Wydarzenia


Ekipa forum
Plaża
AutorWiadomość
Plaża [odnośnik]25.09.15 23:20
First topic message reminder :

Plaża

Piaszczysta plaża przy brzegu chłodnego morza; słychać miarowy szum spienionych fal, powoli otulających brzeg oraz krzyk skarżących się mew. Czuć delikatny zapach bryzy niesiony nadmorskim wiatrem. Piasek jest miękki, czysty, można w nim odnaleźć bursztyny lub muszle. Roztacza się stąd doskonały widok na zachodzące w morzu słońce.

Rytuał oczyszczenia



1 sierpnia 1958

Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów,  a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.




Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca  przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.

Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Plaża - Page 13 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Plaża [odnośnik]04.12.18 1:52
- Chciałabym móc powiedzieć to samo - odparła szeptem jeszcze nim zniknęła, chciałaby, choć nie mogła, widok młodszego Mulcibera nie budził przyjaznych uczuć - uparcie się zapierał, nie chcąc słyszeć żadnego z wypowiedzianych przez nią słów, sądząc, że uda poprawną relację; nużyło ją dłuższe ignorowanie jej osoby, jej słów, jej uczuć, spychanie ich do rangi nieistotnych, zaspokajanie tylko jego osobistych pragnień; przechodziła już podobny scenariusz z jego bratem i nauczona doświadczeniem nie zamierzała wejść drugi raz do tej samej rzeki. Może i uczyła się powoli - ale jednak uczyła, życie na kolanach zakończyła dawno temu. Stała prosto na nogach - czuła to całą sobą, kiedy lekkim chodem zeszła z twardego ciepłego piasku na chłodną i miękką trawę, im bliżej ogniska, tym mocniej ogrzaną. Zachodzenie drogi kolejnym roztańczonym czarodziejom, parom, grupom, samotnikom, przemykanie przez zbite grupki rozbawionych znajomych celem zgubienia pogoni było nawet zabawne; dziś drogę układały gwiazdy - święto w Weymouth miało tradycję dłuższą, niż sięgała czarodziejska pamięć - ich nie prawem, a obowiązkiem, było ją odpowiednio uhonorować. Uchyliła się przed ramieniem pijanego dryblasa, który nadto wymachiwał rękoma, złapała wianek, nim upadł, kiedy strącił go przypadkowy przechodzień, zahaczając o rozłożyste gałązki przepięknie pachnącego bzu - miała dużo szczęścia trafiając na te kwiaty, mogła nosić swoją letnią koronę z dumą. Zapach potu i alkoholu, zapach kobiet i zapach mężczyzn, zapach słonej bryzy, zapach ognia, wszystkie scalały się w specyficzny zapach tego miejsca, przesycając je tym, co honorowało - miłość; dla jednych bajkową, dla innych romantyczną, dla jeszcze innych cielesną. Święto płodności, urodzaju i obfitości, czy to nie było zabawne, że te dni tak naprawdę celebrowały ją samą - brzemienną matkę?  To święto musiała przejść w samotności - sama, z ciężarem pod sercem.
Znalazła się gdzieś na uboczu, dalej za ogniskiem, bliżej morza, które chłodną falą podmywało jej bose stopy. Przyjemnie, kojąco, tak sprzecznie ze wszystkim, co ją otaczało. Bo łagodna celebracja kobiecości schodziła na piąty plan, gdy raz kolejny dobiegł ją jego głos - nie wątpiła, że ją odnajdzie ani przez chwilę, może gdzieś wewnątrz tliła się w niej nawet skrywana ku temu nadzieja, przełamana boleśnie rzeczywistością - bo przecież wiedziała, że nie zmieni się nic. Uniosła lekko ramię, łapiąc podmuch wiatr, nim obejrzała się za ostrą melodią jego głosu.
- Zapędziłeś mnie w kozi róg - podjęła, oskarżycielsko, ostro, ze złością. - Wciągnąłeś w pieprzoną pułapkę, wiedząc, że chcę wam pomóc! - Chronić was, jak wy chroniliście mnie; to nie tak, ze tego nie potrafiła, była zdolną uzdrowicielką, która potrafiła zatrzymać czarodzieja znajdujące się na granicy życia i śmierci. Potrzebowali jej umiejętności, zdolności, jej opieki, a ona - chciała im ją dać. Jemu, jego ojcu, innym. Miał do tego prawo, wepchnąć ją w sytuację bez wyjścia, ale wyrzut w jej głosie wybrzmiał wyraźnie - bo nie tego po nim oczekiwała. Miał jej pomoc i bez tego, a teraz: teraz uczynienie krok w tył wydawało się szaleństwem. Nikt nie lubił zdrajców - musiałaby zwrócić się o protekcję do wroga. Nie chciała tego. - Naraziłeś życie mojego dziecka - Nie bała się swojej śmierci: była matką, to nie dla siebie żyła. Żyła dla Lysandry - i dziecka, które nosiła pod sercem. To one były priorytetami, to o nich musiała myśleć w pierwszej kolejności. I teraz jak nigdy - potrzebowała bezpieczeństwa. Cruciatus nie był wymierzony w Lysandrę, ten, pod którym padła, miał trafić kogoś innego - ale mógł uderzyć w każdego. Uczestnictwo w rycerskiej farsie, gromadzie dużych dzieci i małych chłopców zbyt mocno zapatrzonych we własne ego, zagrażało jej już jak najbardziej realnie. - Zaszczułeś mnie swoim ojcem jak psem - po co? Znał Ignotusa lepiej od niej, mógł się spodziewać jego reakcji - napuścił na nią wściekłego niedźwiedzia bez powodu, co gorsza, uświadamiając mu, że zabił ojca swojej wnuczki, co z jakiegoś powodu starszy Mulciber przyjął za potworną obelgę. Nie rozumiała tego - ale Ramsey rozumieć musiał, w przeciwieństwie do swojego ojca pojmował wszak wagę przepowiedni i wiedział, że przeżyć mogło tylko jedno z nich. Lysandra była dla niej całym życiem - nie miała wyboru. Starszy z nich wciąż tego nie rozumiał - nie widziała dużej szansy na to, by młodszy okazał się mądrzejszy. - Oszukałeś mnie - I ja jego, ale wiesz, los czasem układa zabawne historie: jednak nie kłamałam. Każdy wyrzut wybrzmiewał donośnie, wyraźnie, jakby głosiła go co najmniej przed ławą Wizengamotu, nie tylko przed nim samym. Czy czegoś oczekiwała? Już nie - oczekiwania prysnęły jakiś czas temu.
- Nie zepchniesz mnie do roli swojej posługaczki - zastrzegła, niemal ze zgrzytnięciem zębów; wplątał ją we wszystko, co najgorsze, dokuczliwie dolewał oliwy do ognia, tym samym udając, że nic się nie wydarzyło. Właził pod jej dach jak do własnego domu, przestała być w nim bezpieczna. Odebrał jej wolność i dom, ale godności - nie odbierze. Wspólnie z ojcem próbował ściągnąć ją w dół wykrzykując hasła umniejszające jej i wywyższające ich - zupełnie jakby czarny tusz malujący mroczny znak na jego przedramieniu jak ołów odbierał im rozum. Być może tak było. - Nie da się trzymać wrony w klatce - Nie była ozdobną papugą stworzoną by ją podziwiać ani pospolitą tępą kurą, która nie widzi świata poza wygrzebanym ziarnem, była dzikim, drapieżnym ptakiem, który był dość inteligentny, by nigdy nie dać się udomowić. - Wyłowiłeś mój wianek z wody - przypomniała chłodno, mierząc go roziskrzonym złością spojrzeniem, może z rozpędu lub przyzwyczajenia, może wciąż wiedziona gniewem, nie zmieniła tonu, i te słowa brzmiały jak oskarżenie. - Teraz powinieneś zabrać mnie do tańca - więc zrób to i miejmy to z głowy albo wrzucę go tam z powrotem i poczekam, aż wyłowi go ktoś, kto z należną powagą podejdzie do tego rytuału. - Zadarła lekko brodę, spoglądając na niego wyczekująco; innej drogi już nie było. Innej drogi - już nie widziała, nawet jeśli serce kruszało przy tym jak lód, po którym ktoś stąpał bardzo nieostrożnie. Nie lubiła być spychana do nic nie znaczącej roli, nie lubiła, kiedy ktoś jej umniejszał, nie lubiła, kiedy przypominano jej, jak niewiele znaczyło jej życie: a oni nie zdawali sobie sprawy z tego, jak ogromną wykazywali się przy tym arogancją. W przeciwieństwie do nich - niczego nikomu nie przysięgała i, co więcej, niejeden raz miała i mieć będzie ich życie tylko we własnych rękach. Nie potrzebowała ich łaski, miała przyjaciół nawet wśród aurorów - i, znów w opozycji do nich, nie miała też zwyczaju wykładać wszystkich asów na stół. Była zagubiona, była brzemienna, potrzebowała stabilności, która da jej pewność jutra - i zapewni przyszłość jej dzieciom.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]04.12.18 10:46
Wiedział, że nie była zadowolona z jego obecności - przywykł do tego. Przyzwyczaił ludzi, że był jak mroczne widmo, które niesie za sobą smugę nieszczęścia, bólu i poniżenia. Upiór, który nieproszony wdziera się do domów i miejsc, w których czuli się pewni i bezkarni, jak złodziej, ograbiając ich z tego, co najcenniejsze — poczucia bezpieczeństwa. Tolerowali jego obecność, bo zostali do tego zmuszeni, ale żadne z nich nie mogło cieszyć się z jego nadejścia. Ona również. Świadomie do tego doprowadził i nie czuł ani żalu, ani smutku z tego powodu, nie liczył na nic innego, kiedy kusił los wznosząc ku niej wzrok i szukając sposobności, by ściągnąć jej roziskrzone spojrzenie na siebie. Lubił, gdy patrzyła. Cokolwiek o nim myślała, cokolwiek o nim mówiła. Sumiennie zapracował sobie na wyrobione o nim zdanie, a jeśli było niesłuszne lub niesprawiedliwe, nie zamierzał ani walczyć, ani starać się, aby zostało zmienione. Wcześniej próbował, wbrew sobie i swej naturze, wyjaśnić jej motywy swoich działań i z jakiegoś niezrozumiałego powodu szukał u niej zrozumienia i domagał się pokładania w nim zaufania, bowiem wiedział, co czyni. Nie poskutkowało. Ale ona wbrew temu, co mówiła, nigdy nie była zdolna, by mu zaufać. Krzyżowała jego plany i działała wbrew niemu, posądzając go o złą wolę. Dziwił jej się wtedy. Zapewniał ją o tym, czego w szczerości nie prawił żadnej ani żadnemu przed nią. Bo jej ufał. Jak nikomu innemu poza sobą. A może nawet bardziej niż samemu sobie. Wpadł we własne sidła. Okazała się od niego mądrzejsza, nie zawierzając mu niczego, a przede wszystkim — własnego życia.
Trzymając buty w prawej ręce, lewą miał opuszczoną luźno wzdłuż ciała. Woda nie dosięgała jego bosych stóp. Chłodny wiatr owiewający mokre ubrania znów wywołał u niego gęsią skórkę, ale nie było mu zimno. Wręcz przeciwnie. Przeraźliwie gorąco. Duszno. Potrzebował oddechu. Patrzył na nią przez chwilę, mierząc się z siłą jej zajadłego spojrzenia. A potem spuścił wzrok na piach. I nie próbował się tym razem usprawiedliwić. Ani uciekać przed zarzutami, którymi w niego celowała, jak do tarczy, ostrymi jak brzytwa sztyletami. Dziesięć punktów za trafienie w ramię, dwadzieścia w głowę, pięćdziesiąt w środek piersi.
Nie mógł się z nią zgodzić. Nie pierwszy raz. Była w potrzasku, zbyt cenna dla Czarnego Pana, aby pozwolił jej zwyczajnie odejść. Ale uczynił to również dla niej, wiedząc, że ochrona Rycerzy sięgała dalej niż sadziła. Lysandra znajdowała się pod protekcją potężnych czarnoksiężników. Nie tylko jego, ale wszystkich, którzy służyli słusznej sprawie. Jeśli ktokolwiek miał narazić ją na niebezpieczeństwo to tylko Cassandra — teraz, odwracając się od nich. Wiedział, że właśnie to ją bolało. Bo nie dał jej wyboru. Możliwości odwrotu. Wycofania się. Ucieczki. I musiała poświęcić własną swobodę życia w rezerwacie, w który ją wepchnął dla dobra córki - była skłonna do większych poświęceń, ale dlatego, że ktoś ją do tego przymusił. On. Personifikacja całego zła, niechęci, gniewu, nienawiści. Potrzebowała go w tej formie. Trudnej. Straciła Vasyla, znienawidzony cień, który ścigał ją latami. Na jawie i w snach. Przed kim miała teraz uciekać? Nie chcąc, zajął jego miejsce. Ale zrozumiał to. I zaakceptował. Dla jej dobra. Nie brał pod uwagi ani jej ucieczki, ani zdrady, bo potrafił uniewrażliwić się na ból, jak mało kto. Wiele był gotów przejść i znieść. Ale nie podejrzewał, że żałowała. A jeśli, to tylko przez wzgląd na jego osobę. Miał zabić Vasyla, bowiem jej to obiecał. Przysiągł jej chronić i obietnicy nie dotrzymał. Ignotus zabił swojego syna, bo wystąpił przeciwko rycerzom. Wiedział to, bo sam mu o tym powiedział. Ze zdradził. Za zdradę czekała tylko smierć. Patrzył na nią i wierzył, ze nie mogłaby tego uczynić - odrzucał myśl o tym, że spotkałby ją podobny los.
Nie miała jednak racji. Dało się wronę trzymać w klatce. Złapać ja w sieci i sprowadzić na ziemię, tak jak można było złapać najpiękniejsze syreny i trzymać je w sztucznym zbiorniku. Widział to w La Fantasmagorii. Ona była taką właśnie syreną. Najpiękniejszą spośród wszystkich, pochwyconą i prawie uwięzioną. Dookoła wszędzie pułapek, sideł, sprowadziło ja w sam środek pola. Mogła się wzbić tylko w górę, ale ta wysokość nie była dla niej przeznaczona. Nie mogła bez końca płynąc w stronę słońca. Wielokrotnie widział ja w klatce oczami wyobraźni - karmioną, pielęgnowaną. Rozmawiałby z nią. I chciał tego bardzo długo, ale uświadomił sobie że w klatce byłaby jak te wszystkie inne ptaki. Nie tego chciał.
Nie zamierzał jej zaszczuć.
Narażanie się wronie nie było mądre, a on zawsze czynił wszystko, by postępować z mądrością. Stojąc przed Ignotusem popełnił błąd. Nie dlatego, że mu powiedział. To powód go zgubił, sposób, w jaki to uczynił. To była sprawa między nimi. Pozwolił, aby zawrzały w nim emocje, by opanowały jego umysł. By upokorzenie wywołało rozgoryczenie, a ono potrzebę obrony. Ale nie musiał się bronić. Ani przed Ignotusem, ani przed jego nieprzychylnym spojrzeniem. Wytykał mu błędy, których nie popełnił. Dotkliwe. Już wtedy, od razu po fakcie uświadomił sobie, że dopuścił do głosu wypełnionego żalem, pozostawionego samemu sobie małego chłopca, który miał go usprawiedliwić. Niepodobnie do siebie. Nie był już nim. Był dorosły. A aprobata i zrozumienie ojca niewiele by zmieniły. Nie potrzebował ich. Radził sobie bez ojcowskiej dumy niespełna trzydzieści lat - było za późno, by cokolwiek zmienić. Z Cassandrą łączyły go zawiłości, rany, cierpienie i ból, a także czas i niewypowiedziane obietnice, których pojawienie się od dawna poszukiwanego ojca nie mogło zmienić. Popełnił błąd. Żle oszacował swoje potrzeby, pozwolił, aby opętało je coś, czego się wyrzekał. Emocje nigdy nie dyktowały działań, podszepty serca zagłuszył jeszcze nim ukończył dwanaście lat. Nie tak sobie to wyobrażał - a mógł, powinien to przewidzieć. Swoją własna przyszłość, swój los i ścieżki którymi kroczył, wybory, które podejmował. Nie chciał, aby to mu uczyniła - wyciągnęła z niego to, co najgorsze. A uczynił to sam, patrząc na swojego ojca i widząc w nim przez chwile kogoś kim nigdy nie był.
Milczał. Na wszystkie zarzuty, które przecinały powietrze odpowiedział jej już dawno temu. Mówił w złości, gniewie, mówił z żalem, że nie rozumie. Nie zrozumiała nadal. Ale on owszem. Dlatego milczał. Czas na to, by mówił, mówił i wyjaśniał jej cokolwiek dobiegł końca. Nie pojęła tego do dziś i już nie pojmie, byłby głupcem, gdyby wciąż próbował to zmienić. Podniósł na nią wzrok.
Tak, miejmy to już z głowy.
—Wybacz mi to.
Nie była całkiem wolna i nigdy nie będzie. Póki była Rycerzem. Póki była matką. Póki była kobietą. Póki była czarodziejem żyjącym na polu bitwy. Była związana znacznie większą ilością nici, próbujących zatrzymać wznoszącego się ku niebu ptaka przy ziemi. Niektóre z nich, jak małe ciężarki ściągały ją ku ziemi. Jak mała Lysandra. I niektóre świadomie i dobrowolnie dźwigała ze znanych tylko sobie powodów. Nie powinien był myśleć, że mogła nadać im jednakowe znaczenie. Bo nie mogła, nie potrafiła i nie chciała. Miała inne priorytety, których nie rozumiał i nigdy nie zrozumie.
Porzucił buty, upuszczając je na piach i zbliżył się do niej, docierając aż na skraj krawędzi, w której woda podmywała plażę. I jej stopy w nim stopniowo grzęznące. Zamierzał objąć ją lekko, ale z niewyjaśnionego dla siebie powodu zamknął obie dłonie na jej kibici i przyciągnął ją do siebie. Zimnego, mokrego, lepkiego. Szukał jej lodowatego spojrzenia i pragnął, by zmroziło go do szpiku. Ująwszy jej prawą dłoń, jak to w końcu do tańca, przesunął drugą na jej kręgosłup, uniemożliwiając jej złapanie zbyt wielkiego dystansu. Jeszcze ten jeden raz. Nie był zawodowym tancerzem, nie potrafił tańczyć właściwie w ogóle. Rytm melodii mu nie przeszkadzał, ale muzyka ledwie tu docierała z odległych ognisk, podobnie jak światło ognia. Zanurzających się w piachu stóp nie musiał nawet odrywać. Zatopił nos w jej włosach. Pachniały morzem i bzem. Sól znów dostała mu się do oczu. Zapiekło.
—Nie będę ci się naprzykrzał więcej — zakomunikował jej cicho. Miał dość walki z nią - była niebezpieczna. Dla niego, dla ich dwójki, organizacji. Niemądre porywy, zagalopowali się w prześciganiu się, kto miał racje. Był ponad to. Potrzebował jej, bo nikt inny nie leczył jego ran, jak ona. Nic więcej nie mogło być ważniejsze. Nie mogła mu dać rzeczy, które chciał od niej brać, których pragnął. Przestał jej się w końcu dziwić. — Ale nie każ mi szukać innego uzdrowiciela.
Wdychał ten przyjemny zapach, zaciągał się nim, łaknąc nabrać go tyle, by nasycić zmysły. Zaspokoić je i zamknąć w pamięci na dobre.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]09.12.18 21:38
Przybrzeżne morskie fale mieniły się i skrzyły barwami w świetle zachodzącego słońca, odbijały błyski pobliskiego ogniska, kiedy otulały jej jasne stopy przyjemnym, odprężającym chłodem. Serce pulsowało w jej piersi szybko, jak u schwytanej w potrzask wrony, choć twarz walczyła, by nie zdradzić zbyt wiele - by nie zdradzić łez, które zalśniły w kącikach jej oczu, a które nie spłynęły na jej twarz; usta wykrzywiły się w niezadowolonym grymasie złości i bólu, była na niego wściekła jak nigdy dotąd, ale była to złość pusta - wyprana z namiętności - tą miała w sobie, kiedy te wszystkie słowa przekazywała mu po raz pierwszy. Zbagatelizował je wtedy. Sądził, że zapomni. Że nie będzie drążyła tego, dlaczego dobrowolnie wepchnął ją w pułapkę i zamknął ją w niej ze strasznym niedźwiedziem, który zamierzał rozszarpać jej trzewia z powodu, którego dotąd nie pojmowała. Była zła na nich obu i przestała ufać im obu, traktując ojca i syna jako jedność - jak i ona  z córką jedność stanowiła. Odwróciła w jego stronę głowę gwałtownie dopiero, kiedy padło pierwsze słowo - krótkie, choć znaczące, proste i zwyczajne, choć w jego ustach niecodzienne, czy to wciąż była zmyślna i wyrachowana gra aktorska? Znali się tak długo, zawsze dotąd mogła na niego liczyć - ceniła sobie jego bliskość wysoko - do momentu, w którym zawładnął jej przestrzenią całkowicie, zamierzając stanowić o wszystkim, co miała, wykorzystując przewagę silniejszego. Nie mogła go za to winić - mogła winić siebie za to, że bezmyślnie wpuściła go do swojego domu długie lata temu. Tak działało miejskie prawo dżungli, a ona już wtedy winna wiedzieć, że miejskie prawo Nokturnu cechowało się ostrzejszymi regułami. Po prostu - z jakiegoś nieodgadnionego powodu w pewnym momencie się zapomniała i zaczęła mu ufać. To przez to nie dostrzegła, w jak potworną sieć zaczął ją wplatać.
Czy coś takiego dało się wybaczyć? Nie - pokręciła przecząco głową, powoli, ale ze zdecydowaniem. Mogła mu wybaczyć wiele, głupotę, afekt i złość, mogła mu wybaczyć zdarzenia, na które nie miał wpływu, nie wszystko rozumiejąc. Ale nie mogła wybaczyć mu wyrachowania, która doprowadziło ją do sytuacji, w której znalazła się dziś: na skraju przepaści, na którym mogła pozostać żywa jedynie usilnie chwytając się jego nogi. Nie zamierzała na to przystać - miała wciąż swoją siłę. Przez długie lata chroniła ją protekcja innych czarodziejów, być może teraz winna zrozumieć, że w świecie tak strasznym liczyć mogła tak naprawdę tylko na siebie. Bolesna była to lekcja - ale cenna i prawdziwa. Gorycz wypełniała ją od środka, rozrywając serce jak kiełkujące ziarno.
Nie drgnęła, nie poruszyła się, nie wypowiedziała też ani słowa, kiedy zbliżył się ku niej i ujął ją silnym uściskiem. Nie walczyła z nim, łagodnie przesunęła się ku niemu, przyciągnięta jego ramieniem; zimny dreszcz przeszedł jej ciało, kiedy zetknęła się z jego wilgocią, a włosy znów porwał nagły podmuch wiatru. Nie spojrzała mu w oczy, odwróciła wzrok w bok, ku tym samym migotliwym morskim falom, nawet się nie spostrzegając, kiedy jej skroń wsparła się o jego ramię, przechylając gałęziany wianek. - Nie zamierzam z tobą tańczyć - oświadczyła nie tylko wbrew uświęconej tradycji, ale i wbrew swojemu tak słowu, jak ciału; jej biodra kołysały się w rytm ciężkiego oddechu, prawa dłoń splotła się z jego, lewa sięgnęła jego szyi, dotykając rozgrzanej, zroszonej wciąż morską wodą skóry. Mówiła cicho, ze złością, z żalem, bo wciąż go w sobie miała; bo wciąż nie wiedział wszystkiego, bo wciąż nie potrafiła poradzić sobie z najważniejszym - tym, co nosiła pod sercem. Nie będzie jej się więcej naprzykrzał. Co przez to rozumiał? Co to właściwie oznaczało? Dla niego - dla niej? Nie wiedziała i nie potrafiła odnaleźć swoich myśli w studni wypełnionej chaosem. Oderwała głowę dopiero po chwili, kiedy umilkł, dopiero teraz spoglądając mu w oczy - bez dawnego blasku, jak złamana batem klacz.
- Moim obowiązkiem jest teraz wypełniać wolę śmierciożercy - oznajmiła monotonnie, bez entuzjazmu, Ignotus wyłożył jej to jasno, kiedy próbowała pomówić o tym z Ramseyem - przyznał ojcu rację, być może tak właśnie miało być - poddańcza służba albo śmierć, do momentu, w którym odnajdzie alternatywę, trzecią drogę - ucieczkę z tej kaźni. Lub odnajdzie w tym wszystkim inny sens, ściągając na siebie łaskę samego Czarnego Pana. Czy jeśli zostanie pośród nich - czy pozwolą jej zachować dziecko? Mogła całkiem łatwo wyszarpać sobie drogę do wolności, uchronić siebie i dzieci. Wiedziała, do kogo się zwrócić, a otrucie Mulciberów, kiedy kolejny raz - wykrwawiając się - położą się na jej podłodze nie wydawało się niczym skomplikowanym. - Jak rozkażesz, tak będzie - Nie mogła odesłać go do innego uzdrowiciela - miała im służyć. Słysząc o czarodzieju tak potężnym, który zjednoczył najzdolniejszych, była przekonana, że potrafił traktować swoich zwolenników w sposób mniej upokarzający. Mniej niewolniczy. A nade wszystko - nie sądziła, że Mulciberowie ją w taką niewolę wepchną. Ale już tutaj była: i musiała sobie z tym poradzić. Sama - naprzeciw wielkich, strasznych śmierciożerców, którzy najwyraźniej zdążyli zapomnieć, że bez niej byliby już od dawna wielkimi, strasznymi i zakopanymi głęboko pod ziemią, rozkładającym się i pożeranymi przez robaki zwłokami. Ocaliła życie im obu więcej niż raz - i tyle otrzymała w zamian. Wciąż się wahała?
- Mam nadzieję, że tym razem dotrzymasz danego słowa - odparła w końcu z rozżaloną goryczą wyraźnie wypełniającą głoski, nie powinien się naprzykrzać, nie powinien zbliżać się bardziej, niż było to konieczne; poprzednio obiecał ją chronić, ją i jej córkę, jednak spełnił to życzenie jak złośliwy dżin odwracający wolę nieostrożnego proszącego, zarzucając jej na dłonie kajdany. Nie chciała wiedzieć, jak będzie tym razem - ale powoli zaczynała rozumieć, że wbrew temu, co sądziła wcześniej, nie miała na to żadnego wpływu. Igrała z czymś, co było od niej potężniejsze i dotąd grała zbyt otwarcie - ale wiedziała przecież, że mogła to po prostu przechytrzyć. Była słabsza od większości z nich - i od większości inteligentniejsza.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]09.12.18 23:03
Twardo i nieustępliwie odmówiła — przyjął jej odpowiedź bez protestów, bez głośnych westchnięć pełnych rozczarowania, bez smutku w oczach, bez żalu i gniewu. I nie próbował więcej. Nagiąć jej opinii, czy zmienić zdania. Miała swoje, wiedział to zawsze. To był jeden z powodów, dla których patrzył na nią inaczej; dla których ciemność przy niej wydawała się niewystarczająco czarna, wypadała blado, smętnie, ponuro. W przeciwieństwie do niej nie tylko słyszał, ale i słuchał tego, co mówiła. Wcale nie chciał więcej. Choć nie czuł sytości, choć głód palił go od środka, nie pragnął niczego więcej. Potrafił nad sobą zapanować, choć ostatnio często o tym zapominał. Kontrolował nie tylko swoje odruchy, ale też wszystko to, co kotłowało się w jego głowie i wprawiało w ruch kończyny, skórę w drganie. Jej iskrzyła, kiedy ją dotykał. Zdawało mu się, że impulsy elektryczne przeskakiwały z ciała na ciało, synapsa po synapsie, wprawiając go w ruch, wybudzając jego organy do życia. Była zimna jak lód i tak kojąca, gdy przyciskał ją ku sobie; jej zapachu nie mógł zapomnieć. Pachniała miodem, bryzą i bzem.
Jak wątłe źdźbło trawy na wietrze poruszał się lekko, w rytmie jej oddechów, bioder i niemych protestów, a jego stopy grzęzły w mokrym piachu — nagle podmywane przez napływającą wodę, która po gwałtownym ataku usuwała się w dal. Nie puścił jej dłoni, trzymając ją zamkniętą w swojej. Krew zamarzała, od koniuszków palców, przez dłonie, nadgarstki. Jej opartą siłą o siebie pierś rozliczał z wdechów i wydechów. Suknia, którą miała na sobie była akceptowalna, ale wolał widzieć ją w tej, którą jej ofiarował. Czarny, lekko przezroczysty materiał uwydatniłaby jej bladą skórę, przysłaniając to, co zasłonięcia wymagało. Dopasowana, podkreślająca jej kobiece atuty, gustowna, odpowiednio dla niej elegancka. Nie zapytał jednak o to, uznając jej dzisiejszy wybór za wystarczającą odpowiedź.
Milczał, gdy się odezwała, mrugnął powoli, gdy ich spojrzenie się spotkało. Dobra nowina nie powiodła go daleko — dobrze, pomyślał, nie wyrażając, nie czując przy tym zadowolenia i satysfakcji. Tak powinno być, do tego powinno dojść i na tym to zakończyć. Jej żal czuł pod ciężko opadającymi na jego dłonie palcami. Jakby wypełniał jej ciało, komórki pęczniały i ściągały ją ku ziemi. Ale nie znał słów, które mogłyby jej wynagrodzić to, co przeszła — nie znał słów, którymi mógłby ją w tej chwili oszukać, złożyć obietnice, dzięki którym mogłaby tej nocy zmrużyć oko. Zmęczona, szamocząca się w sidłach w końcu przywyknie. Nie sztuką było żyć na wolności krótko i paść ofiarą przypadkowo puszczonej w lot strzały. Tu była bezpieczna. Nieszczęśliwa, zdruzgotana, ale w swym osamotnieniu i gniewie bezpieczna. Znał cenę jaką przyszło jej zapłacić. Doskonale zdawał sobie sprawę z poświęcenia jakie sam musiał ponieść. Ale to było słuszne i nic nie mogło tego podważyć. A musiał myśleć rzeczowo, racjonalnie i chłodno.
Często mówił wiele; mamił, kręcił, kłamał i nigdy nie czuł oporów, tkając przeznaczone dla świata historie. Tego wieczoru one wszystkie były zbędne. Cała otoczka dla tej ballady okazała się niepotrzebna, znała go zbyt dobrze, spojrzeniem przenikała na wskroś. Nie odpowiedział jej, ale tak, zamierzał danego słowa dotrzymać. Egoistycznie, nie dla niej. Dla siebie — tracił grunt pod nogami, nie mógł runąć w otchłań.
Uniósł wzrok w dal, na buchające płomienie skaczące po nadpalonym drewnie w stożku złożonym na środku ogniska. Na ludzi tańczących wokół niego — bezmyślnych, głupich — i szczęśliwych, bo nie zaznajomionych z tajemnicami, które gromadziły się pod powierzchnią ziemi, tuż pod ich stopami. Przez chwilę przywierał policzkiem do jej włosów, opierał się o przechylający się z każdą chwilą wianek. Oderwał prawą dłoń od jej wklęsłych pleców, sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej coś, co ciążyło w niej od bardzo dawna. Nie odsunął się od niej, lewą dłonią wciąż trzymał ją za rękę.
— Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, więc jeśli możesz, łaskawie uszanuj, że proszę teraz o coś ciebie — nie musiał prosić, a jednak to czynił; wiedział, że go posłucha, właśnie mu to obiecała. Musiała słuchać śmierciożercy. potraktuj to więc jako rozkaz od tego, który stał blisko Czarnego Pana. Nie patrzył na nią. Wzrok uktiwł we własnej dłoni, która rozdzieliła ich ciała na wysokości piersi. — Noś to przy sobie. Zawsze. Nie pozwól sobie na kradzież tego, zgubienie, zapomnienie, zniszczenie. Będzie cię chronić. I utrzyma cię w dobrym zdrowiu. Przyjmij to jako mój wyraz dobrej woli.
Palcami rozwarł jej prawą dłoń i włożył do niej coś, uwalniając się od brzemienia, które nosił zbyt długo. Pierścień z zaśniedziałego, starego srebra ze szmaragdowym kamieniem, podobnym do tego, które sam nosił na prawej ręce. Wokół niego plótł się wąż, trzymając zielonkawe oko na swym miejscu, w twardym, bardzo starym stopie. Nie włożył go na jej palec, jako symbol zniewolenia, przynależności. Przeczyłoby to wszystkiemu, co sobie założył i co jej powiedział. Złożył go do wnętrza jej dłoni, razem z białym jak diament kryształem. Nie musiała wiedzieć, czym jest, wystarczyło, że on miał tę świadomość. Kiedy się zabarwi na czerwono uzna go za ciekawa ozdobę. Ale kiedy jego własny splami się kolorem krwi — będzie wiedział. Musiał wiedzieć.
— Goyle będzie ci dostarczał ingrediencji do lecznicy, możesz żądać wszystkiego, co będzie ci potrzebne. Wszystko jest uzgodnione, robi to dla Rycerzy — skłamał gładko, robił to przez ich własne uzgodnienia, lecz o tym wiedzieć nie musiała. Był pewien, że gdyby usłyszała prawdę nigdy by tego nie przyjęła.
Nie patrzył na nią. Jej wzrok mroził go do szpiku. Czasem topił lód jak ogień. Inteligentniejsza, pewniejsza, na pewno silniejsza i wytrwalsza niż była wtedy, gdy ją poznał. Mogła czynić rzeczy, o których jej się nie śniło. Nie mógł jej uwolnić. Nie mógł przerwać węzłów, którymi ją spętał, ale mógł i zamierzał zejść jej z widoku i pozwolić jej żyć tak, jak musiała żyć, by przetrwać. Zrobił już wszystko, co miał do zrobienia. Nadszedł czas by się wycofać i odsunąć w cień. Stał na grząskim gruncie, nogi podmywała mu bezpieczna woda. Ale i teraz czuł, jak to wszystko go oplata, jak związuje mu nogi, owija się wokół bioder, tułowia, pirrsi, krępuje mu ręce, wnika pod skórę, wpuszczając trujące korzenie.
Podniósł na nią wzrok. I był poważny. Jak nigdy wcześniej.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]10.12.18 1:46
Wszystkie wezbrane fale morza coraz śmielej podmywające jej stopy zebrane razem nie byłyby w stanie  wylać całego zgromadzonego w niej żalu, bezsprzeczne podporządkowanie i całkowite zignorowanie jej prywatności przez Mulciberów budziło jej stanowczy sprzeciw; groźba starszego była jak ciśnięty w plecy sztylet, a enigmatyczny spokój młodszego bliski był temu samemu sztyletowi, który ktoś kilkakrotnie wyjął z jej ciała i wsadził z powrotem w ropiejącą ranę, posypując solą; nie godziła się na oddanie własnego ja, nie godziła się na oddanie życia i godności, na spełnianie ich zachcianek pod infantylnie dziecinną groźbą oskarżenia o zdradę, której wcześniej dokonać nie zamierzała. Nie bawiło ją wcale, że fałszywym oskarżeniem sami cisnęli ją na drogę zatracenia. Jej zasługi były wysokie, zdawała sobie z tego sprawę, była zdolną uzdrowicielką i wiele wskazywało na to, że poza nią i Blackiem - rycerze nie mieli nikogo. Bez niej zginą, nie przetrwają kolejnej walki - Lupus nie poradzi sobie ze wszystkimi. Ale to zbyt mało, by ktokolwiek liczył się z jej osobą - by znaczyła w tym wszystkim więcej niż zdmuchnięty z palca pył; Mulciberowie jednym słowem mogli pozbawić ją życia. Bez względu na to, co robiła. Czy ufała im na tyle? Za nic - znała ich zbyt dobrze, w mig zapomnieli o wszystkim, co dla nich zrobiła. Uznali, że mogą ją bezkarnie szczuć - ale przecież wcześniej zabić mogli ją tak samo; nie dowierzali, że skłonna byłaby odmówić teraz? Zostawić ich, rycerzy, Czarnego Pana - i odnaleźć wolność samotnie? Zapewne, lekceważyli ich zapatrzeni w swoją wspaniałość, wielkość i rzekomą potęgę, o której lubili dużo mówić, a mało pokazywać. Jego obojętność wzbudzała gniew, gniew zajadłość, a zajadłość szukała ujścia, kiedy ciepło jego bliskiego ciała i chłód pokrywającej go wody wznosiły mur, przez który nie była w stanie się przebić. Była jak to morze - nad którym niebo przyciemniły burzowe chmury gotowe ciskać gromy i wzniecić sztorm, bezlitośnie miażdżąc unoszące się na jego powierzchni okręty.
Przeciągnęła spojrzeniem na powierzchnię jego dłoni, kiedy znalazła się między nimi - na leżące na niej świecidełka.
- Prosisz, nie rozkazujesz? - dopytała z lekko uniesioną brwią, nie w zaskoczeniu, a ze złością, jakby zła na niego była, że zmienił front; w rzeczywistości wciąż kotłował się w niej dawny żal. Wpierw wyczuła między palcami kształt, wpierw podłużny, zimny kształt kryształu, podobny do tych, jakie w plątaninie rzemieni nosiła na szyi, dopiero później także pierścień, który lekko ścisnęła między palcami. Ściągnęła brew mocniej, gwałtownie czyniąc krok w tył. - Jak ty to sobie wyobrażasz? - Jej lekko podniesiony głos przepełnił żal, tętniąca gorycz i niedowierzanie. Ściągnęła spojrzenie na pierścień spoczywający na jej dłoni, bardzo piękny pierścień, ale wciąż - błyskotka dołączana do miałkich przeprosin recytowanych dla świętego spokoju. Oby tylko, mogła jeszcze być przeklęta. - Że po tym wszystkim, co zrobiłeś, wymamroczesz ckliwe wybacz mi, dasz mi pierścionek, świecidełko, wyciągniesz na taniec przy ognisku i o wszystkim nie będziemy już pamiętać? Że wszystko, co mi obiecywałeś i wszystko, co nas połączyło - odrzucisz lekkim nie będę ci się naprzykrzać? Naprawdę sądziłeś, że przekupisz mnie biżuterią? - Po uprzedniej pokorze w jej oczach nie pozostał żaden ślad, zajął je gniew, płomienny, ognisty i wściekły, była jak rozjuszona żmija gotowa ukąsić beznadziejnie większego przeciwnika. I nie miało dla niej znaczenia, że do tańca to ona wyciągnęła jego. - Tyle warte jest dla ciebie moje życie, Mulciber? Tyle dajesz mi w zamian groźby zarżnięcia mnie jak świni za wymyślone zarzuty pod pięknym hasłem czynienia woli tego, do czyjej służby mnie zaciągnąłeś? Tylko tyle?! - Łzy zalśniły w kącikach jej oczu ponownie - pełniej - rozchwiane emocje tym chaotycznej zatruwały umysł, odkąd w jej ciele zabiło drugie serce. - Udław się tym - oświadczyła, zaciskając pięść, która drgnęła nagle w kierunku morza - lecz zatrzymała ten ruch w trakcie. - Albo nie - zaprzeczyła sama sobie w mig, wysuwając biżuterię z powrotem w kierunku Mulcibera. Bynajmniej nie dlatego, że pomyślała, że mogłaby spotkać ją za to kara - choć przeszło jej to przez myśl, złość okazała się silniejsza. - Załóż ją - zażądała, wyzywająco patrząc mu w oczy - choć nie miała na to dość siły, jej dumna postawa, uniesiona broda i proste plecy kontrastowały z łzami, które po krótkiej chwili drżącego zawahania spłynęły po jej policzkach wąskimi lśniącymi ścieżkami. Nawet ich nie zauważyła. Nie poczuła.  - Załóż ją pierwszy i pokaż, że nie jest przeklęta - powtórzyła, lekko drżącym głosem, drżącym, ale nie pozbawionym siły, stanowczości i wewnętrznego uporu. Nikt nie będzie jej kontrolował. Nikt nie będzie mówił jej, co jej wolno, a czego nie. A już na pewno nie on.
- Nie potrzebuję ingrediencji - skłamała równie gładko, choć i tak mało wiarygodnie, Ramsey znał jej sytuację i znał jej lecznicę od środka. - Co to ma znaczyć - że wszystko jest już uzgodnione? Zamierzałeś to zrobić za moimi plecami i powiedzieć mi po fakcie?  - W innej sytuacji nie miałoby to dla niej zapewne większego znaczenia, ale w tej - była jak pierwszy piorun w trakcie niespokojnego sztormu. - Sama najlepiej wiem, czego mi trzeba, następnym razem zapamiętasz, że powinnam być obecna w trakcie twoich uzgodnień dotyczących mojej osoby. Dość, że sprowadziłeś mi pod dach dziewczynę, która przepadła bez wieści i być może jest już w rękach aurorów. Wasza śmierciożercza mość drugi raz nie popełni popełni podobnego błędu. - Wciąż patrzyła mu prosto w oczy. Wściekle. Wyzywająco i wyczekująco. Ślady łez lśniły w coraz bledszym świetle, a wiatr coraz silniej szarpał włosy; fioletowy - obok czerni był jej ulubioną barwą - wianek utkany z gałęzi bzów był wystarczająco nieskromny, by upodobnić się do kwietnej korony. Nienawidziła go w tej chwili - i oddałaby wszystko, by mogła przestać nienawidzić, by stał się jej obojętny jak głaz, tymczasem w jego obojętność - uderzały jedynie kolejne fale jej niestałych uczuć, z którymi coraz słabiej potrafiła sobie radzić.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]10.12.18 9:10
Cofnęła się. W przestrachu? Zdumieniu? Zaskoczenie jej reakcją przemknęło jak cień po jego twarzy, znikając po chwili. Nie prosił jej o rękę, nie proponował jej wspólnego zamieszkania, nie oferował potajemnej ucieczki za granicę, nie odbierał jej dziecka; nie zmuszał jej do zmiany czegokolwiek w swoim życiu. Ofiarowywał jej coś, co spełni jej oczekiwania — zapewni jej bezpieczeństwo. Tego właśnie chciała, prawda? To mu zarzucała, za to go nienawidziła, temu był najbardziej winien. Mówiła, a on słuchał, nie szukając pomiędzy wierszami czegoś, czego nie było. Zjawiał się u niej jak u siebie, gościł w jej domu jak panisko, pijąc wino z jej piwniczki, wypełniając puste izby zapachem tytoniu i cytrusów, jak kot, znaczył jej teren bez pozwolenia. To się więc zmieni. Ugrzązł w tym głęboko, musiał się z tego wydostać. Nie dla niej, dla siebie.
Prosił, zauważyła — wyraźnie, choć nie czynił tego do tej pory, a jego prośbę zlekceważyła. Zmarszczył brwi, niezadowolony, ale nie powiedział jej na to nic. Nie strzępił języka. Nie rozumiał. Jej nagłego wybuchu, reakcji, zmiany frontu; gdyby była wulkanem właśnie następowała jego erupcja, musiał się cofnąć, by nie sparzyć, by lawa nie zmieniła go w kamienny posąg. Miotała się, popadała z suchej pokory w gniew. Nie namiętny i nie twórczy. Ociężały, trujący, jak opary z nokturnowych kominów. Ten gniew oblepiał go całego, nie pobudzał krążenia. Zalepiał naczynia krwionośne, zatykał je, spowalniał bicie serca. Lysandra miała rację — on już od dawna nie żył.
Wiedziała, ile wart było jej życie w służbie Czarnego Pana, nie bała się go już - powiedziała mu to, żadnego z Mulciberów. Nie wadziło mu to. Mniej niż to, że zdawała sobie sprawę z tego ile jej życie jest warte dla niego samego. Wiedziała, a mimo to, pytała, prowokując. Obiecywał jej bezpieczeństwo, nic więcej. I tej obietnicy zamierzał dotrzymać, pomimo zadry, pomimo gniewu, pomimo pożądania i pragnienia, jakie w nim bezwstydnie wzbudziła. Jej wina, że powiodła go w gąszcz wysokich pokrzyw; głupi był, że pozwolił się zwieźć, ściągając w nich spodnie — poparzył dupę, zasłużenie, ale uczyć się na błędach potrafił. Dziś spełniał jej wolę, powtarzane mu od dawna pragnienie. Otoczona zbyt ciasno, zbyt krępo nie potrafiła oddychać. W domu z pozamykanymi oknami kisić się jak w słoju, byle chronić. Dobrze, będziesz miała swój święty spokój, będziesz mogła odetchnąć pełną piersią, wyjrzeć w końcu na świat. Dziś sądził, że ich potrzeby są zbieżne. Szczęśliwie dla niego, choć nie z łatwością, zamierzał swą powinność spełnić.
— Nie mam nic więcej — mruknął w końcu na głębokim wydechu; nieco zniecierpliwionym tonem, wsuwając dłonie w kieszenie mokrych spodni. Nie posiadał rzeczy, które mogły wynagrodzić jej to, co pewnie czuła. Nie znał ani skali jej nienawiści, ani miary, którą można było zmierzyć rekompensatę. Wydawało się proste, choć prostym wcale nie było. Odnalezienie racjonalnego rozwiązania i zastosowanie środków naprawczych. Metodycznie, zgodnie z tym, co umiał i wiedział.
Powiódł wzrokiem za jej dłonią, lecz nie powstrzymał jej. Szkoda byłoby, gdyby wrzuciła to w morską toń; pierścień miał wielką moc, mógł jej się przydać. Tylko tyle. Ale siłą jej zmuszać do jego noszenia nie zamierzał, znał ją na tyle, by wiedzieć, że jest przekorna i uczyni wszystko, aby zrobić mu na złość.
— Nie jest — odpowiedział, nie wyciągając po nią ręki. Nie po to jej to wręczał, pozbywał się ciężaru, by brać go z powrotem.— Nie musisz go zakładać. — Przyniósł go w kieszeni, nie wyglądał jakby padł ofiarą klątwy. Nie musiała go nosić na palcu, mogła go przerobić na kolejny wisior, jeśli jej smukła, łabędzia szyja nie ugnie się pod ciężarem tych wszystkich kamieni, których nie potrafił od siebie nawet odróżnić.
Kobiece łzy nie wywoływały w nim niczego, żadnych uczuć. Ani żalu, ani smutku, a tym bardziej nie zapędzały go w poczucie winy. Był zimny, obojętny i nieczuły. Umknął jednak spojrzeniem przed tym widokiem dla własnej wygody. Powinien na to zareagować, ale nie wiedział jak. Na próżno próbowała w nim wzbudzić cokolwiek, o autentyczność łez jej nie posądzał. Potrafiła manipulować mężczyznami, mamić ich, kontrolować na swój wymyślny, kobiecy sposób. A nawet gdyby każda łza miała w sobie coś z prawdziwej emocji i tak nie wiedziałby co z nią począć. Jej skrajności zaczynały go przytłaczać. Atakowały z różnych frontów, różnymi sposobami, był osaczony. A ona była rozdarta. Nie, była rozchwiana, nie doszukiwał się w tym niczego niezwykłego. Niczego, poza szaleństwem, które musiało ją zjadać od środka. Była szalona. Nie w mniej fascynujący sposób niż zawsze.
— Caelan jest jednym z Rycerzy Walpurgii, jego obowiązkiem jest dostarczać wszystkim alchemikom i uzdrowicielom ingrediencji, które zostaną wykorzystane by leczyć i wspomagać innych. Nie jesteś wyjątkowa pod tym względem — odparł sucho, rzeczowym tonem, nie mijając się wcale z racją. Pominął kwestię, że jego ustalenia z Caelanem były czysto prywatne i zobowiązał się za nie płacić. Nie z poczucia obowiązku; bynajmniej.
Sama najlepiej wiem, czego mi trzeba.
— Dobrze dla ciebie — wszedł jej w słowo bez szans na komentarz. Nie pociągnął za nią tematu. Marianna zniknęła, dobrze o tym wiedział, nie odnalazł o niej żadnych wieści. Jej nieobecność nie budziła w nim niepokoju; temat ucichł wraz ze zniszczeniem ministerstwa i spaleniem wielu akt. Lecz to nie on był winny jej nieobecności, nie on za nią odpowiadał. Nie był winien również sprowadzenia jej do lecznicy. To Deirdre, to ona przedstawiła swój pomysł podczas spotkania Rycerzy, to ona wprowadziła go w życie, wpychając poszukiwaną dziewuchę pod jej dach, by ukryć ją przed aurorami. Cassandra była w błędzie, nie pierwszy raz. Ale i tego się nie wyparł, nie protestował, nie musiał jej niczego udowadniać, ani tłumaczyć, bowiem tłumaczenie jej czegokolwiek było jak rozmowa z bezrozumnym dzieckiem.
— Jak rozkażesz, tak będzie — powtórzył jej słowa bez zająknięcia i skinął głową lekko, nie wzbogacając prostego gestu o zbędny dramatyzm. Katowała go widokiem załzawionych, czerwonych oczu, odjął więc od niej spojrzenie, cofając się pół kroku i opuszczając go na piasek pomiędzy nimi. Chciał uniknąć coraz silniejszych fal, które waliły w niego z impetem, z każdej strony; wodą, ziemiąi, powietrzem pełnym czegoś, czegoś... dziwnego; czuł się rozciągnięty — zbyt bardzo, jakby ciągnięto go w różnych kierunkach, nie zważając, na możliwość ludzkiego ciała. Uniósł lekko brwi, z wyczekiwaniem. Czekał, aż to wszystko z niej zejdzie, wciąż patrząc w ziemię.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]12.12.18 20:15
Nie miał nic więcej, drgnęła z niezadowoleniem, dwie piękne błyskotki za wtrącenie do lochu. Nie cofnęła dłoni - pozostawiła ją wyciągniętą przed siebie, wściekle patrząc mu prosto w oczy - niewzruszone, obojętne, puste jak zawsze; jak mogła mu zaufać? Kiedyś uwierzyła, że ją pokochał - być może cień tego uczucia faktycznie przeszedł przez jego duszę - lecz on kochać nie potrafił. Był jak skała - potężna, twarda i silna skorupa, wewnątrz której jest tylko jeszcze twardsza skorupa. Próbując przebić się przez jego obojętność natrafiła na nicość, nie strach, nie gniew, nie złość, nie lęk, ostatnim wyniszczającym uczuciem, jakie znała, była zazdrość: i w desperacji zdecydowała się wreszcie sięgnąć po nią.
- Powiedz - zażądała, drżącym od emocji głosem, ostrym i zimnym jak lodowy sopel; szmaragdowe tęczówki szukały jego oczu, bez odbitych w niej iskier złości, czy utraconej miłości - lśniła w nich tylko czysta pogarda. - Powiedz, jakie to uczucie? - Czy naprawdę mógł udawać to wszystko? Mała szansa, do tego musiałby rozumieć emocje - a przecież wiedziała, że ich nie rozumiał. Był jak układanka złożona z niepasujących do siebie elementów, którą usilnie próbowała rozbić - ale poszczególne fragmenty splecione były ze sobą zbyt mocno. - Oddać mnie innemu mężczyźnie? - Zadarła brodę, by patrzeć mu prosto w oczy - puste, irytująco, drażniąco, nie wyrażające nic, co pragnęła wzbudzić. - Nie wziąłeś mnie we własną niewolę Ramsey, służę ci tak, jak wszystkim innym śmierciożercom - Udowodnili jej, że mieli władzę nad jej życiem i nad jej śmiercią. Nie panował nad tym, równie dobrze dla kaprysu mógł ją zamordować ktoś inny. Ignotus jasno dał jej do zrozumienia, że mógł to zrobić - a jeśli starszy Mulciber mógł, to mógł każdy. - Ty i twoi koledzy, możecie zrobić ze mną, na co macie ochotę. Kim są ci koledzy, co? - Przekrzywiła lekko głowę, czując, że jej serce zabiło mocniej - strachem, złością i wszystkim tym, czego nie potrafiła już odnaleźć w nim. Prowokowała umyślnie, toksycznie walcząc o ostatnią iskrę dogasającego ogniska. - Odtąd wolno im wchodzić do mojej sypialni zawsze, kiedy będą mieli na to ochotę - To właśnie wolno było śmierciożercom - to własnie robili Mulciberowie, zasłaniając się hierarchią organizacji. Tego pojąć nie potrafiła, za to ogarniała ją obezwładniająca wściekłość. - Musisz być z siebie niebywale zadowolony. A może wolisz mi powiedzieć, że to tylko wy dwoje jesteście tak dziecinni, by do tego wykorzystywać władzę, którą wam dano? Gratuluję tym mocniej, to przysłuży się większemu dobru. Bez mojej sypialni bylibyście bezbronni i wystawieni na rzeź mugolom. I nawet twój przepełniony troską ojciec nie mógłby ci wtedy pomóc. - Skrzywiła się z niesmakiem - wciąż trzymając na wyciągniętej dłoni podarowane błyskotki, choć mięsień zaczynał subtelnie drżeć ze zmęczenia. Wytrzymała. Lśniące ślady łez odbijały od morskich fal słońce. Pisk w uszach zagłuszał rozsądek, marszczona z niedowierzaniem brew schodziła coraz niżej - nie potrafiła mu wybaczyć tego, że zapędził ją w kozi róg, zamknął w potrzasku, pułapce bez wyjścia, w której bynajmniej nie była bezpieczna. Tkwiła w niej jak pożyteczne zwierzę, maciora, którą zarżną, kiedy przestanie być pożyteczna.
- Jeśli nie masz nic więcej, ja nie mam ci nic więcej do powiedzenia - stwierdziła w końcu, choć brzmiała, jakby każde z tych słów cedziła z osobna; przepełniona żalem i goryczą, tęsknotą za czymś, co w rzeczywistości nigdy nie istniało. Wściekle jak żmija przymrużyła oczy, nie rozumiejąc, co kombinował, nie chcąc zabrać od niej biżuterii - ale wciąż ręki nie cofnęła, choć drżała coraz mocniej. - Niech cię kiła weźmie, Mulciber, nawet nie potrafisz na mnie spojrzeć! - niemal syknęła; z pretensją, z oskarżeniem, z bezradnością, w końcu z rozpaczą, rozpostarłszy przed nim cały wachlarz skrajnych emocji - sama gubiła się w swoich odczuciach, potrzebach i nade wszystko pragnieniach. Wiedziała, że najważniejsze były dzieci - ale odkąd runął świat, który znała, nie potrafiła odnaleźć miejsca, w którym mogłaby je otoczyć odpowiednią opieką. Bezpieczeństwo Lysandry było nadrzędne, ale kiedy urodzi drugą córkę nie będzie w stanie jej już poświęcać tyle uwagi, ile poświęcała jej dotąd. Potrzebowała pomocy. Schronienia. Więc obudowywała się oschłym murem, zapominając, że ten pozostawał niewidzialny. Jak zraniony ptak - boleśnie pikowała, nie chcąc dotknąć szponem brudnej ziemi, czując, że wreszcie boleśnie wyrżnął w ziemię, łamiąc kark, kiedy po raz kolejny sprowadził ją w dół. Nie obchodziło go to - tak naprawdę wcale nie dbał o jej ingrediencję, traktował ją jak zmyślną część planu, planu powiązanego z organizacją, nie z nią. Powinna była być mądrzejsza. Oddychała ciężko, w końcu zaciskając pięść na błyskotkach i zakładając ramiona na piersi - opuszczając powieki, by ukoić nerwy i uspokoić zbyt szybko bijące serce. Odwróciła się w drugą stronę, bo nie chciała patrzyć na niego - odwróciła się tak, by widzieć spienione morze przed sobą, coraz mocniej otulone wieczornym zmrokiem, czarnym i niepewnym jak jutro. Były takie dni, w których oddałaby wszystko za zmieniacz czasu.
Poczuła dziecko. Lysandra też doskonale odczytywała jej emocje, kiedy jeszcze miała ją w sobie; razem z nią robiła się nerwowa, niespokojna, rozpychając się mocniej i gwałtowniej, ale ten ruch wycisnął z jej oczu jedynie kolejne łzy.
Śpij, mój mały skowronku.
Wszystko będzie dobrze.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]12.12.18 22:51
Uczucie — źle zaczęła, już na wstępie; czym było uczucie nie wiedział. Znał odczuwanie. Znał smak bólu, który nauczył się tolerować, bo wierzył, że hartuje charakter. Znał smak gniewu, bo jak nikt inny potrafiła go w nim wzniecić — zachłanny, pożądliwy, siejący prawdziwy zamęt, niszczący wszystko, co spotka na swej drodze. Znał pożądanie, bo niczym wygłodniały wilk spoglądał na nią, kiedy prowokowała. Znał też spokój, błogi spokój, który towarzyszył mu w codzienności, wypaczając wszystko inne, co było bliskie normalnym ludziom. Nie odczuwał ani szczęścia, ani radości, ani smutku. Ani straty. Emocje czyniły ludzi słabych, a on nie chciał, nie był słaby. I nie chciał, by uczyniła go słabym później. Nie chciał w tym trwać; w zapachu miodu i ziół w jej włosach, chłodzie jej ciała. Dlatego gdy spytała uniósł lekko brodę, przechylił głowę, jakby w lekkiej zadumie, lub tym, co było przed zadumą, w chwili, gdy wyczekiwało się właściwego pytania. Nie pytała go o nic, co mogłaby chcieć wiedzieć. Nigdy nie pytała, bo nie interesowały ją odpowiedzi. Wszystko wiedziała sama, odgórnie zakładała i uznawała za słuszne i prawdziwe. Wszystko to, co wybrzmiewało pytaniem zakrawało o kpinę. Znał ten jej zabieg zbyt dobrze, by dał się nabrać tym razem. Nie był zawiedziony taktyką. I nie chciał wyprowadzać jej z błędu. Jego słowa niczego dziś nie zmienią. Nie zmieniły nigdy wcześniej, nie miały więc takiej mocy i dziś.
Chciał wiedzieć, do czego dążyła; miał wrażenie, że ze wszystkich zarzuconych mu historii tej jeszcze nie słyszał. Ale już odkąd zaczęła czuł, że wcale nie chciał tego słuchać. Jej pierwsze słowa w pierwszej chwili go nie zaskoczyły, oczekiwał dalszego ciągu. Dopiero po chwili zaczął się zastanawiać, czy to co powiedziała, nie miało innego kontekstu. A powinno mieć, lubiła w ten sposób przekazywac mu informacje. Nie wprost, pomiędzy wyrazamii. Zmarszczył brwi. Sposób, w jaki mówiła mu się nie podobał, nie pasował do niej, a podwórkowe frazy pchały go w nieprzyzwoite myśli.
— O czym ty mówisz?— spytał głucho i głupio. Nie oddałby jej żadnemu innemu i żadnej innej, gdyby mógł. Bo kładł na niej swoje dłonie i znaczył jako swoją, swoją własną. Nie pytając, nie informując, nie prosząc, a nawet nie każąc. I nie zastanawiając się też, dlaczego. Obudził się w porę, nim doszło do konfliktów, do wojen, do kryzysów, z których nie było odwrotu. Nie wywołała w nim wyrzutów sumienia; ale to coś rozpoczęło swój proces w żołądku. Niestrawione części pokarmu zaczynały się rozkładać.
Był zaskoczony. Nie tego się spodziewał. Ale nie okłamała go, nigdy dotąd. Zatajała prawdę, robiła co chciała, wmawiała sobie, co uważała za słuszne. Ale wiedział, że nie ofiarowałaby mu nieprawdy, nie tylko dlatego, że ją przed tym przestrzegł.
— Kiedy powiedziałem ci o moich kolegach złożyłem ci propozycję, pamiętasz?— Nie pamiętała, inaczej nie zarzucałaby mu dziś tego. — Propozycję, która miała cię uchronić, ale odmówiłaś.
Nie przypomniał jej też, że chciał jej zapewnić to, co najlepsze, że gotów był podjąć własne ryzyko, aby mogła spać spokojnie, ale uniosła się wtedy dumą. Nikt nie wiedział — gdyby ktokolwiek zdawał sobie sprawę, nie śmiałby jej tknąć. Nie śmiałby mu stanąć na drodze, sięgnąć po coś, co należało do niego. Nie tylko dlatego, że był śmierciożercą, ale również dlatego, że był nieobliczalny. Wtedy sądził, że to było dobre rozwiązanie, korzystne dla nich obojga, że oboje by na tym zyskali. Dziś jej się nie dziwił. Zamknąłby ją w ciaśniejszej klatce, usadził na chropowatej żerdzi i zmusił do tego, by dla niego żyła.  A on popadłby w zadumę, przyglądając jej się dniami i nocami, aż straciłby rezon, przestał być czujny.
Może miała rację, może przeznaczenia nie dało się zmienić.
— Ktoś odwiedził cię w sypialni?— spytał głucho, spytał parafrazując jej własne słowa. Wiedziała o co pytał. Chciał wiedzieć, czy wpuściła do niej kogoś, czy spoczęli razem w łożu. Nie szukał stałości; był niestały, niestabilny. Ale chciał wiedzieć. Bo wiedział, że jeśli potrafiła wzbudzić w nim pożądanie, naturalnie wzbudzała go też w innych. Bo była piękna. I inteligentna. — Ktoś cię wykorzystał? Kto — spytał wprost  i chciał usłyszeć taką samą odpowiedź. Żądał jej od niej, krótko, prosto. Czy może tylko teoretyzowała? Wyrażała swoje obawy? Bała się, że przyjdą? Nie mogli, nie dopuściłby do tego. Jej strach na niego nie działał, zamierzał złożonej jej obietnicy dotrzymać, bo choć wielokrotnie mogła go zabić, utrzymywała go przy życiu. Pytał, w przeciwieństwie do niej. Bo musiał wiedzieć, aby podjąć odpowiednie kroki. Mówiła o nich w liczbie mnogiej, mówiła o jego ojcu, o tym, że wykorzystywali władze i robili to obaj. Chciał wiedzieć, czy z nim sypiała, czy sypiała z innymi. I nie obchodził go powód.
Nie obchodziły go też błyskotki. Wbijał wzrok w piach, bo nie chciał szukać szmaragdowego spojrzenia jej oczu, zalanych łzami, zmęczonych i pełnych żalu. Bo lubił to robić, lubił, gdy patrzyła. Pozwoliła mu w to brnąć, zagłębiać się w syf. Przyzwyczaiła go do siebie. Uzależniła. Jak tytoń, jak cytrynowe landrynki, po które sięgał bez konkretnej przyczyny. Tonął. Tonął przez nią. Topił się w swojej hipokryzji, zamiarach, postanowieniach i wszystkim, czym miał się stać. Nie pozwalała mu wspiąć się stopień wyżej i stanąć nad tym wszystkim z dumą, ponad to, co ludzkie. Była toksyczna, trująca. Im dłużej przebywał w jej towarzystwie tym trudniej było jej odmówić. Ale tak się musiało stać, potrzebował lekarstwa. A ona zamiast go leczyć, mogła go tylko truć. Samą sobą.
Nie miał nic więcej, zaakceptował więc jej milczenie. Wcześniej wymagał od niej za dużo. Wymagał poddania się, zrozumienia jego intencji, wiary w jego czyny i słowa, ale nie potrafił jej dać nic w zamian. I wiedział, że to się nie zmieni. Że będzie chciał od niej więcej, wydrze z niej wszystko, co ma i wciąż będzie mu mało. Bo nie potrafił się nią nasycić. A wieczysta przysięga obligowała go do dbania o interesy inne niż własne. Egoistyczną potrzebę musiał zażegnać. Zakopać ją głęboko.
Podniósł wzrok na nią, na jej profil, którego nie powstydziłaby się arystokratka, choć jej usta nie były wymalowane jak z obrazu, a rzęsy długie i podkręcone. I przyglądał jej się tak chwilę. I miał wrażenie, że czuł niepokój. Choć jego twarz pozostawała bez wyrazu, a błyszczące oczy wpatrywały się w ślady po jej łzach. Czuł niepokój.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]13.12.18 0:33
Prychnęła pod nosem, drwiąco, wciąż wpatrując się w spienione morskie fale; to pomagało zatuszować ból, nie ból, niewygodne, dziwne uczucia, które wzbudzało ciało jej dziecka poruszające się niespokojnie wewnątrz niej. Starała się uspokoić - dla niego - ale szum morza nie pomagał, relaksująca przestrzeń denerwowała jeszcze bardziej, bo nic w okół nie miało prawa być relaksujące. Naturalna dla jej krajobrazy była w tym momencie asymetria, ogień i susza, a tych - jak na złość - nigdzie nie było. Burzowych chmur tez nie. Powstrzymała też odruch dłoni mknącej ku brzuchowi, nie chciała dawać mu żadnych sygnałów. Luźna szata zakrywała krągłości; nie mogła wiedzieć. Nie mogła podjąć decyzji. Nie potrafiła - a może nie chciała - zaufać. Nie od razu zrozumiała jego słowa, nie rozumiała, o jakiej propozycji mówił - wspomnienia uderzył nagle, wraz z przypływem kolejnej fali, która mocniej obmyła jej stopy. Nie miał racji, rzucone półsłówka nie były propozycją; pamiętał, kiedy złożył podobną, proponując jej przeprowadzkę do siebie - a gdy odmówiła obśmiał, że jego słowa propozycją wcale nie były. Tak samo tych - postanowiła nie brać na poważnie, do czasu, gdy złoży ją tak, jak należało to zrobić.
- Nie - odparła głucho - nigdy nie zapytałeś - pamiętała - więc nie miałam czemu odmawiać. I słusznie, to w tamten świt mnie zdradziłeś. - Nie dało się tego opisać inaczej, wydał ją własnemu ojcu na pożarcie. Śmierciożercy, od którego była zależna, a który pławił się w swojej władzy. Gdyby przyjęła jego propozycję, zapewne dziś - zamiast tej rozmowy - uświadamiałaby go, że nigdy do tego nie dojdzie. - Naprawdę pytasz mnie kto? - Pokręciła głową z niedowierzaniem - Wróżka zębuszka; jak to kto, twój ojciec. Nie skrzywdził mnie, ograniczył się do zapewniania mnie, że może to zrobić. - Być może naprawdę nie pojmował powagi tej sytuacji - nie było go tam, nie było go przy niej, nie uchroniłby jej, gdyby jego ojciec faktycznie zapragnął krwawej zemsty za subtelną dezinformację w zakresie pochodzenia jej dziecka. Żadnemu z nich nie musiała mówić, kto był ojcem - nie miał prawa mieć jej tego za złe. Lysandra nie potrzebowała dziadka - i i tak nie wiedziała, ze był nim Ignotus. I nie dowie się zapewne nigdy. Nie, Ignotus nie wszedł do jej łóżka - ograniczył się do sypialni - jeśli jednak on nie wahał się popełnić podobny ruch, nie sądziła, by w ten sposób wahał się którykolwiek śmierciożerca. Sama wpędziła się w pułapkę, urządzając sypialnię w miejscu, do którego nie miał dostępu jej jedyny prawdziwy obrońca - ale to miało ulec zmianie. Przynajmniej do czasu, w którym  odnajdzie rozwiązanie z tego impasu.
- Nie zamierzałam przed tobą niczego ukrywać, Ramsey - dopiero teraz na niego spojrzała - z tą samą goryczą, rozżaleniem, jakby obie te mocje przelewały się dziś przez jej żyły zamiast krwi; nie zamierzała go przepraszać za tamto kłamstwo, nie po tym co zrobił - syczała jak żmija, ostrzegawczo. - Pozwól, że ci to wyjaśnię najprościej, jak potrafię. Okłamałam Ignotusa, bo musiałam to zrobić. I, jeśli pozwolisz, dobrze zrobiłam, bo jego pretensje jasno wskazują, że w innym wypadku by tego nie zrobił. Stanę naprzeciw ciebie, naprzeciw niego i naprzeciw każdego, by ochronić moje dziecko - o tym wiesz. Przeznaczeniu nie jest łatwo umknąć, ale ktoś taki jak ty nie będzie lekceważył mojego daru - uznam zatem, że z tego również zdajesz sobie sprawę. W najśmielszych snach nie sądziłam, że w odwecie zjawi się u mnie w środku nocy, w sypialni, kiedy odprawiałam wieczorną toaletę, pod rycerskim i jakże szlachetnym pretekstem oskarżenia mnie o zdradę, za którą może wyciągnąć konsekwencje. I to wszystko przez ciebie, Ramsey, znasz go lepiej niż ja - mogłeś to przewidzieć. Pozwoliłeś mnie narazić. Co gorsza: zaprosiłeś mnie do tej pochrzanionej organizacji nie mówiąc wszystkiego; nie mówiąc, że moje życie zależeć będzie odtąd od humorów dawnych kryminalistów ze zbyt wybujałym ego - chociaż o tym też doskonale wiedziałeś. Jeśli wolno to robić jemu, zakładam, że wolno każdemu. Kto będzie następny - nie wiem - ale jestem przekonana, że dostarczy mi całe mnóstwo rozrywki. Z pewnością ci za nią podziękuję w swoim czasie. - Mówiła szybko, w emocjach, w jej oczach na nowo zaczynał iskrzyć zdawałoby się, że nieco ugaszony gniew. - Wydawało mi się, że jesteś dorosłym mężczyzną - a nie chłopcem, który szuka protekcji u ojca. Dziś też mu się poskarżysz? - Uniosła lekko jedną brew, badawczo przyglądając się jego twarzy. - Powiesz, że byłam niemiła, a on znów przyjdzie oskarżać mnie o zdradę? - Nie dowierzała, że to działo się naprawdę - było jak sen. - Sam mnie oskarżysz o zdradę, jeśli nie spełnię twych zachcianek? - A wzbudzona pogarda jedynie rosła, rosła wypełniając wszystkie fragmenty jej ciała; chciała do nich dołączyć, żeby o nich zadbać, kontrolować ich ciała, upewnić się, że nie odejdą, pozbawieni kompetentnej opieki. I oto co dostała w zamian: obrożę, z której jej zacni panowie byli najwyraźniej dumni. - Zrobisz to, jeśli nie założę tego naszyjnika? - kontynuowała, nie odejmując od niego spojrzenia - nie czując już wcale wilgoci na twarzy, która w świetle wschodzącego księżyca zalśniła jak srebrzysta blizna.
- Obiecałeś mnie chronić, a zrobiłeś ze mnie podnóżek egocentrycznych kretynów - wyrzut wybrzmiał wyraźnie, przesączony pustą złością, z całej palety uczuć, którą w życiu poznała, najmocniej bolał ją zawód. - Lalkę, którą można dla zabawy rozpruć i wypatroszyć; ale obawiam się, że może być ciężko zszyć ją z powrotem. - Wbrew temu co im się wydawało, rycerska hierarchia jej nie przerażała, wierzyła, że potrafiłaby odnaleźć w niej swoje miejsce szybciej, niż Ramsey i Ignotus razem wzięci będą w stanie przeliterować określenie jednostka badawcza. To zakres ich władzy, samowola i samosądy były tym, co ją przerażało - dane w imię czego? Nie odnajdzie własnej drogi, jeśli owi śmierciożercy nawet jej do niej nie dopuszczą. Była im jak pies na uwięzi - taki, którego można było kopać i którego się odstrzelało, jeśli ugryzie karmiącą go rękę. A ona nie zamierzała być niczyją niewolnicą. - I tego ani nie chcę, ani nie potrafię ci wybaczyć - zakończyła gorzko, nie odejmując dumnego pomimo łez spojrzenia z jego twarzy, stąd odwrót widziała jeden - ten, który uczyni ją wrogiem wobec tych, dla których się pośród nich w ogóle pojawiła - a spośród których najważniejszy wydawał się dziś tak obojętny. Dopytywał kto, ale nie próbowała już mylić instynktu terytorialnego z sercem; w rozdarciu najmocniej myślała o tym, który jeszcze się nie narodził, a który przez najbliższe lata będzie jeszcze bardziej bezbronny i jeszcze bardziej zależny od niej niż mała Lysa. O tym, który nieprzerwanie o sobie przypominał, może na swój niemowlęcy sposób chcąc uspokoić matkę, a może po prostu domagając się, by pozwoliła dziecku odpocząć.
- Jeśli wolno mi coś zauważyć - wolno czy nie, na odpowiedź nie czekała, mówiła dalej, nim zdążył wtrącić choćby słowo -  jesteście jedynymi, którzy o swoich możliwościach przypominają na okrągło. Rozsądny władca robić tego nie musi. Pochodzę z rodziny wieszczek, które na przestrzeni dziejów doradzały decyzyjnym mężczyznom. Ale na mogiły wszystkich moich przodkiń, gotowa jestem przysiąc, że żadna z nich nigdy nie miała u boku takich palantów, jak ja, bo wtedy znacznie wcześniej poszukałyby sobie innego zajęcia. - Może to wszystko nie było przemyślanym, wyrachowanym planem, może to tylko niefortunny zbieg nieszczęśliwych przypadków, który splótł ich wszystkich nieszczęśliwym łańcuchem, w który dała się wplątać. Świadomie, przynajmniej częściowo. Może po prostu pewnych rzeczy nie rozumieli, a z innymi nie potrafili sobie poradzić, może w tym wszystkim byli tylko jeszcze bardziej zagubieni niż ona - może po prostu mężczyźni już tacy byli i czasem potrzebowali reperować własne ego kosztem istot, które uznawali za słabsze.
Ale ona wcale nie była słabsza - już nie.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]13.12.18 10:41
Nie był czarodziejem przesadnie dumnym. Aroganckim, apodyktycznym — może, ale nie dumnym. Duma przeszkadzała w prowadzeniu interesów,, a jego pozycja nigdy nie była na tyle wysoka, by mógł zwyczajnie dyktować innym warunki. Ale jak każdy swą dumę posiadał. Męską, egocentryczną, taką, którą dało się zbrukać. A ona lubiła to robić — deptać po niej, próbując sprowadzić go do pozycji podnóżka, o którym teraz sama mówiła. Pazia, chłopca na posyłki — mężczyzny od zadań, któremu będzie wydawać dyspozycje. Pomyliła się. Jego propozycje powinna rozważyć. Nie uczyniła tego, znajdując się w lepszym położeniu niż dzisiaj. I nie żałował, że odmówiła za pierwszym, za drugim razem. Bo gdyby je przyjęła dziś zarzucałaby mu o wiele gorsze zbrodnie niż te, które próbowała mu przypisać teraz. Powstrzymał się z pytaniem, czy powinien był uklęknąć honorowo na jedno kolano przed nią; czy to nosiłoby znamię pytania, na które czekała — tylko po to, by odmówić,  ośmieszyć go. Znał odpowiedź. Nie skomentował więc jej słów, zarzutów. Obracała kota ogonem, tak, jak jej pasowało. Nie odpowiadało mu to, ale pogodził się z tym. Taka kolej rzeczy, taka była rola kobiety. Radziła sobie z tym, jak mogła. Był gotów przyjąć na siebie wszystkie jej ciosy, nie wyprowadzać jej z błędu — przecież wszystko wiedziała najlepiej. Postępowała najsłuszniej, to tylko oni wszyscy byli głupi i popełniali błędy. Bardzo proszę. Nie musiała mu tego wyjaśniać — wiedział, dlaczego zrobiła, co zrobiła, zdążyła mu o tym powiedzieć jakiś milion razy. Ale nie przerwał jej, pozwalając jej powiedzieć to i milion pierwszy.
— Nie dbam o to — odpowiedział jej w końcu, przerywając ciszę. Chłodne, morskie powietrze dostało się do płuc, kiedy wziął głębszy wdech, przez usta, nie przez nos, by nie zaciągać się jej zapachem. — Nie obchodzi mnie, że go okłamałaś — ani tym bardziej dlaczego. — Poparłbym twoje kłamstwa, gdybyś mi powiedziała — przyznał niechętnie, z wahaniem; postanowił jednak wykorzystać jej chęć do mówienia. — Możesz mnie winić za to. Wiń. Zrobiłem to, o co mnie oskarżasz — o to, a jak chcesz, to o wszystko, co dziś powiedziałaś. O to też nie dbał, niczego nie zamierzał jej udowadniać. Na moment urwał, niezdecydowany, czy i jak wiele chce jej powiedzieć. Odjął od niej spojrzenie. — Nie wiedziałem, że nie wie  — ledwie przeszło mu to przez gardło. Rzadko czegoś nie wiedział,. Był zaskoczony tamtym obrotem spraw, jak mało kiedy. Po chwili spojrzał na nią znów. Twardo i gniewnie. — Wyparłem się, gdy zarzucił mi, że jestem dla niej złym ojcem. — Niech wie, jak było, ale nie szukał u niej zrozumienia. Przemilczał, że bronił jej wtedy przed nim; niewielkie miało to już znaczenie. Ani jedno ani drugie. Zrobiła z niego głupca, nie ojca. Na ojca się nie nadawał — ale pewnie wiedziała o tym, tak jak i on. Wiedział to też Ignotus, gdy robił mu z tego powodu wyrzuty, a z tym pogodzić się nie mógł. Że był w czymś słaby i mówił to ktoś, kto był w tym jeszcze gorszy. Kto nie miał prawa wyrażać swojej opinii. Był słaby, kiedy stanął twarzą w twarz ze swym ojcem, który udzielał mu ojcowskich porad dotyczących wychowania Lysandry. I to miał sobie do zarzucenia. Pozwolił na to wszystko, a przez swoją słabość, której się do tej pory wyrzekał, podjął szereg błędnych decyzji. — Twoje życie nie należy do nikogo innego, poza tobą. Ale twoje życie to twoje decyzje, a od tego, czy będą dobre zależy jak będzie wyglądać. Poznałaś go — Czarnego Pana — Dobrze wiesz, że przez wzgląd na to kim jesteś i co potrafisz nie zezwoli na twoją krzywdę. Jesteś dla niego cenna i doskonale zdajesz sobie sprawę, że strzeże cię jego siła. Przed Ignotusem. Przed wszystkimi innymi — była cwana, sprytna; nie wierzył, że nie myślała podobnie. — Nie znam — mylisz się, znowu. — Ignotus jest śmierciożercą. Wiem o nim tyle, co o wszystkich śmierciożercach. Wiem, kim są ich rodziny, wiem jaka jest ich historia, wiem, przez co przechodzili. Wiem więc, że zabił Vasyla, bo był zdrajcą, a nie dla ciebie.— Ani pewnie dlatego, że sądził, że jest mym dzieckiem. Nie doceniała siły łańcuchów, które ich wszystkich pętały i przysięgi, którą złożyli.— A o tym, że jest zdrajcą wie ode mnie. Dlatego mam prawo sądzić, że gdyby posądzał cię o zdradę prawdziwie, nie rozmawialibyśmy teraz. A jednak żyjesz i masz się dobrze. I nie dlatego, że wspaniałomyślnie pozwolił ci żyć, tylko dlatego, że pewnie wyrzuciłaś go za drzwi. — A on się zwyczajnie dał za nie wyrzucić z szacunku.— Tak, jak wyrzuciłabyś każdego rycerza i śmierciożercę. A gdybyś ty nie ufała mu choć trochę, nie zostawiłabyś z nim Lysandry. Nie przełożyłabyś głupiej tradycji nad jej życie, bo jest dla ciebie wszystkim — a ona jest z nim teraz, w tej chwili, zdana na jego łaskę lub niełaskę. Wystarczał owcy kaprys, by nie ujrzała jej żywej. — Bo wiesz, że zaraz ujrzysz ją całą i zdrową. A może nawet szczęśliwą, tak jak sądzisz, że dziecko powinno być. Bo pewnie utarła mu nosa, tak jak ją uczyłaś. — Więc po co to wszystko? Te zarzuty, obelgi. Czemu to miało służyć. Nie rozumiał. To wszystko nie miało dla niego sensu, zaczynał się gubić w tym, w tych rzeczywistościach — dwóch trwających równolegle obok siebie. Jego, jej.
Kolejny cios wymierzyła celniej. Zacisnął zęby, pochylił głowę, nie odwracając od niej wzroku.
— Mój ojciec nigdy nie obdarzył mnie protekcją — wyjaśnił jej sucho, zatrzymując się tam, gdzie chciał zakończyć ten temat. Ignotus, który przyczynił się do jego narodzin był nieobecny przez całe jego życie, nie było go, kiedy tej protekcji potrzebował. Nie robił tego teraz, kiedy był dorosły i nie będzie za czterdzieści lat, gdy stanie się stary. — A ty nigdy nie spełniałaś moich zachcianek— przypomniał jej, mrużąc oczy. Nie wykonywała jego poleceń, nie robiła tego co chciał, tego na co miał ochotę. — Oskarżam cię… o cokolwiek?— Uniósł brwi, w nieco fałszywym zdumieniu, ale zaskoczony nie był. Przebiegiem tej rozmowy, wyrzutami, gniewem i nienawiścią, jaka z niej płynęła. — Możesz myśleć, że jestem chłopcem, Cassie. Zdrajcą. Wrogiem. Kimkolwiek dla ciebie jestem, nie zmienię tego. Bo potrafimy wpłynąć na przyszłość, a nie przeszłość. – Liczył, że w końcu zrozumie. Potwierdziło się zaś to, co myślał. Słowa, które wypowiadał nie miały żadnego znaczenia. Te, których nie wypowiadał przez całe życie, sądząc, że dla innych mają wielką moc. Nie miały. Nie miały władzy, mocy sprawczej i żadnego znaczenia. Były całkiem bezwartościowe. — Nie. To nie rozkaz — a prośba, której nie spełniła, dał jej godziwe prawo do jej odrzucenia. — Możesz go podarować, wyrzucić, zniszczyć. Możesz to samo zrobić z naszyjnikiem, który ci podarowałem, kwiatami, suknią. To twój przywilej, nie obowiązek — dodał z nutą zawodu w głosie; była kobietą, powinna to wiedzieć.
Pogardliwe spojrzenie znał nazbyt dobrze. Nie był dla niego niczym nowym, niczym, co mogłoby jak u innych wywołać skruchę. Wpisywało się w jego codzienność. Nie przerażało, nie zniechęcało i nie wzbudzało skruchy. Ale wiedział, że nie było to spojrzenie przychylne.
— Nie jestem władcą. Przy moim boku stać nie musisz, jeśli nie chcesz. Jestem w końcu tylko przypominającym o swoich możliwościach palantem — odpowiedział z drwiną w głosie. — Ale stanie u boku Czarnego Pana to stanie u boku kogoś o wiele potężniejszego niż wszyscy ci władcy razem wzięci. A ty masz szansę mu doradzać. Wkrótce sytuacja się zaostrzy. I zrobi się bardzo źle.
Czarny Pan potrzebował takich doradców, jak ona; zginą ludzie. To, co miało nastąpić w nadchodzących miesiącach wywróci świat do góry nogami. Powinna postępować mądrze. Dla siebie, dla swojej córki. Tak jak do tej pory, stać po stronie zwycięzców. Jej mogło się to nie podobać, ale Lysandra była wśród Rycerzy Walpurgii bezpieczniejsza. Nie było nikogo, kto mógłby o nią zadbać lepiej. Jeśli wierzyła, że to jej sojusznicy są dla niej groźni, nie wiedziała, co uczynią z nią ich wrogowie,
Postąpił krok w morze. Częściowo ku niej, częściowo ku głębinom, które czaiły się gdzieś dalej. Stając jej pod światło, plecami do wschodzącego słońca, rozświetlonego złocistą paletą barw horyzontu wyciągał dłonie, by poprawić kwiecisty wianek na jej głowie; by wcisnąć między inne odstającą, wyłamaną przez niego gałązkę bzu, na której spoczywał kwiat podarowany małej Lysie. Popatrzył na wisiory zdobiące jej szyję, a potem na to, co jej przekazał, zaciśnięte w szczupłej, bladej dłoni.
— To kamień księżycowy — w pierścieniu. Amulet ochronny. Uchroni ją przed nieżyczliwymi ludźmi, przez sprytnymi i lekkomyślnymi poczynaniami z ukrycia. Utrzyma ją w dobrym zdrowiu. Musiała wiedzieć, nie był przeklęty.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]13.12.18 18:00
Prychnęła raz i drugi, oczywiście, że go to nie obchodziło: bo wciąż nic nie rozumiał, nie potrafił pojąć, w którym momencie popełnił błąd, nie potrafił przyswoić sobie konsekwencji swoich działań ani tego, że nad każdym z nich stracił kontrolę - nad lawiną, która potoczyła się za jego udziałem, nad zachowaniem swojego ojca, nad tym, co mogli zrobić inni, nad tym, na jakie niebezpieczeństwo ją wystawił. A był jej winien ochronę: nie otrzymała jej za ładną buzię ani za wspólnie spędzoną noc, nie otrzymała w ramach przyjaźni, bezinteresownie, otrzymała ją w zamian  za wielokrotnie świadczoną pomoc, za to, że wciąż oddychał, mówił i czuł. Być może to w którymś z tych momentów błąd popełniła Cassandra, byłoby znacznie prościej pogrzebać go tak, jak jego obu braci. Kiedyś wierzyła, że się od nich różnił - i wreszcie zaczynało docierać do niej, ze przyswajała sobie życiowe nauki niezwykle powoli, nie pierwszy raz dając się porwać tej samej rzece. Jej oddech był szybki, urywany, tak jak szybkie i niespokojne były ruchy jej dziecka. Nie powinna jej tego robić - ale na komfort odpoczynku też nie mogła sobie pozwolić. Gotowało się w niej, kiedy wsłuchiwała się w jego słowa: może faktycznie, może to nie był wyrachowany plan tylko czysty przypadek, który zakwitł z głupoty. Głupoty, o którą go nie posądzała.
- Jesteś niewymownym w Departamencie Tajemnic - stwierdziła bez ogródek, unosząc brew - spoglądając na niego z tą samą pogardą i zawodem, co przez cały czas. - Zgłębiasz prawdy dotyczące świata i natury wszechrzeczy, badasz pierwotną formę magii - przyglądała mu się jak wrona myszy, tuż przed jej rozszarpaniem. - Ale nie zorientowałeś się, że coś w tej rozmowie było nie tak? Jesteś jasnowidzem, nawet jeśli logiczne wnioskowanie okazało się dla ciebie zbyt trudne, mogłeś to wyśnić - Ona też mogła, ale tego nie zrobiła; to nie miało znaczenia, rozmawiali przecież o tym, co zrobił źle on. Nie zachowała się przecież głupio - gdyby tylko odnalazł się w tej konwersacji łatwiej i szybciej, sprawniej, wtedy wszystko poszłoby zgodnie z planem. Ale to jego ostatnie słowa przykuły jej uwagę, Ignotus zarzucił mu, że był złym ojcem? Zachowanie starszego Mulcibera w kontekście całości zdarzeń wydawało jej się na tyle absurdalne, że w pierwszej chwili posądziła Ramseya o kłamstwo - dopiero w drugiej zreflektowała się, że właściwie nigdy dotąd jej nie okłamywał, niewygodne kwestie woląc albo przemilczeć albo przedstawić zgodnie z ich niewygodną rzeczywistością. Zamilkła, bijąc się z myślami i falą sprzeczności, to nie miało sensu. Nie łączyło się w ogóle z tym, co wydarzyło się później. Zamilkła, słuchając go dalej; bo tego potrzebowała - zapewnienia, że Czarny Pan mimo wszystko miał swoich ludzi pod protekcją. Ostatecznie wynikało to także ze słów starszego Mulcibera, ale przytłoczona ich bzdurną paplaniną gubiła się już w tym, co twierdzili naprawdę, a czym zamierzali ją tylko straszyć, reperując zapewne zranione gdzie indziej ego.
- Zatem powinien mi złożyć podziękowania - stwierdziła w końcu - gdyby nie, ja nie zrobiłby tego, nie zabiłby Vasyla - Jej wizja nie kłamała, w jej wizji Vasyl był żywy i żądny krwi, zniknąłby wraz z Lysandrą. A Ignotus nigdy by go nie odnalazł. Odnalazł go, bo ona wiedziała, że przyjdzie. - Zarzucił mi, że go wykorzystałam, tymczasem stało się odwrotnie. - Jego manipulacje go nie obchodziły, liczył się efekt - martwy Vasyl - i było do dla niej wystarczające, szarpanie się o to, kto miał w tym w zasługę albo kto kogo wykorzystał, nie leżało w jej naturze; wszystko, co mówił Ramsey, podkreślało jednak, że starszy z Mulciberów zabawił się jej kosztem wyłącznie dla rozrywki, bo żaden z jego zarzutów nie miał sensu. A może po prostu i on się w tym wszystkim pogubił. Może to była demencja - może powinna go zbadać przy okazji, podczas prac nad barwianką; starszym ludziom się to zdarzało. - Zarzucił mi, że to jego syn - pomijając kwestię zdrady i to, że i tak zamierzał go zamordować. Może pomieszał fakty i zapomniał, kto zdradził, obarczając tym Cassandrę, nie tego zwyrodnialca. Poruszał kwestie wyboru i jego braku, podczas gdy wcześniej podjął decyzję. Uzdrowicielski umysł szukał w tym nieprawidłowości, a serce - pojmowało coraz mniej, zagubione w złości na ścianę postawioną nie z wyrachowania, a czystej głupoty i niekompetencji budowniczego. Jak nieśmieszny żart. Potrzebowała tego: jasnego potwierdzenia, że przekraczali swoje kompetencje. Że je wykorzystywali. Wprost czy nie, dostała to.
- Nie skrzywdzi jej na festiwalu - podjęła momentalnie obronę, bo nie miał racji; nie ufała Ignotusowi i lękała się o Lysę - ale musiała porozmawiać z młodszym z nich bez świadków. Nie był w stanie wyprowadzić jej stąd tak, by nikt tego nie widział - a Lysandra nie da wyprowadzić się po dobroci. Ostrzegła ją, choć żadne z nich tego nie słyszało. A córce ufała - bezgranicznie. Znała ją dłużej, niż ona sama pamiętała siebie, znała jej możliwości, jej przywary i talenty. Wiedziała, że mogła jej zawierzyć. Nie znała jeszcze wewnętrznych struktur rycerzy na tyle mocno, by pojąć, że i one chroniły w tym momencie Lysandrę  - kiedy Ignotus pojawił się w jej domu, nikt magicznie nie zjawił się, by ją przed nim uchronić. Nie, nie zamierzała temu zaufać. Nie wiedziała, czy Czarny Pan faktycznie zamierzał ją docenić, czy nie, a to, co widziała, nie pozwoliło jej zbudować sobie o rycerzach dobrego zdania. Ramsey zbłądził. Pomylił się. Coś w niej drgnęło, chcąc, by nie kłamał, zapewniając, że nie uczynił tego umyślnie - o czym dotąd była przekonana. Parodia pomyłek, łańcuch nieścisłości i szalony więzień na jego krańcu - brzmiało nieco jak morgensztern radośnie roztrzaskujący jej szklaną przestrzeń.
- Nie - przytaknęła mu w końcu - nie potrafimy wpłynąć na przeszłość. - Choć czasem tak bardzo by tego pragnęła: dać Lysie prawdziwy dom i dzieciństwo, jakie mają inne dzieci, odnaleźć się w miejscu, które nie śmierdzi zgniłym mięsem rozkładających się pacjentów, zmienić wszystkie swoje złe decyzje na inne. Milczała, łzy nie płynęły jej już z oczu, choć zaczerwienione białka pozostawały namacalnym dowodem, podobnie jak wilgotne ścieżki znaczące jej twarz. Nikt nie cofnie wystosowanych ku niej oskarżeń, nikt nie cofnie popełnionych błędów. Chciałaby też wierzyć, że nic dwa razy się nie zdarza, ale to nie było trafne spostrzeżenie. Nie wyrzuciła ofiarowanych jej błyskotek, nie cisnęła w morze ani naszyjnika, ani pierścienia, kiedy zacisnęła na nich dłoń; zbierając myśli. - Wyimaginowanych możliwościach - wtrąciła mu wpół słowa, gdy nazwał się palantem, sam wszak przyznał, że znajdowała się pod protekcją Czarnego Pana i nie powinni składać jej podobnych pogróżek. Ramsey tego nie robił pośrednio - ale przyznał pełnię racji Ignotusowi, kiedy rozmawiali o tym po raz pierwszy. - To jeszcze gorsze - dodała beznamiętnie, zupełnie jakby nie docierała do niego drwina pobrzmiewająca w jego głosie, docierała bardzo dobrze. Ale myślami była gdzie indziej - wciąż przy pierwotnej myśli Ignotusa martwiącego się o potomka Ramseya. Mógł mówić co chciał, zdanie ojca wciąż było dla niego ważne - to dlatego stracił nad sobą kontrolę, właśnie się do tego przyznał. W jakiś sposób każdego obchodziło, co myślał o nim rodzic, nawet ją. Czuła się trochę jak topielec nie potrafiący odnaleźć gruntu ani powierzchni, zagubiona w otaczających ją realiach, ale w rozpaczliwej próbie zaczerpnięcia powietrza po raz ostatni właśnie odnalazła szansę na ratunek. Ostatni i rozpaczliwy. Obserwowała go, gdy stawał naprzeciw niej, wyciągał dłonie ku jej kwietnej koronie, nawet nie drgnąwszy. Kamień księżycowy. Nie miał pojęcia...
- Macie okazję nadrobić stracone lata - stwierdziła kąśliwie, zdając sobie przecież sprawę z przeszłości Ignotusa - to do niej trafił krótko po wyjściu z więzienia, choć najwyraźniej zapomniał już o jej pomocy. Nie był z synem jako ojciec, wiedziała o tym. Wzięła oddech, nim zaczęła mówić dalej,uchwyciwszy też jego rękę w przegubie - i przyciągnąwszy ją bliżej niej, tak, by dłoń mogła odnaleźć krągłość brzucha pod luźną fałdą szaty. Nie wiedziała, czy je poczuje, ona czuła je cały czas - niespokojne i zdenerwowane ich rozmową.
- W tym męską rozmowę o powinnościach ojca, tym razem zasłużoną. Ufam, że udzieli ci wielu dobrych rad, z pewnością jest w tym świetny. Proszę, przy najbliższej okazji powiedz mu, że nie miałeś racji. - A to się zdziwi - Że jesteś ojcem mojego dziecka, choć jeszcze nienarodzonego. Ufam, że nie trzeba ci tłumaczyć, skąd się biorą dzieci, więc ten aspekt pozwolę sobie pominąć. Jak to mówiłeś? Że mamy wpływ na przyszłość, tak? - Uniosła lekko jedną brew, wciąż ze złością. - Może to najwyższy czas, byś zaczął o niej myśleć - dodała wciąż zjadliwie, wypuszczając jego rękę. Właściwie nie spodziewała się niczego - i zapewne nic nie ujrzy - nic prócz zagubionym chłopcem, po raz kolejny osłupionym wiadomością, która wszak jest naturalną koleją rzeczy. Nie spodziewała się ani słowa, ani gestu, a jednak patrzyła prosto na niego - z sadystyczną satysfakcją wyglądając u niego bezradności. - Cieszysz się? - dodała, choć na jej twarzy radości nie było, choć usta złożone w wąską kreskę nie zdradzały ani jednej pozytywnej emocji; miała dość czasu, by oswoić się z tą wiadomością i przejść nad nią do porządku dziennego, jednak nie dość, by ujrzeć przyszłość w barwach innych niż czarne.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]14.12.18 21:07
Nie odpowiedział jej niczym, poza ciężkim spojrzeniem skierowanym w jej stronę.
Magia miała przed nim niewiele tajemnic, choć wciąż wiele zostało do odkrycia — bawił się nią, rozkładał na części, cząstki, cząsteczki. Zagłębiał się w arkanach tajemnej sztuki, poznawał fascynującą naturę śmierci, poszerzając swą rozległą i obszerną wiedzę o to, co niedostępne dla reszty. I choć sięgał po to, co głęboko ukryte, nie odnalazł dotąd odpowiedzi i rozwiązań na to, co jak mleczny kożuch osiadało na powierzchni ludzkich relacji. Nie potrafił rozwikłać tajemnic, które spowijały więzi, a tym bardziej czytać w myślach Cassandry, przed której osobliwością załamaliby się z pewnością wszyscy niewymowni. Nie, nie zorientował się, że w rozmowie przeprowadzonej z ojcem coś było nie tak. Nie posądzał go o zimną manipulację — tę by rozpoznał. Ignotus nie miał podstaw, by nie wierzyć Cassandrze, a on nie miał podstaw ani interesu w tym, by atakowany przez ojca go okłamał. Tkając sieć własnej intrygi nie przewidziała, tak jak i on nie wyśnił przyszłości. Wiedziała, że ich kontakt nie jest znikomy, a prędzej lub później dojdzie do konfrontacji. Znacznie lepiej odnajdowała się w relacjach z innymi. Manewrowała zwinnie, prorokując sobie jak najbezpieczniejszą przyszłość. Powinna była wiedzieć, że to jest możliwe, że sposób w jaki odbyła się ta rozmowa wpływał na jej przebieg i skutki. Zrozumiał po fakcie. Gdy było już po wszystkim.
Nie wiedział, co tkwiło w głowie jego ojca i nie zamierzał w jego imieniu i za niego teraz odpowiadać. Nie wiedział, co tkwiło w nim w chwili, gdy mordował Vasyla, ani co pomyślał, kiedy dowiedział się, że jego własny syn sprzedaje na Nokturnie informacje o Rycerzach, byle tylko uciec jak szczur z tonącego okrętu. Być może, gdyby wiedział, że Vasyl jest ojcem Lysandry, nie puściłby w ich kierunku śmiercionośnej Avady, choć wątpił, by to rzeczywiście powstrzymało go przed wymierzeniem sprawiedliwości. Ostrzegł Ignotusa, choć nie zdradził mu nigdy powodów: powrót brata był niewygodny, zamierzał go zabić. Jego zdrada postawiła kropkę nad i, ale nie zawahałby się, gdyby jedynie przyszedł odebrać matce owoc swoich trzewi. I ostrzegł go o swoim zamiarze z przezorności, dlatego, że nie znał go tak, jak sądziła.
— Vasyl zginąłby i tak, co najwyżej z innej różdżki — odparł leniwym tonem, opuszczając spojrzenie w końcu, gdzieś na bok. Powłóczył nim po wybrzeżu, patrząc na dopalające się ogniska. Ich migotliwy blask odbijał się słabo w jego oczach, w maleńkich iskrach tańczących po jasnych tęczówkach i stosunkowo niewielkich źrenicach. Pamiętał dobrze jego śmiech, gwałtowność, rozbiegane spojrzenie.
Nie wiedział, jakiego typu myśli ukrywał za swoimi ciemnymi, posępnymi oczami Mulciber. Vitalij Karkarov. Nie poruszali tematu Vasyla po jego śmierci, po tym, jak  jego grobem stał się kominek z trzaskającym ogniem w lecznicy Cassandry, a pogrzebem ich milczące opróżnienie butelki ognistej nim się zbudziła, nim opuścili ściany jej domu. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać. Czy żałował? Merlin jeden wie. Ale wiedział, że syn, czy nie syn, nie miało to znaczenia względem wieczystej przysięgi złożonej Czarnemu Panu i jego sprawie. Ramsey był najbardziej obcy z trójki jego dzieci, a jednocześnie najbardziej podobny do niego samego; wiedział, że zabiłby go z taką sama łatwością, gdyby musiał. Nie próbował jej przytakiwać, nie potwierdził też jej słów i nie przyznał jej racji. Jeśli ojciec tak jej powiedział - być może cierpiał. Szukał upustu dla bólu i złości. Tak jak cierpiałaby ona po śmierci dziecka; tylko nie chciał lub nie potrafił tego przyznać. Może to była jego słabość, czuły punkt. Dzieci, ukochane kobiety były słabościami, czyniły mędrców ułomnymi, podążającymi śladem emocji, kusiły do popełniania błędów. Sprawiały, że w ich obronie wybierało się złą drogę, nieustannie narażało na niebezpieczeństwo.
— Co sobie myślałaś, kiedy spytał? — o ojca Lysy. Że w tej jednej chwili stanie w jego obronie, bo był jego synem? Kto wie, może by i tak było. Gdyby nie wiedział, że prócz tego, że był łajdakiem, był też zdrajcą. Los podrzucił im kłody pod nogi; trudności zmienili w bale torujące drogę po grząskim terenie. A i tak nie udało im się nie pobrudzić butów, wpadli w bagno po pas.
— Nie skrzywdzi — potwierdził gładko. Lysandra znajdowała się pod ochroną, tak jak rzekł. Gdyby jej śmierć lub krzywda ze strony śmierciożerców zmusiła Cassandrę do odwrotu, Czarny Pan byłby zły. A żaden z nich nie chciał go rozgniewać. Oczywiście, hipotetycznie nie miała z nim żadnych szans. Na festiwalu, czy nie, był w stanie zabić dziecko w sekundę. Ale wiedział, że tego nie zrobi. I nie uczyni jej krzywdy, bo był mądrym i doświadczonym czarodziejem. Bardzo oddanym sprawie. Gdzieś tam, na wybrzeżu naprawiali rozsypany wianek z kwiatów. Świtało. Nocne cienie zaczynały odchodzić w niepamięć. jego ubranie prawie zdążyło przeschnąć, choć wciąż było wilgotne, podobnie jak włosy, które przeczesał palcami, a pokręcone kosmyki opadły mu na czoło. Kolory wokół zmieniały się z każdą upływającą sekundą. Tony stawały się cieplejsze, piasek z błękitnego pozłacał się na ich oczach. Woda z granatowej zaczynała błyszczeć szmaragdem, a w oddali kołysały się żółtawe źdźbła wysokich traw.
Nie mogła już zamilknąć. Nie byłaby sobą. Jakby nie dość było słów, które już wypowiedziała. Przewrócił oczami, na kąśliwe przypomnienie, jak wielkimi możliwościami dysponował.
— Nie wybrzydzałbym — na twoim miejscu. Nie pojmowała miejsca, w którym się znajdowała, ale pojmie, gdy odetchnie z ulgą. Pełną, dziś wyjątkowo okazałą piersią.  Zapewne w tym samym momencie, kiedy coś zaciśnie się na jego krtani i naprze na jego płuca, tak, że nie będzie mógł oddychać.
Po chwili oderwał wzrok od barwnego wybrzeża i popatrzył na nią uważnie, niepewnie, nie do końca wiedząc, do czego zmierza. Kpina w jej słowach powstrzymała go przed skomentowaniem jej słów o ojcu — nie, nie nadrobią straconego czasu; lat, które odeszły bezpowrotnie. W pierwszej chwili mięśnie na jego twarzy spięły się, uwydoczniły nad linią żuchwy, gdy zaciskał zęby. Ujęta przez nią ręką przylgnęła do jej brzucha. Krągłego, ku jemu niewątpliwemu zaskoczeniu. Nie zauważył niczego, nie dostrzegł zmian, brzuch był niewielki. Miała rację, nie spodziewał się podobnej nowiny, a sposób jej przekazania, podparty drwiną i zjadliwością schodził na dalszy plan, powoli, podobnie jak wszystkie słowa, które do niego kierowała. Przyglądał się własnej dłoni opartej o wypukłość ledwie zarysowaną luźnym materiałem sukni, opinającej się niewiele nad jego palcami. Jego ciało wystosowało odpowiedź zanim uczyniła to jego świadomość, zanim się skontrolował. Źrenice szarych jak chmurne niebo oczu rozszerzyły się, a brwi ściągnęły ku sobie lekko, tworząc pomiędzy niewielką zmarszczkę. Nie było w wyrazie jego twarzy ani strachu, ani niechęci, ani niczego, poza skupieniem z lekką dozą konsternacji. Oderwał dłoń od jej ciała, kiedy poczuł pod nią coś dziwnego — niewyraźny, powolny ruch, delikatny, jakby w balonie z wodą przelewał się płyn. Nie odjął jej jednak całkiem. Nigdy nie myślał o takiej przyszłości. Nie planował zakładania rodziny, jak jego rówieśnicy, szczególnie ci, których nazwiska znajdowały się w skorowidzu czystości krwi; ci, którzy oczekiwali pojawienia się na świecie potomka dziedziczącego wszystko, co mieli w swoim życiu posiąść. Miał inne plany wobec siebie, nie było w nich miejsca na prozaiczną zabawę w rodzinę, której winno się zapewnić bezpieczeństwo i dobrobyt. Opiekę. A także czas niezbędny do właściwego wychowania latorośli, przekazania im wiedzy i odpowiednich poglądów. Zdawało mu się, że ziemia zadrżała, że fale się wzmogły, uderzając w niego z siłą godną sztormu, że zachwiał się niebezpiecznie pod jej naporem. Ale w rzeczywistości stał twardo na nogach z dłonią przypartą do jej ciała. Los zweryfikował jego plany.
Poczynił krok naprzód, obracając się ku niej lekko bokiem, zwalniając tym samym słabe światło wschodzącego słońca, które teraz, nisko, tuż przy jego ramieniu zalało część jej nieruchomej sylwetki. Przyłożył dłoń znów, przesunął ją w milczeniu po jej ciele na bok, a potem z powrotem i w dół; dopiero teraz wyraźnie wyczuwając pod nią krągłość. Powodził ręką po niej, zarysowując brzuch; jej, jej własny, nie żaden wymyślony, nieprawdziwy. Nie widział go, ale nie wyglądało to na kobiecą sztuczkę. Drugą ręką dotknął lekko jej boku, zatrzymując w miejscu fałdy szaty, potwierdzając sobie po raz kolejny, że to żaden wymysł. Wyraźne ruchy traciły na sile, nie wiedział, czy to było niepokojące, ale nie zapytał i nie podniósł na nią wzroku. Gdyby zadziało się coś złego sama zareagowałaby prędzej. Opuścił brodę niżej, przetwarzając jej słowa dopiero teraz, a oblicze mu pociemniało.
— Właściwie — zaczął powoli, a zmarszczka pomiędzy brwiami pogłębiła się zauważalnie. — To tak. — Podniósł na nią wzrok, skrzyżował z nią spojrzenie. Nie musiał być dobrym ojcem. — Mój syn nie mógł mieć lepszej matki.— Nie tylko oddanej i kochającej, ale walczącej o niego do ostatniej kropli krwi, broniącej własną piersią tak długo, jak będzie to konieczne, choć sądził, że role dość szybko się odwrócą. Pamiętał — o wizji Deirdre z dzieckiem na rękach. Może źle odczytał obrazy, które ujrzał, może to nie swoje trzymała w ramionach, a Cassandry. Jego. Jego własne. Przez myśl przemknęło mu, że mogła go oszukać, by go ukarać, by ukarać Ignotusa za popełnione błędy. By w odpowiedniej chwili to wykorzystać i ugodzić tam, gdzie w końcu poczuje. Ostrożnie jednak postanowił podejść z wyrazem niepokoju. Uniósł dłoń i palcami przetarł jej policzki, lśniące stróżki po słonych jak morze łzach, a potem rozmazany płaczem pod oczami węgiel.
— Powinnaś wracać do domu. —  Dopiero teraz, z bliska widział nie tylko w zaczerwienionych białkach, lecz pod powiekami sińce będące oznaką zmęczenia. Było już późno. A może zbyt wcześnie.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Plaża - Page 13 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Plaża [odnośnik]18.12.18 22:57
Patrzyła wciąż na niego - z powątpiewaniem; dziś nie była już tak naiwna, jak wtedy, dziś nie mogła już uwierzyć w ich słowa. Nie tak lekkomyślnie. Uczyła się powoli, ale się uczyła, nabywała doświadczenie, z którego zamierzała czerpać i nigdy, ale to nigdy nie da się po raz drugi zepchnąć poza linę, na której tańczyła. Długi czas spadała w dół, spadając, nauczyła się latać - a w przestworzach żadne z nich nie mogło jej uchwycić, bo choć potrafili przyjmować niematerialną formę, to w tej formie - pozostawali jedynie mdłymi, nieobecnymi duchami, poza których zasięgiem się znajdowała.
- Ale nie zginął - Zamanifestowała więc swoją wątpliwość, nie zginął dlatego, że chciała chronić Lysę, zginął dlatego, że utkaną siecią intryg pozwoliła się przechytrzyć i ofiarowała Ignotusowi dostęp do tego sukinsyna. Ramsey nie wyszedł przed szereg, nie pozbawił go życia pierwszy, nie zrobił zresztą nic prócz odebrania jej samej przytomności - nie mogła nawet patrzeć na jego ból, bo przed bólem go uchronili. Słowa Ramseya cały czas były tym samym - jedynie pustymi słowy, którym mogła zaufać na wiarę, nie znając ani nie domyślając się prawdy. I na to - było już za późno. Przez ostatnie miesiące obydwoje za dużo brali, a za mało dawali, toksycznie odsączali z niej wodę, ale ona była matką, nie potrzebowała pasożyta. Serce nigdy nie zabije mocniej dla obcego niż dla istoty zrodzonej z jej łona - nie miała oporów, by odrzucić tego, który tę równowagę zaburzał. Odbierał jej siły, które mogła spożytkować na coś innego, ważniejszego. Kogoś ważniejszego. Leniwy ton jego głosu podkreślał, jak bardzo było mu to obojętne.
- Że zaufałam niewłaściwemu człowiekowi - odparła wprost, bez zawahania,  Cassandra była matką, Ignotus tylko ojcem; nigdy nie miał z dzieckiem takiej więzi jak ona, a patrząc na to, ile włożył w wychowanie samego Ramseya, szczerze wątpiła, by z Vasylem łączyło go wiele więcej. Przesiedział w więzieniu całe jego życie. Od Cassandry zaś otrzymał wiele: najwyraźniej wciąż zbyt mało, by uznać to za istotny dług wdzięczności. - Że mylnie sądziłam, że doceniacie moje zdolności i znacie ich cenę - Przysługa za przysługę, złamali ten niepisany traktat, złamał go Ignotus. - Że niepotrzebnie próbowałam liczyć na Mulcibera - To nazwisko było skazą na jej życiu, nawiedzającym ją koszmarem, który wracał jak echo, zawsze pozostawiając ją silniejszą. To nie tak, że nie doceniała tych lekcji - ale nie była za nie wdzięczna. - Po raz kolejny - podkreśliła, smętnie, z  żałością, bo nie była z tego dumna; nieczęsto bywała szczera. - I po raz ostatni - To z kolei wiedziała na pewno. Wielokrotnie zawiedli jej zaufanie: i nigdy nie dali nic, co mogłoby je odbudować. Wykrzykiwali jej w twarz, jak bardzo winna im była szacunek ze względu na zajmowaną przez nich pozycję, bo w inny sposób nie potrafili go zdobyć. Byli słabsi, niż sądziła. - Zawód - stwierdziła w końcu - zawód to jest to, co czułam - A wcale nie czuła go w życiu wiele razy, bo i nigdy wielu czarodziejom nie zaufała. Zbyła jego potwierdzenie milczeniem, bynajmniej nie uspokoiło, a jedynie wzbudzało niewygodne pytania. Wątpliwości.
- Ty nie - mruknęła, odnosząc się do porady o wybrzydzeniu. - Z pewnością nie - Bo nigdy nie pojmie, jak to jest - być kimś, kto musi zadbać o lepsze jutro, jutro rozumiane jako dzień, miesiąc rok i dziesięciolecie, istoty, która sama o sobie decydować nie może, która jest od niej w pełni zależna i która może liczyć tylko na nią. Która liczy tylko na nią: wiedząc, że matka zawsze znajdzie rozwiązanie. Problem pojawiał się wtedy, kiedy w coraz ciemniejszym labiryncie wyjścia zaczynały się zawężać, a kolejne przejścia odcinać, krwawą strugą znacząc drogę do morderczego potwora, który grasował w środku.
Ale teraz ten potwór stał przed nią - i nie mógł się nadziwić, jak wygląda brzuch kobiety w ciąży. Obserwowała zmiany na jego twarzy jak na twarzy dziecka, które po raz pierwszy w życiu ujęło grzechotkę; w innej sytuacji może by ją to nawet rozbawiło - w tej jedynie drażniło. Ruchy dziecka były silne. Silniejsze niż przy Lysandrze - być może ta dziewczynka była od niej większa, potężniejsza; być może w tamtej ciąży, zwłaszcza pod koniec, nie znosiła tylu negatywnych emocji. Znalazła dla siebie bezpieczne schronienie, znikając z Nokturnu - czy matka przyjmie ją, jeśli postanowi to powtórzyć? Macał jej brzuch jak szmacianą lalkę, być może zapominając, że to wciąż był fragment jej samej - nie odrębny byt, a byt skryty wewnątrz niej, złączony wraz z nią jednym krwioobiegiem. To jej zepsucie wypełniało jego żyły, to jej wizje migotały mu przed oczami, to jej doświadczenia kształtowały jego podświadomość. Był nią, a ona była nim. Wpatrywała się w niego z uwagą, kiedy wreszcie podjął dialog; wsłuchiwała się w słowa, każde z osobna i każde razem, ściągając lekko jedną brew. Były takie chwile, w których mężczyzn lepiej było nie wyprowadzać z ich błędów - i to była jedna z nich - syn nie miał prawa zalęgnąć się w jej łonie; gdyby nim był, nie odziedziczyłby jej zdolności i okazałby się skazą dla jej nazwiska. To źle wróży - rodzinne przekleństwo, które ześle pecha. Nie chciała tego dla niego. Nie powiedziała jednak ni słowa, a jej usta nie drgnęły, jeśli wolał sądzić, że będzie to syn - niech tak będzie. I kiedy oswobodził wreszcie jej ciało, sięgnął do jej twarzy, rozcierając łzy osuszonych już, choć wciąż zaczerwienionych oczu, rozcierając na jej twarz węgiel, bo nie miał wprawy w jego usuwaniu. Wciąż wyzywając, z ostrym spojrzeniem: czekając na więcej. Na słowa, na kolejne deklaracje i obietnice pozbawione pokrycia, no coś, co pozwoli jej pojąć, czy uczyniła dobrze, czy źle, nie zatajając tego dłużej przed nim.
Ale on wysłał ją do domu.
Przez jeszcze chwilę wciąż na niego patrzyła, wyczekująco - jakby upewniając się, czy to z pewnością wszystko, co zamierzał jej dzisiaj powiedzieć. Wiedziała, że nie i wiedziała, że tak jednocześnie: więcej nie potrafił. Być może była w tym krótkim stwierdzeniu troska, a być może nie, ale chciała, by żałował. Żałował, że nie powiedział nic więcej.
- Tak zrobię - odparła, nie zdejmując wianka i wycofując się lekko w kierunku ogniska, bosą stopą przez podmokły morski brzeg. - Pamiętaj, co obiecałeś - że nie będzie jej więcej niepokoił, nachodził, nagabywał, że pojawi się u niej tylko jako pacjent i tylko w interesach. Zgodziła się go przyjąć - z dobrej woli, bo przecież, jak w końcu przyznał, nie musiała tego robić - i nie powinien tego nadużywać.
Tak długo, aż w końcu oszaleje z bezsilności. Przecież jej pragnął - na swój sposób.
Wiatr szarpał jej włosy i szatę, ociężałą podmokłym krańcem, kiedy odwróciła się na pięcie i lekkim, wpierw wolnym krokiem ruszyła w kierunku ogniska, prędko i sprawnie gubiąc się między wciąż tłumnie zgromadzonymi czarodziejami, nie oglądała się za siebie. Zamierzała opuścić to miejsce, znaleźć Lysę i zabrać ją do domu, nie żegnając się przy tym z Ignotusem. Potrzebowała ciszy. Potrzebowała samotności.

zt




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Plaża [odnośnik]28.12.18 10:43
|kontuujemy
Lekka bryza ciągnąca od morskiej wody do linii brzegowej oraz z powrotem wywoływała w nim nieustające ciarki, a także przeciągły chłód wzmagający uporczywe pocieranie ramion przesłoniętych szerokim materiałem szala. Choć podobny klimat panował na całej wyspie zajmowanej przez Shafiqów i nie stanowił on problemu w gorących murach posiadłości chronionej potężnymi zaklęciami opierającymi się zgubnym anomaliom, tak tutaj ruchy powietrza zdawały się kołysać w rytm morza wzburzanego magią. Nie wiedział, nie miał absolutnie żadnej pewności, czy to wszystko rzeczywiście działo się zgodnie z jego podejrzeniami, czy stanowiło zaledwie wycinek wybujałej ostatnimi czasy wyobraźni.
W ciągu ostatnich tygodni rozmyślał wiele; o wszystkim i o niczym jednocześnie. Zmartwienie, troska, niemożliwe do zrealizowania plany wypełniały wolny czas, który zwykł spędzać na dysputach z Ammunem o wszelkich innych kwestiach, bliżej niezwiązanych z tym, co miało nadejść. Zbyt dobrze znał swój własny, egipski świat, by nie dostrzec jak ten angielski zaczynał się chwiać. I fakt ten, że to widział, zdawał się przerażać najbardziej. Lęk ten pozostawał jednak całkowicie wewnętrzny. Nie kalał twarzy, nie objawiał się w żaden sposób, choć rósł w siłę, w miarę kolejnych poddawanych analizie myśli czy wspomnień. Powstrzymanie tego było trudne. Usilnie szukał lekarstwa na odzyskanie równowagi, aż w roztargnieniu posłał zaproszenie do lady będącej w ostatnim czasie towarzystwem doskonałym, by przestał wahać się i odzyskał utraconą pewność siebie.
Czas spędzany w towarzystwie enigmatycznej córki Parkinsonów dawał najczystsze wytchnienie, choć istotnie każde spotkanie stanowiło słowne wyzwanie niewerbalnie rzucane wraz z gestem powitania. Przez krótką chwilę pojawiała się także myśl, co wychowanka dyktatorów angielskiej mody myślała o wybranym stroju. Wiedział, że jego rodzime szaty stanowiły odmianę i wyróżniały go z tłumu, lecz nie stanowiły powodu do wstydu. Był dumny, będąc członkiem tak znamienitego rodu – jednak liczył się z tym, jak był postrzegany i nie zamierzał tworzyć ułudnego mirażu mówiącego coś całkowicie przeciwnego. Mimo to nie postawił na pełną eleganckiej klasy szatę, ten jeden z niewielu razy decydując się na lekkość i obfitość materiału spływającego z kończyn. Równie delikatny pozostawał nieodłączny szal spływający z szyi na barki oraz ramiona; nieodłączona biżuteria brała na siebie cały ciężar, będąc mieszanką złota oraz wtopionych weń szmaragdach i szafirach oszlifowanych z należytą starannością.
Na pewno jest to godne podziwu, lady — odpowiedział, decydując się przyklęknąć na piasku i przesunąć po sypkiej materii opuszkami palców, czując znajome ciepło, słysząc ulotny dźwięk przesypywania. — Wzbudza to we mnie niejednoznaczne wątpliwości, niestety. Nienasycone, niepodważalne piękno natury gdzieś nam umyka. Braknie chwil, by je docenić, bowiem – gdy to robimy – zawsze dzieje się coś, co ją niszczy. Ale nie mówmy o spustoszeniu, droga lady. Doceńmy chwilę, póki trwa. Wieczna nie będzie. — Kontynuował, nie chcąc budować między nimi ciszy. Lekkim, przyjaznym tonem z pewną nutą marazmu sączył kolejne słowa, wodząc palcami po piasku, raz po raz zanurzając je lekko, próbując uchwycić to, co mogło znajdować się niżej i głębiej. Na krótką chwilę zanurzał całe dłonie, nie przejmując się pierścieniami, sygnetami ani bransoletami. Ledwie widoczne drobiny były mu tak znajome, tak bliskie – bezwiednie wywoływały na jego twarzy czysty, niezmącony spokój niczym morze w słoneczny dzień. Spokój ten pobudzał więc wspomnienia z Egiptu, a te rozmywały obojętną powagę na jego twarzy, malując na niej coś na podobieństwo uśmiechu oraz radości.
Muszelki? — zapytał, kierując w jej stronę rozjaśnione oblicze. Lekko uniesione kąciku ust, przyjazny błysk w oku; wyraz pozbawiony kpiny, sarkazmu, ironii. Jego dziecięca twarz, choć na tej malował się już nieodłączny zarost oraz kilka zmarszczek, gdy ściągał brwi bądź marszczył czoło. Gdyby spojrzał w lustro, potrzebowałby chwili, aby dostrzec siebie z dziecięcych lat – poznałby beztroskę w połyskującym spojrzeniu, na co dzień tłumioną, dziś objawioną, być może będącą zagadkową dla lady Parkinson; ale czy nie tym byli dla siebie, gdy sprowadzali ze sobą przyzwoitki i podkarmiali publikę ułudą, jednocześnie próbując rozgryźć skrzętnie skrywane tajemnice.




Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about

the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Plaża - Page 13 MaPFNWM
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5831-zachary-shafiq#137692 https://www.morsmordre.net/t5852-ammun#138411 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f145-wyspa-man-siedziba-rodu-shafiq https://www.morsmordre.net/t5866-skrytka-bankowa-nr-1444#138736 https://www.morsmordre.net/t5865-zachary-shafiq#138732
Re: Plaża [odnośnik]08.01.19 3:27
Czas przesypywał się między smukłymi palcami na wzór rozgrzanego słońcem piachu, łaskoczącego delikatną skórę dłoni — nie pozwalał się pochwycić na dłużej, zatrzymać żadnego cennego momentu przewijającego się przed jej szeroko otwartymi oczami. Był niczym szum, ten dzień jej zaręczyn zwieńczony prześlicznym pierścionkiem zdobiącym drobną rączkę, a potem wszystko stopniowo przeradzało się w coraz to głośniejsze brzęczenie. Duszne, ciężkie, przepełnione kakofonią gratulacji oraz pogodnych życzeń — nie chciała o nich myśleć w ten sposób, nie chciała odczuwać niechęci, złości, niepewności kalający każdy wykonany krok. Jednak piach przesypywał się zbyt prędko, by mogła ogarnąć to swym umysłem, by mogła zrozumieć, iż oto ona — perła pośród kwiatów, rajski ptak otoczony słowikami — nie była już dłużej sobą. Wciąż miała te same miękkie usta, gładkie włosy okalające delikatną twarz, troskę zaklętą w orzechu tęczówek, a jednak nie była już dłużej sobą. Stała się narzeczoną, damą wyniesioną ponad inne, gotową spełnić swój obowiązek i nieść kaganek tradycji i przekonań własnego rodu, prosto w objęcia kolejnego. Dlatego też coraz częściej łapała się na tych swoich drobnych ucieczkach, ucieczkach w nieznane lądy nieczytanych ksiąg, słów kreślących listy, spotkań z duszami, które wciąż spoglądałyby nań w ten sam sposób. Z oddaniem, sympatią, ciepłem — nie zaś litością, współczuciem wobec nadchodzących chmurnych dni, które niezaprzeczalnie czekają ją w jakże ponurym Durham. Pragnęła protestować na taki widok, tłumaczyć, iż związany z nią losem lord Burke gotowy jest osłonić ją przed wszelką niepogodą, ryzykując samemu zetknięcie z wilgocią. Nie mogła tego uczynić, dlatego też i dzisiaj uciekła, uciekła w towarzystwo człowieka mogącego stłumić wszelkie obawy oraz niepokoje, wzniecić ognie inspiracji, przywołać w niej na powrót spełnioną artystkę, przeganiając precz przerażoną dziewczynkę, którą przecież od dawna już nie była. Dlatego też godzi się na spacer, przyobleka się w uśmiech niewielki osiadły lekko na kącikach ust i tylko trochę dziękuje magii oraz wszystkim złotym kociołkom na świecie, iż jej przemiły towarzysz postanowił oszczędzić młodziutkiej damie widoku skórzanych sandałów, jakże mogących gryźć się z gustowną, acz wciąż naznaczoną orientalnym szykiem szatą.
Co niszczy ją, czy nas lordzie Shafiq? — pyta miękko lady Parkinson, przyglądając się, jak mężczyzna klęka na piasku, jak naturalnie wygląda każdy jego gest hołdujący miejscu, z którego pochodził — Co świadczy o wieczności chwili? Pamięć nasza, czy otoczenia? — pozwala sobie zapytać po raz kolejny, chcąc czerpać wiedzę osoby starszej, bardziej doświadczonej niż sama ptaszyna. Zaraz jednak przytyka knykieć palca wskazującego do warg różanych, chichocząc cichutko, nieco nieśmiale na jego pytanie. Czyż nie one były celem ich przybycia na wybrzeże?
A-ha! Widzi lord jakąś szczególnie uroczą? — pyta w zadowoleniu, nie wstydząc się wcale celu ich polowań. Były wszak naturalnymi klejnotami plaży i jako koneser wszelkich błyskotek, Ellie nie mogła odmówić sobie ich posiadania. Tak samo, jak nie mogła odmówić sobie zatrzymania na dłużej wzroku na twarzy Zachary'ego, sycąc się na ledwie kilka uderzeń serca widokiem dziecięcego szczęścia, chwilą beztroski, której sama tak pragnęła — Czy będzie to niegrzeczne z mej strony, jeśli pozwolę sobie spytać, jak lordowi upływa tegoroczny Festiwal? — ach, teraz to ona przejmowała rolę tego, kto pragnie wiedzieć. Zgłębić, zdobyć cenne informacje pod pozornie niewinnymi pytaniami. Przystaje również, pochylając się ostrożnie by móc pochwycić różową muszelkę, gdzie nie gdzie obarczoną błękitnymi plamkami. Marszczy brwi, oceniając jej wartość, badając strukturę oraz wszelkie ubytki — muszelka jednak w końcu przechodzi test pozytywnie, tak też opada na dno trzymanego w zagięciu łokcia koszyczka, czekając cierpliwie na swe kolejne siostry.


Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Elodie Burke
Elodie Burke
Zawód : Dama na trzy etaty
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna

she's a saint
with the lips of a sinner


OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
she`s an  a n g e l
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6266-elodie-parkinson https://www.morsmordre.net/t6336-lethe https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f76-durham-durham-castle https://www.morsmordre.net/t6333-skrytka-bankowa-nr-1568 https://www.morsmordre.net/t6335-elodie-parkinson

Strona 13 z 23 Previous  1 ... 8 ... 12, 13, 14 ... 18 ... 23  Next

Plaża
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach