Wydarzenia


Ekipa forum
Apteka u Sprouta
AutorWiadomość
Apteka u Sprouta [odnośnik]29.12.16 19:56
First topic message reminder :

Apteka u Sprouta

-
Apteka mieści się w budynku niedaleko brzegu Tamizy. Przeszklony budynek z dużym, stalowym napisem na dachu, dla mugoli jest tylko ruderą, do której nikt od lat nie zaglądał. Ze względu na funkcje jaką to miejsce sprawuje w budynku są dwa pomieszczenia. W środku okalana z wielu stron przez drewniane komody, przeszklone lady i żyrandole rzucające bardzo jasne światło. Wieloletnia tradycja przyciąga do siebie czarodziei z różnych klas społecznych. Każdy kto przyjdzie do apteki założonej przez Pana Sprouta może liczyć na otrzymaną pomoc, radę, a przede wszystkim produkty doskonałej jakości.


Lokal zamknięty

Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?


Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:13, w całości zmieniany 7 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Apteka u Sprouta - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]02.07.19 16:33
Nie chciał zniknąć. Był moment, w którym wydawało mu się, że to byłoby najlepsze wyjście — zniknięcie, zapadnięcie się pod ziemię i zaprzeczenie wszystkiemu, co się kiedykolwiek znało. W końcu nie miał już nigdy się podnieść i spojrzeć na otaczający go świat w tych samych kolorach, w jakich go zostawił, pozwalając na to, by okrutna rzeczywistość uderzyła w niego całą mocą i odebrała mu dech. Tak bardzo bolało przez tak długi czas, że nie spodziewał się żadnej poprawy. Najbardziej ze wszystkiego chciał po prostu pozwolić jakiejś dziwnej mocy wymazać się z powierzchni ziemi, zostawiając za sobą doświadczenie, ludzi, dorobek. Bo było to lepsze od odczuwania ciągłego bólu i żalu. Znał każdy rodzaj wyrzutów sumienia i wiedział, jak bardzo potrafiły sprawić, że traciło się wszelkie siły do dalszej walki — pustka ponownie ukazywała się jako zdecydowanie bardziej kuszące rozwiązanie, momentami zbawienne. W pojedynkę było to niemożliwe do przejścia i Jayden nie spodziewał się poprawy. Nawet jej nie chciał, czując się w tym wszechogarniającym smutku irracjonalnie cały, chociaż rozerwany na niezliczenie wiele części; wyjście poza mogło sprawić, że ból by zniknął, ale wraz z nim pamięć o najbliższych, którzy odeszli. Tego błędnego koła niedane mu było rozbić, a przynajmniej nie bezpośrednio. Gdy czuł się w ten sposób, miał kogoś, kto pomógł mu to przejść i pokazał, że cicha obecność drugiej osoby może uleczyć każde zmartwienie. Że wystarczy wyciągnięcie ręki, by zmienić tor nawet najbardziej rwącej rzeki. Jayden zajrzał na dno swojego charakteru i dojrzał, że chłopiec, którym był tyle lat, nie był w stanie poradzić sobie z cierpieniem, dlatego poddał się i zniknął pod nawałem następujących po sobie, gwałtownych zmian. Zamiast tego musiały uaktywnić się cechy, które nigdy wcześniej nie ujawniały się w profesorze i zapewne nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby nie przeżyta trauma. Vane dopiero powoli zaczynał dostrzegać również i te dobre strony wielkiej tragedii, która go spotkała w jej następstwach. Musiało jednak minął trochę czasu, żeby zrozumiał. Żeby rozpoczął proces wyciągania tych wniosków, a nie było to takie proste, biorąc pod uwagę jak dużą zmianę miał do przebycia. Monotonia życia wcale nie pomagała w przebudzeniu się, dlatego tak ważna była obecność jakiejś osoby obok, która zawsze niosła ze swoją obecnością coś nowego i świeżego. Mogło się to wydawać tak naprawdę niczym, bo w jego przypadku Pomona trwała obok i zajmowała się tak prozaicznymi rzeczami jak chociażby dbanie o to, żeby zjadł w końcu śniadanie, a nie zamykał się w czterech ścianach. Wyciągnęła go na ślub przyjaciółki, próbowała rozweselić, opowiadała o tym, co działo się w międzyczasie w Hogwarcie i ile osób jeszcze pytało ją o to, czy profesor astronomii wróci do dalszej pracy. Rozmontowywała mur, który wokół siebie postawił cegiełka po cegiełce, korzystając z przywileju, jaki otrzymała — zaufania, którym się cieszyła w oczach Jaydena. Martwiła się w tamtych momentach bardziej o niego niż o siebie, a powolna rekonwalescencja przynosiła owoce. Przestał być markotny i zobojętniały; czekał na nią, aż wróci ze szkoły i wspólnie zjedzą obiad; podsyłał delikatnie pomysły na kolejny dzień i wymieniali się urwanymi słowami o małych rzeczach. To wtedy dostrzegał, że znów zaczęła się uśmiechać i wyraźnie błyszczeć. Była to pewna specyficzna łuna, której Jay nie potrafił konkretnie nazwać i chyba nawet nie chciał — najważniejsze było to, że należała do Pomony i biła od niej w momentach, w których odtrącała zmartwienia wielkiego świata na bok i czerpała z trwającej chwili. Zupełnie tak, jak on sam miał w zwyczaju jeszcze parę miesięcy wcześniej.
Nie wiedział, jak miało się potoczyć to spotkanie, dlatego skorzystał z momentu, w którym dostrzegł okazję. Być może nie powinien był tego mówić przy wszystkich zgromadzonych, ale nie wiedział, jak długo Pomona zamierzała go słuchać. Mogła mu uciec, a on nigdy by sobie tego nie wybaczył. Nawet jeśli miała po prostu zakończyć wszystko, odmówić dalszej znajomości, zaprzeczyć wszelkiej przyjaźni — musiał się wysłowić i mieć świadomość, że postawił ten krok. Że chciał przerwać to dziwne napięcie, które się między nimi wytworzyło od momentu felernego dnia po wydarzeniach w Stonehenge. Oboje byli zlęknieni, pełni emocji — tak naprawdę nieprzygotowani na dyskusję na podobne tematy. A jednak uczucia wzięły górę i zatrzęsły filarami, na których oboje się opierali. Okrutne słowa przecinały powietrze w najgorszej chwili... Nie mogło być przecież przez cały czas dobrze. Kiedyś musiało się coś stać, a wiadomość o śmierci wielu osób, do tego konflikt z kimś bliskim nie były dobrym połączeniem. Nie spodziewał się więc, że Pomona będzie chciała z nim rozmawiać. W pewnym zaskoczeniu przyjął jej dotyk i posłusznie dreptał za nią do wyjścia. Dopiero gdy zatrzymali się na zewnątrz, zrozumiał, co się działo i że jednak nie chciała go wyrzucić, a porozmawiać. W pewien sposób poczuł ulgę, ale zaraz też i spięcie wyczekiwania. Ten moment między jednym wypowiedzianym przez nią zdaniem a drugim zdawał się przeciągać w nieskończoność; nastąpił jednak koniec końców, równocześnie pozwalając profesorowi na złapanie głębszego oddechu. Skinął delikatnie głową, gdy go przeprosiła, wiedząc, że to było szczere i potrzebne im obojgu. Kolejne jednak słowa znów sprawiły, że niekontrolowanie zamarł. Nie przerywał jej, pozwolił, by wylała wszystko, co się w niej kłębiło, układając to sobie w logiczną całość. Nie odrzuciła go, a rozmawiała — to się liczyło, a on nie mógł ponownie zamilknąć. Nie, gdy zadecydowała go wysłuchać. - A co ma się nie udać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nie konkretyzując wymienionych między nimi słów. Wcale nie zamierzał odwracać spojrzenia, wytrzymując jej intensywny wzrok — zupełnie jakby ugięcie się oznaczało przegraną wszystkiego, co aktualnie starał się zbudować. - To, co się wydarzyło, już się wydarzyło - ciągnął, znów zapominając o tym, gdzie się znajdowali. Ta rozmowa była dla niego tak istotna, że nic więcej się nie miało znaczenia. Patrzył na nią uważnie, nie chcąc przegapić ani chwili z tego ukradzionego momentu. - To, co będzie, się liczy. A nie wyobrażam sobie kolejnych dni bez ciebie. Nie chcę udawać, że się nie znamy. Że równie dobrze moglibyśmy dla siebie nie istnieć. Tak nie jest i dobrze o tym wiesz - urwał, starając się odczytać z twarzy kobiety naprzeciwko jakąkolwiek reakcję i odpowiedź. Powiedział jej teraz tak wiele i nie mogło zostać to zamiecione pod dywan. Od czasu śmierci Mii i Pandory nie otworzył się aż tak jeszcze przed nikim — nawet przed nią — i chociaż czuł się w jakiś sposób obnażony, nie wycofywał się. Czego więc chcesz, Jay? Pytanie dudniło mu w uszach od momentu, w którym postanowił zamilknąć i nie dawało spokoju. Postanowił jednak, że będzie mówił prawdę; nieważne jak bardzo jego głos miały drżeć. Wyprostował się więc, chcąc pozbyć się pewnego otępienia, które nim zawładnęło od chwili przekroczenia progu apteki, a spojrzenie wciąż wbijał w oczy zielarki. - Po prostu wróć do domu. - Wiedział, że mieli wiele definicji domu. Musiała jednak zrozumieć, że wcale nie chodziło mu o żaden dom rodzinny czy chociażby budynek w Hogsmeade. - Ze mną. - Tak jak ona stracił już rachubę i rozeznanie w tym, o czym dokładnie rozmawiali, ale nie miało to znaczenia. Chodziło tylko i wyłącznie o to, żeby nie rozstawali się w gniewie i nieporozumieniu. Żeby znów potrafili wspólnie koegzystować i dostrzegać wielkie momenty w najdrobniejszym szczególe. Żeby się od siebie po prostu nie odwracali. Już nigdy. - Proszę.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]03.07.19 13:37
Odcinam się, w pewnym sensie. Tamując rozpacz eliksirami niweluję tym samym całość ciężaru konsekwencji, jakie powinny na mnie spłynąć. Zrobiłam coś złego, muszę za to zapłacić - ale czy tym razem naprawdę posunęłam się aż tak daleko? Z początku wydaje mi się, że tak. Że jestem złym człowiekiem, który powinien odpokutować za swoje winy, chociaż odnoszę wrażenie, że nic nie jest w stanie zatrzymać spirali piętna winowajczyni. Potem, wraz z biegiem czasu, znów zaczynam siebie wybielać. Sądząc, że przecież nie zasłużyłam na wieczne potępienie. To chyba tylko dlatego jeszcze egzystuję w tym pozbawionym radości świecie. Dlatego zwlekam się z łóżka, pomagam ojcu w aptece. Nie poddałam się tak, jak sądziłam, że się poddam. Bałam się, że zniknę naprawdę - z powierzchni ziemi. Mimo to wciąż tu jestem, wciąż się jakoś trzymam. W poszarpanych szczątkach trzymających się na jednej, cienkiej nici, ale żyję. Gdybym poddała się całkowicie, gdybym nie próbowała przetłumaczyć sobie pewnych rzeczy, nie byłoby ciągu dalszego tej dramatycznej historii. Z tego powodu wierzę, że kiedyś się otrząsnę z wiecznej tragedii zalewającej serce, płuca oraz umysł, ale z drugiej strony wiem, że na to nie zasługuję. Na nic nie zasługuję; walczę z dwiema frakcjami w mojej głowie i czuję się jak na karuzeli. Ciągłe zmiany, boleśnie przeciwne w wyniku, to wszystko mnie osłabia. Chciałabym, żeby to się skończyło, więc jestem w stanie utkać plan. Zrezygnować z pracy w Hogwarcie, z mieszkania w Hogsmeade i dotychczasowych relacji. Odciąć się od wszystkiego co znane i kochane, skazać się na banicję mającą być jednocześnie regeneracją. Znów kolejne przeciwieństwa, dwie strony medalu, które się ze sobą nijak nie łączą. Chyba tak musi wyglądać teraz moje życie, skąpane w bezsensie skrajnych emocji oraz decyzji, pozbawione logiki czy zwykłego rozsądku. Postanawiam zanurzyć się w nieznane, tym samym uwalniając się z bezradności i przygnębienia konsumującego mnie żywcem. Z początku jestem nieczuła, uśpiona, zdystansowana - powoli bodźce zewnętrzne do mnie docierają, ale wcale nie tak, jak powinny.
Czuję się osaczona, zdezorientowana i… niepełna. Jakby wciąż czegoś brakowało. Odczuwane emocje są płytkie, ale jednocześnie paraliżujące. Najpierw czuję strach, później rozgoryczenie. Spodziewam się najgorszego, bo ostatnio życie nie daje mi nic prócz rozczarowania. Bólu. Wiem, że to wszystko to moja wina, że nie zachowałam się tak, jak powinnam, ale to już nie ma tak naprawdę znaczenia. Rozstaliśmy się, nasze drogi się rozeszły, zdawało mi się, że już bezpowrotnie - tymczasem rzeczywistość zaskakuje ponownie. Wraz z jego obecnością wracają wszystkie wspomnienia. Te dobre, bo dotąd nie mieliśmy tych złych. Delikatny uśmiech wychylający się zza gęstych chmur złamanego serca, rozmowy warte wszystkich galeonów świata, nauki gotowania kończące się katastroficznym bałaganem w całej kuchni, to wszystko powraca, wywołując jednocześnie ból jak i radość, naprzemiennie obmywające zranione serce. Słowa, zdecydowane, chociaż miękkie w swoim wydźwięku, ranią i leczą, jest w nich coś magicznego i smutnego zarazem. Bo nie wiem, czy ich piękno jest wytworzone z twardego budulca czy raczej płonnych starań, z których nic nie wyniknie. Boję się. Czuję przenikający skórę chłód, niewywołany jedynie pędem zimnego powietrza istniejącego na zewnątrz apteki. Ono istnieje też w środku, zamrażając wolną wolę. Jednak przyłapuję się na tym, że chcę wierzyć, że wolę złapać się tej ostatniej deski ratunku niż ostatecznie pójść na dno. Chcę, żeby był obok, żeby nawet po prostu stał i oddychał, ale był w zasięgu ręki. Tylko gdzieś pomiędzy nadzieją, oczekiwaniem oraz tęsknotą istnieje jeszcze obawa, że to nie ma szans się udać, że zbyt mocno się różnimy i to nie ma najmniejszego sensu. Z tego powodu wyrzucam z siebie cały potok pytań zastanawiając się jednocześnie czy Jay zdaje sobie z tego sprawę. Z ryzyka. Co jeśli znów się nie uda, a cierpienie spowodowane porażką zniszczy nas doszczętnie?
Wpatruję się w jego zmęczoną, ale zaskakująco nieugiętą twarz, jakbym szukała ukrytych odpowiedzi. Ja swoich nie znam, dlatego milczę dłuższą chwilę. Nerwowo bawię się palcami, próbując jak najlepiej ubrać w słowa chaos panujący w moim umyśle. - Nie boisz się, że to się znów wydarzy? Że znów będziemy się ranić? Albo że odkryjemy jeszcze więcej rzeczy, które nas dzielą? Tak bardzo, że nie zdołamy z tym wygrać? - Odkrywam wszelkie możliwe wątpliwości, czując jak drży mi dolna warga. Przygryzam ją mocno zębami, chcąc uspokoić wychodzące powoli na powierzchnię emocje. - Ja się boję - przyznaję cicho; tak cicho, że to mógłby być dźwięk sunącego między budynkami wiatru. Nigdy nie spodziewałam się, że będę odczuwać tak ogromne lęki, ale podobno im bardziej nam zależy, tym większy jest strach przed utratą czegoś ważnego. Z drugiej strony czy to oznacza, że trzeba się poddać? Dotąd tego nie robiłam. Ba, robiłam najgłupsze rzeczy na świecie, z ułamkami procent szans na powodzenie, a mimo to szłam w zaparte starając się zwyciężyć. Dlaczego tym razem strach mnie paraliżuje zamiast motywować do działania?
Rozmyślam nad tym przez chwilę, ale kolejne słowa wybudzają mnie z kolejnego letargu - huh? Wbijam wzrok prosto w oczy mężczyzny, usiłując złapać sens jego wypowiedzi. - Do domu - powtarzam po nim głupio, z krzywym uśmiechem. To słowo zawsze będzie mieć w mojej głowie ciepły wydźwięk, bez względu na wszystko. To dlatego w spojrzeniu pojawia się cień dawnej, radosnej iskry. Tańczącej jeszcze chwilę na granicy tęczówek, po czym dogasającej w kolejnych warstwach obaw. Proszę. Tak jakby cholera wiedział, że nie będę w stanie odmówić jego prośbie. Jakby dokładnie wiedział, co powinien powiedzieć, żebym się poddała. Może po prostu zna mnie lepiej niż mi się wydawało. - Chciałabym - wyrzucam z siebie wreszcie, niepewnie, lękliwie. Naprawdę chciałabym. Wątpliwości nie współgrają z pewnością, z jaką zmniejszam między nami dystans. Chowam twarz w jego klatce piersiowej, z zapałem mrugając, tym samym zwalczając potrzebę cisnących się do oczu łez. I chociaż ręce wiszą wzdłuż ciała, to już czuję się lepiej. Zupełnie, jakbym potrzebowała jakiejś podpory, dzięki której nie wywalę się na prostej drodze. Wiem, to brzmi tak teraz cholernie egoistycznie, ale nie mogę się powstrzymać. Nie umiem. Nie chcę.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]03.07.19 20:44
Nie podobało mu się to przesadne uspakajanie się i oddawanie swojego losu w eliksiry. Otumaniony, przytępiony nie był w stanie w żaden sposób normalnie funkcjonować. To prawda, że w takim stanie, w jakim był on czy teraz Pomona, nie można było mówić o normalności, jednak Vane nie przepadał za żadnymi zagłuszaczami, dlatego ograniczał jakiekolwiek sięganie po wyszukane specyfiki. Było mu wtedy tak bardzo obojętnie i źle, że nie był w stanie nawet spojrzeć w stronę leków. Nie chciał ich. Nie chciał niczego, tylko oddania bliskich mu osób, które bezpowrotnie utracił. Nikt nie mógł mu tego zapewnić, dlatego stan marazmu jedynie się pogłębiał. Błędne koło toczyło się samoistnie, a po czasie mógł zobaczyć jak wiele chwil przez to zmarnował. I jak wiele go ominęło. Miesiąc urlopu, który wziął, nie miał być mu w żaden sposób zwrócony; przegapił rozpoczęcie roku dla nowych uczniów i zawsze miała pozostać po tym pustka. Nigdy nie miał wspominać tego momentu, widząc ich twarze, a oni nie mieli szansy na to, żeby być z nim od samego początku. Nie sądził, że byłby w stanie w ogóle stanąć przed uczniami i szkolnym personelem złamany. Umartwianie się nad sobą równało się jednak ze stratami, których nie był w stanie odrobić i miał przez to nauczkę na przyszłość. Nie mógł jednak powiedzieć, że ten czas był niczym, bo gdyby to zrobił, skłamałby. Wiedział, że wcale tak nie było — w końcu nie stałby teraz przed apteką i wpatrywał się usilnie w Pomonę, wyrzucając z siebie kolejne słowa. Dopiero później miał pojąć, że odwiódł ją do pracy i pewnie narobił problemów, wpadając tak znienacka, jednak nie miało to w tamtym momencie większego znaczenia. Próbował odszyfrować cokolwiek z jej twarzy, jednak dostrzegał tylko zaskoczenie. Było tam coś jeszcze, co powoli uzewnętrzniało się, czego nie potrafił nazwać, ale nie płonęła od niej niechęć, jaką zapamiętał jeszcze z dziedzińca. Mówiła prawdę o tym, że się ranili i zapewne mieli to robić jeszcze wiele razy. Patrząc na ich zaangażowanie w ochronę i bezpieczeństwo uczniów, bliskich i siebie samych nie mogli pozostawać obojętni, ale wymagało to poświęcenia przerastającego nawet najbardziej odważnych. Nie mógł pamiętać tego, że kryło się w tym wiele prawdy ukrytej przed niewtajemniczonymi i że sam należał do jednych z nich. Czy oznaczało to jednak, że miał się poddać? Że miał zrezygnować z dalszych kroków? Musieli bezustannie podejmować walkę o kolejny dzień. Wystarczyło się rozejrzeć, żeby zrozumieć, że nie byli w tym sami. Dotyczyło to nie tylko ich dwójki, ale również i całego społeczeństwa. Dlatego rozumiał wszystko, o czym mu mówiła, bo obawy nie były bezpodstawne, a lęk, o którym wspominała, sięgał głębiej niż mogli o tym pomyśleć. Zmarszczył lekko brwi, analizując jej wypowiedź.
- Wiem, że się boisz - zaczął po krótkiej chwili ciszy, pozwalając na to, by rysy twarzy na powrót złagodniały. Nie chciał rzucać nieprzemyślanych słów. Nie były im w końcu potrzebne. - Teraz ogarnia cię strach i jest dużo racji w twoich słowach. Nie twierdzę, że tak się nie stanie. Że mogę cię zapewnić, że zawsze będziemy zgodni i nigdy już nic między nami nie stanie. Że nie staniemy przed wszechogarniającą nas niepewnością. I że nie odkryjemy kolejnych różnic. Nie oznacza to jednak, że zrezygnuję z kogoś tak dla mnie ważnego przez niewiadomą. Próby czekają na każdym kroku i to, czy się poddamy zależy tylko od nas. W ostatnim czasie nauczyłem się, że przebywanie z bliskimi rani bardziej niż cokolwiek innego, ale nie oznacza to, że odchodzimy. Nie chcę odchodzić, nawet jeśli oznacza to ból. Jestem chyba na tyle egoistyczny, że zaryzykuję - urwał, pozwalając sobie na głębsze złapanie oddechu po kolejnej dawce uzewnętrznienia się. Chciał się uśmiechnąć, jednak ten grymas okazał się bladym przypomnieniem tego, co kiedyś tak często gościło na jego twarzy. Był zmęczony, ale w tym zmęczeniu nie było żalu. Była jedynie cierpliwość i chęć naprawienia dawnych krzywd. Mieli jeszcze szansę, by to zrobić i gdybanie o tym, co może się wydarzyć, nie miało im tego zepsuć. Nie chciał na to pozwolić, dlatego wciąż tam stał i mówił. Chyba za dużo...
Gdy oparła się czołem o jego klatkę piersiową, przez moment się nie poruszył, a jedynie patrzył na nią, starając się zrozumieć ten nagły gest. Nie spodziewał się go, dlatego jeszcze chwilę tkwił w dziwnym zawieszeniu. Chciałabym. W końcu jednak uśmiechnął się ciepło i chociaż nie mogła tego widzieć, mogła poczuć ciężar jego dłoni na swoim ramieniu. Początkowo nieśmiało, lecz coraz pewniej drugą ręką przygarnął ją do siebie i oparł brodę na czubku kobiecej głowy. - Kiedy wszystko mnie przytłaczało, odciąłem się od świata. Nie miałem motywacji do niczego, nie czułem potrzeby do działania. Wmawiałem sobie, że nikogo to nie interesuje, chociaż wiedziałem, że wciąż komuś zależy. Myślałem o wszystkich negatywach, które tylko przychodziły mi na myśl. Poddawałem się bólowi, bo sądziłem, że na to zasługuję. Udowodniłaś, że wcale tak nie było. Nie wyrzekłaś się mnie i ja też nie wyrzeknę się ciebie, bo byłoby to jak odrzucenie części mnie samego - mówił, przenosząc dłoń i gładząc delikatnie jej włosy. Uspokajająco i czule. Chciał oddać jej swój spokój i swoją obecność. Nic więcej. Mogła mówić lub milczeć — nie miało to znaczenia, a istotne było, że nie odsuwała się. Po prostu była obok. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jej mu brakowało i nie mógł tak po prostu udawać, że było inaczej. Wiedział, że i ona nie mogła. - Nie jesteś słaba, Pom. Nie jesteś tylko dlatego, że wszystko w twoim umyśle i sercu jest tak ciężkie - dodał ciszej, zaciskając na chwilę uchwyt i przez ten moment czując jakby to ona przytulała jego, a nie na odwrót.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]04.07.19 13:26
Czasem trzeba sięgnąć po niekonwencjonalne środki, a czasem odpuścić i pójść na łatwiznę. Nie można w kółko liczyć na siebie - my zawodzimy. Ja zawodzę. Siebie, wszystkich. Jak mogłabym powierzyć sobie zaufanie, skoro wiem, że nie dam rady? Nie odkopałabym się z dołka bez pomocy. Nic nie umiem sama zrobić, wiecznie polegam na innych; ludziach lub przedmiotach. Czuję się słaba, bezbronna. Potrzebuję wsparcia, czegoś, na co można zrzucić częściową odpowiedzialność. Wybrałam to, co miałam dostępne, nie chcąc więcej pokładać nadziei w osobach jakie mnie otaczają. Nie chcę więcej cierpieć, przeżywać w kółko tych samych bolączek, pochylać się nad tematem nigdy niesprostanych oczekiwań. Jak już wcześniej doszłam do wniosku, oczekuję od świata zbyt wiele. Więcej, niż mógłby mi dać - to nic, że zdarza mi się nie oczekiwać nic ponad odwzajemnionego ciepła. To wciąż za dużo, więc nadal obniżam poprzeczkę, zastanawiając się ile więcej bezinteresowności mogę jeszcze udźwignąć. Ile wniosków zdąży napłynąć przed ostateczną destrukcją? Mam wokół siebie tyle ludzi, a czuję się tak potwornie samotna. Niestety odnoszę wrażenie, że nikomu nie mogę ufać, w tym sobie. Co pozostawia mnie na bezdrożach, pustyniach jestestwa, bez planu awaryjnego, bez nadziei, że kiedyś będzie lepiej. Dlatego oddaję uczucia w szklane fiolki, żeby jakoś przetrwać. To nic, że to bezcelowe, że coraz częściej myślę, że powinnam się po prostu poddać, oszczędzając sobie tym samym ciężkiej pracy. Mimo to jakimś pokracznym cudem utrzymuję się na powierzchni - rozmawiam, udaję zainteresowanie, niekiedy nawet zmuszam się do uśmiechu. A przede wszystkim stoję na własnych nogach, maskując zapomnienie, że wciąż tkwię w głębokim dole. Że leżę czekając na cud, na szansę. Wreszcie coś we mnie pęka, skoro zaczynam snuć plany, wyrzucać z siebie hipotezy. Jednak ponownie usiłuję się na kimś wesprzeć - tym razem na ojcu. Zrzucam z siebie odpowiedzialność, ale chcę wierzyć, że to ma sens. Że dzięki temu wreszcie dźwignę się z tego otępiającego marazmu, że emocje odrodzą się w drodze do regeneracji, że nowy początek będzie oznaczał rekonwalescencję, jakiej mocno potrzebuję. Chcę w to wierzyć, bo nic oprócz tej wątłej wiary mi nie pozostało.
Jest zmęczony. Smutny. Zdezorientowany. Przerażony. A pod tym wszystkim zdeterminowany, pewny siebie. Tego, co mówi, chociaż głos nieznacznie drży gdzieś bliżej końca. Nie wiem jak to robi. Jak jeszcze stoi, wyrzuca z siebie sensowne zdania. Wcale nie przesłodzone, ale też nie zatopione w piołunowej goryczy; odnajduje w sobie balans, przez co mój wewnętrzny podziw nadal rośnie. Po raz pierwszy od dawien dawna nie umiem wykrzesać z siebie ani iskry optymizmu. Nadziei, że podołamy wszystkim przeciwnościom, że razem możemy zdziałać cuda, na które dotąd biernie czekałam. Nie mieści mi się to w głowie, wbrew czemu pozwalam wybrzmiewającym słowom na opadnięcie, wsiąknięcie w serce i duszę, na rozjaśnienie mroków wątpliwości. Pozwalam, żeby powoli, nieśmiało, coś zaczęło płonąć - odwaga? Siła potrzebna do codziennych starć z ponurą rzeczywistością? Jeszcze nie wiem co to jest, ale ogrzewa lekko klatkę piersiową, powoduje nieznaczne mrowienie opuszków palców. Czuję.
- Skoro uważasz, że warto… chociaż naprawdę nie wiem dlaczego tak myślisz. Zwłaszcza po tym, co powiedziałam. Nie umiem tego zrozumieć, chociaż to nie znaczy, że tego nie potrzebuję. Potrzebuję, nic się nie zmieniło. Może poddałam się, ale wciąż jestem wybrakowana. Brakuje mi ciebie. I zaczynam sądzić, że nic tego nie zmieni, żadna burza i żadna katastrofa - wyrzucam z siebie nagle, niemalże na wydechu. Trochę się wstydzę. Zwykle okazuję uczucia, rzadko o nich mówię. Lepiej jest czule odgarnąć za długie włosy, z miłością przygotować obiad, z pieczołowitością naprawiać cudze życie niż przyznać się wprost, że świat jest pusty bez drugiej osoby. Przynajmniej w moim przypadku. - Czy to właśnie nie oznacza, że jestem słaba? - zadaję retoryczne pytanie. - Poczułabym się z tym źle, gdyby nie to, że w twojej obecności czuję się po prostu dobrze - dodaję już ciszej, ale też spokojniej; ignorując nieznośne pieczenie zaczerwienionych policzków. Za bardzo się uzewnętrzniam, ciężko tego nie robić, kiedy Jay robi dokładnie to samo. Może tego właśnie potrzebujemy. Wyrzucenia z siebie tych wszystkich istotnych słów. - Przepraszam cię, po prostu myślałam, że… beze mnie będzie ci lepiej. Powinnam być ostatnią osobą, która cię skrzywdzi, a jednak to zrobiłam. Nie chciałam, a jednak stało się, jak zawsze w moim przypadku. Nie umiałam tego zmienić. Potem sądziłam, że tego chciałeś, że szukałeś pretekstu, żeby odejść. Że poczułeś się lepiej, więc nie jestem ci już potrzebna. Nie wiem dlaczego tak pomyślałam. Może przez doświadczenie. Głupio mi teraz, przepraszam - gadam dalej tym razem już głośniej, bo praktycznie gadam do klatki piersiowej mężczyzny. Myśląc, że zaraz się zapadnę, ale że mimo to nie potrzebuję żadnego uścisku. Jedynie chwilowego wsparcia. Jednak kiedy czuję swoje własne ciało splecione dobrze znanymi ramionami, to dociera do mnie jak bardzo mi tego brakowało. Mam wrażenie, jakby wielki kamień zsunął się z barków, zostawiając po sobie błogie poczucie ulgi. Pomimo moich żenujących, dość przykrych wyznań. Chcę, żeby wiedział dlaczego nie pisałam, dlaczego nie przychodziłam, dlaczego to wszystko się posypało. Głównie przeze mnie. Wreszcie moje ręce przestają smętnie zwisać zgodnie z prawami grawitacji, układam je ostrożnie wokół sylwetki Jaydena, mając przeczucie, że oboje tego potrzebujemy. - Ja też tęskniłam - wyznaję wreszcie, wracając do samego początku dzisiejszego spotkania. Teraz mogę to powiedzieć.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]04.07.19 15:28
Ciężko było mu przyznać się do tego, że faktycznie nastała wojna. Samo to słowo przynosiło oddalone wspomnienie z dzieciństwa, praktycznie zapomniane jak z dawnego snu, a do tego również wrażenie niepewności, które pomimo odległej daty egzystencji, z łatwością powracało do dorosłego już czarodzieja i siało zamęt w jego sercu. Niczym potwór, z którym walczył wieki temu i podejrzewał, że zginął na zawsze w otchłaniach przeszłości. Mylił się i kolejne wydarzenia jedynie potwierdzały najgorsze, wpychając Jaydena ponownie w ciało trzynastoletniego chłopca i obrzucając lękami z tamtego okresu. Nigdy nie chciał czuć już niepewności o bezpieczeństwo najbliższych, nigdy nie chciał, żeby ktokolwiek kiedykolwiek musiał powielać wyczekiwanie na wiadomości od rodziców, które nie przychodziły długie miesiące z powodu problemów z komunikacją. Ta niewiadoma go dobijała i nie mógł normalnie funkcjonować — przesiadywał wtedy całymi dniami w oknie, wypatrując na horyzoncie sowy. Ulga przy czytaniu słów zapisanych ręką mamy lub taty była wszechogarniająca, jednak stres przed... Nie chciał do tego wracać. Sądził, że zostawił to już dawno za sobą, ale gdy ludzie zaczęli znikać, jednorożce ginąć, ulice stawać w płomieniach, nie mógł już dłużej pozostawać ślepy. Ich świat znów się łamał, chociaż czy tak naprawdę kiedykolwiek wydobrzał po Pierwszej Wielkiej Wojnie Czarodziejów? Do tego tamta mugolska szarpanina również odbiła się na mieszkańcach magicznej części społeczeństwa, siejąc spustoszenie, strach i dezorientację. I chociaż najwidoczniej Wielka Brytania miała powoli wychodzić z kryzysu, Ministerstwo Magii miało inne plany. Raz po raz zmieniała się władza, aż trafiła ona w ręce kogoś, kto miał poparcie zdecydowanie bardziej wpływowych ludzi, a co za tym szło, nie zamierzał się swoją potęgą dzielić. Szarzy obywatele się więc nie liczyli w tych prywatnych porachunkach mniejszej grupy wybrańców. Było to tak boleśnie widoczne, że nie można było mieć żadnych złudzeń co do prawdziwości coraz większej ilości szeptów o wojnie. A czy wtedy nie powinno widzieć się wyraźniej? Tego, co można było utracić lub to, co się miało i zmarnowało? A Jay nie chciał czuć tego samego lęku, który paraliżował go w dzieciństwie. Nie zamierzał też dopuścić do tego, żeby kolejna cholerna wojna stanęła mu na drodze i wyrwała bezpowrotnie część życia.
Więc tak — był zdeterminowany, bo miał zbyt dużo do stracenia. Nie był sam i Pomona również nie była. Pomimo poczucia beznadziei, braku perspektyw i oszustw, które podrzucało jej zdradliwe w tym momencie serce. Mogła wątpić w siebie, jednak nie oznaczało to, że inni również myśleli tak samo. Jayden wiedział, że miała silne relacje z rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi — nikt się jej nie wyrzekł, bo pozwoliła sobie na strach. Bo poczuła się nic niewarta. Nie wierzył w to. Pozwolił jedynie, żeby wylewała z siebie potok słów, a on jedynie stał i był. Z każdym kolejnym zdaniem czuł, jak igły wbite w jego wnętrzu, wysuwały się i upadały z wyimaginowanej ciszy na ziemię. Ten dziwny rytuał uwolnienia sprawiał ból, lecz na koniec pozostawała ulga i spokój, jakiego nie odczuwał już długi czas. Jej słowa potrafiły uleczyć zranioną duszę. Dlatego też w geście przytulenia, którym ją obdarował, kryło się nie tylko wsparcie, lecz również i podziękowanie. Nieme, ale niesamowicie silne i donośne. Musiała o tym wiedzieć. Gdy urwała, moment ciszy zapadł pomiędzy nimi, nie trwając długo. - To wszystko... Ten chaos dezorientuje nas wszystkich. - Głos astronoma rozbrzmiał jakby synchronizując się z ruchem jego dłoni, które koiły drżące kobiece ciało. - Powiedz o wszystkich złych rzeczach, które zrobiłaś i pozwól mi mimo wszystko zostać. Bo nie zmieniłem zdania. Wciąż myślałem o tym, co powiedziałem. O tym, co się wydarzyło. To nie był czas na takie rozmowy, a my pozwoliliśmy, żeby coś tak złego nas skłóciło. W najgorszym możliwym momencie. Nie chciałem odchodzić i teraz też nie chcę. Zostanę. - Usłyszenie tych wszystkich słów z jej perspektywy były dla niego ważne. Jayden zdał sobie też sprawę, że pomimo zewnętrznego buntu, który okazała mu na wejściu do apteki, sama czuła się złamana, niechciana i odrzucona. Że tamten konflikt uderzył nie tylko w niego, ale również i w nią. Bolesna i krzywdząca prawda okazała się w tym wypadku zbawienna. Nie wiedział, jak długo stali w tej pozycji, ale gdy poczuł dłonie splecione na swoich plecach, odetchnął ciszej, ale w końcu swobodniej. Ja też tęskniłam. - Cieszę się, że to powiedziałaś. Ale... Hej. Ty płaczesz? - spytał, odsuwając się i odgarniając włosy z twarzy Pomony, która zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kto chciałby się odsuwać. On zresztą też nie. Ujął policzki zielarki obiema dłońmi, szukając jakichkolwiek oznak smutku. Jeśli jeszcze przed momentem tam był, teraz już go nie mógł znaleźć, a łzy nie miały prawa wilgocić błyszczących oczu. - Na szczęście - powiedział, przejeżdżając kciukiem po gładkiej skórze i posyłając jej szczery uśmiech, w którym znajdowało się pocieszenie. Przez dłuższy moment po prostu się w nią wpatrywał, gdy nagle podskoczył w gwałtownym olśnieniu. - Mam coś dla ciebie - rzucił, otrząsając się z pewnego dziwnego letargu i wskakując w bardziej energiczny tryb. Przypomniał sobie nagle o tym, że nie przyszedł tu z pustymi rękoma, ale cała ta sytuacja i wymiana zdań między nimi sprawiła, że kompletnie o tym zapomniał. Nic zresztą dziwnego. Sama świadomość tego, że stali na ulicy odeszła w niepamięć. Vane odchylił się lekko i sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by wyciągnąć zwiniętą w papier muffinę, której lukier strzelał galaktycznymi rozbłyskami. Kiedyś piękna, teraz wyglądała żałośnie, spłaszczona na ironię głową Pomony. - Miałem ich więcej, ale w drodze spróbowałem i no... Wiesz... Znasz mnie. Została ostatnia. Trochę się wygniotła - bąknął zmieszany i wyraźnie zawstydzony prezencją babeczki oraz swoim zdecydowanie zbyt poważnym łakomstwem. Wręczył ją szybko zielarce i przejechał dłonią przez włosy. Dokładnie tak jak kiedyś.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]06.09.19 16:08
Czuję się zmęczona. Dotąd maskując wszystkie uczucia eliksirami oddalałam emocje gdzieś na odległą orbitę - gdy wracały, ponownie raczyłam się odmóżdżającymi specyfikami, żeby tylko przetrwać kolejny ciężki dzień. Każdy taki był. Jasne, że z czasem brzemię jakie dźwigałam stawało się lżejsze; a może to ja przyzwyczajałam się do ładunku umieszczonego na słabych ramionach? Nie wiem. Samo myślenie o tym przebija bezpieczne szkło, za którym stoję. Dotąd pojawiały się na nim jedynie niewielkie pęknięcia, gdy moc mikstur słabła, ale teraz mam wrażenie, że wszystko przedostaje się wprost na mnie, zalewając czuciem każdą komórkę ciała. Ten nagły zryw sprawia, że muszę walczyć z nadmierną egzaltacją, żeby nie wybuchnąć sprowadzając na nas deszcz zażenowania. Już dość tych wszystkich problemów, dość bolączek, kłód rzucanych pod nogi. Musimy znów wstać i walczyć, chociażby sami ze sobą. Tak, najpierw muszę odnieść zwycięstwo ze swoimi demonami, dopiero potem mogę ostrożnie planować pomoc każdemu istnieniu. To szok, że nagle zaczynam o tym myśleć - jakby wybudzona z jakiegoś snu lub dotąd żyjąca pod wodą wynurzam się na powierzchnię i reaguję na nowy, chociaż nadal ten sam świat. W końcu jeszcze przed chwilą otulała mnie obojętność, zaś niemoc do życia przyszpilała mnie do ziemi. Brak energii, chęci do uniesienia chociażby palca, motywacji - oto czym byłam jeszcze sekundy temu.
Jednak tym samym dopadają mnie szpony lęków, najgłębiej skrywanych strachów. Zawsze tak jest, gdy wiem, że mogę coś stracić. Kogoś. W ostatnim czasie, pomijając oczywiście miesięczną rozłąkę, to właśnie Jayden stał się dla mnie najbliższą osobą. Nie wiem jak i kiedy to się stało, ale dopiero, gdy odszedł, zrozumiałam tak naprawdę, że to życie bez jego obecności w nim jest jakieś szare. Pozbawione barw, nadziei i radości. Nawet w najcięższych chwilach, podczas których sądziłam, że nie dam rady go unieść, ta egzystencja stawała się pełniejsza. Jaśniejsza, bardziej oczywista i naturalna. Miała sens. Potem wszystko zniknęło, odbierając tak wiele - nie spodziewałam się, że tyle z niego wsiąknie we mnie. Że oderwanie go od siebie sprawi, że ja również zostanę niekompletna, pozbawiona istotnych części. Dotąd czułam, że tak musi być, że tego chce. Rozłąki, końca, nowego życia, gdzie nie ma dla mnie miejsca. Teraz, rozumiejąc, zaczynam odczuwać spokój. Oprócz tego zmęczenie, gdy po zalaniu organizmu tymi wszystkimi bodźcami nadciąga upragniona ulga. Mimo to pozbawiona sił uciekam się do wsparcia - dość dosłownego, bo w końcu to moja głowa grzęźnie na klatce piersiowej astronoma. Przygarnięcie mnie do siebie rękoma dodaje wybrakowanej mocy, bo chociaż nie dostaję jej dużo, to wystarczy, żeby trwać. Tuż obok; nie rozsypuję się. Jestem bezpieczna.
- Powiem - obiecuję. Ale nie teraz. To nie czas i nie miejsce na to. Muszę się jakoś wzmocnić, żeby móc spoglądać w przyszłość. Naprawić nas. - Zostań. - To prośba, podszyta jakimś niezrozumiałym pragnieniem. Niezidentyfikowaną siłą drzemiącą gdzieś na dnie serca, dotąd nieujawnioną. Dziwię się tembrowi mojego głosu, tym, co poczułam, tym dziwnym szarpnięciem struny w klatce piersiowej. Nie trwa to długo, bo nagle czuję zimno spowodowane pojawiającym się między nami dystansem. Teraz cała energia koncentruje się na policzkach, czule odgradzanych od zła tego świata. - Nie. Już nie - mówię, chociaż nie mam odwagi powiedzieć, że chyba wypłakałam je już wszystkie podczas tych dni samotności. Nic już nie jest ważnym, gdy najpiękniejszy uśmiech na świecie pojawia się na twarzy Jaydena. Może być zmęczony, zagubiony lub zlękniony, a mimo to świeci blaskiem tak jasnym, że aż czuję jego odbicie na swojej twarzy. Przymykając oczy w krótkiej chwili przyjemności drgam niespokojnie szukając powodu do nagłej, gwałtownej reakcji wybudzającej mnie z nietypowego transu. - Dla mnie? - Wyrywa się spomiędzy warg naznaczonych sporym zdziwieniem. Skąd wiedział jak skończy się ta historia? Ja nie wiedziałam. Dalej nie wiem, bo czy nasze chęci wystarczą? Nie chcę o tym myśleć. Zamierzam utknąć w pięknie teraźniejszego momentu i nigdy z niego nie wychodzić. Uważnie obserwuję ruchy mężczyzny, jak zahipnotyzowana patrząc na wyciągniętą przed oczy babeczkę. Przyjmuję ją w dłoń, oglądając przez minutę w zastanowieniu. Myliłam się, nie wypłakałam jeszcze wszystkich łez, bo kilka znajduje się na policzkach przez natężenie odczuwanego wzruszenia. - To najpiękniejsze ciastko jakie w życiu widziałam - mówię nieco drżącym głosem. - Bo od ciebie - kontynuuję, po czym nagle uśmiecham się szeroko. - No i ten unikatowy wzór mojej wspaniałej głowy, arcydzieło - śmieję się cicho. Obejmuję muffinkę oburącz i unoszę wzrok. - Masz może chwilę wolnego czasu? Moglibyśmy zjeść ją razem. Albo zrobić cokolwiek innego - proponuję nieco nieśmiało. Z jednej strony nie chcę się narzucać, z drugiej tak mocno tęskniłam, że nie chcę, aby ta chwila miała się skończyć tak szybko. Mogłabym powiedzieć ojcu, że przyjdę później, potem uciec, ale nie od odpowiedzialności, a do stanu, w którym czuję się najlepiej. Czyli obok pewnego bardzo konkretnego astronoma.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]07.09.19 13:48
Ciężko było funkcjonować normalnie, nie będąc sobą. Czy w ogóle można było wtedy nazwać cokolwiek normalnym? Niby robił to, co zawsze — szedł, uczył, wracał, sprawdzał zadania i znów to samo, ale coś było nie tak. Jayden nie czuł się dobrze, swobodnie, odpowiednio. I wcale nie chodziło o to, że wciąż niósł w sercu rozpacz po utracie. Teraz było zupełnie innym rodzajem straty, której nigdy wcześniej nie świadkował. Praca zamiast czymś porządkującym stała się kolejnym polem walki, które w każdym momencie mogło wybuchnąć. Bo nigdy nie wiedział, kiedy miał trafić na nią. Unikając spojrzenia Pomony w Wielkiej Sali lub próbując za wszelką cenę być blisko niej, jak i daleko od niej — to ciągle było jak jakaś niewidzialna przepychanka, ruletka, której konsekwencji nie był w stanie przewidzieć. Przecież to nie miało żadnego sensu, ale w końcu to napięcie musiało się zakończyć. Wiedział, że czarownica nie była na tyle pewna swojego, że nie zamierzała robić pierwszego kroku, ale on, chociaż się bał, zrobił to za nich. Dla nich. Dla niej i dla siebie. Bo nawet jeśli miałaby go odtrącić, miał mieć pewność, że cokolwiek się działo, zrobił wszystko, co w swojej mocy, żeby na powrót ich połączyć. Brakowało mu jej i to nie tylko w tych wielkich sprawach — to te najdrobniejsze, wydawać by się mogło najmniej znaczące, były najistotniejsze. I chociaż byli dorośli, to te sprawy niemalże na poziomie wyciągniętym wprost z dzieciństwa nabierały dla nich znaczenia. Bo chcieli się pośmiać, najeść się pysznych, podkradzionych słodyczy, pochodzić w miejscach, gdzie ani dorosły, ani dziecko nie powinni się pojawiać. Przygody. Po prostu lubili wzajemnie odkrywać nowe rzeczy, ale czuli się też bezpiecznie przy starych, powtarzalnych. Jayden zrozumiał, że jedynie z Pomoną nawet największa monotonia za każdym razem była inna, ciekawa, zupełnie jakby przeżywał ją po raz pierwszy. I chociaż nie mógł powiedzieć, że nie posiadał wielu przyjaznych mu osób w swoim środowisku, to ona była mu najbliższa. Przez ten czas, gdy mieszkali razem, wszystko zdawało się tak naturalne, poukładane i zwyczajnie właściwe. Oczywiście, że dopiero później miał rozumieć, co oznaczały dziwne spojrzenia sąsiadów rzucane mu za każdym razem, gdy spotykali się na klatce schodowej, jednak nie miało w tamtym momencie znaczenia.
Dlatego dobrze było znów wrócić do starego porządku, do dawno niewyczuwanego ciepła i poczuć znajomy zapach. Wszystkie wprowadzały w astronomie spokój i pewność, że już było właściwie. Że nic już nie miało iść źle. Że napięcie się skończyło, a wraz z nim poczucie winy, które ciążyło na jego barkach zbyt długo. To prawda — był zmęczony, jednak nawet to poczucie ciężkości nie przyćmiewało ulgi. Była ona widoczna również i na twarzy Pomony, gdy ich spojrzenia się spotkały. Błogość wymalowywała się tam tak wyraźnie, podczas zwykłego się w nią wpatrywania, a lekko przymknięte oczy sugerowały zgodę na wszystko. Czy właśnie tak to miało już zawsze wyglądać? Ciche, przyjemne czerpanie ze swojej bliskości? Vane miał nadzieję, że tak, bo nawet jeśli to on ją w tym momencie otulał swoim ciepłem, ona nie pozostawała dłużna. Zostań. To było miłe. Podobnie zresztą jak to delikatne drżenie pod jego palcami. Nie trwało jednak długo, nim Jay przerwał ten moment intymności, wprowadzając trochę słodyczy między niedawną gorycz. Obserwowanie jej reakcji z jednej strony samo w sobie było wzruszające, lecz również i powodujące dziwne zmieszanie. Nie spodziewał się, że Pomona ponownie pozwoli sobie na łzy, ale jak widać, mylił się. Uśmiechnął się zachęcająco, gdy wspomniała o tym, żeby podzielili się ciastkiem. - Nie, no coś ty. Zjedz. Jest dla ciebie. Ja już się najadłem i... - odpowiedział i po raz ostatni przetarł jej policzki, pozbywając się mokrych śladów. Nawet jeśli nie były one spowodowane smutkiem, nic nie powinno przyćmiewać tej pięknej buzi. - Jeśli możesz uciec, znam idealne miejsce, gdzie możemy pójść - odpowiedział, zerkając ponad jej ramieniem w stronę wejścia do apteki. - O ile twój tata mnie nie zamorduje - zaśmiał się. Bo o ile pan Sprout kochał swoją córkę, mógł mieć poważne obiekcje co do jej dzisiejszego towarzystwa i zbiegowiska, które Vane wywołał na oczach zebranych. Czy było to jednak coś, czym powinien się martwić? Absolutnie... Nie?

|zt x2


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]16.10.20 17:11
02 lipca

Wielkie, rzęsiste krople letniego deszczu bębniły w metalowy parapet. Zostawiały na nim swój mokry ślad, nieoczekiwaną obecność. Dźwięk ciężkiego uderzenia wypełniał głuche, pogrążone w półśnie pomieszczenie. Wiatr ocierał się o zielone, przeciążone wilgocią liście drapiące w drewnianą strukturę domowego obicia. Wątłe światło przydrożnej lampy przeciskało się przez plątaninę gałęzi; rzucało rozedrgany, falujący, rozproszony cień. Przyjemny odgłos wkradał się przez uchylone okno; wspomagał koncentrację i pełne skupienie. Tworzył tajemniczą aurę motywującą do pozostania w domu, zajęcia tylko sobą i własnymi obowiązkami. Dzisiejszej nocy senne wizje przyszły niezwykle późno. Były dość nieoczywiste, pozbawione konkretnego znaczenia. Miał w nich około jedenastu lat. Szum towarzyszący lipcowej, ciemnej kotarze, odbijał się w rozpędzonym, porywistym strumyku. Był na polanie nieopodal lasu. Chłodne, rześkie powietrze osiadało na chłopięcych policzkach. Mgła okrywała gęste, roślinne przestworza. Nieopodal, w zasięgu wzorku, na samym brzegu rwącej wody stała matka. Odziana w luźną, białą sukienkę rozsypywała części zebranych wcześniej roślin. Znał je, dotykał ich kilka godzin temu przygotowując nowe zamówienia. Ciemne włosy wirowały wokół głowy smagane niewidzialnym podmuchem. Ten wzmacniał się z każdym mozolnym krokiem, który mały chłopiec próbował zawzięcie wykonać. Mówił do niej, krzyczał, nawoływał; brakowało jednoznacznej, najmniejszej reakcji. Kobieta rozrzucała, rozrywała łodygi, obrywała płatki oraz owoce. Niszczyła dobro przepięknej natury, z którego tak często korzystała. Wzmagał ruch, biegł, lecz nie przesuwał się ani o centymetr. Fizyczny ból osiadł w okolicach kości udowych, czuł to kręcąc się pod cienką płachtą kraciastego koca. Po chwili odwróciła się w jego stronę. Blada, smutna z zimnymi, nieobecnymi oczami. Poruszyła ustami, chciała coś powiedzieć. Wyciągnęła rękę, poruszała palcami jakby chciała go uchwycić, po czym zachwiała się  i opadła w skłębiony wir… Tego nie mógł już dostrzec. Wybudził się nad ranem z szeroko rozwartymi powiekami. Dyszał pospiesznie jakby rzeczywiście dopuścił się wykańczającego sprintu. Wilgotne powietrze wtłaczało się przez rozwartą okiennicę. Wiatr rozchylił ją niemalże na oścież. Zamrugał kilkukrotnie nie wiedząc gdzie się znajduje; w doczesności, a może kolejnej sennej marze? Uniósł się do pozycji półsiedzącej i przetarł twarz wolną ręką. Pierzasty listonosz, jakby wyczekująco usiadł na parapecie przynosząc niewielkie zawiniątko. Zaskrzeczał nieprzyjemnie w charakterystyczny dla siebie sposób. Zrozumiał. Był tu, w domu. Przepędził okrutne halucynacje – rozpoczął kolejny, monotonny dzień.
Dostał wykaz. Pełną listę potrzebnych ingrediencji, którą musiał dostarczyć do apteki u Sprouta jeszcze dzisiejszego popołudnia. Westchnął ciężko przewracając oczami. Pamiętał ich ostatnią współpracę. Mężczyzna obeznany w panującej rzeczywistości żądał niebotycznych ilości i nieosiągalnych składników. Uwielbiał robić problemy podważając decyzje, które jeszcze kilka godzin temu skrupulatnie zapisał na lekko pogniecionym pergaminie. Zawsze czegoś brakowało, kolejnego było zdecydowanie zbyt mało. Nie podobał mu się zagraniczny dostawca oraz kondycja niektórych roślin. Marudził, kręcił nosem, nie trwonił od krytyki nie słuchając żadnych, konstruktywnych komentarzy. Przecież one były zrywane chyba miesiąc temu i do tego takie uschnięte, co mi pan tu przynosi?! Na myśl o kolejnych, słownych potyczkach zrobiło mu się niedobrze. Siedząc na skrzypiącym krześle przy pokojowym sekretarzyku; konsumując wczorajszy okrawek pszennego chleba, wczytywał się w prezentowaną listę: rumianek, mięta, liście młodej pokrzywy, szałwia, świeża morwa, waleriania i pnącza diabelskiego sidła. Zmarszczył brwi w niezadowoleniu, wyraźnym zadziwieniu. Skąd na Merlina miał mu wytrzasnąć diabelskie pnącza o tej porze roku? Większość okazów było jeszcze niedojrzałych. Pamiętał cykl życia tych niesamowitych roślin. Jakim cudem miał sprowadzić je prosto zza granicy, skoro morski ruch handlowy był tak bardzo ograniczony, kontrolowany przez władzę? Czyż ostatnim razem nie wyraził się doszczętnie jasno, aby klient konsultował z nim tak poważne zamówienia? Dawał znać kilka tygodniu wcześniej, aby mógł przygotować się właściwie? Czy prośba była aż tak ciężka i niewykonalna? Przełknął pieczywo i przeklął siarczyście. Ciskając kartkę na stolik, przeszedł się po pokoju. Westchnął zrezygnowany, co innego mógł zrobić? Zacisnął zęby, aby nie wybuchnąć. Potrzebował pieniędzy, zastrzyku gotówki. Musiał przygotować się na nieprzyjemną konfrontację. Zanim podjął się pracy organizacyjnej, zapalił lekkiego, ziołowego papierosa, aby uspokoić myśli. Dym ukoił wzmożone nerwy opanowując cały organizm. Zaraz potem, z szuflady wyciągnął atłasowe rękawiczki, które częściej służyły mu do badania magicznych i podejrzanych artefaktów. Przygotował brązowy papier, który rozwinął na całej przestrzeni łóżka. Przechodząc do piwnicznej spiżarni, przynosił zamówione składniki. Oczyszczał je, grupował, pakował w delikatny materiał. Sprawdzał czy wszystko z nimi w porządku, badał każdą łodygę. Zależało mu; nigdy nie odwalał fuszerki. Kilka minut przed piętnastą opuścił naświetlone domostwo i ruszył w stronę Londynu. Niestety, wcale za nim nie tęsknił.
Pakunek, który taszczył ze sobą przez całą drogę, nie należał do najlżejszych.
Już kilkukrotnie zastanawiał się nad wynajęciem asystenta, znalezienia bardziej efektywnego, magicznego środka transportu. Brak możliwości teleportacji na terenie stolicy było bardzo uciążliwe i utrudniające. Pozostało jedynie westchnąć cierpiętniczo i popchnąć drzwi miastowej apteki. Otwierając je powolnie wyczuł intensywny zapach mieszanki lekarstw i pieczołowitej sterylności. Nie zdążył obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy ostry głos przywitał go donośnym:
– Spóźnił się pan! – zawtórował właściciel stojąc przed ladą z założonymi rękami. Patrzył spode łba tupiąc nogą w przestrzeń kafelkowej posadzki. Zapadnięte policzki drgały w przedziwnym rytmie akompaniując świeżo skwaszonej minie. Czyżby znowu pokłócił się ze swoimi córkami? Rineheart uniósł brew i odpowiedział spokojnie: – Dzień dobry panie Sprout. Miło pana widzieć. Pragnę zaznaczyć, że niecałe piętnaście minut… – zrzucił z pleców delikatny pakunek i ułożył go na podłodze nabierając powietrza i wygładzając ubranie, dodał siłowym głosem: – Że piętnaście minut to jeszcze nie tragedia w przypadku takiej dostawy. Spieszy się pan gdzieś? – zapytał uprzejmie uśmiechając się kącikiem ust. Ignorując wyraźne fochy aptekarza, kucnął przy pakunkach i rozpoczął rozpakowywanie. – Ja na pana miejscu, ceniłbym każdą minutę. Przede wszystkim w tych czasach… – mężczyzna prychnął kąśliwie wzmacniając nieco skrzekliwy ton głosu. Poszedł bliżej i nachylił się nad zamówieniem: – Jest wszystko? – Vincent uniósł wzrok i zatrzymał go na zgorzkniałej twarzy. Nieprzyjemna aparycja motywowała do wypowiedzenia kilki nieprzyjemnych słów. Dobrze wiedział, że za chwilę rozpęta się piekło. Zaczął więc od końca: – Mam świeżą dostawę ziół: rumianek, mięta, szałwia. Tutaj ma pan wyselekcjonowane liście młodej pokrzywy i morwy. Proszę sprzedawać je jak najszybciej, żeby jak najdłużej utrzymały swoje właściwości. Mamy na nie sezon, klienci, choć nie tak liczni powinni być zachwyceni. Tu waleriania... – odłożył kolejny pakunek, układając go w równym rządku. A gdzie pnącza? – wtrącił poważny sprzedawca, przebierając naszykowane składniki. Pochylał się nad nimi obserwując uważnie, grzebiąc w łodygach. Poszukiwał najmniejszego mankamentu, potknięcia do wytknięcia w trakcie rozmowy. Czyżby sprawiało mu to niebagatelną przyjemność? Młody mężczyzna zmarszczył brwi wstępnie podirytowany kontynuując co przerwane: – Ale nie mam pnączy diabelskiego sidła. I zanim wpadnie pan w atak złości… – zatrzymał i podniósł się do góry otrzepując kolana: – To pragnę zaznaczyć, że rozmawialiśmy o terminach dostaw. To już nie pierwszy raz panie Sprout kiedy żąda pan niemożliwego. Dałem Panu listę ciężkich do zdobycia składników, prawda? – zaznaczył przedstawiając sytuację. - Ale ja nie mam czasu na...
- Ja też nie mam czasu i nie lubię nie spełniać wymogów. Jednakże jeśli ktoś nie wypełnia obustronnych ustaleń, na które wcześniej się godzi, ja też nie będę pracować efektywnie i podejmować się niemożliwego ryzykując. Rozumie pan? – zapytał poddenerwowany patrząc jak kącik ust towarzysza drga w nerwowej konwulsji. Ramiona nadal zaciśnięte wokół szczupłej sylwetki stwarzały dystans, niedostępność. Nie patrzył na zielarza; oddychał nierównomiernie myśląc nad odpowiedzią. Nadal przewracał ów paczki zajmując roztrzęsione ręce. Nie lubił nie mieć racji, ciężko było przyznać mu się do popełnionej winy. Dał temu upust, po krótkiej chwili: – Dobrze więc dobrze. - odchrząknął prostując plecy. - Proszę też następnym razem bardziej się postarać, ten rumianek nie wygląda dobrze. Jest jakiś mały i chyba ma ślady po insektach. Sprawdzał pan? – zapytał retorycznie, po czym bez słowa zabrał się za przenoszenie paczek do aptecznego magazynu. Vincent nie powiedział już nic. Westchnął zdegustowany przekręcając oczami. Na tego człowieka nie było już żadnego lekarstwa. Mógł jedynie z pokorą przyjąć niewygodne słowa i pomóc zanosić przygotowane składniki. Po pół godziny, nareszcie opuścił znienawidzone miejsce. Sakiewka ciążyła w głębokiej kieszeni, słońce chyliło się ku zachodowi, a on mógł w końcu odpocząć. Tak po prostu, po ludzku.

| zt



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Apteka u Sprouta [odnośnik]14.01.21 21:57
Lokal zamknięty

Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?


Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Apteka u Sprouta - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Apteka u Sprouta
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach