Wydarzenia


Ekipa forum
Wilhelm Despenser
AutorWiadomość
Wilhelm Despenser [odnośnik]16.10.23 20:28

Wilhelm Despenser

Data urodzenia: 2 III 1928
Nazwisko ojca: nieznane
Miejsce zamieszkania: Feldcroft, Szkocja
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: wróżbita, zielarz, hodowca roślin, znawca duchów
Wzrost: 178cm
Waga: 65kg
Kolor włosów: czarne, o ciepłobrązowych refleksach
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: senne spojrzenie, aura spokoju, zapach ziół, garbek na nosie; na szyi drewniany talizman oraz magiczna dwuminutowa klepsydra, połączona z identyczną - przytwierdzoną do obroży nieodłącznej psiej towarzyszki - Szałwii, rasy golden retriever


in your sullen gaze I see no care for this place
and still someheow you may find your heart here
right rehe

Nie winię jej. Musiałem być balastem, wzrastając pod sercem wolnego ducha - ciężarem, dosłownie i w przenośni - oznaki brzemienności z miesiąca na miesiąc coraz trudniej było ukryć, ale zadzierała głowę wysoko, miała plany, marzenia, choć zawsze ciągnęło ją w nieosiągalne. Nie była nawet dorosła, chowała brzuch pod hogwarcką szatą i lata później, gdy kroczyłem po tych samych korytarzach, moje myśli mimowolnie odpływały ku matce. Pierwszy raz próbowałem zrozumieć, ile uporu i siły wymagało od ciężarnej przetrwanie w szkolnym środowisku, w kalejdoskopie dorastających charakterów. Usiłowała wtopić się w tłum, czy błyszczała dla niepoznaki i satysfakcji? Przysięgam, że żadna z tych opcji nie byłaby zaskoczeniem. Nie zawaliła ani jednego roku, uniknęła skandalu za sprawą cudu i interwencji rodziców, którzy odkryli niespodziankę podczas przerwy świątecznej. Co usłyszała kadra nauczycielska? Zgaduję, że za wymówkę mogło posłużyć podejrzenie smoczej ospy - a może sięgnęli po prawdę, nikt nie poczuwał się do zapoznania mnie ze szczegółami. Wiem tylko, że w marcu wydała mnie na świat, a potem poszła dalej. W kwietniu nadrabiała materiał z ostatnich miesięcy, jakby tej ciąży, mnie, wcale nie było.

Jak to się stało? Zdaje się, że nie zdradziła tajemnicy nikomu, z pewnością nie rodzinie. W domu nie mówiono o tym wiele, każde podjęcie tematu wprowadzało aurę grozy - mieszankę frustracji, zawodu, roztargnienia, ale też dziwnej pobłażliwości. Nikt jej nie odtrącił, nie wygnał, mogła tu wracać zawsze, lecz zjawiała się - jak na złość - coraz rzadziej. Z perspektywy czasu pewne kwestie wydają się oczywiste, była tylko dzieckiem, jednak wtedy mierzyłem się z egoizmem matki bez dystansu, w skórze porzuconego syna. Mogło być znacznie gorzej. Rodzina troskliwie otoczyła mnie skrzydłami, jak klacze w naszych stajniach otulały źrebięta pod połami piór. Odkąd pamiętam, ten widok wywoływał we mnie silne emocje, od złości po tęsknotę - przyglądałem się aetonanom godzinami i nigdy, ni raz, żadna matka nie odrzuciła swojego dziecka na moich oczach. Szkoda, że Euphemia Despenser nie przekraczała progu stajni z własnej woli, nie obserwowała rodzinnej chluby, panicznie bojąc się wspaniałych stworzeń oraz tego, że będzie musiała związać z nimi swoją przyszłość.

Podobnie wzbraniała się przed macierzyństwem. Moi dziadkowie mogli zmusić ją do opieki, ciągnąc w nieskończoność serię awantur i podejmując ryzyko rychłej ucieczki krnąbrnej córki, lecz była za młoda, dali jej szansę - tym samym oszczędzili nerwów wszystkim. Wróciła do szkoły, mnie zaś przypadło miano dziecka niczyjego i wspólnego. Despenserowie byli kochani, rodzinni, ale i szczerzy. Nazywali rzeczy po imieniu, odnosząc spektakularną porażkę w uświadamianiu mi, że wypada zwracać się do matki mamo. Mama będzie dzisiaj, informowali i poprawiali mnie, gdy mówiłem do niej Effie, jak reszta. Bez skutku, w pokrętnie naturalny sposób stała się siostrą - zresztą, poza dziadkami nikt w domu nie był dla mnie tym, kim być powinien. W pierwszych latach życia miałem ogromny problem z odnalezieniem się w niuansach. Brat matki, Philip, stał się najbliższy ojcowskiej figurze, ale należało zwracać się do niego wuju, choć nieznacznie starsze bliźnięta, Evelyn i Soren, wyraźnie wołali go tato. Ta dwójka, w której ślepo upatrywałem wzoru, bardziej przypominała mi rodzeństwo niż kuzynostwo - albo tak chciałem ich postrzegać. Ich matka, Nora, jako żona Philipa powinna malować się w moich oczach jako właściwa matka, jednak uwielbiała dobitnie podkreślać, jak bardzo nią nie jest, a jeśli okazja sprzyjała, dodawała parę nieprzychylnych słów o Euphemii z gorącym zapewnieniem, że wdam się w to chodzące utrapienie. Jak wywróżyła, tak miała.



Domagałem się uwagi, wszędzie było mnie pełno, wszystko musiałem wiedzieć - najlepiej pierwszy, a kiedy nauczyłem się tupać, podłoga w domu nie przestawała drżeć. Z wybuchową naturą najlepiej radziła sobie babcia, prowadziła cierpliwie w ujmujące gąszcza roślinnych cudów, zapoznając mnie z nazwami, które kaleczyłem dziecięcym bełkotem. Wytrwale wymiatała mi z głowy kaporzeczkę, dopóki język nie przyzwyczaił się do brzmienia rzeczywistej nazwy kłaposkrzeczki. Warczały w moim towarzystwie, wyczuwając aurę zbuntowanego chłopca, lecz ona zawsze znajdowała sposoby na ukojenie nerwów, parę chwil i rośliny pogwizdywały błogo w akompaniamencie babcinego głosu, a ja, przekupiony i nieświadomy nagłej przemiany, potulnie zbierałem listki do swojego pierwszego zielnika. To ona nauczyła mnie pisać, czujnie śledząc koślawe litery stawiane pośród ususzonych okazów, ona wcisnęła w małą piąstkę pierwsze nasiona, w jej hodowlane dzienniczki zaglądałem przed snem, udając, że potrafię rozczytać skomplikowane nazwy i zrozumieć treść jej notatek, co oczywiście przyszło z wiekiem. Babcia śpiewała na dobranoc, roznosiła po domu zapach świeżych wypieków, gdy z dyskrecją godną ogromnej tajemnicy wciskała w dłonie największe ciasteczko. Wdałem się w nią, choć to w mężczyzn wpatrywałem się, jak w obrazek.

Wiedziony marzeniem babci, dziadek wzniósł wspaniałą szklarnię, rozbudzającą jeden z moich silniejszych wymysłów, kolejne pragnienie - traktował je z wyrozumiałością, bez cienia sprzeciwu pokazywał, jak najlepiej przenosić pomysły na papier, jak projektować proste konstrukcje. Kiedy zapragnąłem, jak on, władać magią dźwięków, układał moje nieporadne palce na gryfie gitary, bym mógł rzępolić w najlepsze. Nieumiejętnie wstrzymywał śmiech podczas nauki, początkowo opornej, ostatecznie na tyle skutecznej, że trzymam się instrumentu do dziś. Razem z Philipem poświęcali się farmie, byli silni, aktywni, zaangażowani w rodzinny interes. Często wchodziłem im w drogę, przeszkadzałem w pracy, wciskając nos w każdy kąt. Sam chciałem czyścić kopyta i zakładać podkowy, krótko ujmując - chciałem robić wszystko dokładnie tak, jak oni. Byłem wtedy naiwny, bardzo ruchliwy, marzeniami odpływałem w quidditcha, konne wyścigi, właściwie każdy sport, chciałem biegać, chciałem latać, świat zdobywać. Doskonale pamiętam ten entuzjazm, żywą i gorącą wiarę we własne możliwości, cwałem wyrywającą naprzód. Dziś nie mam na to lepszego podsumowania niż gorzki uśmiech, ale Nora... ciotka zawsze miała talent do złowróżbnych słów i kwitowania porażek. Może byłoby inaczej, gdybym wtedy wiedział, że pewne rzeczy trzeba odpukać w niemalowane.

Pilnowała mnie, gdy bawiłem się w piasku i wyklinała matkę, dlatego - wzorem Philipa - chciałem bronić Effie, ale zanim znalazłem mądre słowa, piaskownica poddała się emocjom. Pragnąłem odcięcia od Nory, zagłuszenia jej wrzaskiem, protestem. Rozedrgane drobinki piasku wzniosły się wraz z dźwiękiem i płynącymi po policzkach łzami, otaczając mnie zjawiskowym murem pokaźnej fortecy - na tyle wysokiej, że wuj zdołał dostrzec ją z oddali, zaalarmowany krzykiem. Moja budowla zasłoniła mi widok, ciotkę zatkało - i było to ostatnie, co zapamiętałem, resztę znam z opowieści. Całość runęła, zagrzebując mnie pod kopcem, z którego szczęśliwie wydostał mnie Philip. Wszyscy zgodnie uznali, że pierwszy przejaw magicznych mocy musiał doprowadzić do wyczerpania i utraty przytomności - prawda była taka, że tylko zasnąłem. Nie pamiętam wizji, ale kiedy wybudziłem się w ramionach przerażonego wuja, czując piach pod powiekami, ponoć wydukałem od razu, że Evelyn ma lemoniadę i ja też chcę. Parę dni później sprzedawała ją w zielonej budce... ja z kolei nie miałem pojęcia, że to przewidziałem. Następne wizje pamiętam wyraźniej, mniej lub bardziej zrozumiałe wznosiły się z wydm, tańczyły w piaszczystych burzach albo palącym pustynnym bezruchu, jakbym trafiał do innego świata. Zrzucały mnie z końskich grzbietów, zaskakiwały podczas obiadu, w środku nocy. Po przebudzeniu bredziłem, tak mówiono, próbując rozwikłać zagadkę nagłych napadów snu, a ja, cóż, nieudolnie wieszczyłem, nieświadom przekleństwa nazywanego powszechnie darem, po którym oczy piekły od piasku.



and so it goes, the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

Marzenia należało powściągnąć, ale nie docierało to do mnie, uparłem się, że będę najsilniejszy i najszybszy na całym świecie. Przebierałem nogami na myśl o szkole, ostatni rok oczekiwania znosząc wyjątkowo marudnie. Nudziłem się bez kuzynów, chociaż wtedy pierwszy raz udało mi się zauważyć, że wcale nie muszę być nimi. Mówiono, że będzie ze mnie Gryfon. Parsknij sobie, Pepper, śmiało - złudzenia rozmyły się prędko. Stresował mnie tłum, przytłaczające nieznane mury i nowe zapachy. Nogi drżały, słowa uwięzły w gardle, a oni stawiali mnie w rzędzie na środku Wielkiej Sali. Co chwila wiwaty, ktoś dostał się do Krukonów, Tiara Przydziału miała chrypliwy głos, Soren jakieś dziwne spojrzenie, Evelyn nie mogłem znaleźć i ponad tym wszystkim moje imię, wyczytane nauczycielskim głosem. Stałem w miejscu, wryty w ziemię, więc wywołano mnie ponownie. Cudem zdobyłem się na jeden krok, czując że przy kolejnym serce wyskoczy z piersi, a kolana zamienią w watę, jak nic runę na posadzkę przed całą szkołą - tego bałem się najbardziej. Jakiś Gryfon zerwał się z miejsca, dzielnie postanawiając doprowadzić mnie do celu, niewzruszony śmiechami - nie bez powodu William Potter został moim najlepszym przyjacielem.

Muszę wspominać, że ten moment wyobrażałem sobie inaczej? Ilość spojrzeń wgniatała w stołek, nie dało się uciec w szeleszczące kaskady roślin ani schować w stajni - nagle przestałem zabiegać o uwagę i zapragnąłem, by wszystkie oczy zamknęły się na raz, by pozwoliły mi odejść. Ledwo zarejestrowałem ciężar kapelusza, a ten już truł prawidłami, gotów do krytycznych ocen. Wiele widzisz, ale nie siebie. Nim zdążyłem zastanowić się nad sensem tych słów, kroczyłem chybotliwie w stronę stołu Puchonów, odnajdując tam znajomą twarz kuzynki, która nigdy wcześniej nie widziała mnie w takim stanie. Resztę wieczoru pamiętam mgliście, nie potrafiłem, jak inni, rozglądać się z zachwytem po zamku, zbyt przytłoczony nową rzeczywistością. Musiałem po prostu dobrnąć do łóżka, wyciągnąć atlas babci i przewracać znajome strony, odcięty od głosów kolegów z dormitorium. Wtedy pierwszy raz ogarnęło mnie zwątpienie.

Dom Helgi Hufflepuff pozwolił mi dojść do siebie, po paru dniach poczułem się pewniej i mogłem wreszcie nadrobić ekscytację. Poznawałem zamek zachłannie, chociaż to ludzie najmocniej podbijali moje serce. Miałem do nich szczęście, przyznaję, pierwsze tygodnie nawiązywania znajomości zaważyły na przyszłych latach, uciążliwy dar jeszcze nie zdążył pomieszać szyków, zresztą do tej pory objawiał się sporadycznie, chaotycznie, rozumiałem z piaszczystych wizji trzy po trzy, biorąc je bardziej za sny - rodzina z kolei brała za bujdy, przejmując się jedynie niezapowiedzianymi drzemkami, dlatego przestałem zdradzać dorosłym treść widziadeł i pozwalałem ciągać się do rozkładającego ręce uzdrowiciela. Trzecie oko przez chwilę pozwoliło mi myśleć, że zniknęło - musiałem po prostu iść do Hogwartu - tymczasem czekało na dobry moment. To nie była pierwsza lekcja latania na miotle, młode umysły z łatwością generowały chaos, ktoś wszczął bójkę - idealna okazja do popisów, przecież czymś musiałem chwalić się przed Potterem. Wzniosłem się niewysoko, za to szybko i z ogromnym entuzjazmem, powiew wolności smagał policzki, nagle wszystkie marzenia odżyły, wróciła cała odwaga, a potem obudziłem się w skrzydle szpitalnym z licznymi złamaniami, zakazem latania i piachem pod powiekami, które stawały się coraz cięższe.



Spróbowałem jeszcze paru wybryków, ale w większości kończyły się niefortunnie, przez co straciłem upór - wypadki zmusiły mnie do zbudowania ostrożności, stałem się zapobiegawczy, lękliwy, a gdy na dobre wsiąknąłem w lekcje wróżbiarstwa, każdy znak traktowałem śmiertelnie poważnie, z przestrachem wsłuchując się w kolejne przesądy. Odrzuciłem wiele marzeń - zacząłem wierzyć, że nie mają sensu. Może to i lepiej, energia malała z roku na rok, co odbijało się w zaangażowaniu. Zamknąłem się w swoich niszach, nie mogłem być aurorem, brygadzistą, dzielnym obrońcą - jaki obrońca zasypia w pół słowa, przewidując jutrzejsze śniadanie albo śmierć ojca dalekiej kuzynki Flintówny za siedem lat? Zaklęcia prawdopodobnie nie szły mi przez brak wiary, jedynie obronna magia względnie słuchała nawoływania; uroki i transmutację miałem za szalenie ciekawe, więc frustrowałem się porażkami, obserwując cudze sukcesy z rozpaczliwą potrzebą osiągania podobnych. Nie byłem zazdrosny, życzyłem ludziom dobrze - pilnowałem żeby nie przekraczali progów lewą nogą i nie przechodzili pod drabinami - to nie osiągnięcia innych wprawiały mnie w smutek, a własna niemoc. Lepiej radziłem sobie na eliksirach, znajdując w nich jakiś rodzaj ukojenia. Mimo dusznej aury sprzyjającej senności, potrafiłem skoncentrować się przy wywarach, świetna znajomość ingrediencji roślinnych dawała pewną przewagę. Zioła szeleszczące pod palcami już w szkole przetapiałem w pierwsze kadzidła, trochę pokątnie interesując się tą sztuką. Gdyby nie braki w zaawansowanej astronomii, byłbym pewnie świetnym alchemikiem - bariera, której nie sforsowałem przez własną opieszałość, wmówiwszy sobie, że nie jest mi to pisane.  

Uwielbiałem obserwować magiczne stworzenia, jednak ostrożność trzymała mnie na dystans, nigdy nie zagłębiłem się w ich świat w pełni. Silna więź z naturą przejawiała się głównie na zielarstwie, ziarno zasiane przez babcię zdążyło zakiełkować w domu, na hogwarckich lekcjach pięło się ku słońcu ekspresowo. Radziłem sobie świetnie, punktując wiedzą już na pierwszych zajęciach - zawsze znałem ciekawostki, niestandardowe rozwiązania, zaczytywałem się w lekturach polecanych przez nauczycielkę i żywo prowadziłem z nią dyskusje. Była pewna, że po szkole pochylę się nad roślinami i może gdyby nie zaskoczyła mnie śmierć babci, owocująca nieprzyjemnym konfliktem z dziadkiem... może... nieważne. Wszystko zbiegło się w czasie, na trzecim roku przyciągnęły mnie arkana niejasnej magii osnutej wonią białej szałwii, sztuki wyklinanej i spychanej na margines. Należałem do nielicznej grupy traktującej zajęcia wróżbiarstwa poważnie, w lot pojmowałem znaczenia, odszukiwałem kształty w filiżankach oraz intuicyjnie chwytałem drobne wskazówki. Nie każdy potrafił je dostrzec, co dopiero scalić w sensowny bieg. Najlepiej szło mi z kryształową kulą, w kłębach dymu migotały rdzawe drobiny piasku, przywodząc na myśl senne wizje, napływające coraz częściej. Przez trzydzieści lat nie udało mi się ustalić, czy wywołują we mnie więcej fascynacji, czy przerażenia, choć ostatnio szala przechyla się na drugą stronę; wtedy dałem im się porwać, choć każda przepowiednia wyrywała cząstkę mnie. Widziałem dobro, zło, czasem bliskich, nigdy siebie - zawsze byłem uczestnikiem pustynnych spektakli, najpierw biernym obserwatorem, dopóki nie zauważyłem z jak tkliwych nici utkana jest przyszłość. Mogłem błądzić w burzach, dociekać szczegółów, odciskać je na własnych zmysłach.

Szczególną uwagą obdarzyłem dusze zmarłych. Z zaciekawieniem obserwowałem Irytka, ochoczo nastającego na uczniowskie życia, chociaż raz, przypadkiem pewnie, zdołał mnie uratować, co wypominałem mu do końca swojej szkolnej kariery - w porę wyrechotał, że Despenser spada. Masz to szczęście, Pepper, że nigdy nie zaśniesz na lewitujących schodach. Dzięki rozmowom z duchami udawało mi się zaliczać historię magii, niestety w poczet znamienitych nauczycieli nie mogę wliczyć profesora Binnsa, od którego powinienem dowiedzieć się najwięcej, ale jego głos usypiał lepiej niż eliksir nasenny. Zagłębiałem się w zagadnienie spirytyzmu, dociekałem, wypytywałem i poszukiwałem lektur, zafascynowany niematerialnymi zjawami, odciskami dusz krążącymi w świecie żywych - nigdy jednak nie przeszło mi przez myśl, by przywoływać zmarłych, czułem niesmak na samą myśl o zakłócaniu ich spokoju, lecz szybko wykiełkowała we mnie bohaterska idea - nic nowego - będę te duchy odsyłał, odkręcał niecne praktyki zdesperowanych krewnych albo nierozsądnych mugoli. Nie kryłem się z intencjami ani zainteresowaniem, trudno więc żeby taka informacja umknęła na wróżbiarstwie - na szóstym roku, gdy było już jasne, że nie odpuszczę, nauczycielka skontaktowała mnie ze znajomym pracownikiem Wydziału Duchów. Pan Sheridan był poczciwym czarodziejem, doświadczonym, bardzo starym - w pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że przeżyje kolejne trzy pokolenia. Odpowiadał cierpliwie na liczne pytania i wdawał się chętnie w rozważania, filozofując w najlepsze. Z łatwością dojrzał moje zaangażowanie, po jakimś czasie zaprosił do odwiedzin w swoim biurze, później, już po owutemach, kilka razy wyruszyliśmy w teren, bym mógł obejrzeć jego pracę w praktyce. Jego pozycja utorowała mi drogę do rozpoczęcia stażu, wstawił się za mną i podkreślił, że osobiście chce czuwać nad postępami. Zresztą, Wydział Duchów nie jest miejscem, do którego kandydaci dobijają się drzwiami i oknami, Sheridan był więc całkiem zadowolony, mogąc wyszkolić sobie następcę - dwa lata po ukończeniu Hogwartu udało mi się do niego dołączyć.



something died within a soul, left the eyes to rust
and every time it is recalled, it covers all in dust

Kiedy decydowałem się na przeprowadzkę do Londynu, sytuacja w domu nie była najlepsza. Nasza przystań rozpadała się latami, konsekwentnie przyjmując okrutne ciosy od losu. Niektórych się spodziewałem, innych mniej, jednak niezależnie od wiedzy i wskazówek - raniły. Soren wdał się w Norę, ukazując swoje prawdziwe oblicze w domu węża, zdystansował się, kpił, wywyższał. Kiedyś był mi bliski, teraz ta myśl wydaje się abstrakcyjna i nieprawdopodobna. Siła naszej więzi nie umywała się do tej, którą dzielił z bliźniaczką, od zawsze stanowiłem osobne ogniwo rodzinnego łańcucha, może dlatego z większym spokojem przyjmowałem jego przewrót. W szkole oboje zmieniliśmy się nie do poznania, w krótkim czasie sięgając skrajności, jakbyśmy zamienili się paroma cechami - kiedy przestałem zabiegać o uwagę, on jej zapragnął. Evelyn próbowała znosić zachowanie brata z kamienną twarzą, zahartowała się, ale jej cierpienie było dla mnie oczywiste i zrozumiałe. Próbowałem wypełniać luki pojawiające się w ich relacji, nieść kuzynce wsparcie - milczeniem, rozmową, muzyką, bo jeszcze wtedy nie dyszała w kark mrożącym oddechem tęsknoty i utraconych marzeń. Nie mogłem go zastąpić, choć w głębi ducha chciałem choć trochę wypełnić tę wyrwę, zawsze czując się kulą u nogi, zawsze próbując dowieść wartości w oczach tych, na których mi zależało, a jednocześnie wcale nie mając wystarczających pokładów determinacji.

Pierwszym z traumatycznych wspomnień jest śmierć babci. Zniosłem ją potwornie, zapadłem się w sobie, na domiar złego ciężkie przeżycie musiało poruszyć niechlubny dar, wizje zaczęły zalewać mnie w męczącej częstotliwości, przewaga przykrych przygnębiała, zapędzając w kozi róg. Z tego powodu trzeci rok był najcięższy ze wszystkich, sporo czasu trzymano mnie w Skrzydle Szpitalnym, kiedy okazało się, że senne epizody nie zawsze idą w parze z wizjami - sporadycznie budziłem się bez nich, pod powiekami nie czując piasku. Zmęczenie zwyczajnie brało górę, odcinając mnie na parę minut, potrzebowałem drzemek w trakcie dnia - pomagały, co nie gwarantowało wcale, że pozostanę przytomny do nocy. Uzdrowiciele nie znali przyczyny, mogli się tylko domyślać, że widzenie wysysa ze mnie siły. Zainteresowania wróżbiarstwem nie przyjęto w domu dobrze, to przecież tylko bujdy, błahostki, chwiejne gdybania. Niektóre opinie nie zostały wypowiedziane na głos, ale wisiały w powietrzu, miarka zaś przebrała się, gdy zrozpaczony dziadek zniszczył cały zielarski dorobek babci, w którym upatrywałem spokoju, wytchnienia i najmilszych wspomnień. Nie potrafiłem tego ani zrozumieć, ani wybaczyć, zjawiskowa szklarnia bez roślin stała się wydmuszką, martwą powłoką i bierną konstrukcją. Ciągnęło się to za nami, pretensje i ból, aż do jego śmierci - której wcale nie zniosłem lepiej, targany tęsknotą i wyrzutami sumienia. Pomiędzy tym wszystkim wuj zaczynał odchodzić od zmysłów, szwankowała mu pamięć - wkrótce stało się jasne, że funkcjonowanie utrudnia mu magiczna demencja. Próbowałem pomagać - sporządzanymi coraz sprawniej kadzidłami, grą na gitarze - czasem wybudzało go to z letargu, lecz koniec końców choroba postępowała. Najłatwiej było mi obwiniać Norę, ale swoim buntem oraz nagłym przeświadczeniem, że nie jestem odpowiednią osobą do pomagania w hodowli, musiałem dołożyć trzy knuty do stresów Philipa.

Nie potrafiłem ani odciąć się od rodziny, ani na dobre przy niej pozostać. Mój udział w interesie szybko przeniósł się na stronę ekonomiczną, łamałem sobie głowę nad księgami rachunkowymi i kontaktami, próbując zrozumieć to, co uciekało Philipowi - znów miałem wrażenie, że łatam dziury na oślep. Właściwie - tak było, świeżo po ukończeniu szkoły miałem liche pojęcie o pieniądzach, ale chciałem pomóc i po kosztach udało mi się zapisać na kurs. Przysporzył trochę trudności, lecz ostatecznie odnalazłem się w finansowych zawiłościach na tyle, by poczuć się względnie pewnie, wprawy nabierając w praktyce. Równocześnie nieudolnie usiłowałem ukryć przed wujostwem próby zarobku na tym, co przychodziło mi naturalnie - na wróżbach. Miałem problem ze znalezieniem klientów i upłynęło sporo miesięcy nim mój pseudonim zaczął krążyć w kręgach zainteresowanych, na posłuch pracowałem ciężko i długo. Wreszcie, po dwóch latach niezdecydowania i tkwienia na farmie, trafiłem do Ministerstwa, zachłyśnięty nową wizją życia. Przeniosłem się do kamienicy pod Ramorami, obiecując sobie regularne powroty do Szkocji i rzeczywiście udawało mi się to realizować, jeśli tylko starczało sił. Londyn dusił mnie i uwierał, tęskniłem za naturą i rozległymi krajobrazami, a jednak utknąłem w stolicy na własne życzenie.



Ministerstwo lubiłem tym mniej, im dłużej w nim pracowałem. Ceniłem sobie stabilność, rozwijałem się pod okiem Sheridana i czułem satysfakcję z sukcesów, korzystając z talentu i intuicji dorobiłem się nawet własnego gabinetu. Nikomu nie przeszkadzało, że czasem muszę się zdrzemnąć albo raz na jakiś czas odpłynę na wizję - najważniejsze było to, że radziłem sobie z coraz cięższymi przypadkami, dobrze wykonywałem swoją pracę. Nigdy nie miałem aspiracji do wyższych stanowisk, nie chciałem wydawać poleceń i udawałem, że nie słyszę głosów powtarzających, jak to na pewno zastąpię swojego mentora. Nie chciałem, bałem się tego, coraz mocniej ciągnęło mnie do natury, a parę roślin hodowanych w niesprzyjających warunkach wynajmowanego pokoju przestawało mi wystarczać. Miałem odwagę, by stanąć naprzeciw umęczonych dusz i odesłać je w zaświaty, łatwe to wcale nie było - parę razy skończyłem opętany, potwornie dziwne uczucie, Pepper, daję słowo. W każdym razie, na to odwagi mi nie brakowało, ale na zostawienie za sobą Ministerstwa - jak najbardziej. Byłabyś zaskoczona, ilu urzędników interesowało się przyszłością, choć przed znajomymi głośno parskali na wróżbiarskie praktyki. Robota sama wpadała w ręce, wygoda trzymała mnie w miejscu, a wątpliwości nie było, dopóki nie zasiała ich we mnie kobieta.

Znałem ją. Krukonka, za którą mimowolnie wodziłem wzrokiem, młodsza, zdystansowana i zamknięta w sobie. Minęliśmy się w Mungu, zniechęceni kolejnymi badaniami nieprzynoszącymi odpowiedzi, ale o ile moja dziwna choroba pozostawała uciążliwa i niewygodna, ta dręcząca ją postępowała zbyt szybko. Przypominała syndrom Graugussa, choć objawy trochę odstawały od klasycznych przypadków, sprawiając trudności diagnostyczne. Przelotne spotkanie na szpitalnym korytarzu zaowocowało rozmową - głównie bredziłem ja, widząc jak próbuje ukryć zrozpaczoną minę - chyba zaskarbiłem sobie jej sympatię, bo kilka miesięcy później zjawiła się w Wydziale Duchów, spanikowana i przerażona powtarzała moje nazwisko, nie dając nikomu dojść do głosu. W kadzidlanym dymie ucinałem akurat nieplanowaną drzemkę, nieelegancko rozsmarowany na biurku, podczas gdy w piaskowych odmętach majaczył dom, prosty wiejski budynek, słoneczniki chylące się na wietrze i sięgająca żółtych płatków Philomena. Dziwnie było obudzić się i mieć ją przed oczami, mrugałem jeszcze nieprzytomnie, chcąc wymieść spod powiek uciążliwe pieczenie, a ona już pędziła z przedstawieniem sprawy, niepomna na oficjalne formularze i zasady. Sprawa była w istocie przykra, wdowa ze szkockiej wioski rozpaczliwie próbowała nawiązać kontakt ze zmarłym mężem, po śmierci syna pozostawiona sama sobie z całym dorobkiem. Pomijając przerwany krąg soli i absolutnie każdy błąd, jaki dało się popełnić, duch mężczyzny zarzucał starowinkę obelgami, wyrzucając jej wszelkie urazy i potknięcia, a przejęci byli tym samym - dobytkiem, pracą pokoleń, idącą na marne. Zdołał biedaczkę opętać, przysparzając więcej nerwów nam wszystkim, ale ostatecznie wrócił, skąd przyszedł i mogłem czuć się bohaterem roku, w dodatku stojąc przed domem z wizji. Wiedziałem, że stanie się gniazdkiem Philomeny, nie miałem tylko pojęcia, że parę lat później poślubię ją w tym samym ogrodzie i pochowam na niedalekim cmentarzu.

Miałem wrażenie, że potrafi wszystko. Naszą historię wypełniała troska i wsparcie, ona pomagała mi wierzyć w siebie, ja udowadniałem jej, że zasługuje na ciepło domowego ogniska, którego nie zaznała w swojej rodzinie. Wiedzieliśmy, że nasze dni są policzone, choroba postępowała w zastraszającym tempie, nie dając szans na długie życie, robiłem więc wszystko, by było przynajmniej szczęśliwe. Nie pytałem kart, płomieni ani kul, ile czasu nam zostało; zamiast tego wypełniałem dni muzyką, powietrze wonią leczniczego kadzidła i przynosiłem z naszego małego ogrodu jej ulubione poziomki. Zabrakłoby mi słów na opisanie jej, poza tym żaden ze mnie poeta. Jeszcze w Londynie nauczyłem się podstaw magii leczniczej, korzystając z pomocy pana Bannistera, zamieszkującego kamienicę pod Ramorami - uzdrowicielstwo było jednym z moich porzuconych marzeń i przysłuchując się radom udzielanym młodym praktykantom z Munga, odżyło we mnie ze zdwojoną siłą. Postanowiłem zapytać, rozeznać się chociaż w pierwszej pomocy, wodzony za nos coraz liczniejszymi wizjami cierpkiej przyszłości. Na więcej niż podstawy nie wystarczyło ani czasu, ani energii, nikt zresztą nie przyjąłby mnie na zaawansowany kurs bez gruntownego przygotowania - mimo tego, drobny akcent okazał się przydatny przy opiece nad Philomeną. Wszystko ma swój cel, prawda? Opieka nie była jednostronna - nigdy nie spałem tak lekko, jak przy niej. Trzymała mnie w ryzach już na samym początku związku, gdy zaginął Soren, kiedy życie Evelyn wywracało się do góry nogami i usiłowałem przebijać się przez coraz twardszą skorupę, byle tylko nieść jej wsparcie. Miałem w sobie wiele cierpliwości, lecz nagromadzenie rodzinnych tragedii kompletnie mnie wyczerpało, zaś śmierć wujostwa była wisienką na zgniłym torcie. Na tamten czas, nim kostucha nie przyszła po więcej.



my fear is dead
I lost it in you

Ukojenia coraz częściej szukałem w roślinach. Philly sprytnie podburzała uśpione pragnienie, subtelnie uświadamiając mi, że niepotrzebnie oddaliłem się od zajęcia niosącego największy spokój. W Londynie nie miałem przestrzeni i warunków na kłaposkrzeczkę, choćby pojedynczy okaz - straciłbym sympatię pani Pappalardo w ułamku sekundy, gdybym... ehm, wracając, dom w szkockiej wiosce przeszedł już pod skrzydła Philomeny, wraz z całkiem pokaźnymi połaciami ziemi, wcześniej bowiem funkcjonowało tam spore gospodarstwo, wszystko nietknięte latami - bo i przez kogo? Opiekowaliśmy się wdową razem, a jedynym i ostatnim życzeniem czarownicy było ożywienie tego miejsca, chciała by wytrwało kolejne pokolenia. Odpowiedzialnie, nie? Trochę się wzbraniałem, jednak ogród pod domem aż się prosił... i tak się zaczęło. Wkrótce powstała rabata, sadzonek przybywało, odmian magicznych i nie, sezonowych, całorocznych. Wszystko w wolnym czasie, z przyjemnością i dla wytchnienia, bez miejskiej presji, wielkiej skali. Zamieszkaliśmy razem po ślubie - mała, skromna ceremonia, spodobałoby ci się. Mniej więcej wtedy zacząłem rozważać odejście z Ministerstwa, decydując się z wolna na hodowlę kłaposkrzeczek. Niedużą, ostrożność zawsze kazała mi mierzyć siły na zamiary i początkowo zakładałem, że nawet na amatorskie próby zabraknie mi mocy. Bądźmy szczerzy, Pepper, sen jest silniejszy ode mnie; okazało się jednak, że praca na świeżym powietrzu ożywia, a nie wyczerpuje, w porównaniu do ministerialnego gabinetu była wytchnieniem i zastrzykiem energii. Poza tym miałem rękę do roślin, otrzymywałem dobrej jakości ingrediencje, sprzedawałem sadzonki, wkrótce dokładając do interesu także wdzięcznego ciemiernika w różnych odmianach. Doświadczenia wyniesione z rodzinnej hodowli były tu bardzo pomocne, dzięki decyzjom sprzed lat byłem już biegły w ekonomicznych zawiłościach, a nieustanne wsparcie żony, która dodawała najważniejszy pierwiastek - pewność siebie - pozwoliło mi rozwijać interes stopniowo, ale skutecznie. Oszczędzałem, by zainwestować w potrzebne sprzęty i szklarnie. Wstępny projekt był moim własnym dziełem - oczywiście doszlifowanym przez fachowców - kiedy w końcu ujrzałem przed sobą pierwszą ukończoną konstrukcję, oczy zaszły łzami. Wzruszenia, bo dokonałem czegoś wielkiego w swoim własnym świecie. Rozpaczy, bo nie mogłem dzielić tego momentu z Philomeną.

Mówili mi, że dobrze zniosłem jej śmierć. Nie kojarzę innej sytuacji, w której ogarnęła mnie przemożna potrzeba rozszarpania rozmówcy - wtedy rzeczywiście miałem na to ochotę. Nieobecność znosiłem w milczeniu, zatapiając się w znajomych liściach, przed którymi nie dało się nic ukryć. Kłaposkrzeczki wyły w moim imieniu tak mocno, że opiekę nad nimi byłem zmuszony powierzyć zaufanej pracownicy. Poza nią miałem też cudownych sąsiadów, przyjaciół, ale nikt nie mógł ukoić cierpienia ani wypełnić ciszy ogarniającej nasz dom. Gitara zniknęła za drzwiami szafy, kojarzona z ostatnimi chwilami Philly, z grą do wiecznego snu - nutami odprowadzałem ją w zaświaty. Jakim cudem się wtedy nie rozsypałem? Nie wiem. Minęło już dobre parę lat. Nie musiała oglądać pożaru Ministerstwa, w którym zginęła jej najlepsza przyjaciółka, ominęły ją anomalie, przewroty, zmiana władzy, propaganda. Odsuwam się od tego, jak mogę.  

Krótko po śmierci żony trafiłem na Szałwię, to był dopiero przełom - do dziś nie mogę się nadziwić, jakiego ma do mnie nosa. Ledwie szczenię z niej było, pocieszne małe stworzenie w hodowli psów znajomej. Akurat piliśmy herbatę na trawie, otoczeni zgrają maluchów, kiedy jedno z nich, Szałwia właśnie, zaczęła trącać mnie nosem - dziwnie, alarmująco; za nic nie chciała przestać. Fakt, czułem się zmęczony i odpłynąłem ledwo dwie minuty później, udręczony nieplanowaną drzemką - z początku sądziliśmy, że to czysty przypadek, ale znajoma nalegała, by spróbować sytuację powtórzyć. Słyszała o niezwykle wyczulonych psach, nie było to ani dogłębnie przebadane, ani powszechne - okazało się jednak prawdziwe, Szałwia wyczuwa napady snu i ostrzega mnie chwilę wcześniej. Powinienem liczyć, ile siniaków mi tym oszczędziła... Tresowaliśmy ją trochę eksperymentalnie, inaczej niż psy do polowań, głowiąc się nad możliwościami takich zdolności i mając nadzieję, że świat w swoim czasie dostrzeże potencjał psich pomocników. Co prawda Szałwia rozkopała mi parę grządek, nadal uwielbia to robić, ale nigdy nie zapomnę, jak bardzo jej obecność pomogła mi stanąć na nogi i wrócić do prężnego rozwijania hodowli.



Najtrudniej było odsunąć się od wygodnego Ministerstwa. Ten ruch wiązał się z rozczarowaniem Sheridana, którego szalenie ceniłem. Wykręcając sobie palce ze stresu mówiłem o zmianie planów i rozrastającej się hodowli, pochłaniającej coraz więcej czasu. Nie chciałem patrzeć w zawiedzione oczy staruszka, kiedy pobłażliwie kiwał głową, powtarzając tylko, że nie chciałby stracić takiego pracownika. Słowa Sheridana zostały ze mną do dziś, skubany nadal siedzi przy biurku, dasz wiarę? Próbowałem kombinować, jakoś to pogodzić, lecz na próżno. Rezygnowałem z Wydziału Duchów z mieszanymi uczuciami - trochę z ulgą, trochę z niepewnością. Nie mam już swojego ciasnego gabinetu i choć czasem bierze mnie melancholia, zdarza mi się pochylać nad sprawami zmarłych w niezależnych zleceniach, niepowiązanych z Ministerstwem Magii. O specjalistów wcale nie jest łatwo, a wojna nie ułatwia sytuacji, stęsknieni i zrozpaczeni ludzie masowo dopominają się kontaktu z duchami, nadal chcą zaglądać w przyszłość, nadal formułują pytania w nieodpowiedni sposób. Hodowla funkcjonuje sprawnie, a jednak coś uparcie sprawia, że nie mogę czuć się całkowicie pewnie. Może ten moment nigdy nie nadejdzie, może to przykre wizje, a może zawsze istnieje jakieś ryzyko. Dobrze, że ty nie musisz się przejmować takimi sprawami, Pepps. Nie zdradź się tylko przed Evelyn, że tak ci smęcę, bo mi łeb ukręci. Patrz, jak idzie, widzisz tę minę? Zaraz oboje dostaniemy po uszach za lenistwo.


Patronus: Wilkie nie potrafi wyczarować patronusa.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 50
Uroki:00
Czarna magia:00
Uzdrawianie:5+3 (różdżka)
Transmutacja:00
Alchemia:15+2 (różdżka)
Sprawność:50
Zwinność:50
Reszta: 0
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
AstronomiaI2
Historia MagiiI2
ONMSI2
PerswazjaI2
SpostrzegawczośćI2
ZielarstwoIII25
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Neutralny--
RozpoznawalnośćI-
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Muzyka (gitara)I0.5
Muzyka (śpiew)I0.5
WróżbiarstwoIII25
Sztuka (projektowanie)I0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
JeździectwoI0.5
Biegłości pozostałeWartośćWydane punkty
Brak-0
GenetykaWartośćWydane punkty
Jasnowidz-10 (+70)
Reszta: 1
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Wilkie Despenser dnia 02.11.23 12:55, w całości zmieniany 3 razy
Wilkie Despenser
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears

OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11928-wilhelm-despenser https://www.morsmordre.net/t11958-aura#369875 https://www.morsmordre.net/t12167-wilhelm-despenser#374784 https://www.morsmordre.net/f446-szkocja-feldcroft-klepka https://www.morsmordre.net/t11957-skrytka-bankowa-nr-2590#369864 https://www.morsmordre.net/t11961-wilhelm-despenser#369888
Re: Wilhelm Despenser [odnośnik]02.11.23 22:31

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:42, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wilhelm Despenser Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Wilhelm Despenser [odnośnik]02.11.23 22:32


KOMPONENTYmandragora, kwiat paproci x2, akonit x3, piołun;
popiół feniksa;
róża piaskowa, odłamek spadającej gwiazdy x3;

[03.11.23] Lipiec/sierpień

BIEGŁOŚCI[11.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +1 PB

HISTORIA ROZWOJU[02.11.23] Karta postaci; -550 PD, -100 PM
[03.12.23] Wykonywanie zawodu I (lipiec-sierpień); +15 PD
[03.12.23] Zdobycie kłaposkrzeczki
[04.12.23] Zdobycie osiągnięć: Na głowie kwietny ma wianek, Wróżka chrzestna; +60 PD
[10.12.23] [G] Zakupy: kluczyk do Gringotta; -200 PM
[10.12.23] Zdobycie kłaposkrzeczki
[10.12.23] Wykonywanie zawodu II (lipiec-sierpień); +15 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dziwny jest ten świat; +30 PD
[11.12.23] Zdobycie osiągnięcia: Róg obfitości; +30 PD
[11.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +60 PD
[13.12.58] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
[15.12.23] Zwrot środków za sowę +45PD
[15.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dusza Towarzystwa; +100 PD
[31.12.23] [G] Zakup konia; -200 PM
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wilhelm Despenser Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Wilhelm Despenser
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach