologicznej zawsze był bezwzględny i zapalczywy. Pokaż im wszystkim, ile jesteś warta i niech zastępcza nauczycielka na zawsze zblednie przy tobie.
Jak zahipnotyzowany obserwował, jak bawiła się wstążką, jak karmin spływał po łabędziej szyi, jak jej dłonie jeszcze raz tańczyły tylko dla niego. Jego spojrzenie złagodniało, w źrenicach odbijały się płomienie z kominka i ciepło, którym na zawołanie obdarzał tylko syna. W pierwszej chwili nie zrozumiał pytania, na jego twarzy odbiło się zaskoczenie.
-Nie przestraszyłaś go. Twoje emocje były niczym w porównaniu do tego, co widział gdy Bea... - urwał, jakby zdziwiony, otępiony wcześniejszym tańcem jej dłoni. Zamrugał z zakłopotaniem. -Nie jesteś straszna, Celine. - nie ty/
Nie wiedział, jakie wzorce mogła mieć Celine i właściwie tak do końca nie wiedział jeszcze, że wcale nie chciała być piękna. Która kobieta by tego nie chciała? W jego wyobraźni wyrzekała się przeszłości, być może wyrzekała się nawet swojego dziedzictwa i komplikacji z nich związanych, ale nie srebrzystych włosów, nie pełnych warg, nie sarnich oczu, nie smukłej sylwetki ani delikatnych dłoni. Żadna by się tego nie wyrzekła. Bo wszystkie są takie same - podpowiedział cichy głos w głowie, bo Hector był w stanie spalić jego podobiznę, ale nie wykorzenił wszystkich jego lekcji.
Żadna nie wytknęła mu jednak jego lęku, nie tak wprost.
-Każdy boi się ognia, szczególnie jeśli zdążył już się sparzyć. - szepnął, zanim zdążył przemyśleć własne słowa. -Ale nie chcę bać się ciebie. - zaznaczył, próbując rozgraniczyć bezwarunkowe reakcje i ciężkie wspomnienia od własnych decyzji; odróżnić wilę od Celine.
Ona nie bała się jego, choć może powinna. Nie wiedziała, że nie było "jego i ich", że byli tylko oni, gniewna masa kształtowana z pokolenia do pokolenie i lgnąca do niewinności i kobiecości nie jak ćma do ognia, a po to by niszczyć, tłamsić, posiąść.
-Nie wiem. - przyznał, choć zbyt często nie wiedział, zbyt często się do tego przy niej przyznawał. -Niektóre kobiety nie chcą budować ani tworzyć. Pewnie to samo można powiedzieć o mężczyznach. - zaczął bawić się mankietem koszuli, opuszczać podwinięty rękaw. -A gdy sparzy się raz, trudno zaufać ponownie. - lub nieskończoną ilość razy, jak ona w Tower. Przy synach, braciach i mężach innych kobiet. Wychwycił, że mówiła o sobie, że pragnęła zrozumieć własną krzywdę, uwolnić się od ciężaru, który prawdopodobnie i tak będzie wlókł się za nią przez całe życie. Przejęty, nie wychwycił za to co konkretnie mogła mieć na myśli, fantazjując o mądrości i wsparciu.
Podparty na lasce, nigdy nie potrafił nikogo wesprzeć, nie tak naprawdę, nie tak na stałe. Tylko za biurkiem w gabinecie, gdzie mógł siedzieć, a czas opłacany był na godziny, zupełnie jak w Wenus.
Dostrzegł, że sama perspektywa dotyku wprawiła ją w drżenie, i tym prędzej opuścił dłoń, karcąc się w myślach. Nie była gotowa, dlaczego nie potrafił tego zapamiętać? A nawet jeśli była gotowa na dotyk partnerów w tańcu (dziwny, gorący ścisk w żołądku, czy zjadł dziś coś niestrawnego...?), to nie na gest pozbawiony naturalności, bo dotyk nigdy nie przychodził mu naturalnie.
-Nie musisz... - zaprotestował, gdy pochyliła się, by umknąć przed jego bliskością i spojrzeniem. Posprzątam. - chciał dodać, ale była szybsza, zawsze szybsza. Przygarbił się nieco, pozwalając jej zająć ręce czym chciała, nawet jeśli miała je znowu osmalić.
Samemu oparł przy kanapie laskę i obrócił w palcach różdżkę, przesuwając po drewnie palcami delikatnie, z namaszczeniem. Miał wrażenie, że jego opuszki palców nadal są ciepłe, rozgrzane dotykiem Celine.
-Spal je. - zaproponował nagle, a prędkie niewerbalne zaklęcie rozpaliło ogień w kominku. -
-Czasami trzeba odcinać się od ludzi, którzy myślą o nas tak, jak nie chcemy sami myśleć o sobie. - w płomieniach ujrzał ogniste włosy, rozrzucone w kostnicy. Przełknął ślinę. -Nie jesteś... te epitety i myśli, które powtórzyłaś mi po przeczytaniu tych listów. Spal je razem z nimi. - zaproponował, nieświadom, że w dłoniach Celine mogą znajdować się też wrażliwe słowa malutkiej i kochającej balet damy.
Usiadł obok, blisko, choć dostatecznie daleko i nieświadomie przymknął oczy, wsłuchując się w jej łagodny głos. Pod powiekami migotały iskry srebra, a serce łaknęło cudzych marzeń, na które samemu nigdy się nie odważył.
-To piękne. - przyznał, powoli otwierając oczy. Czuł smutek, znajomy, choć intensywniejszy niż zwykle. I zmęczenie. Napotkał jej spojrzenie i być może z tego zmęczenia nie śpieszył się, by ukryć własne emocje. Jego oczy były trochę tęskne, z czego nie zdawał sobie sprawy, ale miał smutną minę człowieka, który już dawno się poddał. I w małżeństwie i we wszystkim innym. Ostatnio, w Wenus, spopielił nawet relację z ostatnią osobą, która chciała widzieć w nim... właściwie kogo?
Przełknął ślinę.
-Jak się poznali? Twoi rodzice. - zagaił, ciekaw nie tylko miłości pana Lovegood do wili, ale i decyzji, która sprawiła, że ona z nim została. Przecież nie mogło jej przekonać dobre serce, prawda? Był silny i piękny jak Victor? Zamożny, zanim utracił majątek? Pewny siebie, jak Anselm Vale?
-Miłość. - powtórzył głucho, słowo brzmiało w jego ustach obco, przynajmniej dla niego. -Są osoby, które są tak skrzywdzone lub tak okrutne, że nawet nie marzą o takich rzeczach. Ty wciąż marzysz, Celine. Nikt ci tego nie odebrał. - uśmiechnął się blado, uśmiechem niesięgającym oczu.
-Pójdź tam z uniesioną głową i zatańcz tak, by ta dziewczynka nigdy tego nie zapomniała. Będzie pamiętać twój talent, a nie twoje oczy. - bladość ustąpiła, spojrzenie i ton głosu zaostrzyły się, bo choć bywał tak słaby to w wojnie psychologicznej zawsze był bezwzględny i zapalczywy. Pokaż im wszystkim, ile jesteś warta i niech zastępcza nauczycielka na zawsze zblednie przy tobie.
Jak zahipnotyzowany obserwował, jak bawiła się wstążką, jak karmin spływał po łabędziej szyi, jak jej dłonie jeszcze raz tańczyły tylko dla niego. Jego spojrzenie złagodniało, w źrenicach odbijały się płomienie z kominka i ciepło, którym na zawołanie obdarzał tylko syna. W pierwszej chwili nie zrozumiał pytania, na jego twarzy odbiło się zaskoczenie.
-Nie przestraszyłaś go. Twoje emocje były niczym w porównaniu do tego, co widział gdy Bea... - urwał, jakby zdziwiony, otępiony wcześniejszym tańcem jej dłoni. Zamrugał z zakłopotaniem. -Nie jesteś straszna, Celine. - nie ty/
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
A on - zdążył się sparzyć. Nie wiedziała, że napotkał przy skórze spopielający ogień swojej żony, że to ona pozostawiła na nim ropiejące bąble, zauroczona widokiem wściekle czerwonego mięsa wypełniającego się płynem, bo pod tym sparzeniem dopisała własne imię. Już raz w jego obecności buchnęły z niej iskry. Emocje wydostały się na powierzchnię w asyście żarliwego migotu, szybko ugaszonego, lecz nie mniej przez to groźnego; bał się jej, na pewno, nie widma zmarłej kobiety, która nawet w swoich włosach nosiła barwę płomieni. Tak jak Celine nosiła je w sobie, wiecznie głodne igraszek z emocjami, gotowe wyłonić się z niej jak chmara brzękotek ciągnąca do ciepła; nie istniało jedno bez drugiego, nie istniała półwila bez ognia, chciała mu to powiedzieć, a jednak słowa póki co zatrzymały się w zaciśniętym gardle i wybrzmiały tylko w jej myślach, głuche i gorzkie. W oczach natomiast zabłyszczały nowe łzy, tym razem zrodzone nie z bólu czy rozpaczy, ale ze wzruszenia - bo Hector potrafił ją rozgraniczyć, odciąć duszę od klątwy genów i serce od bezwolnych często instynktów. - Te płomienie, one... Czasem mnie nie słuchają. Pojawiają się, gdy wszystkiego jest za dużo... Ale nie pozwoliłabym im cię dosięgnąć - obiecała cicho, szczerze, odzyskawszy władzę nad głosem. Rzadko kiedy rozmawiali o jej rodowodzie, nie była pewna jak wiele wiedział, mógł nie być świadomy, że bywały chwile, kiedy tego nie kontrolowała, choć przecież tak często właśnie tak było. Temperament dochodził do głosu, rozpasał się w niej i chłonęła go, korzystając z tańczącego w niej ognia stu zeszłych pokoleń. W kącikach ust pojawił się blady cień uśmiechu, ledwie mizerna iskierka humoru pod ciężką pierzyną uczuć, które przygniatały i krzyczały w jej skroniach. - Chyba nie jestem tak groźna, by się mnie bać - dodała z prawie niedosłyszalnym chichotem, pozwalając sobie na żart - nieszczery, bo czuła się straszna, potworna, brudna, obrzydliwa.
Niegodna. To słowo zawsze pojawiało się w myślach i wracało jak echo.
Niektóre kobiety, powiedział, a ona odruchowo uniosła głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, niepewna czy dobrze go rozumiała. Mówiła o mężczyznach, o tym, że to oni niszczyli płeć przeciwną, nie odwrotnie - dlaczego więc Hector niespodziewanie podkreślił, że kobiety robiły to samo? Wzrok zsunął się do smukłych palców bawiących się mankietem eleganckiej koszuli; oznaka zdenerwowania, napięcia, niedopowiedzenia, tak mogła to odczytać, sama robiła przecież podobnie. - Nie niszczy się drugiego człowieka przez to, że raz straciło się zaufanie - zaoponowała powoli, lekko zmrużywszy oczy. Dziwnie było nie zgadzać się z kimś, kto uczynił z rozumienia ludzi swój zawód. Zapewne nie miała racji, ale wiedziała, że jeśli tak było, Hector opowie jej o tym mądrze, tak, by zrozumiała i pozwoliła sobie na nową perspektywę. Zawsze tak robił. Wyprowadzał ją z ciemności wewnętrznego poplątania i pokazywał, jak różne bywały interpretacje tych samych rzeczy. Miał przy tym tyle cierpliwości, nigdy nie podniósł na nią głosu, nie wytknął jej głupoty, od pierwszego spotkania - dlatego zaufała mu właściwie bezgranicznie, czująca się bezpiecznie pod sowim skrzydłem jego dojrzałości. - A jeśli tak się robi, jeśli pozwala się jednej krzywdzie przyćmić wszystko i dać uzasadnienie na wymierzanie ciosów innym... to okrutne. Niezależnie czy jest się kobietą, czy mężczyzną - skonstatowała z przekonaniem wybrzmiewającym w półgłosie. Na przestrzeni ostatnich lat Hector przyjął na siebie ciężar takiego bestialstwa, znosił je w milczeniu, w domu, który stał się dla niego więzieniem zamiast bezpieczną ostoją, i zdawało jej się, że widziała duchy tego czasu utrwalone w jego oczach, nie mogąc jednak ani ich zogniskować, ani nazwać. Coś w nim drzemało. Lepiło się do jego kości, do mimiki, do wzroku - ale co?
Posprzątała listy z ciężkim sercem, pergamin był pogięty, tu i ówdzie rozmazany śladem łez. Dowód jej porażki. Pieczęć na jej nieudolności. Uniosła na niego spojrzenie, przez chwilę chłonąc to, co powiedział. Sugestia była prosta, niemalże symboliczna; półwila zamrugała powoli, po czym odwróciła głowę i zapatrzyła się we wzniecone przez niego płomienie. - Zupełnie jak wczoraj... - westchnęła bezwolnie. Wtedy również otulało ich ciepło paleniska, złociło rysy jego twarzy, uwypuklało błękit tęczówek. Wydawał się szczęśliwy i wolny. Ach, zamiast bujać w obłokach, szybko powróciła do rzeczywistości i odrobinę mocniej ścisnęła listy, tu i teraz, Celine, spal je. - Powinnam o nich zapomnieć? - spytała, zmierzając ku kominkowi; zatrzymawszy się w czerwonawej aurze rzucanej na podłogę, zerknęła na niego przez ramię i na jej ustach zjawił się niepewny, acz rozemocjonowany uśmiech. - Podejdź - poprosiła szeptem. - Spalmy je - powtórzyła po nim; razem, weź udział w ich rytualnym pochówku, w ich zniszczeniu. Z tanecznym wdziękiem uklękła na ziemi i wyciągnęła przed siebie pierwszy list, pozwoliła ogniu dotknąć pergaminu, i pozwalała mu na nim tańczyć tak długo, aż gorąc w pobliżu jej palców nie stał się zbyt dokuczliwy. Jeszcze chwila, a sparzy się sama - wtedy upuściła kartkę na skrzące się polana i powtórzyła to samo z kolejną i kolejną, aż w jej rękach pozostał tylko jeden list. - Ten jest od lady Valerii... I chyba go zachowam - wyjaśniła melancholijnie. Pergamin zniknął w odmętach szkarłatnej sukienki, a ona podniosła się i odetchnęła. Stało się. Słowa lady Abbott zniknęły, ich echo jednak pozostało. - Ale jeśli to wszystko była prawda? - zapytała po chwili, pełna obaw. Wtedy by ją naprawił, tak, jak naprawiał ją od dawna. Pokazałby jak załatać wady, jak uporać się z brakami. Jego szczerość i mądrość były płomieniem innego rodzaju, do których znów gnała jak ćma. Powiedz mi, Hectorze, powiedz, co mam robić.
Usiadła na kanapie, której siedzisko po chwili ugięło się także pod osobą Hectora. Dzieliła ich przyzwoita przestrzeń, ale dla niej wydawała się nieskończoną przepaścią - był zbyt daleko, raz unikający dotyku, by potem pojawić się w nieosiągalnej otchłani. I na pewno usiadł przy niej z poczucia obowiązku, nie z przyjemności ani chęci. Ale ta tęsknota w jego oczach? Nie przywidziała się jej, Celine z niczym by jej nie pomyliła. Do czego tęsknił? Do żony? Rumieniec znów musnął policzki, odwróciła wzrok i poruszyła dłońmi ułożonymi na kolanach, jakby nagle nie wiedziała co z nimi zrobić.
- Ponoć wypadł na nią jego dirikrak - zaczęła, uśmiechnąwszy się lekko do wspomnień ojcowskich opowieści i jego rozpromienionej aury, ilekroć o tym mówił. - Wracał do domu od hodowcy, od którego kupił nowego ptaka, ale klatka nie była dostatecznie zabezpieczona magią i różowa bestyjka zdołała zniknąć i pojawić się tuż pod jej nogami. Tata mówił, że... Że nigdy wcześniej nikt nie roześmiał się przy nim w ten sposób. I przepadł. Ona rzekomo też - Celine skrzywiła się ledwo dostrzegalnie, odważywszy się spojrzeć na Hectora. Musiał pamiętać słowa cedzone nad grobem jej rodziców, później też rozmowę na temat przekleństwa odziedziczonego po matce i niechęci córki do zmarłej mary. Zawsze zastanawiała się, czy naprawdę tego nie oceniał. - Nie ma niczego piękniejszego od miłości - stwierdziła tkliwie i łagodnie, momentalnie pozbawiona cierpkości wspominek o Claire Lovegood. - Ani nic silniejszego. Przeżyłeś taką? - spytała, zanim zdążyła związać język w supeł. Rzadko mówił o żonie, ale jednocześnie rzadko mówił o sobie, a ona była go ciekawa. Wzrok nabrał wdzięcznego żaru, kiwnęła głową i obiecała w duchu, że zrobi dokładnie tak, jak powiedział - zatańczy, pokaże lady Abbott i całemu światu, a on będzie z niej dumny.
Ta myśl uderzyła ją jak obuch. Nie powinno jej na tym zależeć, ale kiedy zrozumiała, że właśnie tak było, oblała się jeszcze wyraźniejszym rumieńcem, igrając ze wstążką, którą jej podarował, zanim odjęła od niej dłonie, przeczesała palcami długi srebrzysty ogon i okręciła się lekko na kanapie, zwrócona ku niemu.
- Co widział? - podjęła cicho, jak zawsze - bez agresji czy napastliwości, za to z miękką zachętą, jakby otwierała przed nim drzwi do zwierzenia i prawdy, przez które mógł, ale wcale nie musiał przechodzić. - Nie mów o tym, jeśli nie chcesz - przypomniała aksamitnie. Przekroczyli zbyt wiele granic, a jednak z uporem przekraczała kolejne. Pacjent nie powinien interesować się życiem swojego lekarza, ich spotkania okraszone były monetą i ramami czasu. Naciskała zbyt mocno? Dziwna ulga zajaśniała w kolejnym uśmiechu, smutnawa, ale promienista, wzięta z serca, nie z rozsądku. - Ty też nie jesteś - odszepnęła. Nie wiedziała, czy chciał to usłyszeć, ani czy potrzebował podobnych zapewnień ze strony mentalnie rozwichrzonej pacjentki, ale czuła, że chciała to powiedzieć, więc powiedziała. - Nawet jeśli czasem nie mrugasz - dopowiedziała z przytłumionym, harmonijnym parsknięciem. Innych mógłby tym niepokoić i pewnie to robił, ale ona się tego nie bała. Nie bała się jego.
Niegodna. To słowo zawsze pojawiało się w myślach i wracało jak echo.
Niektóre kobiety, powiedział, a ona odruchowo uniosła głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, niepewna czy dobrze go rozumiała. Mówiła o mężczyznach, o tym, że to oni niszczyli płeć przeciwną, nie odwrotnie - dlaczego więc Hector niespodziewanie podkreślił, że kobiety robiły to samo? Wzrok zsunął się do smukłych palców bawiących się mankietem eleganckiej koszuli; oznaka zdenerwowania, napięcia, niedopowiedzenia, tak mogła to odczytać, sama robiła przecież podobnie. - Nie niszczy się drugiego człowieka przez to, że raz straciło się zaufanie - zaoponowała powoli, lekko zmrużywszy oczy. Dziwnie było nie zgadzać się z kimś, kto uczynił z rozumienia ludzi swój zawód. Zapewne nie miała racji, ale wiedziała, że jeśli tak było, Hector opowie jej o tym mądrze, tak, by zrozumiała i pozwoliła sobie na nową perspektywę. Zawsze tak robił. Wyprowadzał ją z ciemności wewnętrznego poplątania i pokazywał, jak różne bywały interpretacje tych samych rzeczy. Miał przy tym tyle cierpliwości, nigdy nie podniósł na nią głosu, nie wytknął jej głupoty, od pierwszego spotkania - dlatego zaufała mu właściwie bezgranicznie, czująca się bezpiecznie pod sowim skrzydłem jego dojrzałości. - A jeśli tak się robi, jeśli pozwala się jednej krzywdzie przyćmić wszystko i dać uzasadnienie na wymierzanie ciosów innym... to okrutne. Niezależnie czy jest się kobietą, czy mężczyzną - skonstatowała z przekonaniem wybrzmiewającym w półgłosie. Na przestrzeni ostatnich lat Hector przyjął na siebie ciężar takiego bestialstwa, znosił je w milczeniu, w domu, który stał się dla niego więzieniem zamiast bezpieczną ostoją, i zdawało jej się, że widziała duchy tego czasu utrwalone w jego oczach, nie mogąc jednak ani ich zogniskować, ani nazwać. Coś w nim drzemało. Lepiło się do jego kości, do mimiki, do wzroku - ale co?
Posprzątała listy z ciężkim sercem, pergamin był pogięty, tu i ówdzie rozmazany śladem łez. Dowód jej porażki. Pieczęć na jej nieudolności. Uniosła na niego spojrzenie, przez chwilę chłonąc to, co powiedział. Sugestia była prosta, niemalże symboliczna; półwila zamrugała powoli, po czym odwróciła głowę i zapatrzyła się we wzniecone przez niego płomienie. - Zupełnie jak wczoraj... - westchnęła bezwolnie. Wtedy również otulało ich ciepło paleniska, złociło rysy jego twarzy, uwypuklało błękit tęczówek. Wydawał się szczęśliwy i wolny. Ach, zamiast bujać w obłokach, szybko powróciła do rzeczywistości i odrobinę mocniej ścisnęła listy, tu i teraz, Celine, spal je. - Powinnam o nich zapomnieć? - spytała, zmierzając ku kominkowi; zatrzymawszy się w czerwonawej aurze rzucanej na podłogę, zerknęła na niego przez ramię i na jej ustach zjawił się niepewny, acz rozemocjonowany uśmiech. - Podejdź - poprosiła szeptem. - Spalmy je - powtórzyła po nim; razem, weź udział w ich rytualnym pochówku, w ich zniszczeniu. Z tanecznym wdziękiem uklękła na ziemi i wyciągnęła przed siebie pierwszy list, pozwoliła ogniu dotknąć pergaminu, i pozwalała mu na nim tańczyć tak długo, aż gorąc w pobliżu jej palców nie stał się zbyt dokuczliwy. Jeszcze chwila, a sparzy się sama - wtedy upuściła kartkę na skrzące się polana i powtórzyła to samo z kolejną i kolejną, aż w jej rękach pozostał tylko jeden list. - Ten jest od lady Valerii... I chyba go zachowam - wyjaśniła melancholijnie. Pergamin zniknął w odmętach szkarłatnej sukienki, a ona podniosła się i odetchnęła. Stało się. Słowa lady Abbott zniknęły, ich echo jednak pozostało. - Ale jeśli to wszystko była prawda? - zapytała po chwili, pełna obaw. Wtedy by ją naprawił, tak, jak naprawiał ją od dawna. Pokazałby jak załatać wady, jak uporać się z brakami. Jego szczerość i mądrość były płomieniem innego rodzaju, do których znów gnała jak ćma. Powiedz mi, Hectorze, powiedz, co mam robić.
Usiadła na kanapie, której siedzisko po chwili ugięło się także pod osobą Hectora. Dzieliła ich przyzwoita przestrzeń, ale dla niej wydawała się nieskończoną przepaścią - był zbyt daleko, raz unikający dotyku, by potem pojawić się w nieosiągalnej otchłani. I na pewno usiadł przy niej z poczucia obowiązku, nie z przyjemności ani chęci. Ale ta tęsknota w jego oczach? Nie przywidziała się jej, Celine z niczym by jej nie pomyliła. Do czego tęsknił? Do żony? Rumieniec znów musnął policzki, odwróciła wzrok i poruszyła dłońmi ułożonymi na kolanach, jakby nagle nie wiedziała co z nimi zrobić.
- Ponoć wypadł na nią jego dirikrak - zaczęła, uśmiechnąwszy się lekko do wspomnień ojcowskich opowieści i jego rozpromienionej aury, ilekroć o tym mówił. - Wracał do domu od hodowcy, od którego kupił nowego ptaka, ale klatka nie była dostatecznie zabezpieczona magią i różowa bestyjka zdołała zniknąć i pojawić się tuż pod jej nogami. Tata mówił, że... Że nigdy wcześniej nikt nie roześmiał się przy nim w ten sposób. I przepadł. Ona rzekomo też - Celine skrzywiła się ledwo dostrzegalnie, odważywszy się spojrzeć na Hectora. Musiał pamiętać słowa cedzone nad grobem jej rodziców, później też rozmowę na temat przekleństwa odziedziczonego po matce i niechęci córki do zmarłej mary. Zawsze zastanawiała się, czy naprawdę tego nie oceniał. - Nie ma niczego piękniejszego od miłości - stwierdziła tkliwie i łagodnie, momentalnie pozbawiona cierpkości wspominek o Claire Lovegood. - Ani nic silniejszego. Przeżyłeś taką? - spytała, zanim zdążyła związać język w supeł. Rzadko mówił o żonie, ale jednocześnie rzadko mówił o sobie, a ona była go ciekawa. Wzrok nabrał wdzięcznego żaru, kiwnęła głową i obiecała w duchu, że zrobi dokładnie tak, jak powiedział - zatańczy, pokaże lady Abbott i całemu światu, a on będzie z niej dumny.
Ta myśl uderzyła ją jak obuch. Nie powinno jej na tym zależeć, ale kiedy zrozumiała, że właśnie tak było, oblała się jeszcze wyraźniejszym rumieńcem, igrając ze wstążką, którą jej podarował, zanim odjęła od niej dłonie, przeczesała palcami długi srebrzysty ogon i okręciła się lekko na kanapie, zwrócona ku niemu.
- Co widział? - podjęła cicho, jak zawsze - bez agresji czy napastliwości, za to z miękką zachętą, jakby otwierała przed nim drzwi do zwierzenia i prawdy, przez które mógł, ale wcale nie musiał przechodzić. - Nie mów o tym, jeśli nie chcesz - przypomniała aksamitnie. Przekroczyli zbyt wiele granic, a jednak z uporem przekraczała kolejne. Pacjent nie powinien interesować się życiem swojego lekarza, ich spotkania okraszone były monetą i ramami czasu. Naciskała zbyt mocno? Dziwna ulga zajaśniała w kolejnym uśmiechu, smutnawa, ale promienista, wzięta z serca, nie z rozsądku. - Ty też nie jesteś - odszepnęła. Nie wiedziała, czy chciał to usłyszeć, ani czy potrzebował podobnych zapewnień ze strony mentalnie rozwichrzonej pacjentki, ale czuła, że chciała to powiedzieć, więc powiedziała. - Nawet jeśli czasem nie mrugasz - dopowiedziała z przytłumionym, harmonijnym parsknięciem. Innych mógłby tym niepokoić i pewnie to robił, ale ona się tego nie bała. Nie bała się jego.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
-Wiem. - szepnął, na moment osłaniając jej dłonie swoimi. Opuszki palców muskały lekko gładką, rozgrzaną skórę i teraz nie bał się wcale. Teraz mógłby nachylić się lekko i zbliżyć usta do jej czoła, ale nie chciał tego zepsuć, jej niewinności i jej zaufania. Trwał więc wyprostowany jak struna, jak marmurowy posąg i tylko jego dłonie zdawały się pełne życia. -Wiem, że byś nie chciała. - nie, że byś nie pozwoliła, wbrew pozorom nie był taki pewny. -I że czasem wszystkiego jest zbyt wiele. - tak dużo, że trzeba sięgnąć po laskę, po bicz, po ogień, po krew. -Nie płacz. - poprosił, woda zdawała się czasem groźniejsza od ognia. Można było w niej utonąć, niepostrzeżenie - jak w szklistych oczach Celine. Rozciągnął usta w uśmiechu w odpowiedzi na żart, ale wychwycił, że humor nie był szczery, że chichot maskował jej obawy.
-Niektórych przeraża to, czego nie rozumieją albo to, co grozi im utratą samokontroli. - wyjaśnił cicho, bo dla niektórych - może i dla niego? - była i będzie groźna. Nie wiedział nawet, że to dlatego trafiła do Tower, że iskrą zapalną były duma i lęk omamionego urzędnika.
Nieco gwałtowniej obciągnął mankiet koszuli, gdy tak żarliwie i niewinnie zaprotestowała przeciw zemście, przeciw wszystkiemu, co znał. Nie potrafił przebaczać, urazy chował długo, raz utracone zaufanie było dla niego wystarczającym pretekstem by powiedzieć i zrobić zbyt wiele.
-W teorii nie. - wymamrotał więc tylko, nie wchodząc z nią w polemikę. Nie z nią. Jej przecież wciąż ufał i nie chciał zobaczyć rozczarowania ani lęku na jej ślicznej twarzy. To okrutne - szeptała, niczym nieproszony głos sumienia. Wiedział, że to okrutne, ale nie potrafił przestać. Ani po śmierci ojca, ani dla podbudowania budżetu, ani ze względu na Olivera. Czasami obawiał się, że jest nie tylko okrutny, co po prostu s ł a b y, skażony własnym dziedzictwem i śladami czarnej magii z dzieciństwa, podatny na swoje żądze i pokusy. Może Celine było łatwiej zdławić swoje płomienie niż jemu się zmienić.
-Wczoraj byłaś szczęśliwa. - westchnął, nazywając to, co niewypowiedziane. Zbliżając się do ognia w teorii wyglądała jak wtedy, piękna i smukła, ale jej ruchy były mniej pewne siebie, patrzyła na niego dziwnie roztargnionym wzrokiem, a listy ściskała tak mocno, jakby były zarazem kotwicą do uchwycenia i mleczem do anihilowania. Wczoraj była szczęśliwa, a dzisiaj otrzymała te wieści, ten toksyczny papier. Równanie wydawało się proste. -Tak. - zawyrokował. Zapomnij, idź dalej. Laska stuknęła kilkukrotnie gdy podszedł bliżej w odpowiedzi na jej wezwanie,jak ćma do ognia. Delikatnie odebrał od niej jeden z pergaminów, cisnął papier do ognia w ślad za nią. Na moment utkwił wzrok w płomieniach, wspominając jak niedawno dokonał z Victorem podobnego rytuału, próbując wypalić z ich życia ostatni ślad ojca. Nie udało się tak do końca, Anselm Vale i jego głosy zbyt głęboko splotły się z Hectorem, ale Celine żyła z piętnem Tower kilka miesięcy, a nie całe życie. Kiedyś była szczęśliwsza, czy płomienie zdołają wypalić i zabliźnić jej rany? Skinął głową, gdy zdecydowała się zachować list od dziecka - nie wiedział o nim - i spojrzał na nią ostro, zaalarmowany, gdy po raz kolejny wyraziła wątpliwości.
-To, jak widzą nas inni, nie jest prawdą o nas. - słowa, choć z założenia optymistyczne, wybrzmiały jakoś melancholijnie. Niektórzy widzieli w nim kogoś lepszego niż był - kolejna maska, choć mniej uwierająca niż piętno własnego kalectwa. Wszyscy musieli jednak żyć z tymi szufladkami, a Celine z łatką pięknej, samotnej kobiety, której łatwo przypisać zbyt wiele grzechów. Grzechów, które nie mogły być prawdą - widział jak tańczy, ale widział też jak poza tańcem boi się dotyku. Był przekonany, że niewinność i reputację można było jej jedynie odebrać, że gdyby miała wybór to pozostałaby jej wzorem.
Zresztą, nawet pomimo profesjonalnego dystansu między nimi wydawała się speszona, zarumieniona, wręcz onieśmielona. Próbował odwrócić wzrok, nie chcąc by dodatkowo zakłopotało ją jego przenikliwe spojrzenie, ale srebrne iskry na jasnych włosach przyciągały jego spojrzenie niczym magnes. Powinien zresztą na nią patrzeć - usprawiedliwił się szybko przed samym sobą. Powinien, bo był w pracy. Powinien widzieć, jak łagodnieje jej wyraz twarzy gdy mówi o swoim ojcu, jak zmienia się krzywizna jej ust i policzków gdy się uśmiecha, jak delikatne wydają się jej dłonie.
-Dirikrak? Ta wielka kura? - roześmiał się niespodziewanie dla samego siebie, a wesołość i płomienie zatańczyły w jego wzroku. Nie umknęło mu "rzekomo" jakie dodała o narracji o matce ani nagły cień, jaki przemknął po jej twarzy, ale niespodziewanie rozpogodziła się. Na samo wspomnienie miłości, abstrakcyjnego słowa.
Pewność w jej głosie i żar w jej spojrzeniu zaskoczyły go, przyszpiliły do kanapy, żądały odpowiedzi. Czy tak czuły się przebijane szpilką motyle? Szpila była lodowata, niewygodna, tak samo jak niewygodna była prawda:
-Nie. - odpowiedział bez namysłu, nawet nie spodziewając się tego, że pytanie Celine było retoryczne, a jej nadzieje na jego przeszłe szczęście - szczere. Być może zaskoczenie odbiło się na jej twarzy, a być może zreflektował się sam - wraz z gorącym rumieńcem wstydu, który wpełzł na jego policzki. -Znaczy tak, nie zrozumiałem o... jaki rodzaj pytasz. - skłamał bezczelnie, bo było jasne, że rozmawiali o tym romantycznym, o małżeństwach i dźwięcznym kobiecym śmiechu. -To miłość do dziecka, do syna. A wcześniej do rodzeństwa, byliśmy z bratem nierozłączni. - słowotokiem usiłował zamaskować tą cholerną niezręczność. Zacisnął mocno dłonie na nogawkach spodni, zbyt mocno, aż pobielały.
Zacisnął też usta i szczękę, ale jak mógł milczeć? Jej warkocz był lśniący, zapach wiśniowy, ton aksamitny.
-...gdy nie zgadzaliśmy się z jego matką. - żona i jej imię nie przeszło mu przez gardło. -Nie trzeba ciskać ogniem, by złościć się ekspresyjnie. - westchnął, spoglądając w płomienie, byle nie na nią, byle dalej. Wgłąb siebie, stopić się z kanapą i cieniami na ścianie, zapomnieć, że oto przestało się być wszechwiedzącym ekspertem, a stało jedynie mężczyzną, który nie zaznał miłości i nie odgrodził ani siebie ani syna od żaru negatywnych emocji. Powoli przeniósł wzrok na nią, uświadamiając sobie, że faktycznie - tak, jak mówiła - przestał mrugać.
-Czasem się z tym zapominam. - szepnął, wciąż smutny i spięty, ale z cieniem rozbawienia na myśl o nawyku z młodzieńczych lat.
Zapominam się przy tobie.
-Niektórych przeraża to, czego nie rozumieją albo to, co grozi im utratą samokontroli. - wyjaśnił cicho, bo dla niektórych - może i dla niego? - była i będzie groźna. Nie wiedział nawet, że to dlatego trafiła do Tower, że iskrą zapalną były duma i lęk omamionego urzędnika.
Nieco gwałtowniej obciągnął mankiet koszuli, gdy tak żarliwie i niewinnie zaprotestowała przeciw zemście, przeciw wszystkiemu, co znał. Nie potrafił przebaczać, urazy chował długo, raz utracone zaufanie było dla niego wystarczającym pretekstem by powiedzieć i zrobić zbyt wiele.
-W teorii nie. - wymamrotał więc tylko, nie wchodząc z nią w polemikę. Nie z nią. Jej przecież wciąż ufał i nie chciał zobaczyć rozczarowania ani lęku na jej ślicznej twarzy. To okrutne - szeptała, niczym nieproszony głos sumienia. Wiedział, że to okrutne, ale nie potrafił przestać. Ani po śmierci ojca, ani dla podbudowania budżetu, ani ze względu na Olivera. Czasami obawiał się, że jest nie tylko okrutny, co po prostu s ł a b y, skażony własnym dziedzictwem i śladami czarnej magii z dzieciństwa, podatny na swoje żądze i pokusy. Może Celine było łatwiej zdławić swoje płomienie niż jemu się zmienić.
-Wczoraj byłaś szczęśliwa. - westchnął, nazywając to, co niewypowiedziane. Zbliżając się do ognia w teorii wyglądała jak wtedy, piękna i smukła, ale jej ruchy były mniej pewne siebie, patrzyła na niego dziwnie roztargnionym wzrokiem, a listy ściskała tak mocno, jakby były zarazem kotwicą do uchwycenia i mleczem do anihilowania. Wczoraj była szczęśliwa, a dzisiaj otrzymała te wieści, ten toksyczny papier. Równanie wydawało się proste. -Tak. - zawyrokował. Zapomnij, idź dalej. Laska stuknęła kilkukrotnie gdy podszedł bliżej w odpowiedzi na jej wezwanie,
-To, jak widzą nas inni, nie jest prawdą o nas. - słowa, choć z założenia optymistyczne, wybrzmiały jakoś melancholijnie. Niektórzy widzieli w nim kogoś lepszego niż był - kolejna maska, choć mniej uwierająca niż piętno własnego kalectwa. Wszyscy musieli jednak żyć z tymi szufladkami, a Celine z łatką pięknej, samotnej kobiety, której łatwo przypisać zbyt wiele grzechów. Grzechów, które nie mogły być prawdą - widział jak tańczy, ale widział też jak poza tańcem boi się dotyku. Był przekonany, że niewinność i reputację można było jej jedynie odebrać, że gdyby miała wybór to pozostałaby jej wzorem.
Zresztą, nawet pomimo profesjonalnego dystansu między nimi wydawała się speszona, zarumieniona, wręcz onieśmielona. Próbował odwrócić wzrok, nie chcąc by dodatkowo zakłopotało ją jego przenikliwe spojrzenie, ale srebrne iskry na jasnych włosach przyciągały jego spojrzenie niczym magnes. Powinien zresztą na nią patrzeć - usprawiedliwił się szybko przed samym sobą. Powinien, bo był w pracy. Powinien widzieć, jak łagodnieje jej wyraz twarzy gdy mówi o swoim ojcu, jak zmienia się krzywizna jej ust i policzków gdy się uśmiecha, jak delikatne wydają się jej dłonie.
-Dirikrak? Ta wielka kura? - roześmiał się niespodziewanie dla samego siebie, a wesołość i płomienie zatańczyły w jego wzroku. Nie umknęło mu "rzekomo" jakie dodała o narracji o matce ani nagły cień, jaki przemknął po jej twarzy, ale niespodziewanie rozpogodziła się. Na samo wspomnienie miłości, abstrakcyjnego słowa.
Pewność w jej głosie i żar w jej spojrzeniu zaskoczyły go, przyszpiliły do kanapy, żądały odpowiedzi. Czy tak czuły się przebijane szpilką motyle? Szpila była lodowata, niewygodna, tak samo jak niewygodna była prawda:
-Nie. - odpowiedział bez namysłu, nawet nie spodziewając się tego, że pytanie Celine było retoryczne, a jej nadzieje na jego przeszłe szczęście - szczere. Być może zaskoczenie odbiło się na jej twarzy, a być może zreflektował się sam - wraz z gorącym rumieńcem wstydu, który wpełzł na jego policzki. -Znaczy tak, nie zrozumiałem o... jaki rodzaj pytasz. - skłamał bezczelnie, bo było jasne, że rozmawiali o tym romantycznym, o małżeństwach i dźwięcznym kobiecym śmiechu. -To miłość do dziecka, do syna. A wcześniej do rodzeństwa, byliśmy z bratem nierozłączni. - słowotokiem usiłował zamaskować tą cholerną niezręczność. Zacisnął mocno dłonie na nogawkach spodni, zbyt mocno, aż pobielały.
Zacisnął też usta i szczękę, ale jak mógł milczeć? Jej warkocz był lśniący, zapach wiśniowy, ton aksamitny.
-...gdy nie zgadzaliśmy się z jego matką. - żona i jej imię nie przeszło mu przez gardło. -Nie trzeba ciskać ogniem, by złościć się ekspresyjnie. - westchnął, spoglądając w płomienie, byle nie na nią, byle dalej. Wgłąb siebie, stopić się z kanapą i cieniami na ścianie, zapomnieć, że oto przestało się być wszechwiedzącym ekspertem, a stało jedynie mężczyzną, który nie zaznał miłości i nie odgrodził ani siebie ani syna od żaru negatywnych emocji. Powoli przeniósł wzrok na nią, uświadamiając sobie, że faktycznie - tak, jak mówiła - przestał mrugać.
-Czasem się z tym zapominam. - szepnął, wciąż smutny i spięty, ale z cieniem rozbawienia na myśl o nawyku z młodzieńczych lat.
Zapominam się przy tobie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kiwnęła głową, ale nie sięgnęła do łez skłębionych w kącikach oczu, by je otrzeć. Czuła przy skórze ciepło jego dłoni, większych, smukłych, nakrywających jej w tym, czego potrzebowała - bliskości. Bliskości sprowadzającej ją z moczar rozdygotania i goryczy z powrotem do niego; zapatrzona w fizyczną otuchę oddychała coraz spokojniej, aż ziarno paniki obumarło w skwaszonej glebie i przestało kiełkować, a dusza, dotychczas targana, szarpana i niszczona niby morskim huraganem, odzyskała taflę przypominającą lustro. Bez jego dłoni poczuła chłód, zastanawiając się, czy był to chłód opuszczenia, czy samodzielności. Hector uczył jej tego z godną pozazdroszczenia wytrwałością, ignorując mizerne wyniki, które przynosiła mu w zębach; zbyt często traciła przy nim samokontrolę. Nie, zbyt często poddawała się przerażeniu, ale nie z tego samego powodu co ludzie, o których mówił. Zmarszczone brwi były jedynym dowodem na to, że wciąż się z nim nie zgodziła - chmurzyły się w nich powątpiewanie i ocena, że to wciąż nie było usprawiedliwieniem niszczenia drugiego człowieka, jednak w ostatniej chwili zahamowała cisnące się na usta słowa, tknięta przypomnieniem, że nie była dość mądra, żeby się z nim spierać. Wiedział o czym mówił, znał to, nie podejrzewała po prostu, że z autopsji.
- Byłam. Bardzo - a dziś to przypominało sen, z którego zbudzono ją gwałtownym szarpnięciem. Tańczyła jeszcze długo po jego odejściu, gdy wróciła, sukienka niemal tonęła w pachnącym radością pocie, we włosach kłębił się zapach dymu, który zmyła nad ranem, w późniejszej nagości przywdziewając wstążkę, którą jej podarował. Wtedy serce wygrywało w piersi dziwne melodie, natomiast później, gdy nad radością zawiesiły się burzowe chmury, przestała zastanawiać się nad esencją tych nut. Nierealne, płomienne, omamione efemerycznym szczęściem wydartym z gardła przez szloch, takie były. Podzieliła się z nim korespondencją i patrzyła, jak za sprawą ich wspólnych sił płomienie kładą na nich rozgrzane języki, jak pergamin eleganckiej papeterii niszczeje w smole i węglach, jak słowa zamieniają się w echo. Dobrze było nie być w tym samej; nie wierzyła, że podoła, ale mając go u swojego boku, nie obawiała się nagłego tchórzostwa. Był silny, choć sam tego nie widział, przyzwyczajony do myśli, że laska w jego dłoni była dowodem słabości, nie przetrwania i nie silnej woli, dzięki którym nie zatracił zmysłów, tylko wzbił się na wyżyny intelektu, gotów pomagać ludziom. Takim jak ona. A potem wytrzymała jego spojrzenie - choć miała wrażenie, że od ostrości rozmigotanej w błękicie jego tęczówek cierpła jej skóra i drętwiały kończyny; nieświadomie rozchyliła wargi, zmełła sukienkę w dłoniach, ale nie opuściła wzroku. Nie uciekła, ten jeden raz - bo chciała go widzieć, gdy będzie sprowadzał ją do rzeczywistości, do siebie, gdy będzie podkreślał, że ta trwoga brała się ze zgliszczy samooceny, nie zaś z faktów. - A mimo to czasem wychwytuję w sobie myśli, że to jest jednak cała prawda... Jak ze spadającym drzewem w samym sercu lasu. Czy wydaje dźwięk, jeśli obok nie ma człowieka, by je usłyszeć? Może z nami jest tak samo? - plotła w napięciu, mimowolnie zapuszczając się w odmęty rozważań, które zwykle przywodziły do jej skroni rozrost migreny. Filozofia nie mogła być mu obca, Celine spodziewała się, że naprędce odnalazłby odpowiedź na ten i wiele innych dylematów, więc patrzyła na niego - znów chcąc widzieć go, gdy będzie tkał przed nią prawdę, w którą chciała uwierzyć.
Jak jej ojciec wierzył w to, że Claire Lovegood była skarbem, który przeznaczenie podarowało mu za dobre serce i lata cierpliwości w poszukiwaniu prawdziwego uczucia. Śmiech Hectora był zaraźliwy, półwila nawet nie zarejestrowała, kiedy odpowiedziała mu tym samym, zasłuchana w melodyjny dźwięk jego rozbawienia, tak szczery i rzadki. Brzmiał zupełnie inaczej, niż gdy parskał kurtuazyjnie, wyuczony, w których momentach okazać uprzejme rozweselenie, i ta świadomość, że zaczął przy niej zdejmować z twarzy zwyczajowo przywdziewaną maskę, napełniła ją rozlewającą się za mostkiem słodyczą. Jako medyk wcale nie musiał jej ufać, jednak chyba zaczął to robić; dopuszczał ją do sekretów samego siebie, wcześniej misternie poupychanych w szufladach, albo pozwalał jej myśleć, że to robił, by jeszcze mocniej usłuchała terapii.
- Ta sama - przytaknęła ze śmiechem. - Potrafią znikać i pojawić się w innym miejscu. Tamten gagatek zniknął więc z klatki i pojawił się przed jej stopami, od tego wszystko się zaczęło - westchnęła tęsknie - do głosu, którym tatko malował przed nią pejzaż tamtej sceny i do uśmiechu, który wtedy rozkwitał pod bujnym ciemnym wąsem, pełnym wręcz szczeniackiego zauroczenia. Prawdziwa miłość do ostatniego uderzenia serca. Claire miała wiele szczęścia, że trafiła na kogoś, kto poza urodą potrafił docenić wartość jej przegniłego serca, lecz mimo to i tak sprzeniewierzyła to uczucie i zabłądziła w obcym łóżku, nie potrafiąc utrzymać na wodzy - czego? Swojej głupoty czy żądzy? Nieważne, Celine odepchnęła od siebie kwaśność tych myśli i skupiła się na Hectorze, osłupiała dźwiękiem słowa rzucającego cień na jej wyobrażenie o jego małżeństwie. Jego syn miał kilka lat, Beatrice odeszła niedawno, a to musiało oznaczać, że przynajmniej przez kilka lat tkwił w czymś, co było pozbawione szczęścia. Ta ciemność w kącikach jego oczu, te usta naturalnie grawitujące ku ziemi... Półwila poruszyła się na kanapie i przysunęła odrobinę ku niemu, ledwie o cal lub dwa, jednocześnie - w lustrzanym odbiciu jego wcześniejszego gestu - przykrywając dłonie Vale'a swoimi. Nie zastanawiała się przy tym, czy tak wypadało, wiodący ją impuls był zbyt silny, by była w stanie się mu przeciwstawić. Zresztą - chyba nawet nie chciała tego robić. - Przykro mi - odpowiedziała mu cicho, poruszona. - Małżeństwo bez miłości... to więzienie innego rodzaju. Ale wciąż więzienie. Pułapka bez wyjścia, w której kajdanami jest przysięga, a strażnikiem... mąż albo żona. Tak nie powinno być - szeptała, pozwoliwszy, by słowa uciekały z jej gardła niepowstrzymane, podczas gdy opuszki gładziły kostki jego palców, miękko przesuwając się na śródręcze. - Podobno miłość do dziecka jest najsilniejszym rodzajem miłości - dodała, uśmiechnąwszy się smutno. - Nie zna granic ani strachu. To prawda? - spytała, choć dobrze wiedziała, że tak było, jej ojciec był tego dowodem. Chciała jednak, by o tym mówił, ciekawa głębi uczuć okalających to śliczne dziecko, z którym pieczołowicie wyrywał mlecze z ogrodu, i które kochał pomimo braku miłości do żony. - Pułapka - powtórzyła głucho i nieświadomie, gdy wspomniał o złości, z którą musiał się mierzyć. Gniew rzeczywiście nie musiał płonąć, by parzyć, lód również to potrafił. - A jaki jest twój brat? I on - Orestes? - podjęła, naprowadzając go na ten ognik dumy, który wybrzmiał w jego głosie; mów do mnie, Hectorze, mów o sobie i o tym, co cię stworzyło. - Mhm. Nie robisz swoim oczom przysługi - wymruczała, odjąwszy dłonie od jego dłoni, ale zamiast ułożyć je z powrotem na swoich kolanach, te wspięły się przez powietrze, opuszkami delikatnie dotykając jego powiek. Miększych niż się spodziewała; sprowadzała je na dół, niespiesznie, subtelnie, bezmyślnie, z bladym uśmiechem i różem policzków, chcąc otulić go czernią. Dać mu odpocząć. - Tak wiele rzeczy zdarzyło się już na tym festiwalu... - westchnęła cicho, nie rozwinąwszy jednak myśli. Złamanych serc, sklejonych serc, smętnych przepowiedni i zabaw, które miały przynosić radość, a zsyłały boginy.
- Byłam. Bardzo - a dziś to przypominało sen, z którego zbudzono ją gwałtownym szarpnięciem. Tańczyła jeszcze długo po jego odejściu, gdy wróciła, sukienka niemal tonęła w pachnącym radością pocie, we włosach kłębił się zapach dymu, który zmyła nad ranem, w późniejszej nagości przywdziewając wstążkę, którą jej podarował. Wtedy serce wygrywało w piersi dziwne melodie, natomiast później, gdy nad radością zawiesiły się burzowe chmury, przestała zastanawiać się nad esencją tych nut. Nierealne, płomienne, omamione efemerycznym szczęściem wydartym z gardła przez szloch, takie były. Podzieliła się z nim korespondencją i patrzyła, jak za sprawą ich wspólnych sił płomienie kładą na nich rozgrzane języki, jak pergamin eleganckiej papeterii niszczeje w smole i węglach, jak słowa zamieniają się w echo. Dobrze było nie być w tym samej; nie wierzyła, że podoła, ale mając go u swojego boku, nie obawiała się nagłego tchórzostwa. Był silny, choć sam tego nie widział, przyzwyczajony do myśli, że laska w jego dłoni była dowodem słabości, nie przetrwania i nie silnej woli, dzięki którym nie zatracił zmysłów, tylko wzbił się na wyżyny intelektu, gotów pomagać ludziom. Takim jak ona. A potem wytrzymała jego spojrzenie - choć miała wrażenie, że od ostrości rozmigotanej w błękicie jego tęczówek cierpła jej skóra i drętwiały kończyny; nieświadomie rozchyliła wargi, zmełła sukienkę w dłoniach, ale nie opuściła wzroku. Nie uciekła, ten jeden raz - bo chciała go widzieć, gdy będzie sprowadzał ją do rzeczywistości, do siebie, gdy będzie podkreślał, że ta trwoga brała się ze zgliszczy samooceny, nie zaś z faktów. - A mimo to czasem wychwytuję w sobie myśli, że to jest jednak cała prawda... Jak ze spadającym drzewem w samym sercu lasu. Czy wydaje dźwięk, jeśli obok nie ma człowieka, by je usłyszeć? Może z nami jest tak samo? - plotła w napięciu, mimowolnie zapuszczając się w odmęty rozważań, które zwykle przywodziły do jej skroni rozrost migreny. Filozofia nie mogła być mu obca, Celine spodziewała się, że naprędce odnalazłby odpowiedź na ten i wiele innych dylematów, więc patrzyła na niego - znów chcąc widzieć go, gdy będzie tkał przed nią prawdę, w którą chciała uwierzyć.
Jak jej ojciec wierzył w to, że Claire Lovegood była skarbem, który przeznaczenie podarowało mu za dobre serce i lata cierpliwości w poszukiwaniu prawdziwego uczucia. Śmiech Hectora był zaraźliwy, półwila nawet nie zarejestrowała, kiedy odpowiedziała mu tym samym, zasłuchana w melodyjny dźwięk jego rozbawienia, tak szczery i rzadki. Brzmiał zupełnie inaczej, niż gdy parskał kurtuazyjnie, wyuczony, w których momentach okazać uprzejme rozweselenie, i ta świadomość, że zaczął przy niej zdejmować z twarzy zwyczajowo przywdziewaną maskę, napełniła ją rozlewającą się za mostkiem słodyczą. Jako medyk wcale nie musiał jej ufać, jednak chyba zaczął to robić; dopuszczał ją do sekretów samego siebie, wcześniej misternie poupychanych w szufladach, albo pozwalał jej myśleć, że to robił, by jeszcze mocniej usłuchała terapii.
- Ta sama - przytaknęła ze śmiechem. - Potrafią znikać i pojawić się w innym miejscu. Tamten gagatek zniknął więc z klatki i pojawił się przed jej stopami, od tego wszystko się zaczęło - westchnęła tęsknie - do głosu, którym tatko malował przed nią pejzaż tamtej sceny i do uśmiechu, który wtedy rozkwitał pod bujnym ciemnym wąsem, pełnym wręcz szczeniackiego zauroczenia. Prawdziwa miłość do ostatniego uderzenia serca. Claire miała wiele szczęścia, że trafiła na kogoś, kto poza urodą potrafił docenić wartość jej przegniłego serca, lecz mimo to i tak sprzeniewierzyła to uczucie i zabłądziła w obcym łóżku, nie potrafiąc utrzymać na wodzy - czego? Swojej głupoty czy żądzy? Nieważne, Celine odepchnęła od siebie kwaśność tych myśli i skupiła się na Hectorze, osłupiała dźwiękiem słowa rzucającego cień na jej wyobrażenie o jego małżeństwie. Jego syn miał kilka lat, Beatrice odeszła niedawno, a to musiało oznaczać, że przynajmniej przez kilka lat tkwił w czymś, co było pozbawione szczęścia. Ta ciemność w kącikach jego oczu, te usta naturalnie grawitujące ku ziemi... Półwila poruszyła się na kanapie i przysunęła odrobinę ku niemu, ledwie o cal lub dwa, jednocześnie - w lustrzanym odbiciu jego wcześniejszego gestu - przykrywając dłonie Vale'a swoimi. Nie zastanawiała się przy tym, czy tak wypadało, wiodący ją impuls był zbyt silny, by była w stanie się mu przeciwstawić. Zresztą - chyba nawet nie chciała tego robić. - Przykro mi - odpowiedziała mu cicho, poruszona. - Małżeństwo bez miłości... to więzienie innego rodzaju. Ale wciąż więzienie. Pułapka bez wyjścia, w której kajdanami jest przysięga, a strażnikiem... mąż albo żona. Tak nie powinno być - szeptała, pozwoliwszy, by słowa uciekały z jej gardła niepowstrzymane, podczas gdy opuszki gładziły kostki jego palców, miękko przesuwając się na śródręcze. - Podobno miłość do dziecka jest najsilniejszym rodzajem miłości - dodała, uśmiechnąwszy się smutno. - Nie zna granic ani strachu. To prawda? - spytała, choć dobrze wiedziała, że tak było, jej ojciec był tego dowodem. Chciała jednak, by o tym mówił, ciekawa głębi uczuć okalających to śliczne dziecko, z którym pieczołowicie wyrywał mlecze z ogrodu, i które kochał pomimo braku miłości do żony. - Pułapka - powtórzyła głucho i nieświadomie, gdy wspomniał o złości, z którą musiał się mierzyć. Gniew rzeczywiście nie musiał płonąć, by parzyć, lód również to potrafił. - A jaki jest twój brat? I on - Orestes? - podjęła, naprowadzając go na ten ognik dumy, który wybrzmiał w jego głosie; mów do mnie, Hectorze, mów o sobie i o tym, co cię stworzyło. - Mhm. Nie robisz swoim oczom przysługi - wymruczała, odjąwszy dłonie od jego dłoni, ale zamiast ułożyć je z powrotem na swoich kolanach, te wspięły się przez powietrze, opuszkami delikatnie dotykając jego powiek. Miększych niż się spodziewała; sprowadzała je na dół, niespiesznie, subtelnie, bezmyślnie, z bladym uśmiechem i różem policzków, chcąc otulić go czernią. Dać mu odpocząć. - Tak wiele rzeczy zdarzyło się już na tym festiwalu... - westchnęła cicho, nie rozwinąwszy jednak myśli. Złamanych serc, sklejonych serc, smętnych przepowiedni i zabaw, które miały przynosić radość, a zsyłały boginy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nie wiedział, że nie podniosła swoich dłoni tylko dlatego, by moment dłużej dotykać tych jego. Choć był profesjonalistą, nie pojął do końca paradoksu tego, że choć krzywdzono ją dotykiem to wciąż ufnie łaknęła bliskości. Jego własny dotyk zawsze krzywdził, a samemu zawsze wycofywał się w reakcji na krzywdę. Tego nauczyła go w końcu matka - coraz dłuższe rękawy, coraz więcej pudru. Nie odziedziczył po niej umykającego spojrzenia, ale nauczył się tworzyć warstwy zbroi, odgradzającej od innych i od świata. Czy Celine nie potrzebowała podobnej...? Mówiła, że była szczęśliwa - tam, wśród innych, dotykana, przerzucana w obrotach od jednego partnera do drugiego - ale jak trwałe było to szczęście skoro dziś w jej oczach lśniły łzy? Nie wiedział, że nie tańczyła wtedy tylko z nimi, że gdzieś przy ogniskach pozostało jego wspomnienie, a w domu bose stopy kręciły się wśród kropel wody i aksamitu na nagiej skórze.
-W tym roku rozumowania, czy jeśli nikogo nie ma w pobliżu - to tak, jakby to drzewo nigdy nie istniało? Co z owadami, którym dało życie, z nasionami, które zasiało, z wiewiórkami, które mieszkały w jego gałęziach i grzybami, które rosły wśród jego korzeni? - lubił sobie czasem wyobrażać, że gdy go zabraknie - jakieś jego okruchy pozostaną w umysłach pacjentów, w osobach, które ochronił przed izolatką w Mungu i dręczonych plagą koszmarów czarodziejach, którym zapewnił komfort w ciasnych murach. W technikach medytacyjnych, dogasających meridianach, pustych fiolkach po eliksirach i ułożonych od nowa życiach.
Czasem, gdy jego wzrok błądził ku przepisom na trucizny, a złość Beatrice odbierała resztki poczucia bezpieczeństwa - obawiał się jednak, że będzie jak drzewo, którego nikt nie usłyszy. Lęk dogasał z każdym rokiem, gdy Orestes robił się na tyle duży, by go pamiętać, ale nie ustawał, nie tak do końca.
Czy Celine go zapamięta, gdy ich drogi już się rozejdą? On zapamięta jej śmiech, perlisty, nieskrępowany. Sposób, w jaki poruszała się w tańcu, aksamitną wstążkę na srebrnym warkoczu. Historię o kurze.
-Połączyła ich kura. Jak nazwali tego dirikraka? - śmiał się dalej, dopóki kłopotliwe pytanie nie zmyło z jego ust uśmiechu, a wspomnienie żony nie zamgliło spojrzenia wspomnieniem burzowych chmur. Dłonie drgnęły lekko, gdy nakryła je swoimi, ale nie odtrącił jej dotyku - choć spalana w wilim ogniu zbroja zdawała się parzyć, a przyznawanie się do niewzniosłych uczuć bolało niemal fizycznie.
Tak nie powinno być. Podniósł wzrok, zaskoczony, gdy jej słowa okazały się niespodziewanym balsamem. Nie starał się już utrzymać pokerowej twarzy - mogła bez trudu poznać, że spodziewał się zupełnie innej reakcji. Oceny, rozczarowania. Ojcowskiego i oliverowskiego pouczenia o tym, że była taka piękna i że trudno zmajstrować dziecko bez miłości. (Zadziwiająco łatwo, wystarczyło się napić i pomyśleć o kimś kto szczerze mu się podobał i zatkać jej usta...)
Była tak młoda, a jednak rozumiała...
-Celine... - szepnął, jakby zamierzał się usprawiedliwić, ale łagodnie przesunęła palcami po jego śródręczu, a do niego dotarło, że to ona powiedziała już wszystko, co trzeba. I że był tak bardzo zmęczony, samym wspomnieniem tamtych lat.
-Tak zawsze było w naszej rodzinie. - wyjaśnił tylko posępnie. Czy mogło być inaczej? Kiedyś spodziewał się, że Victor, niczym rycerz na białym koniu, przyprowadzi do domu dziewczynę, którą szczerze pokochał. Kto miałby odwagę na taki heroiczny czyn jeśli nie jego odważny lew? -Korzystne małżeństwa, czysta krew. Ojciec Beatrice był redaktorem w wydawnictwie, które miało wydać opus magnum mojego ojca. Zmarł, zanim w ogóle je skończył, a po układzie pozostało nasze małżeństwo i chaotyczne notatki. - westchnął, nazywając na głos cenę tych ciężkich lat.
Kąciki ust drgnęły posępnie, gdy spytała o miłość rodzicielską. Wspomnienie labiryntu było zbyt świeże, by zdołał się uśmiechnąć - zresztą miał bardzo niekomfortowe wrażenie, że Celine i tak patrzyła wtedy na jego oczy, a nie usta, że wyczuwała już fałszywą nutę w jego wyćwiczonej łagodności. Oby nie.
-Jest, najsilniejsza - ale zna strach. - przyznał gorzko. Utkwił wzrok w płomieniach, odbijających się w - nagle szklistych - oczach. -Tam, w labiryncie, gdy widzieliśmy boginy... widziałem jego, w niebezpieczeństwie, przed dementorem. Wbiegłem pomiędzy nich i wtedy rozbrzmiał głos Pani Jeziora, ale tak bardzo bałem się, że nie zdążę. - szeptał. -A potem dowiedzieliśmy się, że to boginy i... - przełknął ślinę, przeniósł wzrok na nią. -...zacząłem bać się o ciebie. - rozchylił usta, atmosfera nagle stała się cięższa, ale Celine roztropnie spytała o najważniejszych mężczyzn w jego życiu.
-Orestes jest marzycielem. Wypuszcza przez okno biedronki, które miały pecha wlecieć do salonu i ma dobre serce. - mruknął, jakby dobre serce w przypadku dzieci wcale nie było oczywiste. -Mój brat też kiedyś taki był. - takiego go zapamiętał, wodzącego palcem na mapie, niezdolnego skrzywdzić nawet mrówki - dopóki ojciec go do tego nie zmusił, szkoląc przez lata niezawodnego myśliwego by potem ironicznie wyśmiać pracę brygadzisty. -Jasnowłosy, podobny do matki, Gryfon. Przez laskę nikt nie powiedziałby, że byliśmy braćmi, ale nie dał mi o tym zapomnieć. Kiedyś pobił dla mnie - dla mnie, dla mnie, dla mnie, czy Victor wiedział - czy czuł - że tryskająca krew będzie dla Hectora czymś więcej niż poczuciem bezpieczeństwa i mściwą satysfakcją? -sąsiada. - podniósł wzrok. -Jaki jest Elric? - jest, nie był. Pamiętał chłopca, który dzielił z nim dormitorium, ale tamten Lovegood stał się mężczyzną. Starszym bratem.
Jego dłonie drgnęły lekko, tęsknie, gdy Celine cofnęła swoje. Spojrzenie na moment stało się niepewne, ale wtedy poczuł przy oczach jej łagodne palce, a ciemność po raz pierwszy nie zdawała się przerażającą tonią. Miał wrażenie, że pod powiekami tańczą mu płomienie - jasne i bezpieczne, jak ogniki świec.
-Co jeszcze zdarzyło się tobie? - pociągnął temat, by słyszeć jej głos. By nie myśleć o tym, co zdarzyło się jemu - złe wróżby, złe strachy, powrót do Wenus, odtrącenie kolejnej osoby w swoim życiu, strach w oczach Primy. Oprócz tego zdarzył się też pierwszy taniec - a myśląc o nim, odruchowo musnął palcami przedramiona Celine, wygrywając na gładkiej skórze rytm wczorajszej piosenki.
-W tym roku rozumowania, czy jeśli nikogo nie ma w pobliżu - to tak, jakby to drzewo nigdy nie istniało? Co z owadami, którym dało życie, z nasionami, które zasiało, z wiewiórkami, które mieszkały w jego gałęziach i grzybami, które rosły wśród jego korzeni? - lubił sobie czasem wyobrażać, że gdy go zabraknie - jakieś jego okruchy pozostaną w umysłach pacjentów, w osobach, które ochronił przed izolatką w Mungu i dręczonych plagą koszmarów czarodziejach, którym zapewnił komfort w ciasnych murach. W technikach medytacyjnych, dogasających meridianach, pustych fiolkach po eliksirach i ułożonych od nowa życiach.
Czasem, gdy jego wzrok błądził ku przepisom na trucizny, a złość Beatrice odbierała resztki poczucia bezpieczeństwa - obawiał się jednak, że będzie jak drzewo, którego nikt nie usłyszy. Lęk dogasał z każdym rokiem, gdy Orestes robił się na tyle duży, by go pamiętać, ale nie ustawał, nie tak do końca.
Czy Celine go zapamięta, gdy ich drogi już się rozejdą? On zapamięta jej śmiech, perlisty, nieskrępowany. Sposób, w jaki poruszała się w tańcu, aksamitną wstążkę na srebrnym warkoczu. Historię o kurze.
-Połączyła ich kura. Jak nazwali tego dirikraka? - śmiał się dalej, dopóki kłopotliwe pytanie nie zmyło z jego ust uśmiechu, a wspomnienie żony nie zamgliło spojrzenia wspomnieniem burzowych chmur. Dłonie drgnęły lekko, gdy nakryła je swoimi, ale nie odtrącił jej dotyku - choć spalana w wilim ogniu zbroja zdawała się parzyć, a przyznawanie się do niewzniosłych uczuć bolało niemal fizycznie.
Tak nie powinno być. Podniósł wzrok, zaskoczony, gdy jej słowa okazały się niespodziewanym balsamem. Nie starał się już utrzymać pokerowej twarzy - mogła bez trudu poznać, że spodziewał się zupełnie innej reakcji. Oceny, rozczarowania. Ojcowskiego i oliverowskiego pouczenia o tym, że była taka piękna i że trudno zmajstrować dziecko bez miłości. (Zadziwiająco łatwo, wystarczyło się napić i pomyśleć o kimś kto szczerze mu się podobał i zatkać jej usta...)
Była tak młoda, a jednak rozumiała...
-Celine... - szepnął, jakby zamierzał się usprawiedliwić, ale łagodnie przesunęła palcami po jego śródręczu, a do niego dotarło, że to ona powiedziała już wszystko, co trzeba. I że był tak bardzo zmęczony, samym wspomnieniem tamtych lat.
-Tak zawsze było w naszej rodzinie. - wyjaśnił tylko posępnie. Czy mogło być inaczej? Kiedyś spodziewał się, że Victor, niczym rycerz na białym koniu, przyprowadzi do domu dziewczynę, którą szczerze pokochał. Kto miałby odwagę na taki heroiczny czyn jeśli nie jego odważny lew? -Korzystne małżeństwa, czysta krew. Ojciec Beatrice był redaktorem w wydawnictwie, które miało wydać opus magnum mojego ojca. Zmarł, zanim w ogóle je skończył, a po układzie pozostało nasze małżeństwo i chaotyczne notatki. - westchnął, nazywając na głos cenę tych ciężkich lat.
Kąciki ust drgnęły posępnie, gdy spytała o miłość rodzicielską. Wspomnienie labiryntu było zbyt świeże, by zdołał się uśmiechnąć - zresztą miał bardzo niekomfortowe wrażenie, że Celine i tak patrzyła wtedy na jego oczy, a nie usta, że wyczuwała już fałszywą nutę w jego wyćwiczonej łagodności. Oby nie.
-Jest, najsilniejsza - ale zna strach. - przyznał gorzko. Utkwił wzrok w płomieniach, odbijających się w - nagle szklistych - oczach. -Tam, w labiryncie, gdy widzieliśmy boginy... widziałem jego, w niebezpieczeństwie, przed dementorem. Wbiegłem pomiędzy nich i wtedy rozbrzmiał głos Pani Jeziora, ale tak bardzo bałem się, że nie zdążę. - szeptał. -A potem dowiedzieliśmy się, że to boginy i... - przełknął ślinę, przeniósł wzrok na nią. -...zacząłem bać się o ciebie. - rozchylił usta, atmosfera nagle stała się cięższa, ale Celine roztropnie spytała o najważniejszych mężczyzn w jego życiu.
-Orestes jest marzycielem. Wypuszcza przez okno biedronki, które miały pecha wlecieć do salonu i ma dobre serce. - mruknął, jakby dobre serce w przypadku dzieci wcale nie było oczywiste. -Mój brat też kiedyś taki był. - takiego go zapamiętał, wodzącego palcem na mapie, niezdolnego skrzywdzić nawet mrówki - dopóki ojciec go do tego nie zmusił, szkoląc przez lata niezawodnego myśliwego by potem ironicznie wyśmiać pracę brygadzisty. -Jasnowłosy, podobny do matki, Gryfon. Przez laskę nikt nie powiedziałby, że byliśmy braćmi, ale nie dał mi o tym zapomnieć. Kiedyś pobił dla mnie - dla mnie, dla mnie, dla mnie, czy Victor wiedział - czy czuł - że tryskająca krew będzie dla Hectora czymś więcej niż poczuciem bezpieczeństwa i mściwą satysfakcją? -sąsiada. - podniósł wzrok. -Jaki jest Elric? - jest, nie był. Pamiętał chłopca, który dzielił z nim dormitorium, ale tamten Lovegood stał się mężczyzną. Starszym bratem.
Jego dłonie drgnęły lekko, tęsknie, gdy Celine cofnęła swoje. Spojrzenie na moment stało się niepewne, ale wtedy poczuł przy oczach jej łagodne palce, a ciemność po raz pierwszy nie zdawała się przerażającą tonią. Miał wrażenie, że pod powiekami tańczą mu płomienie - jasne i bezpieczne, jak ogniki świec.
-Co jeszcze zdarzyło się tobie? - pociągnął temat, by słyszeć jej głos. By nie myśleć o tym, co zdarzyło się jemu - złe wróżby, złe strachy, powrót do Wenus, odtrącenie kolejnej osoby w swoim życiu, strach w oczach Primy. Oprócz tego zdarzył się też pierwszy taniec - a myśląc o nim, odruchowo musnął palcami przedramiona Celine, wygrywając na gładkiej skórze rytm wczorajszej piosenki.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tego jednego nie zdołali jej odebrać, choć próbowali - sposobu rozmowy ze światem. Poznawania go, zapamiętywania, przekazywania emocji i odczytywania ich przez dotyk składany na skórze; tuż po ucieczce z trzewi blaszanego potwora absolutnie przerażających, lecz bała się ich coraz mniej. Jego natomiast nie bała się w ogóle, od dawna.
- Być może one również nie istnieją - odparła po chwili namysłu, niepewnie, jej myśli przypominały splątane szkarłatne wstążki, pęczniejące od wody wnikającej pomiędzy włókna. Wstydziła się - własnej nieumiejętności dotrzymania mu kroku w filozoficznych dyskusjach, tknięta olśnieniem, że właśnie opadała na ziemię w huku intelektualnego obumarcia, a on stał tuż obok, dodając jej w tym realności, jedyny widz żałosnego spektaklu, jedyny dowód pchający głupotę w ramy realności. - Albo... może wystarczy, że one je usłyszą. Że będą słyszeć i czuć siebie nawzajem - zasugerowała pytająco, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi, przekonana, że on od dawna znał już odpowiedź, lecz droczył się z nią, zachęcał, by odnalazła ją sama. Podobnie wyglądały czasem ich spotkania, Hector nie mówił jej wprost co powinna zrobić, co myśleć ani co zmienić, naprowadzał ją na odpowiednią ścieżkę i pozwalał, by sama ją odnalazła - a ona nawet nie podejrzewała, że to robił, rozmyślnie i celowo. Że ułatwiał jej samodzielne kroki, zamiast prowadzić ją jak dziecko, które nigdy nie nauczyło się chodzić.
- Och, nie wiem. Może Hector - zaśmiała się dźwięcznie, jednak było to prawdą, nigdy nie spytała ojca jak nazwali stworzenie, które scaliło ich serca w jedność, dopóki matka nie sięgnęła po dłuto i nie zaczęła rzeźbić w ich wspólnym pomniku rys kłamliwej autonomiczności. Gdyby tylko śmiech mógł dłużej ich otaczać, gdyby mogli porozmawiać bez widm zasychających łez i świeżo rozdzieranych ran, zupełnie jak wczoraj, gdy nie liczyło się nic poza migotem płomieni i pierwszych kroków w tanecznych podrygach... Ale atmosfera zagęściła się przygaszeniem i żalem, pisząc rozdział szczerości innego rodzaju. Cięższego, bardziej wymagającego, z trudem przechodzącego przez gardło i z przyjemnością przeradzającego się w łańcuchy. Patrzył na nią z zaskoczeniem, z dezorientacją, jakby spodziewał się policzka lub pełnego dezaprobaty śmiechu, kto go do tego przyzwyczaił? Ona? Płomyki otarły się o serce półwili jak kocięta spragnione mleka, ale tym razem kurtyna smutku nie pozwoliła złości na tę niesprawiedliwość rozkwitnąć do postaci iskier; znikły w jej wnętrzu, tam, gdzie się narodziły. Słuchała go więc - w łagodnej i chłonnej ciszy, i bez cienia oceny, której się spodziewał, nie względem niego. Względem ludzi, którzy go otaczali. Żony, która nauczyła go, że lód może parzyć, ojca, który powinien go strzec, przygotowując do mądrej dorosłości, a który...
- On cię sprzedał - sapnęła z niedowierzaniem po dłuższej chwili pełnego przerażenia napięcia. Oddechy nabierane do płuc sprawiały wrażenie pustych, jakby nie mogła zaczerpnąć tchu, wyobrażając sobie wyrachowanie potrzebne do transakcji przyszłością młodego mężczyzny, który najprawdopodobniej pragnął uszczęśliwić i zaimponować rodzicowi, ale nie chciała sobie tego wyobrażać. Aranżowane małżeństwa były codziennością, widziała jednak jakie spustoszenie potrafiły rozsiewać w eleganckich szlachetnych dworach, w których ludzie również nie mogli od siebie uciec. On nie mógł. - Własnego syna - dodała drżącym szeptem, mocniej ściskając dłonie Hectora. Czym innym było splecenie ścieżek dwojga młodych ludzi i skojarzenie ich ze sobą, a czym innym ukształtowanie plastycznego losu dziecka ku chwale - czego? Mrzonek jakiejś nauki? Głupiej książki? - Po nic... - Anselm Vale zmarł, zanim jego inwestycja przyniosła plony. Zasiane zboża zgniły w nieurodzaju i Hector nauczył się żyć na ugorze, bo musiał, nie miał innego wyboru. Wcześniej miała nadzieję, że jeśli nie kochał żony, może przynajmniej nauczył się ją lubić, szanował, ale jeśli by tak było, w jego głosie nie dosłyszałaby tyle goryczy. - I zostawił cię z tym samego. Jak mógł? - jęknęła oburzona, nie poświęcając ani jednej myśli społecznym przekonaniom, że mężczyźni musieli być silni, musieli sobie radzić, na nic się nie skarżąc, musieli pokonywać trudności z dumnie uniesioną głową, jakby te w ogóle im nie doskwierały. Bzdura. Bzdura! Mieli prawo o tym mówić, przyznawać się do smutku, rozgoryczenia i zagubienia. Nieustannie gładziła wierzch dłoni Hectora. - Nie wyobrażam sobie, żebyś ty nakłonił Orestesa do czegoś takiego - dodała cicho. Słusznie? Znała jedynie okruchy jego człowieczeństwa, ale to, co jej pokazał, co przed nią zdradził na temat samego siebie, sugerowało, że nigdy nie popełni błędów własnego ojca, nie w ten sposób.
Skoro był gotów wejść pomiędzy niego i samą śmierć.
Ciarki rozpełzły się po jej ciele, gdy wspomniał dementora. Kiwając głową w zrozumieniu, półwila wiedziała, dlaczego miał nie zdążyć, wiedziała, a mimo to nie odwróciła wzroku na laskę, patrząca w błękit tęczówek przypominający niebo zaraz po wiosennym deszczu. Hector patrzył w płomienie, ich widowiskowe pląsy odbijały się w jego oczach, kusiły, by i ona na nie spojrzała, i poddała się dopiero ich słodkim podszeptom, obróciwszy głowę w kierunku kominka.
- O mnie? - spytała powoli, coś w jej piersi szarpnęło się jak ptak w klatce, coś omiotło skrzydłami pnącza żeber, ale zdusiła to w sobie, z płomieniami wślizgującymi się na skórę policzków. Te znów płonęły, tak długo, aż rozmowa umknęła na inny tor, a uwaga zwróciła się ku rysowanym przez niego sylwetkom dwóch najważniejszych mężczyzn. Marzyciel i chojrak, słodycz i odwaga. - To widać w jego oczach - oznajmiła ciepło. Ledwie przez moment patrzyła w oczy Orestesa, ale wszędzie poznałaby dobroć, którą w sobie nosił, niepowtarzalną i świeżą w świecie, który tak jej potrzebował. Drgnęła potem, skrzywiwszy się lekko na wspomnienie pobicia innego chłopca (czy może mężczyzny?) i wyprostowała plecy, odrzucając na nie wcześniej przełożone przez ramię włosy. - Chłopięce sposoby okazywania lojalności zawsze były dla mnie bardzo dziwne - wymamrotała, tym aspektem jego opowieści wyraźnie niezachwycona, podobnie jak poruszoną kwestią jej własnego brata, na którą jej uśmiech zabarwił się niemrawą kwasotą. - On jest... Jak drzewo, które upada w sercu lasu. A mnie tam nie ma, by je usłyszeć - odparła wymijająco, a jednocześnie aż nazbyt klarownie. Ile miał w sobie sekretów? Kiedy miał zamiar ją do niej dopuścić, czy w ogóle? Nigdy nie odważyła się zapytać go, czy widział jej aresztowanie w swoich wizjach, bo bała się odpowiedzi, którą mogłaby usłyszeć, żadna z nich nie przyniosłaby ulgi. Mogłyby tylko mocniej zaboleć.
Westchnąwszy, dotknęła jego powiek, otulając go czernią, odpoczynkiem, i czując, jak opuszki jego palców wygrywające znajomy rytm przeszyły ją tysiącami żarliwych iskier. Dlaczego? Czyżby sprawa z Abbottami pozostawiła ją tak nadwrażliwą, nawet fizycznie? Mógł usłyszeć jej nieznacznie przyspieszający oddech, poczuć, że na moment przysunęła ręce bliżej niego, zanim przywołała się do porządku, oblizując nagle spierzchnięte wargi. Usiadła do niego przodem, z jedną nogą podciągniętą pod siebie na kanapie, oparła bok głowy na rękach splecionych na oparciu kanapy, i zwróciła spojrzenie z powrotem na płomienie.
- Dowiedziałam się, że złamałam serce przyjacielowi, choć nigdy nie pomyślałabym, że mógłby... cokolwiek do mnie czuć, w ten sposób. A ja czekałam na niego. Chciałam, żeby pewnego dnia... Mimo tego, czym się stałam... Ale nagle na wszystko stało się za późno - mówiła chaotycznie, zagubiona we własnych myślach. - To wynikło na wiankach. On mojego nie wyłowił, dzień wcześniej mnie szukał, ale zamiast pójść za nim, zostałam z kimś... kto stał mi się bliski - rozmasowała palcami własną skroń. Zbyt wiele, zbyt wiele, zbyt wiele.
- Być może one również nie istnieją - odparła po chwili namysłu, niepewnie, jej myśli przypominały splątane szkarłatne wstążki, pęczniejące od wody wnikającej pomiędzy włókna. Wstydziła się - własnej nieumiejętności dotrzymania mu kroku w filozoficznych dyskusjach, tknięta olśnieniem, że właśnie opadała na ziemię w huku intelektualnego obumarcia, a on stał tuż obok, dodając jej w tym realności, jedyny widz żałosnego spektaklu, jedyny dowód pchający głupotę w ramy realności. - Albo... może wystarczy, że one je usłyszą. Że będą słyszeć i czuć siebie nawzajem - zasugerowała pytająco, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi, przekonana, że on od dawna znał już odpowiedź, lecz droczył się z nią, zachęcał, by odnalazła ją sama. Podobnie wyglądały czasem ich spotkania, Hector nie mówił jej wprost co powinna zrobić, co myśleć ani co zmienić, naprowadzał ją na odpowiednią ścieżkę i pozwalał, by sama ją odnalazła - a ona nawet nie podejrzewała, że to robił, rozmyślnie i celowo. Że ułatwiał jej samodzielne kroki, zamiast prowadzić ją jak dziecko, które nigdy nie nauczyło się chodzić.
- Och, nie wiem. Może Hector - zaśmiała się dźwięcznie, jednak było to prawdą, nigdy nie spytała ojca jak nazwali stworzenie, które scaliło ich serca w jedność, dopóki matka nie sięgnęła po dłuto i nie zaczęła rzeźbić w ich wspólnym pomniku rys kłamliwej autonomiczności. Gdyby tylko śmiech mógł dłużej ich otaczać, gdyby mogli porozmawiać bez widm zasychających łez i świeżo rozdzieranych ran, zupełnie jak wczoraj, gdy nie liczyło się nic poza migotem płomieni i pierwszych kroków w tanecznych podrygach... Ale atmosfera zagęściła się przygaszeniem i żalem, pisząc rozdział szczerości innego rodzaju. Cięższego, bardziej wymagającego, z trudem przechodzącego przez gardło i z przyjemnością przeradzającego się w łańcuchy. Patrzył na nią z zaskoczeniem, z dezorientacją, jakby spodziewał się policzka lub pełnego dezaprobaty śmiechu, kto go do tego przyzwyczaił? Ona? Płomyki otarły się o serce półwili jak kocięta spragnione mleka, ale tym razem kurtyna smutku nie pozwoliła złości na tę niesprawiedliwość rozkwitnąć do postaci iskier; znikły w jej wnętrzu, tam, gdzie się narodziły. Słuchała go więc - w łagodnej i chłonnej ciszy, i bez cienia oceny, której się spodziewał, nie względem niego. Względem ludzi, którzy go otaczali. Żony, która nauczyła go, że lód może parzyć, ojca, który powinien go strzec, przygotowując do mądrej dorosłości, a który...
- On cię sprzedał - sapnęła z niedowierzaniem po dłuższej chwili pełnego przerażenia napięcia. Oddechy nabierane do płuc sprawiały wrażenie pustych, jakby nie mogła zaczerpnąć tchu, wyobrażając sobie wyrachowanie potrzebne do transakcji przyszłością młodego mężczyzny, który najprawdopodobniej pragnął uszczęśliwić i zaimponować rodzicowi, ale nie chciała sobie tego wyobrażać. Aranżowane małżeństwa były codziennością, widziała jednak jakie spustoszenie potrafiły rozsiewać w eleganckich szlachetnych dworach, w których ludzie również nie mogli od siebie uciec. On nie mógł. - Własnego syna - dodała drżącym szeptem, mocniej ściskając dłonie Hectora. Czym innym było splecenie ścieżek dwojga młodych ludzi i skojarzenie ich ze sobą, a czym innym ukształtowanie plastycznego losu dziecka ku chwale - czego? Mrzonek jakiejś nauki? Głupiej książki? - Po nic... - Anselm Vale zmarł, zanim jego inwestycja przyniosła plony. Zasiane zboża zgniły w nieurodzaju i Hector nauczył się żyć na ugorze, bo musiał, nie miał innego wyboru. Wcześniej miała nadzieję, że jeśli nie kochał żony, może przynajmniej nauczył się ją lubić, szanował, ale jeśli by tak było, w jego głosie nie dosłyszałaby tyle goryczy. - I zostawił cię z tym samego. Jak mógł? - jęknęła oburzona, nie poświęcając ani jednej myśli społecznym przekonaniom, że mężczyźni musieli być silni, musieli sobie radzić, na nic się nie skarżąc, musieli pokonywać trudności z dumnie uniesioną głową, jakby te w ogóle im nie doskwierały. Bzdura. Bzdura! Mieli prawo o tym mówić, przyznawać się do smutku, rozgoryczenia i zagubienia. Nieustannie gładziła wierzch dłoni Hectora. - Nie wyobrażam sobie, żebyś ty nakłonił Orestesa do czegoś takiego - dodała cicho. Słusznie? Znała jedynie okruchy jego człowieczeństwa, ale to, co jej pokazał, co przed nią zdradził na temat samego siebie, sugerowało, że nigdy nie popełni błędów własnego ojca, nie w ten sposób.
Skoro był gotów wejść pomiędzy niego i samą śmierć.
Ciarki rozpełzły się po jej ciele, gdy wspomniał dementora. Kiwając głową w zrozumieniu, półwila wiedziała, dlaczego miał nie zdążyć, wiedziała, a mimo to nie odwróciła wzroku na laskę, patrząca w błękit tęczówek przypominający niebo zaraz po wiosennym deszczu. Hector patrzył w płomienie, ich widowiskowe pląsy odbijały się w jego oczach, kusiły, by i ona na nie spojrzała, i poddała się dopiero ich słodkim podszeptom, obróciwszy głowę w kierunku kominka.
- O mnie? - spytała powoli, coś w jej piersi szarpnęło się jak ptak w klatce, coś omiotło skrzydłami pnącza żeber, ale zdusiła to w sobie, z płomieniami wślizgującymi się na skórę policzków. Te znów płonęły, tak długo, aż rozmowa umknęła na inny tor, a uwaga zwróciła się ku rysowanym przez niego sylwetkom dwóch najważniejszych mężczyzn. Marzyciel i chojrak, słodycz i odwaga. - To widać w jego oczach - oznajmiła ciepło. Ledwie przez moment patrzyła w oczy Orestesa, ale wszędzie poznałaby dobroć, którą w sobie nosił, niepowtarzalną i świeżą w świecie, który tak jej potrzebował. Drgnęła potem, skrzywiwszy się lekko na wspomnienie pobicia innego chłopca (czy może mężczyzny?) i wyprostowała plecy, odrzucając na nie wcześniej przełożone przez ramię włosy. - Chłopięce sposoby okazywania lojalności zawsze były dla mnie bardzo dziwne - wymamrotała, tym aspektem jego opowieści wyraźnie niezachwycona, podobnie jak poruszoną kwestią jej własnego brata, na którą jej uśmiech zabarwił się niemrawą kwasotą. - On jest... Jak drzewo, które upada w sercu lasu. A mnie tam nie ma, by je usłyszeć - odparła wymijająco, a jednocześnie aż nazbyt klarownie. Ile miał w sobie sekretów? Kiedy miał zamiar ją do niej dopuścić, czy w ogóle? Nigdy nie odważyła się zapytać go, czy widział jej aresztowanie w swoich wizjach, bo bała się odpowiedzi, którą mogłaby usłyszeć, żadna z nich nie przyniosłaby ulgi. Mogłyby tylko mocniej zaboleć.
Westchnąwszy, dotknęła jego powiek, otulając go czernią, odpoczynkiem, i czując, jak opuszki jego palców wygrywające znajomy rytm przeszyły ją tysiącami żarliwych iskier. Dlaczego? Czyżby sprawa z Abbottami pozostawiła ją tak nadwrażliwą, nawet fizycznie? Mógł usłyszeć jej nieznacznie przyspieszający oddech, poczuć, że na moment przysunęła ręce bliżej niego, zanim przywołała się do porządku, oblizując nagle spierzchnięte wargi. Usiadła do niego przodem, z jedną nogą podciągniętą pod siebie na kanapie, oparła bok głowy na rękach splecionych na oparciu kanapy, i zwróciła spojrzenie z powrotem na płomienie.
- Dowiedziałam się, że złamałam serce przyjacielowi, choć nigdy nie pomyślałabym, że mógłby... cokolwiek do mnie czuć, w ten sposób. A ja czekałam na niego. Chciałam, żeby pewnego dnia... Mimo tego, czym się stałam... Ale nagle na wszystko stało się za późno - mówiła chaotycznie, zagubiona we własnych myślach. - To wynikło na wiankach. On mojego nie wyłowił, dzień wcześniej mnie szukał, ale zamiast pójść za nim, zostałam z kimś... kto stał mi się bliski - rozmasowała palcami własną skroń. Zbyt wiele, zbyt wiele, zbyt wiele.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
-Nie. - zaprotestował, nie mogło tak przecież być. Życie i dobre uczynki nie mogły nie mieć sensu, choć czasami się tego lękał. -Drzewo się komuś... czemuś przysłużyło. I to, że jedne sprawy uznajemy za bardziej błahe od słyszącego upadek myśliwego - że magipsychiatria nie była tak spektakularna jak przyszywanie odciętych kończyn, chociażby; że Beatrice nie była żoną która kiedykolwiek by po nim płakała, choć trzęsła się histerycznie na pogrzebie ojca... -...nie znaczy, że to drzewo nie było ważne. - wymamrotał, a potem Celine uzupełniła jego myśl. Czuć siebie nawzajem. Skinął głową, z bladym uśmiechem i przesunął wzrokiem po srebrnych pasmach jej włosów, po szczupłych ramionach i smukłej talii.
Chciałby znów ją poczuć, przyciągnąć do siebie jak w tańcu. Odpędził tą myśl, bo dziś nie grała im muzyka.
-Śmiej się, ale moja siostra nazwała kurę Heleną. Heleną Trojańską, oddała imię najpiękniejszej kobiety świata kurze. - roześmiał się, choć śmiałby się dźwięczniej gdyby Hector nie było imieniem przegranego i rozwleczonego na piasku księcia, być może odpowiednim dla koguta.
Wstrzymał oddech, gdy tak celnie - bez poetyckiej delikatności, która zazwyczaj towarzyszyła jej wypowiedziom - nazwała transakcyjność jego małżeństwa. Próbował uciec od tych słów, dlatego teraz przygarbił ramiona i splótł mocniej swoje zimne palce z jej ciepłymi dłońmi, instynktownie szukając jakiegokolwiek pocieszenia — ale nie dało się uciec od prawdy. Powtarzał to wciąż pacjentom, a ona przyswoiła tą lekcję. Skinął sztywno głową, ale choć nie umknął wzrokiem to wydawał się wyraźnie zawstydzony.
-Myślał, że po coś. - bąknął i zaraz ugryzł się w język. Nie wiedział, czemu go broni - zupełnie jak w niedawnej rozmowie z Elvirą Multon. Nienawidził go, patrzył na jego śmierć, a mimo wszystko nadal grał wedle ustalonego w dzieciństwie scenariusza, jak marionetka na sznurkach ciągniętych przez trupa, echo grzecznego syna. Starał się nim być za ich dwoje, siebie i Victora, jakby to mogło ich ochronić. Bezskutecznie. Ochronił ich dopiero Victor, a Hector zacisnął nagle powieki, gdy Celine spytała jak ojciec mógł zostawić go samego. Nie mógł. Nie chciał. Chciał wydać swoje opus magnum i pieprzyć się z piękną Beatrice i kontrolować nadal każdy aspekt ich życia. Chciał żyć, widział to w jego spojrzeniu w tamtych ostatnich chwilach, gdy pilnował by dzieło brata zostało dopełnione. Tik-tok-tik-tok, tamten zegar nadal bił w salonie, wzięty na pamiątkę z domu rodzinnego by przypominać Hectorowi Vale kim tak naprawdę jest i że Erynie się o niego upomną i dlaczego nie wytrzymał na oddziale magipsychiatrycznym Munga, gdzie pacjenci rzęzili tak przerażająco jak ojciec w ostatnich minutach. -Nie wiem. - skłamał, mając nadzieję, że jego wina rozpłynie się przynajmniej na moment w jej gorącym oburzeniu. -Wedle logiki świata powinienem - ale nie zrobię mu tego. - westchnął, ale na jego twarzy zatańczył głębszy cień niż zwykle. Przykra świadomość, że nawet nie wie, czy będzie wtedy przy dorosłym Orestesie, czy klątwa i Furie nie upomną się o niego wcześniej.
-O ciebie. - powrócił do niej wzrokiem, intensywniejszym niż zwykle. Ujrzał gorąc na rumianych policzkach. -Nie powinnaś oglądać swojego bogina, zwłaszcza w takim miejscu. - wyjaśnił łagodnie, by rozwiać niezręczność, ale nie włożył w kłamstwo tyle wysiłku ile zazwyczaj, a jego spojrzenie zdawało się płonąć. Nie tylko dlatego się o ciebie bałem, Celine. - zawisło w milczeniu. Za kilka minut będzie dziękował sobie w duchu, że nie powiedział tego na głos. Uśmiechnął się ciepło, myśląc zarówno o swoim strachu - ludzkim i przez to słodkim - i o jej tańcu przed Królem Rybakiem i o Orestesie i o krwi tryskającej z nosa tamtego sąsiada. -W męskim świecie lojalność to siła. Byliśmy stadem, a tamten chłopiec chciał zdetronizować mojego brata, wykorzystując moją słabość. Dobrze, że się nie dał. Wtedy. - westchnął, błądząc palcami po mankiecie koszuli. -Potem koledzy w Hogwarcie przekonali go, że silniejszy jest jednak beze mnie. - wyrwało mu się cicho, poczucie zdrady rozlało się goryczą w gardle. Nie ostatni raz dzisiejszego dnia.
Nie wiedział, jak pomóc Victorowi - choć próbował, kupnem psa, opatrywaniem ran, byciem i nieobecnością, wszystkim, na ślepo, czasem na opak - ale Elric był obcy, na niego mógłby spojrzeć z dystansu. -Więc bądź. - odezwał się łagodnie. -Mężczyźni, zwłaszcza jeśli wychowali się bez siostry, nie przywykli do... mówienia. Do szczerego dzielenia się tym, co ich trapi. - za moment Hector da tego wspaniałą demonstrację. -Czasem trzeba odgadnąć ich myśli, spojrzeć głębiej. Podobno kobiety mają taką intuicję? - spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechnął się - inaczej niż zwykle, prowokacyjnie, niemalże zaczepnie, choć wciąż z nienachalną łagodnością. Uśmiechał się nadal, gdy zamknęła jego oczy, a on znów wygrywał dotykiem hipnotyzującą melodię - ale potem wszystko ustało. Odsunęła się, tak naturalnie jakby nie popełnił nic złego, więc i on się odprężył, oparł łokieć na oparciu kanapy i skroń na dłoni - i było tak ciepło i cicho i...
...ach, tamten chłopiec. Jego wspomnienie zakłuło, Hector pamiętał sposób, w jaki o nim mówiła. Wtedy, w maju, lękał się o jej bezpieczeństwo, ale nawet im kibicował - ale teraz zrobiło się trochę chłodniej, samemu nie wiedział dlaczego.
Aż się dowiedział.
-Kimś bliskim? - nagle nie było już chłodno, było lodowato. Jej słowa, ich logika - wianki, to było kilka dni temu, był ktoś jeszcze - podziałały na niego jak kubeł zimnej wody, jak śmiech Beatrice i ojcowski policzek. Podniósł głowę i zacisnął rękę na oparciu kanapy, aż pobielała i napięły się mięśnie. Drugą ręką odszukał laskę, by poczuć jak dzióbek sowy wbija się z całej siły we wnętrze dłoni, by otrzeźwieć. Wytrzeźwieć. Jej urok, muzyka, taniec, to wszystko stwarzało iluzję nieprawdy - jak mógł być taki głupi? Kaleka, rogacz, żałosny idiota,
nie obchodzisz jej, nikogo nie obchodzisz. Zawsze byłeś niewygodnym ciężarem. Kamieniem u nogi. Wstydliwą sprawą. - och, dla Celine na pewno wstydliwą, wszyscy wstydzili się terapii, a ona ciężarów, które u niego zostawiała. Czy tamten ktoś o nich wiedział? Jeśli nie, to chyba dobrze? Czy spojrzy na nią tak, jak chciała być widziana? I zawsze tym dla niej pozostaniesz. Głosy Beatrice i ojca nauczył się ignorować, ale bliźniakowi wierzył. Z a w s z e. A echo jego słów wciąż odbijało się echem w tym salonie, tym razem szydząc z kruchej wiary kaleki, że taniec z półwilą może znaczyć cokolwiek więcej.
-Kim? - spytał z wymuszoną łagodnością, nie oferując jednak żadnej rady odnośnie całej sytuacji, ani nawet uśmiechu, ani spojrzenia. Cofnął się, przybierając na twarz maskę profesjonalizmu tak zimnego, jak przy innych pacjentach - tych, którzy nie mieli srebrnych włosów ani anielskiego uśmiechu.
Chciałby znów ją poczuć, przyciągnąć do siebie jak w tańcu. Odpędził tą myśl, bo dziś nie grała im muzyka.
-Śmiej się, ale moja siostra nazwała kurę Heleną. Heleną Trojańską, oddała imię najpiękniejszej kobiety świata kurze. - roześmiał się, choć śmiałby się dźwięczniej gdyby Hector nie było imieniem przegranego i rozwleczonego na piasku księcia, być może odpowiednim dla koguta.
Wstrzymał oddech, gdy tak celnie - bez poetyckiej delikatności, która zazwyczaj towarzyszyła jej wypowiedziom - nazwała transakcyjność jego małżeństwa. Próbował uciec od tych słów, dlatego teraz przygarbił ramiona i splótł mocniej swoje zimne palce z jej ciepłymi dłońmi, instynktownie szukając jakiegokolwiek pocieszenia — ale nie dało się uciec od prawdy. Powtarzał to wciąż pacjentom, a ona przyswoiła tą lekcję. Skinął sztywno głową, ale choć nie umknął wzrokiem to wydawał się wyraźnie zawstydzony.
-Myślał, że po coś. - bąknął i zaraz ugryzł się w język. Nie wiedział, czemu go broni - zupełnie jak w niedawnej rozmowie z Elvirą Multon. Nienawidził go, patrzył na jego śmierć, a mimo wszystko nadal grał wedle ustalonego w dzieciństwie scenariusza, jak marionetka na sznurkach ciągniętych przez trupa, echo grzecznego syna. Starał się nim być za ich dwoje, siebie i Victora, jakby to mogło ich ochronić. Bezskutecznie. Ochronił ich dopiero Victor, a Hector zacisnął nagle powieki, gdy Celine spytała jak ojciec mógł zostawić go samego. Nie mógł. Nie chciał. Chciał wydać swoje opus magnum i pieprzyć się z piękną Beatrice i kontrolować nadal każdy aspekt ich życia. Chciał żyć, widział to w jego spojrzeniu w tamtych ostatnich chwilach, gdy pilnował by dzieło brata zostało dopełnione. Tik-tok-tik-tok, tamten zegar nadal bił w salonie, wzięty na pamiątkę z domu rodzinnego by przypominać Hectorowi Vale kim tak naprawdę jest i że Erynie się o niego upomną i dlaczego nie wytrzymał na oddziale magipsychiatrycznym Munga, gdzie pacjenci rzęzili tak przerażająco jak ojciec w ostatnich minutach. -Nie wiem. - skłamał, mając nadzieję, że jego wina rozpłynie się przynajmniej na moment w jej gorącym oburzeniu. -Wedle logiki świata powinienem - ale nie zrobię mu tego. - westchnął, ale na jego twarzy zatańczył głębszy cień niż zwykle. Przykra świadomość, że nawet nie wie, czy będzie wtedy przy dorosłym Orestesie, czy klątwa i Furie nie upomną się o niego wcześniej.
-O ciebie. - powrócił do niej wzrokiem, intensywniejszym niż zwykle. Ujrzał gorąc na rumianych policzkach. -Nie powinnaś oglądać swojego bogina, zwłaszcza w takim miejscu. - wyjaśnił łagodnie, by rozwiać niezręczność, ale nie włożył w kłamstwo tyle wysiłku ile zazwyczaj, a jego spojrzenie zdawało się płonąć. Nie tylko dlatego się o ciebie bałem, Celine. - zawisło w milczeniu. Za kilka minut będzie dziękował sobie w duchu, że nie powiedział tego na głos. Uśmiechnął się ciepło, myśląc zarówno o swoim strachu - ludzkim i przez to słodkim - i o jej tańcu przed Królem Rybakiem i o Orestesie i o krwi tryskającej z nosa tamtego sąsiada. -W męskim świecie lojalność to siła. Byliśmy stadem, a tamten chłopiec chciał zdetronizować mojego brata, wykorzystując moją słabość. Dobrze, że się nie dał. Wtedy. - westchnął, błądząc palcami po mankiecie koszuli. -Potem koledzy w Hogwarcie przekonali go, że silniejszy jest jednak beze mnie. - wyrwało mu się cicho, poczucie zdrady rozlało się goryczą w gardle. Nie ostatni raz dzisiejszego dnia.
Nie wiedział, jak pomóc Victorowi - choć próbował, kupnem psa, opatrywaniem ran, byciem i nieobecnością, wszystkim, na ślepo, czasem na opak - ale Elric był obcy, na niego mógłby spojrzeć z dystansu. -Więc bądź. - odezwał się łagodnie. -Mężczyźni, zwłaszcza jeśli wychowali się bez siostry, nie przywykli do... mówienia. Do szczerego dzielenia się tym, co ich trapi. - za moment Hector da tego wspaniałą demonstrację. -Czasem trzeba odgadnąć ich myśli, spojrzeć głębiej. Podobno kobiety mają taką intuicję? - spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechnął się - inaczej niż zwykle, prowokacyjnie, niemalże zaczepnie, choć wciąż z nienachalną łagodnością. Uśmiechał się nadal, gdy zamknęła jego oczy, a on znów wygrywał dotykiem hipnotyzującą melodię - ale potem wszystko ustało. Odsunęła się, tak naturalnie jakby nie popełnił nic złego, więc i on się odprężył, oparł łokieć na oparciu kanapy i skroń na dłoni - i było tak ciepło i cicho i...
...ach, tamten chłopiec. Jego wspomnienie zakłuło, Hector pamiętał sposób, w jaki o nim mówiła. Wtedy, w maju, lękał się o jej bezpieczeństwo, ale nawet im kibicował - ale teraz zrobiło się trochę chłodniej, samemu nie wiedział dlaczego.
Aż się dowiedział.
-Kimś bliskim? - nagle nie było już chłodno, było lodowato. Jej słowa, ich logika - wianki, to było kilka dni temu, był ktoś jeszcze - podziałały na niego jak kubeł zimnej wody, jak śmiech Beatrice i ojcowski policzek. Podniósł głowę i zacisnął rękę na oparciu kanapy, aż pobielała i napięły się mięśnie. Drugą ręką odszukał laskę, by poczuć jak dzióbek sowy wbija się z całej siły we wnętrze dłoni, by otrzeźwieć. Wytrzeźwieć. Jej urok, muzyka, taniec, to wszystko stwarzało iluzję nieprawdy - jak mógł być taki głupi? Kaleka, rogacz, żałosny idiota,
nie obchodzisz jej, nikogo nie obchodzisz. Zawsze byłeś niewygodnym ciężarem. Kamieniem u nogi. Wstydliwą sprawą. - och, dla Celine na pewno wstydliwą, wszyscy wstydzili się terapii, a ona ciężarów, które u niego zostawiała. Czy tamten ktoś o nich wiedział? Jeśli nie, to chyba dobrze? Czy spojrzy na nią tak, jak chciała być widziana? I zawsze tym dla niej pozostaniesz. Głosy Beatrice i ojca nauczył się ignorować, ale bliźniakowi wierzył. Z a w s z e. A echo jego słów wciąż odbijało się echem w tym salonie, tym razem szydząc z kruchej wiary kaleki, że taniec z półwilą może znaczyć cokolwiek więcej.
-Kim? - spytał z wymuszoną łagodnością, nie oferując jednak żadnej rady odnośnie całej sytuacji, ani nawet uśmiechu, ani spojrzenia. Cofnął się, przybierając na twarz maskę profesjonalizmu tak zimnego, jak przy innych pacjentach - tych, którzy nie mieli srebrnych włosów ani anielskiego uśmiechu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Nie znaczy - zapewniła z powracającym do głosu płomieniem, cichym, rozmytym, ale dostrzegalnym w podszyciu nut, którymi mu odpowiadała. Nie rozmawiali już o drzewie, wiedziała też, że nie mówią o postrzeganiu win, które dopisali jej Abbottowie, to sięgało głębiej, jak korzenie leciwego dębu wijące się w bezbrzeżnej ziemi. - Było. I będzie - szepnęła, tańcząc na delikatnej nici niedopowiedzenia, która niebawem stwardnieje niczym kruszejąca kość, przeznaczona przegniciu przez kochliwą głupotę, wiecznie poszukującą i zagubioną w plątaninie setki ścieżek. Leśnych zagajników, szkółek młodych drzew i dojrzałych sadów ze słodkimi owocami.
Zaniosła się jeszcze radośniejszym śmiechem na wspomnienie kury obdarzonej mitycznym imieniem piękności, za jaką mężczyźni gotowi byli wyruszyć na wojnę i obracać w zgliszcza nigdy niezdobyte miasta. Dziwny wybór, jednak to samo mogłaby powiedzieć kura o ich imionach, brzmiących abstrakcyjnie dla ptasiego móżdżka - więc śmiała się, przy nim, z nim, odnajdująca okruch radości w perzynie tego dnia, chętnie ubierająca się w uśmiech jak we wstążkę, która sunęła pomiędzy nagimi piersiami zaledwie kilka godzin wcześniej. Śmiała się, tak długo, jak mogła, zanim żadnemu z nich nie było już do śmiechu i powitała ich ostra rzeczywistość jego szarych lat, gdy niczym rozpłodowy ogier został przeznaczony nowej stajni w zamian za trzy piękne, rasowe klacze. Bez zawahania pozwoliła ich palcom spleść się ze sobą, spychając na granicę świadomości myśl o tym, że ich dłonie zawsze miło do siebie pasowały.
- To go nie usprawiedliwia - oznajmiła cicho. Synowska lojalność mąciła jego ocenę, półwila jednak nie miała w sobie wyrozumiałości powziętej z rodzinnych więzi, nie potrafiła wybaczyć widmu Anselma Vale, które zawisło za ich plecami jak ciężka biała kotara, zimna i przysłaniająca słońce; zrobił to dla siebie, nie dla dobra Hectora. Zamierzał dopisać do swojej rubryczki jakieś bzdurne osiągnięcie wydane na papierze, więc uznał za stosowne okupić to szczęściem swojego dziecka. Jej matka mogłaby postąpić podobnie, ale nie rozmawiali teraz o Celine, nie zamierzała odciągać blasku reflektorów na siebie, gdy chciała tylko rozmawiać o nim. Poznawać go, cienie, które podążały za nim w blasku letnich dni, których ciepła nie chciał zasmakować. Albo nie potrafił; bo czy gdyby był szczęśliwy, nie zobaczyłaby tego w jego oczach jak dobroci Orestesa? - Jesteś dobrym ojcem - skwitowała z przekonaniem. - Tworzysz, zamiast niszczyć. A on będzie ci za to wdzięczny - bo choć nie znała Orestesa, tego była pewna.
Tak jak tego, że nigdy więcej nie chciała widzieć twarzy Corneliusa Sallowa.
Otępiałe spojrzenie zastygło na językach płomieni. Pamiętała ten uśmiech, drapieżny, lubieżny, obiecujący długie chwile niewysłowionego cierpienia i hańby, której domagałby się w roli zadośćuczynienia za to, co mu zrobiła; elegancki człowiek w eleganckim gabinecie, z duszą toczoną chorobą. Ktoś, kto postąpiłby tak, jak Anselm Vale. Nagle nie potrafiła odwzajemnić żaru emanującego z Hectora, jakby na moment stała się zaledwie pustą powłoką, której dementor pozbawił duszy pocałunkiem. Tak bardzo się tam bała... Złamałaby każdy paznokieć, każdy palec i każdą kość każdej kończyny, by spróbować wydostać się z zastawionego książkami pokoju. Przełknęła gorzką ślinę, ostygła w bezruchu jak sarna przed drapieżnikiem.
- To był urzędnik z Ministerstwa - przyznała prawie bezgłośnie. - Od niego... wszystko się zaczęło - tak dziś to pamiętała, choć w rzeczywistości zaczęło się znacznie wcześniej, zanim Cornelius Sallow pojawił się na obrazku. Podobnie jak Hector nie miała pojęcia, że mara z labiryntu była jej boginem, dopiero głos Pani Jeziora jej to pokazał i pokierował do przejaśnienia w korytarzu na nowo utkanym z liści, wtedy czuła się lżejsza, dumna nawet, ale dziś... Nie była pewna co czuć, jak się czuć. Pełna strachu i niemocy, jak Vale usiłujący zasłonić syna samym sobą, choć ona zasłaniała ciałem własne serce. Najpierw wróciła do niego wzrokiem kątem oka, by po chwili obrócić ku niemu głowę i przechylić ją w ptasim geście, do ramienia. - I on im uwierzył? - spytała, mrużąc oczy. - Siła to przecież nie tylko pięści albo wygrana bójka z innym chłopcem... To też rozum. Spryt. Odwaga. A stado osiłków prędzej czy później skoczy z klifu, bo uwierzy, że pokona nawet przepaść. Głos rozsądku im się przydaje - stwierdziła miękko, z powoli powracającym na usta uśmiechem, kwitnącym wolniej niż wcześniej. Zerwanym przedwcześnie; nie zdążył zarysować pełnej półkolistej linii, zanim przerodził się w kolejne długie westchnięcie zastanowienia, spływające z miękkich warg. Próbowała być u boku Elrika, ale gdy na światło dzienne wychodziły kolejne z jego sekretów, wwiercające się w jej serce jak rozgrzany do czerwoności pręt. - Mają. Ale mi on wtedy kojarzy się z ojcem - wypowiedziała te słowa zanim zdałaby sobie z nich sprawę i utraciłaby odwagę. Biologiczny stwórca, rekordzista dwudziestojednoletniego utrzymywania w sobie tajemnic. Elric nie chciał być jak on, ale podążał tą samą drogą, w bzdurach lub sprawach istotnych, nie różnicował ich.
Drgnęła, gdy tak nagle poderwał głowę i zesztywniał na kanapie, zaciskając ręce do białości skóry napiętej na kościach, nagle odległy i nieosiągalny, skryty za murem, który wzniósł wokół siebie w zaledwie ułamku sekundy. Dlaczego? Co się stało? Celine spojrzała na dłoń zakleszczającą sowią główkę laski w żelaznym uścisku i poczuła, że sztywnieją również wszystkie jej mięśnie. Ciężar rozlał się w jej piersi i zastygł, złożony z lęku i czegoś niedopowiedzianego, zdawało jej się, że znów nie może nabrać do płuc powietrza, że coś za jej mostkiem eksploduje w oślepiającej kaskadzie, że jej żołądek zacieśnia się w supeł. Nie patrzył na nią. Nawet gdy opowiadała mu najgorsze, najciemniejsze fragmenty więziennej udręki nie odwracał od niej wzroku.
A teraz to zrobił.
- Brzydzisz się mną - zrozumiała głucho, a to zrozumienie opadło na nią jak kotwica ciągnąca na dno. Odsuwał się od niej, fizycznie i psychicznie, i gdy to pojęła, aż zakręciło się jej w głowie. Brzydził się nią. Potępiał ją. Przekroczyła granicę jego dobrego smaku, zniszczyła wszystko. Znowu. Pierwszym, co pojawiło się między płytkimi, nienasyconymi oddechami, było urwane parsknięcie, pozbawione wesołości, za to paniczne, przydymiające zmysły, chorobliwe; obraz rozmazywał się przed jej oczami, ale przestał mieć znaczenie, może nigdy go nie miał. Potem z jej gardła uleciał śmiech. Cichy, histeryczny, jakby śmiała się w twarz przeznaczeniu, które spróbowało ją okłamać, mówiąc, że nigdy nie nadwyręży cierpliwości i wyrozumiałości Hectora Vale. Nie doceniłeś mnie, świecie. Nie doceniłeś tego, jak wszystko potrafię niszczyć. Śmiała się z drżącymi ramionami, śmiała się, wydawało jej się, że śmieje się przez tysiąclecia i nie zauważyła, kiedy ten śmiech przerodził się w łzy. Czy może od początku nimi był? Kolana półwili dygotały, gdy podnosiła się z kanapy, zachwiała się, ale nie zatrzymała, ciągnąc ku kominkowi, w którym bawił się płomień wczorajszego dnia. Spójrz na mnie, świecie, doceń mnie. Spójrz na mnie i zobacz mnie taką, jaką jestem. Spójrz na mnie i dostrzeż potwora. Patrzyła na wiązki pomarańczu, żółci i czerwieni, na podszywający je błękit, i kłaniała się im w drżącym dygnięciu, zupełnie jak pokłoniła się przed nim, gdy zakończyli taniec; panika stępiła jej głowę, napełniła wręcz narkotycznym oniryzmem, gdy Celine poruszyła się do taktu nieistniejącej melodii wytrącającej z ciała powstałe nagle napięcie, szaleńsze, gwałtowne, czarne, zamiast jaśniejące wczorajszą radością; tańczyła przed nim ku chwale jego otwarcia oczu, jak marionetka na sznurkach ciągniętych przez trupa, jak łabędź obumierający na zaklętym jeziorze, poruszający się z zamkniętymi oczyma w ciemności, na jaką zasługiwała. Dlaczego to tak bolało?
Zaniosła się jeszcze radośniejszym śmiechem na wspomnienie kury obdarzonej mitycznym imieniem piękności, za jaką mężczyźni gotowi byli wyruszyć na wojnę i obracać w zgliszcza nigdy niezdobyte miasta. Dziwny wybór, jednak to samo mogłaby powiedzieć kura o ich imionach, brzmiących abstrakcyjnie dla ptasiego móżdżka - więc śmiała się, przy nim, z nim, odnajdująca okruch radości w perzynie tego dnia, chętnie ubierająca się w uśmiech jak we wstążkę, która sunęła pomiędzy nagimi piersiami zaledwie kilka godzin wcześniej. Śmiała się, tak długo, jak mogła, zanim żadnemu z nich nie było już do śmiechu i powitała ich ostra rzeczywistość jego szarych lat, gdy niczym rozpłodowy ogier został przeznaczony nowej stajni w zamian za trzy piękne, rasowe klacze. Bez zawahania pozwoliła ich palcom spleść się ze sobą, spychając na granicę świadomości myśl o tym, że ich dłonie zawsze miło do siebie pasowały.
- To go nie usprawiedliwia - oznajmiła cicho. Synowska lojalność mąciła jego ocenę, półwila jednak nie miała w sobie wyrozumiałości powziętej z rodzinnych więzi, nie potrafiła wybaczyć widmu Anselma Vale, które zawisło za ich plecami jak ciężka biała kotara, zimna i przysłaniająca słońce; zrobił to dla siebie, nie dla dobra Hectora. Zamierzał dopisać do swojej rubryczki jakieś bzdurne osiągnięcie wydane na papierze, więc uznał za stosowne okupić to szczęściem swojego dziecka. Jej matka mogłaby postąpić podobnie, ale nie rozmawiali teraz o Celine, nie zamierzała odciągać blasku reflektorów na siebie, gdy chciała tylko rozmawiać o nim. Poznawać go, cienie, które podążały za nim w blasku letnich dni, których ciepła nie chciał zasmakować. Albo nie potrafił; bo czy gdyby był szczęśliwy, nie zobaczyłaby tego w jego oczach jak dobroci Orestesa? - Jesteś dobrym ojcem - skwitowała z przekonaniem. - Tworzysz, zamiast niszczyć. A on będzie ci za to wdzięczny - bo choć nie znała Orestesa, tego była pewna.
Tak jak tego, że nigdy więcej nie chciała widzieć twarzy Corneliusa Sallowa.
Otępiałe spojrzenie zastygło na językach płomieni. Pamiętała ten uśmiech, drapieżny, lubieżny, obiecujący długie chwile niewysłowionego cierpienia i hańby, której domagałby się w roli zadośćuczynienia za to, co mu zrobiła; elegancki człowiek w eleganckim gabinecie, z duszą toczoną chorobą. Ktoś, kto postąpiłby tak, jak Anselm Vale. Nagle nie potrafiła odwzajemnić żaru emanującego z Hectora, jakby na moment stała się zaledwie pustą powłoką, której dementor pozbawił duszy pocałunkiem. Tak bardzo się tam bała... Złamałaby każdy paznokieć, każdy palec i każdą kość każdej kończyny, by spróbować wydostać się z zastawionego książkami pokoju. Przełknęła gorzką ślinę, ostygła w bezruchu jak sarna przed drapieżnikiem.
- To był urzędnik z Ministerstwa - przyznała prawie bezgłośnie. - Od niego... wszystko się zaczęło - tak dziś to pamiętała, choć w rzeczywistości zaczęło się znacznie wcześniej, zanim Cornelius Sallow pojawił się na obrazku. Podobnie jak Hector nie miała pojęcia, że mara z labiryntu była jej boginem, dopiero głos Pani Jeziora jej to pokazał i pokierował do przejaśnienia w korytarzu na nowo utkanym z liści, wtedy czuła się lżejsza, dumna nawet, ale dziś... Nie była pewna co czuć, jak się czuć. Pełna strachu i niemocy, jak Vale usiłujący zasłonić syna samym sobą, choć ona zasłaniała ciałem własne serce. Najpierw wróciła do niego wzrokiem kątem oka, by po chwili obrócić ku niemu głowę i przechylić ją w ptasim geście, do ramienia. - I on im uwierzył? - spytała, mrużąc oczy. - Siła to przecież nie tylko pięści albo wygrana bójka z innym chłopcem... To też rozum. Spryt. Odwaga. A stado osiłków prędzej czy później skoczy z klifu, bo uwierzy, że pokona nawet przepaść. Głos rozsądku im się przydaje - stwierdziła miękko, z powoli powracającym na usta uśmiechem, kwitnącym wolniej niż wcześniej. Zerwanym przedwcześnie; nie zdążył zarysować pełnej półkolistej linii, zanim przerodził się w kolejne długie westchnięcie zastanowienia, spływające z miękkich warg. Próbowała być u boku Elrika, ale gdy na światło dzienne wychodziły kolejne z jego sekretów, wwiercające się w jej serce jak rozgrzany do czerwoności pręt. - Mają. Ale mi on wtedy kojarzy się z ojcem - wypowiedziała te słowa zanim zdałaby sobie z nich sprawę i utraciłaby odwagę. Biologiczny stwórca, rekordzista dwudziestojednoletniego utrzymywania w sobie tajemnic. Elric nie chciał być jak on, ale podążał tą samą drogą, w bzdurach lub sprawach istotnych, nie różnicował ich.
Drgnęła, gdy tak nagle poderwał głowę i zesztywniał na kanapie, zaciskając ręce do białości skóry napiętej na kościach, nagle odległy i nieosiągalny, skryty za murem, który wzniósł wokół siebie w zaledwie ułamku sekundy. Dlaczego? Co się stało? Celine spojrzała na dłoń zakleszczającą sowią główkę laski w żelaznym uścisku i poczuła, że sztywnieją również wszystkie jej mięśnie. Ciężar rozlał się w jej piersi i zastygł, złożony z lęku i czegoś niedopowiedzianego, zdawało jej się, że znów nie może nabrać do płuc powietrza, że coś za jej mostkiem eksploduje w oślepiającej kaskadzie, że jej żołądek zacieśnia się w supeł. Nie patrzył na nią. Nawet gdy opowiadała mu najgorsze, najciemniejsze fragmenty więziennej udręki nie odwracał od niej wzroku.
A teraz to zrobił.
- Brzydzisz się mną - zrozumiała głucho, a to zrozumienie opadło na nią jak kotwica ciągnąca na dno. Odsuwał się od niej, fizycznie i psychicznie, i gdy to pojęła, aż zakręciło się jej w głowie. Brzydził się nią. Potępiał ją. Przekroczyła granicę jego dobrego smaku, zniszczyła wszystko. Znowu. Pierwszym, co pojawiło się między płytkimi, nienasyconymi oddechami, było urwane parsknięcie, pozbawione wesołości, za to paniczne, przydymiające zmysły, chorobliwe; obraz rozmazywał się przed jej oczami, ale przestał mieć znaczenie, może nigdy go nie miał. Potem z jej gardła uleciał śmiech. Cichy, histeryczny, jakby śmiała się w twarz przeznaczeniu, które spróbowało ją okłamać, mówiąc, że nigdy nie nadwyręży cierpliwości i wyrozumiałości Hectora Vale. Nie doceniłeś mnie, świecie. Nie doceniłeś tego, jak wszystko potrafię niszczyć. Śmiała się z drżącymi ramionami, śmiała się, wydawało jej się, że śmieje się przez tysiąclecia i nie zauważyła, kiedy ten śmiech przerodził się w łzy. Czy może od początku nimi był? Kolana półwili dygotały, gdy podnosiła się z kanapy, zachwiała się, ale nie zatrzymała, ciągnąc ku kominkowi, w którym bawił się płomień wczorajszego dnia. Spójrz na mnie, świecie, doceń mnie. Spójrz na mnie i zobacz mnie taką, jaką jestem. Spójrz na mnie i dostrzeż potwora. Patrzyła na wiązki pomarańczu, żółci i czerwieni, na podszywający je błękit, i kłaniała się im w drżącym dygnięciu, zupełnie jak pokłoniła się przed nim, gdy zakończyli taniec; panika stępiła jej głowę, napełniła wręcz narkotycznym oniryzmem, gdy Celine poruszyła się do taktu nieistniejącej melodii wytrącającej z ciała powstałe nagle napięcie, szaleńsze, gwałtowne, czarne, zamiast jaśniejące wczorajszą radością; tańczyła przed nim ku chwale jego otwarcia oczu, jak marionetka na sznurkach ciągniętych przez trupa, jak łabędź obumierający na zaklętym jeziorze, poruszający się z zamkniętymi oczyma w ciemności, na jaką zasługiwała. Dlaczego to tak bolało?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Mógłby poprowadzić tą terapię inaczej. Wyciągnąć z rozmowy tyle srebrnych nici, tyle użytecznych wątków. Kwestia ojcostwa, tego prawdziwego i tego biologicznego - Celine pierwszy raz zostawiła mu furtkę do tego, by wślizgnął swą analizę pomiędzy dwie te figury. Tamten urzędnik, symbol początku jej upodlenia. Pierwszy raz tak otwarcie powiedziała mu o swoim boginie, ba, dzięki Pani Jeziora pierwszy raz go poznała. Wtedy, w labiryncie, był wściekły na los za nieokiełznane strachy, ale może użyteczniej było ujrzeć je w trakcie zabawy niż znienacka, na grząskim gruncie?
Dwa słowa, tyle wystarczyło by wepchnąć ich w prawdziwe bagno. Pacjenci mówili mu gorsze rzeczy, nie powiedziała przecież nic takiego, ktoś bliski, była piękna i młoda i mogła poznać na Festiwalu kogoś z tych tancerzy - wysokiego, przystojnego szatyna o wilczym uśmiechu i ciepłych oczach dawnego Victora.
A on zawsze się kontrolował, zawsze wnosił w porę mury. Pilnował zresztą tego, by granice były klarowne. Przyjmował tylko w gabinecie (ale poprosiła, błagała, by poszedł z nią na grób ojca), nie zdradzał, że ma dziecko (Celine domyśliła się sama), unikał ich wścibskich pytań, nie tańczył, do kurwy nędzy wiedział przecież, że nie powinien tańczyć.
Poczuł jej zaskoczenie, cisza od razu stała się cięższa. Czuł na twarzy ciężar jej spojrzenia, niezadane pytanie, kątem oka widział jak spogląda na jego dłonie - kobiety nigdy nie bały się jego, ale bały się jego dłoni. Wiedział, że powinien obrócić lekko głowę, napotkać jej spojrzenie i uśmiechnąć się grzecznie, łagodnie i nienachalnie zachęcić aby odpowiedziała na jego pytanie albo po prostu zadać mądrzejsze pytanie. Potrafił to zrobić. Potrafiłby, tak sobie wmawiał. Ale z uporem niegodnym magipsychiatry, a typowym dla ranionego przez świat chłopca, nie zrobił nic. Udał, że nie widzi jej spojrzenia, uporczywie odwracał wzrok. To było proste, takie proste. Kurtyna, ukłon.
Dopóki się nie odezwała. Uniósł brwi, potem je zmarszczył. To nie obrzydzenie, to nie... - mógłby zaprotestować, ale nie wiedział jak. Musiałby przyznać coś jeszcze gorszego, a potem upiorną ciszę przeciął jej śmiech. Histeryczny, nieszczery, niezdrowy.
-Celine. - odezwał się ostro, zbyt ostro, ale już go nie słyszała. Zerwała się z kanapy jak ranny ptak, jeden z tych trzepoczących się w żelaznym uścisku dłoni ojca. Wziął urywany wdech, zmusił się do rozluźnienia własnych dłoni, laska upadła głucho na parkiet. Celine kłaniała się płomieniom, frenetycznie, gorączkowo, strach ścisnął mu trzewia - czy właśnie zaprzepaścili tygodnie, miesiące spotkań? Przez jego głupotę, żądzę, upór?
Był kiedyś z Beatrice na balecie o dziewczynie, która - zgwałcona, zbrukana (oczywiście wygładzona dla elit narracja nie pokazała tego wprost) - zaczęła obłąkańczy danse macabre, a od wysiłku pękło jej serce. Nagle nabrał upiornego przekonania, że oto narracja się powtarza. Podniósł się, nie sięgając po laskę ani po różdżkę, nie było czasu - choć może powinien rzucić zaklęcie uspokajające? Podniósł się i wyszedł jej naprzeciw, aż wpadła w jego ramiona. Zachwiał się i przez moment obawiał, że albo obydwoje zwalą się na podłogę, albo wyleci mu z rąk i odfrunie, na zawsze. Zanim zdążyła, uniósł dłonie - działając odruchowo, jak zawsze gdy chciał unieruchomić kobietę - by odgarnąć srebrne pasma z jej policzków i przytrzymać ją w miejscu. Jedna dłoń na pulsującej szaleńczo szyi, druga za potylicą, gest czułości i groźby na raz; ojciec ostrzegał tak matkę i ukręcał łby ptaszynom, a kobiety w Wenus nie były wtedy w stanie odwrócić wzroku, a musiała przecież na niego spojrzeć by zobaczyć lęk i szczerość.
-Celine. - wybrzmiało głucho, gdy odwlekał ostatnie sekundy prawdy. -Nie brzydzę się. - wręcz przeciwnie. -Jednak nie umiesz czytać ludzi. Nie mógłbym się ciebie brzydzić. - skwitował ciężko, smutno. Choć czasem bym chciał, jak Beatrice, bo wtedy byłoby prościej. Coś zawisło w powietrzu, koniec. Będzie musiał po tym skończyć, polecić jej innego terapeutę. Kogoś kompetentnego, by doradzić jej w sprawie kogoś bliskiego. Powinien teraz wypuścić ją z ramion, ale wciąż bał się, że mu się wyrwie, że odfrunie. Dłonie, którym do niedawna się przyglądała, błądziły dalej, a dłonie zawsze miał silne. Jedną przesunął z policzka na brodę, drugą opuścił z potylicy w dół, pomiędzy łopatki, wplatając palce w warkocz. Na moment zaparło mu oddech, jaki czar na mnie rzuciłaś, Celine?; ale zmusił się, by hardo unieść głowę do góry i przyszpilić ją wzrokiem jak motyla z młodzieńczej kolekcji.
Wziął głęboki wdech, zmieszany z jej potem i zapachem wiśni, by zadać proste pytanie o to, czy ktoś bliski ją szanuje i czy będzie z nim szczęśliwa. Kropka, koniec, ukłon.
-Jeśli on cię szanuje i jesteś z nim szczęśliwa, to dlaczego tańczysz dziś w moim salonie?
Dwa słowa, tyle wystarczyło by wepchnąć ich w prawdziwe bagno. Pacjenci mówili mu gorsze rzeczy, nie powiedziała przecież nic takiego, ktoś bliski, była piękna i młoda i mogła poznać na Festiwalu kogoś z tych tancerzy - wysokiego, przystojnego szatyna o wilczym uśmiechu i ciepłych oczach dawnego Victora.
A on zawsze się kontrolował, zawsze wnosił w porę mury. Pilnował zresztą tego, by granice były klarowne. Przyjmował tylko w gabinecie (ale poprosiła, błagała, by poszedł z nią na grób ojca), nie zdradzał, że ma dziecko (Celine domyśliła się sama), unikał ich wścibskich pytań, nie tańczył, do kurwy nędzy wiedział przecież, że nie powinien tańczyć.
Poczuł jej zaskoczenie, cisza od razu stała się cięższa. Czuł na twarzy ciężar jej spojrzenia, niezadane pytanie, kątem oka widział jak spogląda na jego dłonie - kobiety nigdy nie bały się jego, ale bały się jego dłoni. Wiedział, że powinien obrócić lekko głowę, napotkać jej spojrzenie i uśmiechnąć się grzecznie, łagodnie i nienachalnie zachęcić aby odpowiedziała na jego pytanie albo po prostu zadać mądrzejsze pytanie. Potrafił to zrobić. Potrafiłby, tak sobie wmawiał. Ale z uporem niegodnym magipsychiatry, a typowym dla ranionego przez świat chłopca, nie zrobił nic. Udał, że nie widzi jej spojrzenia, uporczywie odwracał wzrok. To było proste, takie proste. Kurtyna, ukłon.
Dopóki się nie odezwała. Uniósł brwi, potem je zmarszczył. To nie obrzydzenie, to nie... - mógłby zaprotestować, ale nie wiedział jak. Musiałby przyznać coś jeszcze gorszego, a potem upiorną ciszę przeciął jej śmiech. Histeryczny, nieszczery, niezdrowy.
-Celine. - odezwał się ostro, zbyt ostro, ale już go nie słyszała. Zerwała się z kanapy jak ranny ptak, jeden z tych trzepoczących się w żelaznym uścisku dłoni ojca. Wziął urywany wdech, zmusił się do rozluźnienia własnych dłoni, laska upadła głucho na parkiet. Celine kłaniała się płomieniom, frenetycznie, gorączkowo, strach ścisnął mu trzewia - czy właśnie zaprzepaścili tygodnie, miesiące spotkań? Przez jego głupotę, żądzę, upór?
Był kiedyś z Beatrice na balecie o dziewczynie, która - zgwałcona, zbrukana (oczywiście wygładzona dla elit narracja nie pokazała tego wprost) - zaczęła obłąkańczy danse macabre, a od wysiłku pękło jej serce. Nagle nabrał upiornego przekonania, że oto narracja się powtarza. Podniósł się, nie sięgając po laskę ani po różdżkę, nie było czasu - choć może powinien rzucić zaklęcie uspokajające? Podniósł się i wyszedł jej naprzeciw, aż wpadła w jego ramiona. Zachwiał się i przez moment obawiał, że albo obydwoje zwalą się na podłogę, albo wyleci mu z rąk i odfrunie, na zawsze. Zanim zdążyła, uniósł dłonie - działając odruchowo, jak zawsze gdy chciał unieruchomić kobietę - by odgarnąć srebrne pasma z jej policzków i przytrzymać ją w miejscu. Jedna dłoń na pulsującej szaleńczo szyi, druga za potylicą, gest czułości i groźby na raz; ojciec ostrzegał tak matkę i ukręcał łby ptaszynom, a kobiety w Wenus nie były wtedy w stanie odwrócić wzroku, a musiała przecież na niego spojrzeć by zobaczyć lęk i szczerość.
-Celine. - wybrzmiało głucho, gdy odwlekał ostatnie sekundy prawdy. -Nie brzydzę się. - wręcz przeciwnie. -Jednak nie umiesz czytać ludzi. Nie mógłbym się ciebie brzydzić. - skwitował ciężko, smutno. Choć czasem bym chciał, jak Beatrice, bo wtedy byłoby prościej. Coś zawisło w powietrzu, koniec. Będzie musiał po tym skończyć, polecić jej innego terapeutę. Kogoś kompetentnego, by doradzić jej w sprawie kogoś bliskiego. Powinien teraz wypuścić ją z ramion, ale wciąż bał się, że mu się wyrwie, że odfrunie. Dłonie, którym do niedawna się przyglądała, błądziły dalej, a dłonie zawsze miał silne. Jedną przesunął z policzka na brodę, drugą opuścił z potylicy w dół, pomiędzy łopatki, wplatając palce w warkocz. Na moment zaparło mu oddech, jaki czar na mnie rzuciłaś, Celine?; ale zmusił się, by hardo unieść głowę do góry i przyszpilić ją wzrokiem jak motyla z młodzieńczej kolekcji.
Wziął głęboki wdech, zmieszany z jej potem i zapachem wiśni, by zadać proste pytanie o to, czy ktoś bliski ją szanuje i czy będzie z nim szczęśliwa. Kropka, koniec, ukłon.
-Jeśli on cię szanuje i jesteś z nim szczęśliwa, to dlaczego tańczysz dziś w moim salonie?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tańcz dla mnie, Giselle, mówił świat, aż Giselle utraciła siły i nie zatańczyła nigdy więcej.
Była Giselle w Beauxbatons. Pamiętała obłąkańczy taniec złamanego serca, pamiętała szaleństwo spływające na mięśnie i rozkwitające do pełnej glorii, zanim oddech uciekał z płuc, a bezwładne, zmartwiałe ciało osuwało się na deski sceny, złamane serce łamało serca widowni i nastawało katharsis. Piękny i trudny moment, gorzki, od zawsze przychodził jej z łatwością zaskakującą nawet baletmistrzów doglądających choreografii zaplanowanej na spektakularne w przyszłości pokazy; tańczyła, nie przeczuwając nawet, że w jej mięśniach wybrzmiewał wielki plan przeznaczenia. Przyszłość, do której nieświadomie zmierzała, a która wygrywała swoje melodie w eleganckim gabinecie walijskiego domu, przy ogniu rozpalonym w samym sercu lata, przed spojrzeniem pełnym zdrady i zadry, zimnym pomimo żarliwego gorąca rozlanego przez palenisko, w którego szkarłatnej łunie wirowała równie szkarłatna sukienka i równie szkarłatna wstążka.
Pamiętające wszystkie te ruchy ciało odtwarzało je bez puent ani melodii, zmysły dogorywały w zstępującej na nią śmierci, niewrażliwe na rzeczywistość świata, na znajomy głos dobiegający zza pleców, na odgłos laski upadającej z łoskotem na polerowane panele, na dźwięk niepewnych kroków zbliżających się z pogranicza realności wprost do jej sennego uniesienia. Uderzyła w coś, wpadła na coś, w czyjeś ręce, przyległa do czyjejś piersi, zatrzymana we frenetycznym dążeniu do zguby, jej dłonie bezwolnie przysunęły się do czyichś ramion i, drżąc, zastygły tam z palcami wczepionymi w materiał jasnej koszuli. Czuła czyjś zapach, czuła miętę, pergamin, leciwa skórę i dawno wyschnięty tusz, dym z ogniska, drewno; znała te wonie, każdą z osobna i to, kogo tworzyły, gdy scalały się w jedność. Czyjeś ramiona, czyjeś dłonie, one od początku należały do Hectora. Wracała do niego powoli, krok po kroku, wzrok nabierał rozmydlonej ostrości po tym, jak zamglił się fatamorganą, artystycznym cierpieniem; półwila zamarła w jego objęciach, wyginając głowę do tyłu i bezwolnie odsłaniając szyję w geście niedopowiedzianego poddania, instynktownym, niezauważonym przez otępiały umysł. Czuł pod dłonią szaleńczo wygrywający puls, dar życia i ognia i wszystkiego, czym była, podczas gdy rozchylone wargi poszukiwały słodyczy powietrza, a oczy odnalazły jego oczy i nagle to dostrzegły. Zdumienie, lęk, szczerość, jego własną desperację. Jego własny taniec. I uwierzyła mu. Uwierzyła, pozwoliła mu studzić swój strach i swoją rozpacz, przesuwając dłonie z jego ramion na tors. Mógł przez chwilę mieć wrażenie, że Celine spróbuje go od siebie odepchnąć - ale ona tylko trwała, błądząc w poszukiwaniu serca, które musiało bić gdzieś w jego piersi, musiało, jaką prawdę skrywało?
- Dlaczego? - wychrypiała w potrzebie, odchylając lekko głowę do boku, by napotkać dłoń, którą dotknął jej policzka. Jego skóra zdawała się parzyć, pozostawiała na niej zwęglone ślady, był ogniem, w którym spaliła się głupiutka ćma, ochoczo oddając skrzydła. Drżąc w jego ramionach, podtrzymywała jego wzrok, choć czuła się tak, jakby odebrał jej zmysły - i jakby podtrzymywał ją w powietrzu, gdzieś wysoko nad ziemią, skąd świat wydawał się mały i nieistotny. - Dlaczego nigdy się mną nie brzydziłeś? Tylko ty? - zaleczony paznokieć przy wieży w Llangurig, świadomość oporów przed wejściem do zamkniętego pomieszczenia, piękny ogród pełen kwiatów, cierpliwość w młodzieńczych wyznaniach niespełnionych miłostek, wizyta na grobie rodziców, uwypuklenie różnic między matczynym robactwem a wrażliwym sercem córki, łagodne cucenie po marazmie Tower of London, dlaczego tylko on? Mimo okropieństw, o których mu opowiadała, jemu jedynemu, dlaczego? Dlaczego tańczyła w jego salonie? - Ja... - urwała, mimowolnie przesuwając dłonie wyżej, na jego kark, gdzie skóra była tak ciepła jak parny letni dzień. Jak dzień, który ich otaczał, jak ogień, który na nich patrzył. - Ja... - wczoraj nie była tak blisko niego. Nie trwała tuż przy jego torsie, nie chłonęła jego zapachu, nie wiotczała przez sam jego wzrok, nie chciała, by nigdy jej nie wypuszczał. Przełknęła ślinę, zsunąwszy spojrzenie na jego usta, i zwilżyła językiem spierzchnięta dolną wargę, tak bardzo chciało jej się pić, tak bardzo potrzebowała - czego?
Była Giselle w Beauxbatons. Pamiętała obłąkańczy taniec złamanego serca, pamiętała szaleństwo spływające na mięśnie i rozkwitające do pełnej glorii, zanim oddech uciekał z płuc, a bezwładne, zmartwiałe ciało osuwało się na deski sceny, złamane serce łamało serca widowni i nastawało katharsis. Piękny i trudny moment, gorzki, od zawsze przychodził jej z łatwością zaskakującą nawet baletmistrzów doglądających choreografii zaplanowanej na spektakularne w przyszłości pokazy; tańczyła, nie przeczuwając nawet, że w jej mięśniach wybrzmiewał wielki plan przeznaczenia. Przyszłość, do której nieświadomie zmierzała, a która wygrywała swoje melodie w eleganckim gabinecie walijskiego domu, przy ogniu rozpalonym w samym sercu lata, przed spojrzeniem pełnym zdrady i zadry, zimnym pomimo żarliwego gorąca rozlanego przez palenisko, w którego szkarłatnej łunie wirowała równie szkarłatna sukienka i równie szkarłatna wstążka.
Pamiętające wszystkie te ruchy ciało odtwarzało je bez puent ani melodii, zmysły dogorywały w zstępującej na nią śmierci, niewrażliwe na rzeczywistość świata, na znajomy głos dobiegający zza pleców, na odgłos laski upadającej z łoskotem na polerowane panele, na dźwięk niepewnych kroków zbliżających się z pogranicza realności wprost do jej sennego uniesienia. Uderzyła w coś, wpadła na coś, w czyjeś ręce, przyległa do czyjejś piersi, zatrzymana we frenetycznym dążeniu do zguby, jej dłonie bezwolnie przysunęły się do czyichś ramion i, drżąc, zastygły tam z palcami wczepionymi w materiał jasnej koszuli. Czuła czyjś zapach, czuła miętę, pergamin, leciwa skórę i dawno wyschnięty tusz, dym z ogniska, drewno; znała te wonie, każdą z osobna i to, kogo tworzyły, gdy scalały się w jedność. Czyjeś ramiona, czyjeś dłonie, one od początku należały do Hectora. Wracała do niego powoli, krok po kroku, wzrok nabierał rozmydlonej ostrości po tym, jak zamglił się fatamorganą, artystycznym cierpieniem; półwila zamarła w jego objęciach, wyginając głowę do tyłu i bezwolnie odsłaniając szyję w geście niedopowiedzianego poddania, instynktownym, niezauważonym przez otępiały umysł. Czuł pod dłonią szaleńczo wygrywający puls, dar życia i ognia i wszystkiego, czym była, podczas gdy rozchylone wargi poszukiwały słodyczy powietrza, a oczy odnalazły jego oczy i nagle to dostrzegły. Zdumienie, lęk, szczerość, jego własną desperację. Jego własny taniec. I uwierzyła mu. Uwierzyła, pozwoliła mu studzić swój strach i swoją rozpacz, przesuwając dłonie z jego ramion na tors. Mógł przez chwilę mieć wrażenie, że Celine spróbuje go od siebie odepchnąć - ale ona tylko trwała, błądząc w poszukiwaniu serca, które musiało bić gdzieś w jego piersi, musiało, jaką prawdę skrywało?
- Dlaczego? - wychrypiała w potrzebie, odchylając lekko głowę do boku, by napotkać dłoń, którą dotknął jej policzka. Jego skóra zdawała się parzyć, pozostawiała na niej zwęglone ślady, był ogniem, w którym spaliła się głupiutka ćma, ochoczo oddając skrzydła. Drżąc w jego ramionach, podtrzymywała jego wzrok, choć czuła się tak, jakby odebrał jej zmysły - i jakby podtrzymywał ją w powietrzu, gdzieś wysoko nad ziemią, skąd świat wydawał się mały i nieistotny. - Dlaczego nigdy się mną nie brzydziłeś? Tylko ty? - zaleczony paznokieć przy wieży w Llangurig, świadomość oporów przed wejściem do zamkniętego pomieszczenia, piękny ogród pełen kwiatów, cierpliwość w młodzieńczych wyznaniach niespełnionych miłostek, wizyta na grobie rodziców, uwypuklenie różnic między matczynym robactwem a wrażliwym sercem córki, łagodne cucenie po marazmie Tower of London, dlaczego tylko on? Mimo okropieństw, o których mu opowiadała, jemu jedynemu, dlaczego? Dlaczego tańczyła w jego salonie? - Ja... - urwała, mimowolnie przesuwając dłonie wyżej, na jego kark, gdzie skóra była tak ciepła jak parny letni dzień. Jak dzień, który ich otaczał, jak ogień, który na nich patrzył. - Ja... - wczoraj nie była tak blisko niego. Nie trwała tuż przy jego torsie, nie chłonęła jego zapachu, nie wiotczała przez sam jego wzrok, nie chciała, by nigdy jej nie wypuszczał. Przełknęła ślinę, zsunąwszy spojrzenie na jego usta, i zwilżyła językiem spierzchnięta dolną wargę, tak bardzo chciało jej się pić, tak bardzo potrzebowała - czego?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Wróć do mnie, Celine. Jak mógł ją wyrwać z tego otępienia i szaleństwa, w które pchnęła ją jego obojętność? Dlaczego zareagowała tak gwałtownie na n i e go, kogoś, kto powinien pozostać tylko cieniem? Czyje słowa wszyscy zawsze chłonęli chciwie, póki ich podnosiły i pocieszały, ale po czyjej postaci zawsze tylko przemykali wzrokiem? Musiał to naprawić, chciał by ochłonęła, ale Herr Freud znał tylko dwa bodźce silniejsze od szaleństwa.
Żądza i lęk przed śmiercią.
I Hector też znał te dwa bodźce i potrafiłby wprowadzić je w życie. Przyciągnąć ją do siebie, zsunąć dłonie na jej biodra, wyrwać z marazmu pocałunkiem niczym książę śpiącą królewnę. Mógłby też przesunąć dłonie na jej gardło, przestraszyć, ocucić samym instynktem zachowawczym.
Obydwie opcje wydawały się okrutne, więc zamarł, podtrzymując ją w geście obiecującym wszystko i nic zarazem. Czekał. Serce waliło mu jak oszalałe, oczy wwiercały się w Celine z desperacją i nie był nawet świadom, jak desperacko i własnym zdaniem głupio musiał teraz wyglądać; ale to chyba nie miało już znaczenia. Przekroczyli granicę, niechcący, jedną reakcją, zburzył podwaliny terapeutycznego zaufania.
Ale wracała do niego. Mimo wszystko, wracała do siebie, a on poddał się jej dłoniom i czekał aż go odepchnie. Była drobna, ale nie stawiałby oporu, choć bez podparcia laski pewnie wylądowałby na dywanie. Miał nadzieję, że na dywanie, a nie na parkiecie, że łoskot nie wywabi z pokoju Orestesa; że zobaczy ojca w tak smutnym położeniu.
Celine nie odpychała go jednak, a on nie cofał wzroku, choć pytanie było trudne.
-Nie wiesz, dlaczego? - zapytał cicho, smutno. Dlaczego brzydziła się tak bardzo samą sobą, dlaczego musiała dociekać - niczym on sam - i obnażać gorzkie prawdy, dlaczego nie potrafiła po prostu przyjąć tego okruchu serdeczności? I czegoś więcej, co mogłoby wszystko zepsuć. Czuł jej spojrzenie na własnych wargach, drgnął gdy splotła dłonie na jego karku, samemu błądził wzrokiem pomiędzy jej tęczówkami i pełnymi ustami - ale jak bardzo okrutny musiałby być, by wykorzystać chwilę słabości, nawet szczerej, dziewczyny tak nieszczęśliwej i dopiero co dochodzącej do siebie?
Nawet on, nawet on nie był tak okrutny - albo nie chciał być.
-Spokojnie. - poprosił, widząc jak się motała. Nie musisz odpowiadać, mógłby zasugerować, litościwie, ale c h c i a ł znać odpowiedź. Jeśli nie teraz, to później. Dlaczego nie potrafił rezygnować...?
-Już dobrze, Celine, już dobrze. - przesunął dłoń z powrotem na jej potylicę, drugim ramieniem objął ją w talii i łagodnie przyciągnął ją do siebie. Mogła podeprzeć się o bliskość drugiego ciała, skoro tak tego pragnęła; mogła skryć się w cieple koszuli i nie odpowiadać; mogła tak trwać ile potrzebuje. Nie wiedział, czy potrzebowała przyjaciela, czy kogoś, kto się jej nie brzydzi - w głowie wciąż dudniły mu słowa Victora i nie potrafił uwierzyć, że mając kogoś innego mogłaby potrzebować jego - ale mógł tym dla niej być, jeśli potrzebowała. Mogła wsłuchać się w bicie jego serca, głośne, prędkie, pierwszy raz szybsze od bicia ojcowskiego zegara.
Żądza i lęk przed śmiercią.
I Hector też znał te dwa bodźce i potrafiłby wprowadzić je w życie. Przyciągnąć ją do siebie, zsunąć dłonie na jej biodra, wyrwać z marazmu pocałunkiem niczym książę śpiącą królewnę. Mógłby też przesunąć dłonie na jej gardło, przestraszyć, ocucić samym instynktem zachowawczym.
Obydwie opcje wydawały się okrutne, więc zamarł, podtrzymując ją w geście obiecującym wszystko i nic zarazem. Czekał. Serce waliło mu jak oszalałe, oczy wwiercały się w Celine z desperacją i nie był nawet świadom, jak desperacko i własnym zdaniem głupio musiał teraz wyglądać; ale to chyba nie miało już znaczenia. Przekroczyli granicę, niechcący, jedną reakcją, zburzył podwaliny terapeutycznego zaufania.
Ale wracała do niego. Mimo wszystko, wracała do siebie, a on poddał się jej dłoniom i czekał aż go odepchnie. Była drobna, ale nie stawiałby oporu, choć bez podparcia laski pewnie wylądowałby na dywanie. Miał nadzieję, że na dywanie, a nie na parkiecie, że łoskot nie wywabi z pokoju Orestesa; że zobaczy ojca w tak smutnym położeniu.
Celine nie odpychała go jednak, a on nie cofał wzroku, choć pytanie było trudne.
-Nie wiesz, dlaczego? - zapytał cicho, smutno. Dlaczego brzydziła się tak bardzo samą sobą, dlaczego musiała dociekać - niczym on sam - i obnażać gorzkie prawdy, dlaczego nie potrafiła po prostu przyjąć tego okruchu serdeczności? I czegoś więcej, co mogłoby wszystko zepsuć. Czuł jej spojrzenie na własnych wargach, drgnął gdy splotła dłonie na jego karku, samemu błądził wzrokiem pomiędzy jej tęczówkami i pełnymi ustami - ale jak bardzo okrutny musiałby być, by wykorzystać chwilę słabości, nawet szczerej, dziewczyny tak nieszczęśliwej i dopiero co dochodzącej do siebie?
Nawet on, nawet on nie był tak okrutny - albo nie chciał być.
-Spokojnie. - poprosił, widząc jak się motała. Nie musisz odpowiadać, mógłby zasugerować, litościwie, ale c h c i a ł znać odpowiedź. Jeśli nie teraz, to później. Dlaczego nie potrafił rezygnować...?
-Już dobrze, Celine, już dobrze. - przesunął dłoń z powrotem na jej potylicę, drugim ramieniem objął ją w talii i łagodnie przyciągnął ją do siebie. Mogła podeprzeć się o bliskość drugiego ciała, skoro tak tego pragnęła; mogła skryć się w cieple koszuli i nie odpowiadać; mogła tak trwać ile potrzebuje. Nie wiedział, czy potrzebowała przyjaciela, czy kogoś, kto się jej nie brzydzi - w głowie wciąż dudniły mu słowa Victora i nie potrafił uwierzyć, że mając kogoś innego mogłaby potrzebować jego - ale mógł tym dla niej być, jeśli potrzebowała. Mogła wsłuchać się w bicie jego serca, głośne, prędkie, pierwszy raz szybsze od bicia ojcowskiego zegara.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W jej głowie rozlewała się muzyka - ciemna, niepokojąca, zmysłowa, przeszywająca ciało kaskadą dreszczy mknących od mostka do podbrzusza. Nie pamiętała już zimna, które zaległo w niej na widok jego wzburzonej obojętności i nagłego zdystansowania, teraz parzył ją ogień, wreszcie wyzwolony zza murów i głodny. Szamotali się oboje, każdy w swoim zagubieniu, każdy we wzajemnej potrzebie, która zaskoczyłaby ją, gdyby tylko półwila myślała trzeźwo. Ale nie myślała; jego objęcia stały się narkotykiem słodkim niczym wróżkowy pył, wyczekanym i mamiącym, podczas gdy szarpane cwałem serca zdawały się wygrywać podobny rytm. Może to właśnie je słyszała w myślach, zamiast dźwięków melodii. I jego oddech, głęboki, głośny, niepewny, piękny - wreszcie odnalazła rozlegające się w piersi tętnienie i ułożyła na nim dłoń, wyczuwając pod skórą jego życie, jakby była zdolna wyczytać z tego dwutaktu wszystko, czego nie mówiły skąpe słowa. Tych wcale nie potrzebowali wiele, tlące się pomiędzy nimi emocje zastępowały szereg wzniosłych komentarzy i przełomowych, filozoficznych przemyśleń, nigdy nie ufała słowom, ale ufała dotykowi. Mimo Tower i tego, co jej tam zrobiono, wierzyła, że dotyku nie można było zakłamać. A on - on tak dobrze ją dotykał. Tak przytrzymywał, tak nie pozwalał jej odlecieć na poszarpanych skrzydłach, tak na nią patrzył, jakby poza nią nie istniało już nic więcej.
I ona patrzyła na niego tak samo.
- Nie wiem. Nie wiem - szeptała szaleńczo, w ferworze powoli stygnących uczuć, które potrafiły pchnąć ją ze spokoju w bramy agonii na przestrzeni ledwie kilku mrugnięć. Mrzonki rojone w głowie karmiły ją słodyczą, ale obawiała się ich ułudy, Hector mógł przecież nie brzydzić się nią z czystego faktu sympatii do pełnej przeżyć pacjentki, niczego więcej. Skąd ta nadzieja - na co? Skąd płomień gorejący w piersi? - Powiedz mi - poprosiła, nie tak życzliwa jak on, który nie domagał się odpowiedzi, zamiast zaspokojenia ciekawości zaszczepiając w niej spokój ochładzający płonącą w jej żyłach krew. Nie ze złości, to, co czuła sięgało gdzieś głębiej, sprawiało, że kolana miała miękkie i niepewne, a roziskrzony wzrok zwrócony ku jego twarzy płonął własnym światłem, nie odbitym od ogniska jak wczoraj. Posągowe rysy twarzy, ciemne włosy, przenikliwość błękitnych tęczówek, tonęła w tym, w nim, dlaczego?
Opierali się na sobie tak, by pomiędzy ich ciałami nie pozostał już nawet cal. Z głową skrytą w zagłębieniu jego szyi miała wrażenie, że jego zapach ją spowijał, że wsączał się w nią i przenikał jak wiatr; opuszki palców lekko wsunęły się w ciemne kosmyki, niemal niewyczuwalnie, ale ona czuła ich miękkość, ich aksamit, tak jak czuła wstążkę o poranku.
- Ja... - powtórzyła po raz kolejny, ledwo dosłyszalnie na tle trzaskającego ognia, przesuwając nosem po rozgrzanej skórze jego szyi. Wspięła się na palce, obróciwszy głowę, by tym razem przesunąć wargami wzdłuż jego żuchwy - lecz bez dotyku, jej usta zatrzymały się ledwie milimetr przed ciałem, podświadomie obawiające się przekroczenia tej nieprzekraczalnej granicy, granicy, którą chciała zniszczyć jego inicjatywą w nierozsądnych i głupiutkich marzeniach. - Chciałam... Chcę. Tańcz ze mną - szepnęła nagle, wiodąc jedną dłoń z jego karku ku jego twarzy, gdzie mogła poznawać krzywizny kości, fakturę skóry, gdzie mogła poznawać jego - pierwszy raz w ten sposób. Łagodny, niespieszny, jakby delektujący się bliskością, którą w każdej chwili mógł przerwać. Bo mógł to zrobić. Mógł ją odtrącić, wyrzucić, kazać nigdy więcej nie wracać, nic nie stało mu na przeszkodzie. - Proszę - tylko przez chwilę, tylko jeden taniec; odchyliła głowę, by na niego spojrzeć, i jeśli wciąż trzeźwo myślał, jeśli wciąż był sobą, mógł wyczytać odpowiedź z jej oczu. Tam tliło się wszystko.
I ona patrzyła na niego tak samo.
- Nie wiem. Nie wiem - szeptała szaleńczo, w ferworze powoli stygnących uczuć, które potrafiły pchnąć ją ze spokoju w bramy agonii na przestrzeni ledwie kilku mrugnięć. Mrzonki rojone w głowie karmiły ją słodyczą, ale obawiała się ich ułudy, Hector mógł przecież nie brzydzić się nią z czystego faktu sympatii do pełnej przeżyć pacjentki, niczego więcej. Skąd ta nadzieja - na co? Skąd płomień gorejący w piersi? - Powiedz mi - poprosiła, nie tak życzliwa jak on, który nie domagał się odpowiedzi, zamiast zaspokojenia ciekawości zaszczepiając w niej spokój ochładzający płonącą w jej żyłach krew. Nie ze złości, to, co czuła sięgało gdzieś głębiej, sprawiało, że kolana miała miękkie i niepewne, a roziskrzony wzrok zwrócony ku jego twarzy płonął własnym światłem, nie odbitym od ogniska jak wczoraj. Posągowe rysy twarzy, ciemne włosy, przenikliwość błękitnych tęczówek, tonęła w tym, w nim, dlaczego?
Opierali się na sobie tak, by pomiędzy ich ciałami nie pozostał już nawet cal. Z głową skrytą w zagłębieniu jego szyi miała wrażenie, że jego zapach ją spowijał, że wsączał się w nią i przenikał jak wiatr; opuszki palców lekko wsunęły się w ciemne kosmyki, niemal niewyczuwalnie, ale ona czuła ich miękkość, ich aksamit, tak jak czuła wstążkę o poranku.
- Ja... - powtórzyła po raz kolejny, ledwo dosłyszalnie na tle trzaskającego ognia, przesuwając nosem po rozgrzanej skórze jego szyi. Wspięła się na palce, obróciwszy głowę, by tym razem przesunąć wargami wzdłuż jego żuchwy - lecz bez dotyku, jej usta zatrzymały się ledwie milimetr przed ciałem, podświadomie obawiające się przekroczenia tej nieprzekraczalnej granicy, granicy, którą chciała zniszczyć jego inicjatywą w nierozsądnych i głupiutkich marzeniach. - Chciałam... Chcę. Tańcz ze mną - szepnęła nagle, wiodąc jedną dłoń z jego karku ku jego twarzy, gdzie mogła poznawać krzywizny kości, fakturę skóry, gdzie mogła poznawać jego - pierwszy raz w ten sposób. Łagodny, niespieszny, jakby delektujący się bliskością, którą w każdej chwili mógł przerwać. Bo mógł to zrobić. Mógł ją odtrącić, wyrzucić, kazać nigdy więcej nie wracać, nic nie stało mu na przeszkodzie. - Proszę - tylko przez chwilę, tylko jeden taniec; odchyliła głowę, by na niego spojrzeć, i jeśli wciąż trzeźwo myślał, jeśli wciąż był sobą, mógł wyczytać odpowiedź z jej oczu. Tam tliło się wszystko.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Ławka w ogrodzie
Szybka odpowiedź