Wydarzenia


Ekipa forum
Szmaragdowy staw
AutorWiadomość
Szmaragdowy staw [odnośnik]26.10.20 17:49
First topic message reminder :

Szmaragdowy staw

Szmaragdowy staw, skryty wśród niskich zarośli, tak naprawdę nie jest stawem - a kamienną niecką, systemem podziemnych korytarzy połączoną z oddalonym o kilkaset metrów morzem. Choć jego powierzchnia jest spokojna, a woda kusi czystością i przejrzystością, to póki co nie jest to najbezpieczniejsze miejsce do kąpieli: brzegi są strome, prawie pionowe, pozbawione punktów, o które można by oprzeć stopy, a dno - niewidoczne i niesprawdzone. Pomimo tego, ponad powierzchnią stawu można czasami dostrzec głowy nielicznych, co śmielszych pływaków - przyciągniętych głównie przez temperaturę wody, zdecydowanie wyższą niż na wybrzeżu, prawdopodobnie dzięki ciepłu, promieniującemu od tworzących nieckę skał. Wieczorami, gdy słońce zachodzi, zbiornik nabiera jaśniejszego, szmaragdowego odcienia - stąd jego nazwa - który zawdzięczać można dziwnemu, wydobywającemu się spod wody światłu o tej samej barwie.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]09.07.21 23:41
Teren, po którym się przemieszczali, nie należał do najwygodniejszych, ale nogi zdawały się prowadzić go same, instynktownie omijając nierówności i zachowane w pamięci uskoki, pozwalając mu tym samym na rzucanie ukradkowych spojrzeń w stronę idącego obok Castora. Bardziej zabarwionych ciekawością niż kontrolnych – nie miał wątpliwości co do jego intencji, nie obawiał się też nadwyrężenia powierzonego mu zaufania, mimo że odkąd niemal stracili Oazę, rozdawał je nieco ostrożniej niż dotychczas. Jego wzrok przyciągało coś innego, trudnego do uchwycenia; kryjącego się w parze jasnych tęczówek, przesuwających się wzdłuż koron rozrośniętych nienaturalnie drzew, chowających się za pniami klifów, nawet błotnistej ścieżki. Przez moment spróbował sobie przypomnieć, jak to było widzieć to wszystko po raz pierwszy – ale nie potrafił; być może upłynęło już zbyt dużo czasu, a może wynikało to z faktu, że pojawił się w wiosce w jednym z najbardziej chaotycznych okresów swojego życia, szukając tu początkowo nie tyle okazji do niesienia pomocy, co bezpiecznego schronienia dla siebie i córki. – To nie jest takie t-t-trudne. To znaczy – nic, czego nie można by uczyć się na p-po-poczekaniu – zapewnił, uśmiechając się pokrzepiająco. W gruncie rzeczy on sam też wielu rzeczy dopiero się uczył, zdobywając nowe umiejętności w miarę, jak stawały się potrzebne; praca za dzieciaka w warsztacie ojca dała mu podstawy, resztę opierał na doświadczeniu zbudowanym z własnych błędów.
Zatrzymał na dłużej spojrzenie na twarzy Castora, wychwytując cichą zmianę w jego głosie. – Jak się czuje? – Jego ojciec; pamiętał pana Sprouta, choć były to wspomnienia na tyle odległe, że niemal już zatarte. – Jakbyście czegoś p-p-potrzebowali, to nie wahaj się napisać – dodał bez zawahania, szczerze, bez wymuszonej uprzejmości; już dawno stało się dla niego naturalne, że jeśli chcieli przetrwać, musieli trzymać się razem. – Zastanawiam się nad sp-p-prowadzeniem ojca do Oazy – przyznał po chwili; to była myśl, która już od jakiegoś czasu nie dawała mu spokoju, rozbudzona teraz nagle, niespodziewanie. – Wydawało mi się, że za granicą będzie b-b-bezpieczniejszy, ale tam też zaczyna się robić coraz trudniej. Dla m-m-mugoli. – Skrawki informacji, którymi dzielił się z nim w listach, sprawnie ukrywane między wierszami zapewniającymi o tym, że wszystko było w porządku, spędzały mu sen z powiek; wiedział, że Francja wyraziła poparcie dla Malfoya – ile miało minąć czasu, zanim wojna na dobre dotrze i tam?
Przysłuchiwał się słowom czarodzieja z rosnącym uznaniem, stopniowo uświadamiając sobie, jak niewiele jeszcze wiedział o ziemi – mimo że wszyscy chodzili po niej dzień w dzień, a on sam postawił na niej już niejedną konstrukcję. – Mnóstwo o tym wiesz – stwierdził mimochodem, spoglądając w jego kierunku z nieskrywanym podziwem. – Nie chcę zabrać ci całego d-d-dnia – ale jeśli znalazłbyś później chwilę, to m-m-może spojrzałbyś też na mokradło? Lada dzień zabiorę się za t-t-trybuny i szatnię, a teren jest podmokły – każda wskazówka b-b-byłaby cenna – zapytał niepewnie, starając się nie przelać między głoski ogarniającego go skrępowania, odpędzanego jedynie wrażeniem, że Castor wyglądał na zainteresowanego losami Oazy. Oraz mieszkających w niej ludzi. – Na p-p-pewno pozwolą – powiedział, nie mając co do tego wątpliwości, na propozycję pomocy kiwając potwierdzająco głową.
Gdy zbliżyli się do stawu, wyszedł nieco naprzód, żeby rozchylić zarastające ścieżkę zarośla, ale zaraz potem odwrócił się, posyłając czarodziejowi spojrzenie przepełnione mieszaniną zaintrygowania, rozbawienia i niedowierzania; zadarł wyżej brew. – Dlaczego nie? – zagadnął, ciekaw, czy za tą niechęcią do mioteł kryła się jakaś opowieść. W reakcji na uwagę na temat ilości gromadzących się na boisku dzieci kiwnął lekko głową, po chwili nieco poważniejąc, bo trudno było mu zapomnieć o drugiej stronie tego wszystkiego; i o tym, że za każdą z tych młodych, ufnych twarzy, kryła się historia naznaczona utratą i cierpieniem. – To d-d-dobre dzieciaki – powiedział, nie do końca pewien, dlaczego właściwie te słowa opuściły jego usta, ani dlaczego poczuł się odrobinę nieswojo, gdy już to zrobiły; wzruszył ramionami, jakby chciał strącić z siebie to uczucie, zaraz potem ścierając je na dobre szerokim uśmiechem. – Chwytliwe, nie? – rzucił, mając na myśli nazwę; podobała mu się nie mniej niż wtedy, gdy usłyszał ją po raz pierwszy z ust małego Tima, choć od tego czasu nabrała dla niego znacznie odmiennego wydźwięku. – Będzie świetnie w-w-wyglądało na plakatach. No i kibice nie będą mieć p-p-problemu z wymyślaniem przyśpiewek – dodał, nie mając żadnego problemu, żeby sobie to wyobrazić, choć wizja meczu rozgrywanego na wypełnionym po brzegi stadionie wywołała u niego krótkotrwałe, trudne do wyjaśnienia przygnębienie. A może zrobiła to rzucona przypadkowo wzmianka o Zjednoczonych. – Jak wrócą, to b-b-będą mieć już nowych rywali – zażartował, zastanawiając się, czy rzeczywiście drużyna miała kiedykolwiek na powrót stać się zjednoczona. Na ostatnim spotkaniu w Puddlemere odniósł wrażenie, że ział tam ogromny rozłam.
Skupienie się na głównym celu ich spotkania tymczasowo wypchnęło Quidditch z jego myśli, pozwalając na poświęcenie pełni uwagi roślinom. Obserwował uważnie wszystko to, co robił Castor, jakby spodziewał się, że pod jego dotykiem z białych kulek wyrosną nagle dodatkowe pędy – ale rzecz jasna nic takiego się nie stało. Kiedy czarodziej podniósł liść wyżej, pochylił się, zgodnie z jego poleceniem przyglądając się wypustkom. – Widzę – potwierdził, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że zabrzmiało to niezwykle głupio; przez moment szukał intensywnie czegoś, co mógłby powiedzieć, żeby wnieść coś wartościowego do snutych przez zielarza rozważań, ale wnioski, które dla niego wydawały się oczywiste, dla Billy’ego pozostawały kompletnie niewidoczne – przynajmniej dopóki Castor nie wyłożył ich jasno tuż przed jego nosem. – Czyli m-m-magia wyleczyła tę roślinę? – zapytał, chcąc się upewnić, czy dobrze zrozumiał. Być może to nie byłoby takie nieprawdopodobne; choć na co dzień łatwo było o tym zapomnieć, to jeszcze do niedawna rzucona na środku Morza Północnego wyspa gościła na sobie moce paskudne i plugawe, nie zdziwiłoby go więc, gdyby udało im się zatruć również rosnące na niej rośliny. Nie miał co prawda pojęcia, jak wyglądał ten Azkaban – ale jeśli był choć odrobinę podobny do tego, co doświadczył w trakcie ostatniej misji, to musiało być to miejsce do cna złe. Wzdrygnął się odruchowo na to wspomnienie, przez parę sekund znów czując na sobie lepki dotyk zimna roztaczanego przez dementorów; czasami miał wrażenie, że wciąż się za nim snuli – tak samo jak obrazy, których w żaden sposób nie potrafił wyrzucić z pamięci.
Słuchając kolejnych zdań padających z ust Castora poczuł, jak lekko kręci mu się w głowie od natłoku informacji, choć wydawało mu się, że wyłapał ich najistotniejszy sens. – Z tymi zwierzętami to jeszcze t-t-tak do końca nie wiadomo, miałem p-p-prosić Volansa o pomoc – powiedział, łapiąc się kwestii, o której dla odmiany coś wiedział. – Bo co prawda sam ich tu jeszcze nie w-w-widziałem, ale ten staw jest połączony z morzem – jakbyś zanurkował, o tam – mówił dalej, prostując się i wskazując na oddalony od nich nieco brzeg – to zobaczyłbyś wejście do t-t-tunelu. Jest ich jeszcze kilka, tam i tam – dodał, za każdym razem wskazując właściwe kierunki. – Chciałem je kiedyś sp-p-prawdzić, ale są dosyć kręte i nie wiem, jak długie – a wolałby nie ryzykować, że utknie gdzieś w samym środku – więc nie wiem do końca, czy coś tu od czasu do czasu nie wp-p-pływa. Wolę dmuchać na zimne, parę m-m-miesięcy temu przy zachodnim wybrzeżu wąż m-m-morski wciągnął do wody dziewczynę. Na szczęście udało się ją w-w-wyciągnąć na brzeg, ale tak naprawdę nie wiemy, co tu jeszcze żyje – dodał, nie czując wewnętrznej potrzeby wspominania o swoim udziale w całej akcji ratunkowej.
Słysząc sugestię zamoczenia gałęzi w wodzie uniósł brwi w konsternacji, rzucając Castorowi pytające spojrzenie, ale mieszanina ciekawości i wiary w to, że czarodziej wiedział, o czym mówił, popchnęła go w stronę brzegu; pochylił się, żeby zamoczyć gałązkę, po czym wrócił do zwiniętej lilii. Zatrzymał spojrzenie na roślinie, wahając się przez moment – tknięty złośliwą myślą, czy młody czarodziej przypadkiem go nie wkręcał, robiąc sobie z niego żarty – ale w końcu przysunął drewniany koniec ostrożnie do kwiatu, dotykając lekko złożonego płatka.

Co się dzieje z lilią?

1 – Początkowo kwiat nie reaguje na wilgoć, nadal pozostając zwiniętym, ale po paru sekundach – gdy skapujące z gałęzi krople docierają do liści – płatki zaczynają się rozchylać, falując lekko, jakby na wietrze; przez moment zdają się opalizować, przybierając odcień podobny temu, który bije od stawu, po czym znów stają się białe.
2 – Ledwie woda dotyka kwiatu, płatki otwierają się równie gwałtownie, co się złożyły, a ze środka w górę wystrzeliwuje spora porcja wodnej mgiełki; drobinki wilgoci mienią się bielą podobną do śniegu, skrawkami magii, które można znaleźć na całej wyspie; opadając powoli, osiadają nam na ubraniach.
3 – W reakcji na wodę, płatki rozchylają się nieco, po czym zaczynają poruszać się ruchem przypominającym wachlowanie; ze środka wydobywa się charakterystyczny zapach, jednocześnie słodki i rześki, który w momencie wdychania napełnia spokojem i oczyszcza umysł ze złych myśli.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]09.07.21 23:41
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością


'k3' : 2
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 4 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]11.07.21 21:50
Długa i wyboista była droga, która przyprowadziła Castora do Oazy. Nie dosłownie, bowiem dostanie się tu portalem, było przyjemniejsze niż próba dotarcia, chociażby drogą morską (nie był oczywiście przekonany o jej zasadności, zakładając uprzednio, że wyspa została odpowiednio zabezpieczona przed śmiałkami wpadającymi na podobny pomysł). Metaforycznie jednak stanowiła swego rodzaju ukoronowanie dotychczasowych trudów, dowód na to, że jednak warto było podejmować takie, a nie inne decyzje, że dobrze robił, żałując straconych okazji i wyciągając z nich nauczkę na przyszłość. Oaza była bowiem nie tylko miejscem, punktem na mapie świata. Prosto było traktować ją w ten sposób, będąc wciąż nieco oderwanym od idei, ledwie próbując zasmakować zaangażowania. Gdy przed oczami miał gołe konary drzew, mokradło, płaszcz Williama i wreszcie szare niebo, gdy nabierał kolejny, świdrująco zimny wdech powietrza, wszystko było tak realne, jak tylko mogło.
Świadomość realności tego miejsca uderzała falami. Falami zachwytu, że tyle udało się osiągnąć i falami realizacji, ile jeszcze potrzeba było wysiłku, by dotrzeć tam, gdzie spoglądali wszyscy, zjednoczeni pod wspólną chorągwią. Niektórych mogło to przerażać, innym dodawać tylko chęci do działania. Castor należał do drugiej kategorii.
— Uff, całe szczęście... — odetchnął z ulgą, słysząc od Williama, że nieznana dziedzina nie musi wcale być taka trudna do opanowania. Jedną z rzeczy, która wyprowadzała go bowiem z równowagi, była ograniczona zdolność pojmowania jego własnego umysłu. Bywał głodny wiedzy i każda niemożliwość objęcia rozumem nowego zagadnienia niesamowicie go irytowała. Chyba dlatego nie lubił też prowadzić przesadnie rozległych dyskusji o numerologii czy transmutacji.
— Tata? Póki co całkiem nieźle. To z mamą jest coraz gorzej. Robimy, co możemy, ale uzdrowiciele mówią, że zima będzie decydująca — odbił wzrokiem gdzieś w bok, najlepiej jak najdalej od czujnego spojrzenia Moore'a. Niby nie chciał, by ktokolwiek mógł odczuć jego przejęcie sprawą matki, ale nie potrafił udawać. Zdradzało go nerwowe zagryzienie policzka i mocniejsze wciśnięcie trzęsących się dłoni do kieszeni. — Z wzajemnością. Z tym ściągnięciem twojego taty... znam zaufanego żeglarza. Żeglarkę właściwie. Ale jest naprawdę w porządku, żeglować, uciekać i ukrywać potrafi jak mało kto.
Niespodziewana pochwała zaskoczyła go tak mocno, że w ułamku sekundy rozchylił wargi szerzej, ledwo powstrzymując własną szczękę przed niemal teatralnym opadnięciem. Zamrugał nawet kilkukrotnie, zupełnie wręcz zdezorientowany, po czym uśmiechnął się szeroko, okropnie głupkowato. Nie potrafił przyjmować komplementów w sposób "normalny", zwłaszcza od kogoś, kto w jego oczach był osobą przepełnioną autorytetem.
Postanowił więc skinąć tylko głową w podziękowaniu, nie kontynuując tematu gleby i własnej wiedzy o tejże. Chyba byłoby mu zbyt niezręcznie. Ale mokradła? O mokradłach jeszcze nie rozmawiali!
— Nie mam dziś zaplanowanego niczego ważnego, więc nawet się nie przejmuj. Chętnie spojrzę na to, co się tam dzieje. Mokradła to szczególne miejsca dla roślinności, zwłaszcza że jest ich kilka rodzajów... — znów rozpędził się we własnej gadaninie, lecz na całe szczęście prędko wychwycił swą przypadłość. Zerknął więc na Williama raz jeszcze, tym razem przepraszająco. — Wybacz, czasami zapominam, że nie wszyscy muszą lubić te same dziwactwa co ja.
Pozwolił wyjść mu na przód, tym razem uradowany kolejną uzyskaną zgodą. Był naprawdę ciekawy tego, jacy ludzie tutaj mieszkali. Na pewno musieli być silni, odważni i mieć dobre serca. Ta ziemia nie przyjęłaby tutaj nikogo innego, tak mu się przynajmniej wydawało. Dopytanie o umiejętności miotlarskie doprowadziło Sprouta do krótkiego parsknięcia śmiechem, występującego równocześnie z pierwszymi zaróżowieniami policzków ze wstydu.
— Nigdy nie było mi po drodze z miotłą. Ostatnimi czasy podróżuję tylko jako pasażer, a mój żołądek to... wymagający towarzysz — mógł dodać jeszcze, że pewnie dzieciaki siadające pierwszy raz na dziecięce miotełki potrafiły utrzymać się na nich z większą gracją niż on sam, ale... Miał nadzieję, że przekaz ten został zakodowany gdzieś pomiędzy wierszami.
Wyczuł jednak jakąś... zmianę nastroju, która napadła ich pod wpływem Quidditchowych przemyśleń. Nagle przez jego umysł przeszła trochę impulsywna i głupiutka myśl, że może jednak powinien zgodzić się na to latanie na miotle, nawet za cenę niechybnego upadku i/lub zrobienia z siebie pośmiewiska. Czasami dobrze było po prostu rozładować negatywne emocje przez śmiech, takie zapomnienie z pewnością zostałoby przyjęte ciepło i ochoczo. Może i Billy znów by się uśmiechnął i podzielił się radą lub dwiema jak nie zawisnąć na miotle do góry nogami?
Skupił się jednak na roślinach, głównym celu jego dzisiejszej wyprawy. Potwierdzenie posiadania uwagi Moore'a stało się przyczynkiem do kolejnego uśmiechu, impulsem do dalszego snucia rozważań na głos.
— W dużej mierze tak. Widzisz, rośliny i zwierzęta pragną przede wszystkim przeżyć. Nawet najmniejsze zmiany w środowisku, które czarodziejom nie zrobiłyby żadnej krzywdy, dla roślin mogą być zabójcze. Takie hortensje na przykład. W zależności od stopnia kwasowości ziemi ich kwiaty potrafią być różnego koloru. To tylko jeden ze sposobów przystosowania się rośliny do środowiska. Ta tutaj pewnie nie chciała zostać zjedzona — i nawet się jej nie dziwił. Każdy przecież szukał sposobu na przetrwanie. Jednym szło lepiej, innym gorzej, ale temu gatunkowi chyba się powodziło. — Magia nie tylko wyleczyła tę roślinę, ale zablokowała jej możliwość dalszego wypuszczania toksyn.
Uniósł głowę w górę, by jeszcze raz skrzyżować spojrzenia z Moore'm. Na dźwięk imienia Volansa uśmiechnął się szeroko. Najstarszy z rodzeństwa dał się poznać jako specjalista od magicznych stworzeń, więc jego uwagi również byłyby cenne w snuciu teorii na temat tego, cóż mogło dziać się na wyspie przed... tym wszystkim. Słuchał jednak o tunelu łączącym staw z morzem, o historii biednej dziewczyny, która miała nieszczęście spotkać się z wężem morskim. Szczególnie ta ostatnia opowieść sprawiła, że otworzył szerzej oczy, a dłoń niemal odruchowo powędrowała na otwarte w szoku usta. Wobec takich rewelacji nie zamierzał podważać celowości dogłębnego przyjrzenia się sprawie, pomijając już kwestię tego, że w centrum całego zamieszania znajdowało się przede wszystkim dobro dzieci. A na tym nie można było oszczędzać, tak czasu jak i środków.
— Faktycznie lepiej, żeby Volans rzucił na to okiem... — powiedział wreszcie, wyraźnie kumulując siły dla utrzymania swego tonu jednolitym, bez drżenia. Czy było coś, czego Moore'owie naprawdę się bali? Poza oczywistościami wynikającymi z sytuacji politycznej chyba nic nie przychodziło mu do głowy.
Odwrócił myśli od strachów, przenosząc wzrok na kwiat podobny do lilii. Początkowo pomysł z kijem mógł wydawać się faktycznie dość głupi, stanowić podwaliny pod żart kosztem zielarskiej niewiedzy Williama. Jednakże gdy kwiat pod wpływem kontaktu z wodą otworzył się raz jeszcze, w dodatku wypuszczając z siebie mgiełkę przypominającą śnieg, szaro—błękitne oczy Castora otworzyły się szerzej, on sam poderwał się z kolan i w kilku susach przemierzył odległość dzielącą go od Williama.
— Widziałeś to? — spytał absolutnie uradowany, nie mogąc nacieszyć oczu tym widokiem. — Kwiat reaguje na magię w wodzie i na jej brak. Ach, to coś niebywałego! I jeszcze ta mgiełka... Tak wygląda to, o czym mi wcześniej opowiadałeś? — prędko spojrzał na własny płaszcz, na którego ramieniu osiadała część skrawków magii. Coś podpowiadało mu, by spróbować ich dotknąć, jednak obawa przed ich naruszeniem skutecznie powstrzymała go przed kontaktem. — Ach, teraz mam już mniej wątpliwości. Rośliny, przynajmniej te dwa gatunki, związały się z białą magią. Możemy ostrożnie założyć, że jeżeli było tu cokolwiek trującego, zostało już wyleczone.
Przestąpił z nogi na nogę, nie mogąc już nawet udawać, jak ta informacja go ucieszyła. Nie tylko ze względu na stworzenie swoistego mikroklimatu, którego nie można było (wedle jego najlepszej wiedzy) znaleźć nigdzie indziej na świecie, ale przede wszystkim dlatego, że oznaczało to nie mniej, nie więcej, że przynajmniej pod względem flory miejsce to było bezpieczne dla mieszkańców Oazy.
— Jest jeszcze coś, na co powinniśmy rzucić okiem?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]11.07.21 23:47
W pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć. Informacja o poważnym stanie pani Sprout, wtrącona jakby mimochodem, uderzyła w niego niespodziewanie, przywołując z pamięci wspomnienie mamy: gasnącej z dnia na dzień, ale wciąż krzątającej się po kuchni i nucącej pod nosem irlandzkie piosenki, dopóki nie była już w stanie podnieść się z łóżka o własnych siłach; przyciszone głosy uzdrowicieli, zapach ziół, którymi przesiąkły wszystkie ubrania i jasna pościel w stokrotki, listy słane coraz bardziej drżącą ręką; wreszcie – ten okropny dzień, kiedy już jej nie było, a on miał wrażenie, że cały świat implodował do wewnątrz, że ziemia osunęła mu się spod stóp. Przełknął ślinę, czując w gardle nagłą suchość; obrócił się przez ramię, żeby spojrzeć w stronę Castora, w pierwszym odruchu chcąc znów zaoferować pomoc, ale przecież już to zrobił, a poza tym: w czym właściwie mógłby pomóc? Nie był uzdrowicielem, nie znał się na magomedycynie; nie miał też pieniędzy, które mogłyby kupić komuś powrót do zdrowia. Uśmiechnął się lekko, ciepło, starając się odegnać od siebie echo tego samego poczucia bezsilności, które towarzyszyło mu w ostatnich miesiącach życia mamy. – Mam n-n-nadzieję, że poczuje się lepiej – powiedział szczerze, przez moment starając się złapać wzrok czarodzieja, ale Castor na niego nie patrzył; odwrócił się więc w drugą stronę, nie chcąc już dłużej naruszać jego prywatności. – Kogo? – zagadnął po chwili milczenia, unosząc wyżej brwi na wzmiankę o żeglarce. Sam nie znał się co prawda na żegludze, z jakiegoś powodu nie potrafił zaufać wielkim, kołyszącym się na wodzie okrętom, ale wydawało mu się, że kobiety pośród załogi należały do rzadkości. – Ma swój st-t-tatek? – zapytał jeszcze, zastanawiając się, czy byłoby go stać na opłacenie na nim miejsca; po zainwestowaniu w budowę domu nie zostało mu wiele, niedługo będzie musiał zacząć myśleć o zwrocie pożyczki – póki co starał się jednak tym nie zadręczać, skupiając się na tych bliższych problemach.
Odchodzących tymczasowo na dalszy plan, odgonionych – być może – szerokim (i nieco zaraźliwym) uśmiechem na twarzy Castora; podciągnął wyżej kącik ust, odbijając się od ziemi, żeby przeskoczyć przez niewielką wyrwę, a później lądując miękko po drugiej stronie. – Nie p-p-przepraszaj, chętnie posłucham – powiedział, zachęcając czarodzieja, żeby mówił dalej. Chociaż sam nigdy nie miał naukowego zacięcia, od siedzenia nad książkami zawsze woląc rozbijanie się na miotle po okolicznych wioskach albo pracę w warsztacie ojca, to nie przeszkadzało mu, gdy wiedzą dzielili się inni; zachowywał te praktyczne informacje w pamięci, wiedząc, że w przyszłości mogły mu się przydać – na przykład, kiedy następnym razem przyjdzie mu wybudować sportowe boisko na terenie, który przy najmniejszych opadach zamieniał się w jezioro.
Słysząc krótkie parsknięcie śmiechu za plecami, obejrzał się z zainteresowaniem, a jego brwi pytająco powędrowały w górę, ale tym razem nie musiał czekać długo na zaspokojenie swojej ciekawości. – Och – mruknął, kiedy Castor przyznał, że jego żołądek niezbyt dobrze znosił podniebne podróże. Nie pomyślałby, że podobne problemy były w ogóle możliwe – on sam na miotle czuł się zdecydowanie lepiej niż na ziemi. – Może to nie wina t-t-twojego żołądka, tylko stylu lotu miotlarza – zasugerował, pół-żartem, pół-serio. Odsunął się na bok, przytrzymując odciągniętą na bok gałąź, żeby idący za nim czarodziej mógł przedostać się przez zarośla bez ryzyka zadrapań, dopiero później ostrożnie przesuwając ją z powrotem na miejsce.
Opowieści o Płazach, choć początkowo lekkie i swobodne, stosunkowo szybko zaczęły budzić u Billy’ego emocje świeże i nieco zbyt osobiste jak na dzisiejsze spotkanie, pozwolił im więc wybrzmieć, płynnie przechodząc do rozważań na temat rosnących w stawie roślin, które – opisywane słowami Castora – wydawały się znacznie ciekawsze i złożone niż jeszcze przed chwilą. – To t-t-trochę jak my – mruknął cicho, nie do końca świadomy, że wypowiada to spostrzeżenie na głos. Na myśli miał rzecz jasna Oazę – i to, jak tutejsi mieszkańcy z dnia na dzień starali się dostosować do życia w świecie, który nagle sam w sobie stał się dla nich zagrożeniem. Potrząsnął głową, zmuszając myśli do powrotu na właściwe tory, gdzieś po drodze gubiąc wątek i nie do końca pamiętając, skąd w potoku informacji wzięła się hortensja. – Czy to znaczy, że t-t-tego, co mogło ją zjeść, już tu nie ma? Czy że teraz, zamiast t-t-toksyn, chroni ją magia? – zapytał z autentycznym zainteresowaniem, spoglądając na białe wypustki raz jeszcze; ciesząc się, poniekąd, że mimo wszystko nie były już trujące – w innym wypadku jego samotne wyprawy nad szmaragdowy staw mogłyby skończyć się mało szczęśliwie.
Choć o historii morskiego węża opowiadał spokojnie, spoglądając na całą sytuację z dystansu zapewnianego zarówno przez upływający czas, jak i świadomość, że ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, nie dziwiła go reakcja Castora; pamiętał wciąż ściskający wnętrzności strach, gdy – szarpany przez silne, uderzające o brzeg fale – starał się za wszelką cenę dotrzeć do Gwen, wtedy jeszcze nie mając bladego pojęcia, jak wyciągnie dziewczynę z oplatających ją ciasno macek. Mieli mnóstwo szczęścia, że na brzegu było tylu Zakonników, i że udało im się wydostać z wody – gdyby cokolwiek tamtego dnia potoczyło się inaczej, spontaniczna zabawa mogłaby mieć tragiczny finał.
Nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt długo, rozważanie, co by było, gdyby, z perspektywy czasu nie miało sensu – zamiast tego skupił się więc na zadaniu wyznaczonym mu przez Castora, otwierając szeroko oczy, kiedy kwiat rozłożył się ponownie, wyrzucając w górę mgiełkę czegoś, co wyglądało jak drobny śnieg. Uśmiechnął się, kiwając głową; potwierdzając, że cały ten krótki spektakl mu nie umknął. – Tak, m-m-mniej więcej – odpowiedział, podnosząc rękę wyżej, żeby przyjrzeć się paru płatkom, które osiadły na rękawie jego kurtki. – Czasami można zobaczyć je n-n-nad wodą, głównie w zatoce świetlików. Spada też z drzew, jest jej t-t-trochę na kwiatach – dodał. Materializująca się magia wciąż pozostawała dla niego czymś tajemniczym, niezrozumiałym; przypominającym – dzień w dzień – do jak potężnych i niezwykłych rzeczy zdolny był Zakon Feniksa, jeśli tylko jego członkom udawało się zebrać i działać razem. – Świetnie to słyszeć – powiedział po chwili, opuszczając rękę i przenosząc spojrzenie na Castora, autentycznie uradowany tym werdyktem; w ciągu ostatnich miesięcy zdążył już przyzwyczaić się do tego miejsca, niejako traktował je jak własne – i to nie tylko ze względu na projekt, który bardzo chciał doprowadzić do końca, a pewne słoneczne, ciepłe popołudnie, które spędził tutaj w towarzystwie Hannah.
Pytanie czarodzieja sprowadziło go na ziemię; zamrugał szybko, nie zdając sobie sprawy, że przez parę sekund uśmiechał się zupełnie bez widocznego powodu. – Tak, jest j-j-jeszcze – odpowiedział, w międzyczasie sięgając do przewieszonej przez ramię torby, ale jego palce nie odnalazły tam tego, czego szukały. – Na kulawego p-p-psidwaka, zapomniałem. Na powierzchni pływają takie d-d-drobne rośliny, malutkie – wyjaśnił, składając palce tak, żeby określić rozmiar – więc zebrałem je razem z w-w-wodą do słoika, ale zostawiłem go w chacie. To niedaleko – powiedział, wskazując właściwy kierunek. – Jak masz ochotę, m-m-możesz zostać od razu na obiad, na pewno jesteś głodny. – Zbliżało się późne popołudnie. – Przy okazji z-z-zobaczysz wioskę. To jak? – zapytał, ostateczną decyzję pozostawiając Castorowi – ale podejrzewając już, jak miała brzmieć.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]14.07.21 16:49
Śmierć nigdy nie odchodziła. Czuwała cierpliwie przy każdym domostwie, stukała czasami w okna, zwłaszcza nocami, a Castor nigdy nie myślał, że przyzwyczai się do jej obecności. Och, jak dużo mógłby dać, by w godzinie próby przyszła ona do jego sypialni, omijając tą należącą do rodziców. Od wrzesiennego incydentu w Gloucestershire miał wrażenie, że i tak żyje na kredyt. Że każdy dzień, który rozpoczyna wczesnym rankiem i stara się zakończyć po zachodzie słońca, jest mu dany nie dlatego, że na niego zasługuje, lecz... po prostu dla kupienia spokoju jego najbliższych. Bo wciąż był przekonany, że nie mógł się z nimi pożegnać. Ani wtedy, w trakcie pełni, ani dziś.
Nie chciał, by byli smutni. Mama, tata, Aurora. I wiele, wiele innych osób, których imiona i twarze przypominał sobie w różnych godzinach dnia, przy różnych czynnościach.
— Będzie dobrze — musi być, powtarzał sobie w myślach każdego dnia. Uśmiechnął się nawet, choć nie wiedział już, na czyim pocieszeniu zależało mu bardziej. Własnym, czy może Williama? — Musi być. Aurora skończyła kurs uzdrowicielski, ja alchemiczny. Głupio by było, gdyby mama była niezaopiekowana, co nie?
Zaśmiał się nawet krótko, bo faktycznie — mieli z siostrą większe pole do popisu niż niejedna rodzina, jeżeli chodziło o doświadczenie medyczne i okołomedyczne. I właściwie tylko to dawało mu jeszcze nabrać spokojny oddech, bo wiedział, że w przypadku nagłej zapaści przynajmniej jedno z nich mogło próbować opóźnić negatywne skutki do czasu przybycia kogoś z większym doświadczeniem.
Nagle jednak pod półprzymkniętymi powiekami zamajaczył mu obraz rudych kosmyków włosów przyklejonych do bladej twarzy. Uśmiech sam zdecydował się raz jeszcze pojawić na jego wargach, tym razem jakoś mocniejszy, pewniejszy, z pewnością bardziej przekonujący.
— Thalia Wellers, znasz ją? Jesteście w tym samym wieku, o ile się nie mylę. W Hogwarcie ganiała się z Weasleyem, lordem Weasleyem, ale teraz nie pamiętam którym... — po prawdzie to pamiętał przede wszystkim dwie rozczochrane rude czupryny w szatach Gryffindoru. Ale to lata temu, gdy sam był przerażonym pierwszo— i drugoroczniakiem. A sama Thalia w jego dorosłym życiu pojawiła się nagle, zupełnie niespodziewanie i w sposób pozostawiający sporo do życzenia. Ale ufał tej kobiecie dość mocno, na własne oczy mogąc przekonać się, do czego jest zdolna. — Statku nie, ale pływa na jednym. Całkiem długo, chyba zaczęła od razu po szkole. No i co ważniejsze, popiera naszą sprawę.
Nie dodał oczywiście, że zapewne gdyby Thalia dowiedziała się czyjego ojca musi przeżucić do bezpiecznego miejsca, zapewne zrobiłaby to z dodatkowymi środkami ostrożności i pewnie zadowoliłaby się jakimś alkoholem w ramach zapłaty.
Zachęcony miłym słowem Moore'a zawahał się na moment, niepewny, czy na pewno oznaczały one zgodę na dalszą paplaninę. Przyjmował bowiem, że William, podobnie jak reszta jego rodzeństwa, był niezwykle wręcz uprzejmy i nie chciał robić mu przykrości. Chwilę trwał więc w dziwnej ciszy, w której trakcie zdecydował jednak, że człowiek taki jak jego dzisiejszy przewodnik mógł pozwolić sobie na ucięcie nonsensu, gdy tylko miał na to ochotę.
— Wszystkie mokradła do bycia mokradłami potrzebują przede wszystkim wody, która je jakby... zasila? I wyróżnić można cztery podstawowe typy. Pominę fachowe nazewnictwo, bo i tak nie ma sensu tego zapamiętać. Ważne, że są takie, które zasila rzeka albo inna woda, która płynie na powierzchni. Drugie są podobne, ale tam woda płynie przede wszystkim pod ziemią. Trzecie też są podziemne, ale to bardziej przypomina... takie jezioro? Ważne jest, że woda się nie rusza za bardzo. A czwarte to takie, które są zasilane deszczówką, w bardzo dużym skrócie. Przez to trudno jest trafić na dwa takie same mokradła. Już pomijając fakt, że czarodzieje ani mugole nie lubią za bardzo pojawiać się w takch miejscach, więc roślinność rozwijająca się w tamtych miejscach to naprawdę smakowity kąsek dla pasjonatów — wyliczał na palcach, choć spojrzenie miał nieco nieobecne, jakby przy każdej deskrypcji rodzaju mokradła wyobraźnia przenosiła go właśnie tam. Ale ale! Mógł tak przecież ciągnąć przez cały dzień, ba, nawet spędzić przynajmniej tydzień na wyspie, spacerując i snując opowieści o każdej napotkanej roślinie, czy o chorobach i szkodnikach czerwonego buraka. I choć takie spacery stanowiły odskocznię w równym stopniu skuteczną, co niespodziewaną, Castor coraz częściej miewał wrażenie, że sprawiają także, że coraz więcej osób nie bierze go na poważnie.
— Powiem mu to kiedyś. Ale i tak pewnie będzie się upierać, że "ależ Cas, to styl pałkarza"! — właściwie miło było patrzeć na Sprouta, który wreszcie wydawał się wytrząsnąć z przylegającej do niego od jakiegoś czasu melancholii. Na czas udawania tajemniczego pirata miotłowego ułożył nawet dłonie ściśnięte w pięści na własnych biodrach, a głos zniżył nieco, do osiągnięcia bardzo przekonującego barytonu. — Po prawdzie to może mieć rację, bo nie latałem jeszcze chyba z innym pałkarzem...
Zamyślił się raz jeszcze, na bardzo krótką chwilę. Po niej wzruszył ramionami zupełnie niefrasobliwie, bo i nie był to temat do szerszego roztrząsania, ani jakiejś niesamowitej wagi. Wolał zająć się kwestią, która — ku jemu szczeremu zaskoczeniu — znalazła miejsce dla siebie w uwadze Williama. Uśmiechnął się ciepło, słysząc jego spostrzeżenie. Uznał jednak, że jego delikatna natura nie uznałaby za stosowne pociągnięcie tego tematu dalej. Pokiwał więc tylko głową, zgadzając się z jego słowami. Tak jak w y. Po części też my wszyscy.
— Co do tego, co mogło ją zjeść, nie mogę ci powiedzieć na pewno... Ale nie ma wątpliwości, że jeżeli cokolwiek stanowiło zagrożenie, teraz już tego nie robi. A biała magia tutaj mogła ją równie dobrze uleczyć lub unieszkodliwić. Zależy, z jakiego punktu wyjdziemy — jedna perspektywa zakładała spojrzenie od strony rośliny i jej dobrobytu. Wtedy wersja z unieszkodliwieniem miała więcej sensu. Ale gdyby spojrzeć tak, jak mieli od samego początku — mając na sercu ciężar bezpieczeństwa dzieci oraz dorosłych mieszkańców i bywalców Oazy — wersja z uleczeniem była znacznie łaskawsza.
Lecz jak mógłby roztrząsać dalej ich odkrycia z dbałością naukowca piszącego jakiś mądry artykuł, gdy na własne oczy widział coś tak niesamowitego? W obliczu strzępków białej magii wypuszczonych przez kwiat nawet straszne obrazy dziewczyny porwanej przez węża morskiego, ładunek emocjonalny nierozerwalnie związany z ów wizją wydawały się tylko natrętną muchą, zdolną do odgonienia przez jedno machnięcie ręką.
Gdy raz jeszcze skrzyżowali ze sobą spojrzenia, musiał powstrzymać się przed wyjątkowo uradowanym uśmiechem, takim, w którym odsłaniał swe zęby i przymykał oczy. Nie mógł sobie przecież wyobrazić lepszego rozwiązania ich wspólnego florystyczno—zielarskiego śledztwa.
Zeszli na ziemię właściwie w tym samym momencie. Usta Castora prędko ułożyły się w niemie "och", gdy przewodnik szukał czegoś na swym ramieniu i oczywiście tego czegoś nie odnalazł. Zagadka rozwiązała się dość prędko. Kolejne roślinki, sądząc po rozmiarze i tym, co widział do tej pory, domyślał się już, o jaki okaz mogło chodzić albo przynajmniej obstawiał, jak wyglądał jego daleki, nienaruszony białą magią kuzyn.
— Spokojnie, nic się nie stało — zdolny był już unosić ręce do góry, przynajmniej na wysokość własnej klatki piersiowej, bo naprawdę miał za sobą zdecydowanie więcej irytujących okoliczności, a dzisiejszy dzień nie napotkał jeszcze nawet jednej! Mimo że dzień powoli szykował się do zakończenia, wkraczając w późne popołudnie. — Wpadnę tylko po te roślinki. Nie będę was przecież objadać! — oho, słynna Sproutowa uprzejmość raz jeszcze wróciła do łask, choć żołądek Castora postanowił samodzielnie zaprezentować Williamowi własne zdanie o propozycji obiadowej, burcząc wymownie, zanim lewa dłoń nie wcisnęła się w płaszcz właśnie na tej wysokości. Uśmiechnął się raz jeszcze, tym razem wyłącznie przepraszająco. Ale cóż, można było powiedzieć, że przecież to normalne, że miał wilczy apetyt.
— W takim razie zostało mi tylko prosić cię, byś prowadził dalej — mówiąc to, cofnął się o krok za niego i poprawił raz jeszcze własny kaptur. Przed ostatecznym ruszeniem w drogę zabrał jednak z desek po dwa okazy z każdej wyłowionej rośliny, zgodnie z uzyskaną wcześniej zgodą.
Wiele mógłby wynieść z odwiedzin nad szmaragdowym stawem, lecz jedna z nich wybijała się usilnie na pierwsze miejsce listy. Wdzięczność. Za okazaną troskę, za zaufanie, za możliwość pomocy.
I za możliwość ogrzania się gdzieś, gdzie nie miał wrażenia, że zaraz straci głowę w korytarzu powietrznym.

| z/t x2


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 4 z 4 Previous  1, 2, 3, 4

Szmaragdowy staw
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach