Wydarzenia


Ekipa forum
Szmaragdowy staw
AutorWiadomość
Szmaragdowy staw [odnośnik]26.10.20 17:49
First topic message reminder :

Szmaragdowy staw

Szmaragdowy staw, skryty wśród niskich zarośli, tak naprawdę nie jest stawem - a kamienną niecką, systemem podziemnych korytarzy połączoną z oddalonym o kilkaset metrów morzem. Choć jego powierzchnia jest spokojna, a woda kusi czystością i przejrzystością, to póki co nie jest to najbezpieczniejsze miejsce do kąpieli: brzegi są strome, prawie pionowe, pozbawione punktów, o które można by oprzeć stopy, a dno - niewidoczne i niesprawdzone. Pomimo tego, ponad powierzchnią stawu można czasami dostrzec głowy nielicznych, co śmielszych pływaków - przyciągniętych głównie przez temperaturę wody, zdecydowanie wyższą niż na wybrzeżu, prawdopodobnie dzięki ciepłu, promieniującemu od tworzących nieckę skał. Wieczorami, gdy słońce zachodzi, zbiornik nabiera jaśniejszego, szmaragdowego odcienia - stąd jego nazwa - który zawdzięczać można dziwnemu, wydobywającemu się spod wody światłu o tej samej barwie.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]24.03.21 11:13
Przyjście i pomoc przy przygotowaniu stadionu było dla niego czystą przyjemnością. Zarówno z tego względu, że robił to dla dzieci z Oazy (a być może i dla przyszłych zawodników Quidditcha), ale też dlatego, że pomagał Moore’owi. Choć nie rozmawiali dotychczas zbyt wiele (pomijając pogaduszki w trakcie pracy), to miał dziwne wrażenie, że mógł mu zaufać.
Macmillan chciał działać nie tylko finansowo, ale i fizycznie. Potrzebował poczucia, że i on pomógł coś zbudować, że choć raz zrobił coś dobrego… że nie był tylko tym czarodziejem, który ciągle coś niszczył. Dodatkowa korzyść, całkiem nieplanowana, przedstawiała możliwość zwyczajnego wyżycia się na czymś, co nie mogło czuć, ani zostać zranionym.
Uśmiechnął się, nawet wtedy, kiedy Moore zareagował zaskoczeniem na jego propozycję. Być może była ona dość dziwna w gronie dwóch czarodziei… Kto wie, może korzystanie z magii pomogłoby im zakończyć wszystko znacznie szybciej… ale naprawdę potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu uwolnić całą swoją złość i energię. Czegoś, co odwróciłoby jego myśli choćby na chwilę.
Powiedzmy – odpowiedział na żart Williama i sam się zaśmiał. – Ria ma się dobrze, choć… – nie wiedział jak ładnie opisać to, że brzuch był coraz większy i większy. Wywijał dłońmi w powietrzu, przed swoim brzuchem, żeby przedstawić Billy’emu zaokrąglenie swojej żony. – …No wiesz. Choć… ech, czuje się źle z tym, że nie może nam pomóc. A twoja córka? – Zapytał w odpowiedzi, bo przecież niegrzecznym byłoby nie pytać. Zastanawiał się jak Moore łączył działanie na rzecz Zakonu, planowanie boiska i dorywcze prace z wychowywaniem dziecka.
Pierwsze kamienie miał za sobą. Zrobiło mu się cieplej, pomimo charakterystycznej pogody panującej na Oazie. Natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że za chwilę pewnie się rozgrzeje. Bycie w płaszczu sprawiłoby tylko tyle, że niewiarygodnie by się spocił. Natychmiast ściągnął płaszcz i odstawił go na bok, tak żeby się nie pobrudził.
Sugestia Moore’a, żeby przenosić kamienie w zarośla była dobrym pomysłem. Głazy można było też wykorzystać pod budowę nowych budynków, zapewne. Pamiętał, że na Bałkanach, a szczególnie przy morzu, dominowały takie kamienne domy. Zawsze były dla niego interesujące. Przytaknął kompanowi. Odkładanie materiału w odpowiednie miejsce oznaczało co prawda dłuższą drogę, ale i lepszy trening!
Chętnie bym zobaczył. Byłoby dobrze, gdyby wyrośli na przyszłych graczy – odpowiedział, z uśmiechem, przyglądając się przy tym dumie, która buchała z mężczyzny. – Powiedz mi… Mają swoje miotły? – Zapytał nagle, zdając sobie sprawę, że na gwiazdkę mógłby kupić dzieciakom miotełki. – Może przygotujemy im prezent na święta? Każdy dostanie swoją. Zapłaciłbym Hannie za wykonanie – zaproponował, stwierdzając, że to byłby dobry pomysł. – Gdyby oczywiście miała chęci i czas na ich wykonanie – bo zdawał sobie sprawę, że była zaangażowana w wojnę na równi z nim i Moorem.
Po tej krótkiej przerwie wrócił do noszenia kamieni. Jeden z nich był na tyle ciężki, że co jakiś czas musiał przystawać, żeby odpocząć i nabrać powietrza, ale po kilku takich przystankach udało mu się go donieść do celu – czyli w stronę krzaków.
Aha – przytaknął Williamowi, kiedy ten zadał mu pytanie o Wrighta. – Chyba zamknę tę piwnicę na klucz – stwierdził. Martwił go stan przyjaciela, a za tym i stan zawartości beczek. Wiedział co znaczyło upijać się z rozpaczy. Bał się więc tym bardziej, bo sam był uzależniony od alkoholu i wiedział jak bardzo potrafiło być to uciążliwe. Nie chciał, żeby Joseph szedł jego śladami. Jeszcze mógł zagrać jako zawodnik, gdyby tylko udało im się zakończyć wojnę jak najszybciej. – Och, mam dla niego idealne zajęcie, ale pytanie czy on i pozostali Zjednoczeni je przyjmą – dodał w odpowiedzi na kolejne pytanie. – Sorphon, to znaczy lord nestor, chciałby ich wykorzystać jako kurierów. A mam nadzieję, że on jako pierwszy by na to przystał. Choć, wiesz, byłoby dobrze, gdyby do nas dołączył w pełni – miał na myśli dołączenie do Zakonu. Joseph był szybki i silny. Na pewno potrafił dobrze rzucać zaklęcia, a nawet jeżeli nie, to można było go podszkolić. Z umiejętnościami wykonywania niebezpiecznych zwrotów – mógł uniknąć wielu pułapek i przechytrzyć przeciwnika w locie. Przydałby się na polu walki… albo choćby na jego zapleczu. Ale wciąż pozostawało pytanie, które brzmiało: „Czy Joseph w ogóle chciał walczyć?” – Ale jak będzie już sobie zupełnie nie poradzę, to skorzystam z Twojej propozycji. Niedługo powysyłam zaproszenia na spotkanie… byłoby miło, gdybyś się pojawił i pomógł mi ich przekonać, żeby byli kurierami. Jako były zawodnik masz u nich zapewne większy autorytet niż ja, lord od alkoholi, który rzucił latanie w szkole. No i jestem dość naiwny – wyznał szczerze. Naiwność była jego problemem. To nie tak, że wierzył każdemu słowu, ale ciężko mu było wyczuć co czuli ludzie, na których najbardziej mu zależało. Przy Zjednoczonych nie potrafił zachować obiektywności. Traktował ich jak idoli, nieosiągnięte marzenie; jak rodzinę, do której nie udało mu się dostać, ale którą traktował z niewyobrażalną sympatią. Martwił się, że miłość do drużyny mogłaby mu przesłonić racjonalną ocenę. – Chciałbym widzieć w ludziach wszystko, co najlepsze. Potrzebowałbym więc dodatkową parę trzeźwych oczu, żeby dowiedzieć się, że naprawdę chcą nam pomagać… że nie obróciliby się przeciwko nam.
Kolejny kamień był wyjątkowo ciężki. Gdyby nie szybka reakcja Moore’a, zapewne za kilka lub kilkanaście sekund skończyłby z przygniecionymi dłońmi. Dał mu sygnał, że chętnie przyda mu się pomoc. Na „raz” poprawił uchwyt, żeby nie rozciąć palców na ostrych krawędziach. Na „dwa” ustawił się w dobrej pozycji i nabrał powietrza. Na „trzy” poderwał razem z Williamem ciężki kamień. Ruszyli powoli w dół ścieżki.
Cholerstwo – zauważył. W głębi siebie ganił się za lata zaniedbania. Pomyśleć, że kiedyś był w lepszej formie i przeniesienie takich ciężarów byłoby dla niego łatwiejsze.
Kroczył powoli, jak gdyby obawiając się, że zbyt szybkie tempo mogłoby doprowadzić do tego, że zwyczajnie głaz spadłby im na nogi. Czerwienił się na twarzy od wysiłku, który wkładał w pracę i ciężaru. Nie poddawał się, bo byli już blisko miejsca zrzutu. Jeszcze tylko trochę… i jeszcze trochę…
D-dobra – wybąkał – teraz na trzy rzucamy – mruknął, kiedy znaleźli się w odpowiednim miejscu. – Raz… – zaczął huśtać ciężki kamień. – Dwa… Trzy – i wyrzucił go jak najdalej, byleby nie spadł im na stopy. – Straciłem formę – odetchnął, wyraźnie podłamany swoim stanem. – Kiedyś byłem w stanie zrobić i po dwieście pompek – zauważył. – Daj mi chwilę i możemy przenieść ten kolejny, który wydaje się być równie ciężki.


Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 4d6424bb796c4f2e713915b83cd7690217932357
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5779-anthony-macmillan https://www.morsmordre.net/t5786-bato https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t5790-skrytka-bankowa-nr-1421 https://www.morsmordre.net/t5806-anthony-macmillan
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]27.03.21 16:03
Przystanął w miejscu, przyglądając się Anthony’emu z lekką konsternacją, gdy ten w odpowiedzi na pytanie o samopoczucie Rii, zaczął wykonywać serię dziwnych ruchów, koncentrujących się w okolicach jego brzucha; zmarszczył brwi, na wpółotwartych ustach przez sekundę tańczyło niewypowiedziane pytanie, ale wreszcie udało mu się dodać dwa do dwóch. Zaśmiał się. – No, t-t-tym bym się akurat nie niepokoił – powiedział z rozbawieniem, kiedy czarodziej zarysował przed sobą w powietrzu niewidzialne zaokrąglenie. – Najważniejsze, żeby o siebie teraz d-d-dbała, chociaż chyba trochę rozumiem – przyznał, kiwając głową. Sam nie znosił poczucia bezczynności, oglądania z trybun tego, jak inni się narażali; wątpił jednak, by ktokolwiek miał za złe Rii wycofanie się poza boczną linię boiska. Dziecko, dla którego już teraz była matką, potrzebowało jej znacznie bardziej. – Z Amelią wszystko w p-p-porządku. Zabrałem ją wczoraj na w-wy-wycieczkę, niedaleko, do Glendalough. Nie chcę, żeby miała p-p-poczucie, że jest tu zamknięta. – Nawet jeśli po części była, i to nie tylko ze względu na jej pochodzenie; odkąd jego twarz widniała na liście gończym, niebezpieczne stawało się też samo przebywanie w jego towarzystwie. Gdy nie miał obok siebie nikogo zaufanego, starał się omijać większe miasteczka, choć nie zawsze było to możliwe; nadchodziła zima – a oni, jak każdy, musieli zacząć gromadzić zapasy, które pozwolą im ją przetrwać.
Przez chwilę pracował w ciszy, powoli posuwając się do przodu wzdłuż ścieżki; starał się odkładać kamienie we względnym porządku, póki co jeszcze nie zastanawiając się, do czego mógłby je wykorzystać – ale nie mając wątpliwości, że jakieś zastosowanie na pewno się znajdzie. Na wyspie niewiele się marnowało. – Może niektórzy wyrosną – przytaknął, uśmiechając się do siebie. Trudno było mu to stwierdzić już teraz, dzieciaki dopiero się uczyły, nawet jeśli nie brakowało im zapału. Byłby szczęśliwy mogąc im w tym pomóc – w oszlifowaniu umiejętności, w odnalezieniu jakiejś ścieżki – ale jednocześnie bał się spoglądać aż tak daleko; nie mieli pojęcia, co się stanie: za tydzień, za miesiąc. Potrząsnął głową, odganiając od siebie te myśli; dodatkowo ścierając je uśmiechem, wyrzucając razem z kolejnym wrzuconym w zarośla kamieniem. – Chciałbym im w tym p-p-pomóc, wiesz. Żeby miały coś swojego, p-p-prawdziwe boisko, drużynę, rozgrywki – coś, co nie będzie kojarzyło im się z w-w-wojną. Zwłaszcza, że większość z nich p-p-pewnie nie pójdzie do Hogwartu. – A już na pewno nie, dopóki nie skończy się wojna. Co będzie później, jak będzie wyglądał świat, który wyłoni się, gdy opadnie już bitewny kurz? Póki co chyba nikt nie był w stanie tego przewidzieć. – Wiem, że niektórzy uważają to za niep-p-potrzebne, ale… – urwał, wzruszając ramionami, nie do końca wiedząc, jak ubrać swoje myśli w słowa. Nie był w stanie wyjaśnić, czym dokładnie był dla niego Quidditch; nie tyle teraz, co wcześniej – gdy w magicznym świecie stawiał dopiero swoje pierwsze kroki, znajdując się głównie pośród dzieciaków, które z magią styczność miały od urodzenia. To na szkolnym boisku po raz pierwszy poczuł, że naprawdę tam przynależy – i to uczucie chyba zostało z nim już na zawsze, nieodłącznie kojarząc się z lataniem.
Słysząc pytanie Anthony’ego, z zaciekawieniem podniósł wzrok. – Część z nich ma. Część lata na p-p-pożyczonych – powiedział, jeszcze nie domyślając się, do czego czarodziej zmierza. – Och – mruknął po chwili, w pierwszym momencie nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Nie musiał wyobrażać sobie wybuchu radości, jaką sprawiłby Plazom taki prezent; zawahał się jednak, zastanawiając się, czy na pewno mogli sobie na niego pozwolić. – To by było… Wsp-p-paniałe, Anthony. Ale jesteś pewien? – zapytał, nie wiedząc, jak sformułować pytanie, żeby nie zabrzmiało nieuprzejmie. Wiedział, że Anthony miał własną rodzinę, o którą musiał się troszczyć, i która niedługo miała powiększyć się o kolejnego członka; nigdy nie pomyślałby, żeby poprosić go o kolejną pomoc finansową – zwłaszcza, że Macmillanowie już i tak wiele dla nich zrobili, finansując budowę boiska. Sięgnął dłonią karku, pocierając go bezwiednie. – Możemy pop-p-prosić Hannah o wstępną wycenę – zasugerował ostrożnie; być może sam byłby w stanie pokryć część kosztów z pieniędzy, które zostaną z budowy domu. Co do tego, czy przyjaciółka znalazłaby dla nich czas, nie miał żadnych wątpliwości; nie była osobą, która odmawiała pomocy.
Oddalił się na moment, żeby zabrać kilka drobniejszych kamieni, które zalegały dalej na ścieżce; wspomnienie upijającego się w piwnicy Josepha go zmartwiło – trawienie takich wieści w towarzystwie wyłącznie butelki alkoholu było fatalnym pomysłem. Obawiał się, że zamiast wyciągnąć przyjaciela na powierzchnię, wepchnie go jedynie głębiej w poczucie porażki i bezużyteczności. Odrzucił kamień na bok, spoglądając w stronę Anthony’ego z zainteresowaniem, gdy ten podjął temat kurierów. Słyszał o tym już nieco, Hannah przepisała mu fragment wiadomości od Johnsona. – Kurierów do czego? – zapytał, unosząc wyżej brwi; ciekaw, czy chodziło tylko o prowadzone przez ród interesy, czy może o wojnę, w którą zaangażowali się jako członkowie kornwalijskiego przymierza. Potarł w zamyśleniu brew. – Rozmawiałeś o tym z H-ha-hannah? Mam na myśli Josepha i Zakon – doprecyzował, przypominając sobie rozmowę z przyjaciółką; wiedział, że zastanawiała się nad zaangażowaniem brata, i chociaż ufał Joemu jak mało komu, ostateczną decyzję wolał pozostawić w jej rękach. Otrzepał dłonie, poprawił rękawy, po czym schylił się po kolejny głaz. Leżał na ziemi płasko – musiał podwadzić go stopą, żeby wsunąć pod niego dłonie. – Wydaje mi się, że danie mu tej m-m-możliwości nikomu nie zaszkodzi. To nie tak, że jeśli się nie zg-g-godzi, to w odwecie pójdzie nas wydać. – Gdyby chciał, zrobiłby to już dawno; Anthony, Hannah, Benjamin, on sam – wszyscy już od jakiegoś czasu byli poszukiwani przez rząd Malfoya. – Zjednoczeni też chyba mają swoje p-p-priorytety ustawione tam, gdzie trzeba, skoro w sierpniu wyszli z ligi. To b-b-była wspólna decyzja? – zapytał, nie do końca wiedząc, jak to właściwie wyglądało od środka.
Ruszył w stronę zarośli, trzymając przed sobą za boki szeroki kamień, ale gdy dotarły do niego następne słowa czarodzieja, odwrócił się – nie zwracając uwagi na to, że ostre fragmenty boleśnie wbijały mu się we wnętrza dłoni. – Co ty m-m-mówisz, Anthony? – odpowiedział, marszcząc brwi; w jego głosie pobrzękiwało zarówno zdziwienie, jak i rozbawienie stwierdzeniem, że on – Billy Moore, upadły szukający Jastrzębi – mógłby cieszyć się wśród zawodników większym autorytetem niż stojący przed nim mężczyzna. – Jaki lord od alkoholi? – Naprawdę tak o sobie myślał? – Jeśli znają cię choć t-t-trochę, to na pewno wiedzą, że jesteś p-p-przede wszystkim dobrym człowiekiem, któremu jak mało komu zależy na losach drużyny. – Schylił się, żeby odłożyć kamień; ostrożnie, tak, by nie wylądował na jego stopach. Dopiero, kiedy się wyprostował, mówił dalej. – I który coś robi, a nie t-t-tylko gada, jak większość tych… – zamachał ręką, szukając właściwego słowa na określenie ogółu angielskiej szlachty; o których zwyczajach wiedział niewiele – więc wyobrażał ich sobie jako elegancko ubranych paniczów, spędzających dnie na bezcelowych rozmowach prowadzonych przy kieliszku tego paskudnego alkoholu z wężem – arystokratów, czy jak im tam. – Ruszył przed siebie, w stronę Anthony’ego, żeby wrócić na ścieżkę. Westchnął. – Muszę cię ostrzec, że m-m-mówca ze mnie żaden – zaznaczył, choć wydawało mu się, że raczej dla nikogo, kto miał okazję zamienić z nim więcej niż dwa słowa, nie było to tajemnicą. – Ale jeśli p-p-potrzebujesz drugiej opinii, czy tam eee… pop-p-parcia, to jasne, że przyjdę. – Był mu winny zbyt wiele, żeby tak po prostu odmówić. – Jeśli miotły i p-p-pary sprawnych rąk, to też – dodał po chwili zawahania. Nie chciał się narzucać, Anthony już raz się za nim wstawił – ale pozwolił, by jego słowa zawisły gdzieś w powietrzu.
Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, gdy znosili potężny kamień ze ścieżki, skupiając się wyłącznie na tym, gdzie i jak stawia stopy; nie chciał nawet zastanawiać się nad tym, jak bolesne byłoby pośliźnięcie się czy upadek – zwłaszcza, że nie znajdował się w pozycji, w której miałby szansę w porę sięgnąć po różdżkę. Zwracał uwagę na tempo drugiego czarodzieja, starając się utrzymywać takie samo – i zatrzymując się, gdy zasugerował, żeby odrzucili kamień. Kiwnął głową, przyjmując wygodniejszą pozycję, a później wsłuchując się w odliczanie. Na trzy poczuł szarpnięcie, mięśnie ramion zapiekły go przez moment, ale udało im się – kamień wylądował twardo, a on potrzasnął rękami, starając się przywrócić w nich prawidłowe krążenie. – Jak masz ochotę p-p-poćwiczyć – podjął, dołączając do Anthony’ego, kiedy ruszył z powrotem w stronę ścieżki – to zawsze możemy się umówić na jakiś t-t-trening. Pościgać się na m-m-miotłach, albo popływać – woda w stawie tutaj jest wciąż ciepła, nag-g-grzewa się od skał. Przy budowie boiska też będzie sporo do zrob-b-bienia – zaproponował, zerkając z ukosa na czarodzieja. Lubił się ruszać, lubił też towarzystwo Anthony’ego – nie pogardziłby kompanem do ćwiczeń. – Ten może lepiej p-p-przeturlać, co? – zasugerował, zatrzymując się przy głazie, który wskazał Zakonnik. Wydawał mu się za ciężki, nawet na nich dwóch.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]07.04.21 12:13
Zaczerwienił się znacznie po serii gestów przed własnym brzuchem, które miały na celu zobrazowanie stanu ciąży małżonki. Sytuacja, choć była przecież całkiem oczywista, wciąż go zawstydzała. Nie był przecież osobą, która należała do grona o bardzo rozwiniętym życiu miłosnym. Do tego dochodziło też poczucie smutku spowodowanego chęcią zrozumienia, że Ria źle czuła się ze swoją bezczynnością. Była przecież Weasleyówną z krwi i kości, zwyczajnie lubiła działać na rzecz innych… a on nie chciał być tym, który czegokolwiek zabraniał. Nie na tym według niego polegało małżeństwo. Co prawda nie zabraniał jej niczego, ale jednak… doprowadził do sytuacji, w której małżonka nawet nie powinna myśleć o wyjściu na murawę po zakończeniu ciąży, a przynajmniej nie do zakończenia wojny. Zaprzepaścił jej karierę, bo przecież zwolennicy Malfoya mogliby wykorzystać wszystko przeciwko niemu, choćby było to aresztowanie jego żony. Na to przecież nie mógł pozwolić.
Nie chciał zdradzać, że po jego głowie chodziły różne nieprzyjemne myśli. Starał się uśmiechać na tyle, na ile było to możliwe, bo przecież nie przyszedł tutaj wyrzucać swoich smutków. Rozmowa sprawiała jednak, że do obecnych wątpliwości dochodziły kolejne. Pytał się, tuż po opowieści Williamia, czy i on miałby w przyszłości czas na podobne wycieczki z dzieckiem? Przecież i teraz go brakowało… a za kilka lat? Nie chciał być jak własny ojciec… zainteresowany tylko swoją skórą, brawurą, karierą i luksusem, w którym żył.
Miejmy nadzieję, że szybko uda nam się zaradzić wojnie – wyraził swoją nadzieję w odpowiedzi, próbując dodać samemu sobie odrobiny optymizmu. Córka Moore’a nie była jedyną, która mogłaby odczuwać się zamknięta na wyspie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że i Charlene miała podobne odczucie i wyjątkowo ciężko je przechodziła. Rozumiał skąd się ono brało. Na wyspie nie można było zrobić wiele. Ostatnie zdarzenia dowodziły też do pytania kwestię bezpieczeństwa. Wejść i wyjść nie mógł każdy, chyba że z Zakonnikami. – Może akurat boisko pomoże tutejszym w zwalczaniu tego okropnego poczucia – dodał zamyślony. Może, bo nie wszyscy przecież interesowali się Quidditchem… ale to zawsze jakaś forma rozrywki.
Wrócił do pracy i przerzucania kolejnych kamieni. Poprzez wysiłek odpoczywał. To nie tak, że był nie wiadomo jakim mędrcem i „przegrzewał” swój umysł… ale natłok myśli sprawiał, że zwyczajnie potrzebował nie-myślenia o niczym; wysiłku i wyżycia się. Odsuwał kolejne kamienie z drogi i z boiska. Pracował z ciszy, przynajmniej przez chwilę, a przy tym słuchał Williama znajdującego się w pobliżu. To miał być dla niego dobry trening. Taką miał nadzieję.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że kilkoro dzieci mogło wyrosnąć na zawodowych graczy. Chciał to usłyszeć i naprawdę chciał w to wierzyć. Przynajmniej coś. Wiedział, że jeżeli wojna miała trwać, to wielu z tutejszych dzieci miało nigdy nie poznać tego jakie to uczucie było chodzić po Hogwarcie, a przez to i jak to było być w drużynie domowej. Westchnął ciężko, a tym ciężej, kiedy usłyszał, że niektórzy plan Williama uważali za niepotrzebny. Rzucił agresywnie większym kamieniem, żeby „po cichu” wyrazić swoją złość na obecną sytuację. Nie rozumiał dlaczego niektórzy tak myśleli. Przecież chodziło o przyszłość tutejszych dzieci. Wielu dzieci. Na jego twarzy pojawił się wyjątkowo kwaśny uśmiech.
Nie przejmuj się innymi – odpowiedział. – Zawsze znajdzie się ktoś do krytyki – zauważył. Złe komentarze dali najczęściej ci, którzy z daną kwestią nie mieli nic do czynienia.
To przypomniało mu także o innej historii. Kiedy był w Splicie słyszał o mugolskiej drużynie piłki nożnej, która w czasie mugolskiej wojny uciekła pod pretekstem rozgrywania meczy za granicą. I oczywiście później ją rozgrywali, ale z drużynami, które sprzeciwiały się złemu rządowi. Ba, nawet zdobyli puchar, a później i medale za zasługi.
U mnie w domu powtarzali, że sport jest ważny. Zawsze. Ten kto nie dba o swoje ciało, nie dba o siebie i staje się słaby – wyjaśnił i wyprostował się po tym jak w międzyczasie przerzucił kolejny większy kamień. – Lepiej byłoby dla dzieci, gdyby robiły cokolwiek niż żeby nie robiły nic i zwyczajnie nie miały ochoty na nic.
Kiwnął głową na wyjaśnienie dotyczące mioteł. A więc wypadałoby przygotować dla małych Płazów miotły, a raczej je sfinansować. Powinien jak najszybciej pomyśleć jak odłożyć odpowiednią sumę pieniędzy.
Oczywiście, że jestem pewien. Mam być ojcem. Skoro moje dziecko ma mieć dobrze, to dlaczego inne dzieci nie mają? – Bo w czym były gorsze? W tym, że być może chciałyby mieć coś swojego, a nie mogły? Właśnie z tego powodu też zgłosił się do pomocy przy budowie boiska. Potrzebował namacalnego dowodu na to, że nie był tylko niszczycielem, ale też pomagał innym. Chciał przekonać samego siebie, że nadawał się do czegokolwiek dobrego. – Poproś ją, jeżeli byś mógł… albo ja… ktokolwiek z nas pierwszy to zrobi – odpowiedział. – Choćby to było tylko siedem mioteł dla drużyny. Na następny rok możemy pomyśleć o kolejnej siódemce.
Poczuł nagle dziwne ukłucie smutku, które wygenerowała chyba myśl o szkole. Wspomnienie latania było dla niego dość bolesne. Żeby o tym nie rozmyślać, natychmiast postanowił przenieść kolejne większe kamienie. Cokolwiek, byleby tylko zająć głowę czymkolwiek innym. Męczył się, czuł pot na swoich skroniach i plecach. Nie chciał wiedzieć jak miał wyglądać po zakończonej pracy. Na tę chwilę nawet go to nie interesowało. Miał tylko nadzieję, że mógł gdzieś w Oazie skorzystać z kąpieli, żeby uniknąć pytań w domu o to co robił.
O Josephie i alkoholach wspomniał tak po prostu. Być może potrzebował zwierzenia się, być może zwyczajnie potrzebował mówić cokolwiek, żeby nie myśleć o bólu mięśni lub nie rozmyślać o wszystkim co złe. A może i specjalnie chciał napomknąć o Zjednoczonych i poprosić Moore’a o pomoc? Rzucił średnim kamieniem na bok.
Do przesyłek pomiędzy sojusznikami – odpowiedział, nabierając głośno powietrza i strzepując ziemię z dłoni. Zerknął na swoje ręce, które zdołały się zabrudzić, a i dostrzegł, że skóra w niektórych miejscach została przecięta. Nie przejął się jednak zbytnio swoim wyglądem. – Nie. Musiałbym najpierw porozmawiać z Josephem. Ale może to najlepszy czas zobaczyć w którą stronę idzie mu serce – uśmiechnął się. Zakon wiązał się z obowiązkami, a on nie miał pojęcia czy pijany Wright był na tę chwilę zrozumieć powagę sytuacji. Wierzył jednak w to, że nieświadomie przyjaciel ciążył ku Zakonowi, tak jak jego rodzeństwo. – Oczywiście, wiadomo – zaczął się tłumaczyć, kiedy usłyszał opinię Williama. Nikt nie mówił o tym, że Joseph zamierzał ich wydać. – Ale nie wiem co mu siedzi w głowie. Nie chciałbym go do niczego zmuszać.
Co się tyczyło Zjednoczonych – tak, zdawało się, że ci mieli swoje priorytety. Nikt ich nie zmuszał do odejścia z ligi. Zrobili to z własnej woli… ale widząc reakcję Josepha, mógł też wyobrazić sobie jak mieli zachowywać się pozostali. Zawsze łatwiej było zrzucić winę na ród, jeżeli coś nie szło zgodnie z planem.
Myślę, że tak. Nie przyciskaliśmy ich do tego – wyjaśnił. – Sami zdecydowali… – westchnął ciężko, bo wciąż nie wiedział co powinien oczekiwać po pozostałych. – Tylko, że bez udziału w lidze nie mamy jak zdobyć sponsorów. Bez sponsorów nie ma pieniędzy. Destylarnia mogła pokryć część funduszy, ale nie wszystkie…
Zamilknął na chwilę, bo zabrali się za znacznie cięższy kamień. Nawet nie pomyślał o tym, że jego słowa mogłyby wyrządzić (pośrednio) krzywdę Moore’owi. Przeciętej dłoni nie zauważył od razu. Nie miał jak. Co się jednak tyczyło jego poczucia – naprawdę wątpił w swój autorytet. Być może było to spowodowane jego latami podróży, gdzie nikt nie zwracał uwagi na jego tytuł. Podróżował po ziemiach, gdzie lordowie i panowie zostali zwykłymi obywatelami i nie mieli tylu przywilejów co w Anglii. Nie mówiąc już o tym, że choć lubił się czasem elegancko ubierać, to mimo wszystko po wyglądzie był skromniejszym lordem spośród innych. Nie mówiąc o tym, że wątpił w samego siebie i swoje możliwości. Nie wiedział już (w niektórych przypadkach) co robił dobrze, a co źle.
To są naprawdę miłe słowa – odpowiedział z gorzkim uśmiechem na twarzy. – Ale nie było mnie tu przez kilka lat. Nie znam części z nich tak dobrze, choć starałem się utrzymywać z nimi kontakt przez ostatni rok. Nie jestem też zawodowcem jak oni – starał się wyjaśnić Williamowi to, co martwiło go przy przyszłym kontakcie ze Zjednoczonymi. Dla nich mógł być tylko lordem, który miał nad sobą „bezpieczny” dach, podczas gdy oni „tracili” drużynę. – Potrzebuję wsparcia. Twoja obecność, o ile byś chciał, wiele by dla mnie znaczyła – przytaknął Williamowi, krocząc tuż obok niego. Uśmiechnął się radośniej, kiedy usłyszał, że i ten byłby zainteresowany lataniem. A przynajmniej tak to zrozumiał Macmillan. – Chciałbyś? Pomóc nam? Być kurierem? – Zapytał z zaciekawieniem, bo przecież to oznaczało możliwość finansowej pomocy.
Dalej starał się przenosić kolejne kamienie. Przy cięższych prosił Moore’a o pomoc, obawiając się, że zmęczenie nie pozwoliłoby mu na szczęśliwe ich odsunięcie. Nie chciał zrobić sobie krzywdy, ani tym bardziej przygnieść stopy. W końcu poza przygotowywaniem boiska musiał być ciągle na nogach. Zaczerwienił się na twarzy od wysiłku. Dobrą stroną było to, że nie odczuwał chłodu. Zdołał się rozruszać, a przy tym oczyścić już sporą część gruntu.
Zaraz jednak zmusił się do kolejnej przerwy. Brał głębokie wdechy, żeby choć trochę się uspokoić. Na propozycję uśmiechnął się szeroko, choć chwilę później na twarz wkradło mu się zmęczenie.
Jasne – odpowiedział natychmiast. – Zawsze jestem chętny do treningów… tylko… nie umiem pływać… – wyznał zawstydzony swoim brakiem umiejętności. – Ale chętnie bym się nauczył... a jeżeli woda jest ciepła, to chętnie bym się też wykąpał jak skończymy. No i oczywiście pomogę przy budowie… – zaoferował.
Kiwnął głową, kiedy Moore zasugerował, żeby przeturlać głaz, który Anthony wcześniej wskazał. Nabrał kilka wdechów i przygotował się, stając z jednej strony. Poczekał aż Moore wstanie z drugiej, a potem zabrał się do pracy.
Tam, z drugiej strony widziałem jeszcze jeden taki – wystękał w trakcie przerzucania.


Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 4d6424bb796c4f2e713915b83cd7690217932357
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5779-anthony-macmillan https://www.morsmordre.net/t5786-bato https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t5790-skrytka-bankowa-nr-1421 https://www.morsmordre.net/t5806-anthony-macmillan
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]13.04.21 16:57
Uśmiechnął się bezwiednie w reakcji na słowa Anthony’ego, ale nie odpowiedział – niepewny, czy rzeczywiście wciąż miał nadzieję na szybkie zakończenie wojny. Chociaż początkowo właśnie na to liczył, wypatrując momentu, w którym odbiją Londyn z rąk Rycerzy Walpurgii i przywrócą porządek, to teraz, gdy walki rozpełzły się już po całym kraju, pożar wydawał mu się prawie niemożliwy do opanowania. Jak mieli walczyć na tylu frontach jednocześnie? Czy wciąż był to konflikt, który dało się jednoznacznie rozstrzygnąć, czy mieli walczyć ze sobą tak długo, aż głód i wyniszczenie zmusi ich do zawieszenia broni? Nie miał pojęcia; nie był wojennym strategiem ani znawcą historii, na ogół pozostawiał więc planowanie innym, samemu nie wybiegając za bardzo w przyszłość; mierząc się z każdym dniem z osobna, a pociechę odnajdując w niewielkich sukcesach: naprawionym dachu, ukończonej chacie, budowie boiska dla dzieciaków. – Chciałbym, żeby tak b-b-było – przyznał. Nie był naiwny, zdawał sobie sprawę, że kawałek wyrównanej ziemi i trybuny nie rozwiążą magicznie wszystkich problemów, ale miał nadzieję, że zmienią cokolwiek; że był to przynajmniej krok w dobrą stronę. – To tylko k-k-kropla w morzu, ale mam też trochę innych pomysłów. Na p-p-przyszłość – dodał, schylając się, żeby dźwignąć okrągły kamień, a później sapnął cicho, gdy okazał się cięższy niż wyglądał. Przystanął na moment, dając sobie chwilę na odzyskanie równowagi, po czym ruszył dalej, w dół ścieżki, przez parę chwil pozwalając myślom błądzić. Mięśnie ramion i barków zaczynały go piec, nie było to jednak uczucie nieznośne; wprost przeciwnie – odnajdywał jakiś spokój w prostych czynnościach, w pracy, której efekty widoczne były niemal od razu, piętrząc się coraz wyżej i wyżej, w miarę, jak na stertę trafiały kolejne kamienie.
Odwrócił się w stronę Anthony’ego, kiedy rzucony przez niego kamień zastukał głośno, lądując na innych z donośnym trzaskiem. Wyprostował się, wierzchem dłoni ocierając spływającą po skroni strużkę potu. – Nie p-p-przejmuję się – odparł odruchowo, dopiero po wypowiedzeniu tych słów na głos orientując się, że nie były do końca prawdziwe. – No, może trochę. Ale złożyłem tym dzieciakom obietnicę i nie p-p-planuję się z niej wycofać – dodał, wzruszając jednym ramieniem, nie mając wątpliwości, że choćby miał przybić każdą deskę samodzielnie, to to zrobi. – Tym bardziej jestem ci wdzięczny, że chcesz p-p-pomóc – powiedział z uśmiechem, wyciągając dłoń, żeby klepnąć Anthony’ego lekko w ramię, nie do końca potrafiąc wyrazić słowami, ile znaczyło dla niego posiadanie sojusznika w tym całym sportowym przedsięwzięciu.
Zastanowił się przez chwilę nad jego słowami, nieświadomy, że pomiędzy jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. – Nie myślałem o tym nigdy w ten sp-p-posób – przyznał. W jego życiu, odkąd właściwie pamiętał, sport po prostu był; jeszcze zanim nauczył się latać na miotle, spędzał całe dnie grając w piłkę albo pływając w pobliskim stawie – a odkąd do jego rzeczywistości wkradł się Quidditch, najpierw pod postacią opowieści kreślonych przez starszego brata, a później szkolnych rozgrywek, w ogóle już nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. – Ale to właściwie ma sens, ruch zawsze p-po-pomagał mi oderwać myśli od całej reszty. Nie martwić się, chociaż p-p-przez chwilę – powiedział, schylając się po koleiny kamień, gdy udało mu się już złapać oddech. Dostrzegał kątem oka, że Anthony też się męczył, ale nie pytał, czy przypadkiem nie potrzebował przerwy, albo czy wszystko było w porządku, wierząc, że sam znał swoje możliwości najlepiej.
W reakcji na następne słowa Zakonnika nie był w stanie się nie uśmiechnąć. – Na p-p-pewno będziesz wspaniałym. Ojcem – powiedział szczerze, wspinając się w górę ścieżki, kiedy już odrzucił od siebie kolejny kamień. – P-p-porozmawiam w takim razie z Hannah. Jak już wszystko będzie gotowe, chciałem zorganizować m-m-małą uroczystość – wiesz, taki jakby mecz otwarcia. Zap-p-prosić mieszkańców na trybuny, p-p-przygotować puchar dla zwycięskiej drużyny, nawet p-p-prowizoryczny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to p-p-powinno to wypaść w okolicach świąt, mogliby dostać te miotły wtedy. P-p-przyszedłbyś? – zapytał, unosząc spojrzenie na Anthony’ego. Myślał o tym już od jakiegoś czasu, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że przez ogrom pracy, której w Oazie nigdy nie brakowało, jej najmłodsi mieszkańcy stawali się jakby niewidzialni; większość nie miała dla nich czasu, snuły się więc między chatami, samodzielnie szukając dla siebie zajęcia. Tego jednego dnia mogłyby się jednak znaleźć w centrum uwagi.
Otrzepał dłonie z ziemi, nie przejmując się tym, że zostawia błotniste ślady na spodniach; skóra szczypała go nieco, nie był to jednak ból, którego nie byłby w stanie ignorować. Kiwnął głową, przyjmując słowa Anthony’ego i ruszył w stronę następnego kamienia, rozmyślając nad kolejnymi. – Może też p-po-powinienem. Porozmawiać z nim – zastanowił się głośno, czując w żołądku kłujące wyrzuty sumienia. Przełknął ślinę, drapiąc się bezwiednie po karku. – Tylko chyba nie byłem ostatnio zbyt dobrym p-p-przyjacielem – przyznał. Czuł się źle z tym, że omijał temat Zakonu tak długo, klucząc wokół niego niczym wokół zdradliwego bagna, aż wreszcie wypłynęło samo – wydostając się na światło dzienne razem z listem gończym opatrzonym jego fotografią. Odrzucił kamień, odsuwając się odruchowo, żeby lądując w miękkiej ziemi, nie ochlapał go błotem. Zaśmiał się cicho, odrobinę gorzko. – W tej chwili to p-p-pewnie alkohol – mruknął, gdy Anthony wspomniał, że nie wie, co siedzi w głowie Josephowi. – Ale dojdzie do siebie i jestem p-p-prawie pewny, że nam pomoże, tylko potrzebuje trochę czasu – powiedział powoli. Chociaż jeszcze parę dni temu był wściekły na przyjaciela za pijany list i następującą po nim ścianę milczenia, to poniekąd go rozumiał; jego życie też kiedyś kręciło się w całości wokół Quidditcha i nie musiał wyobrażać sobie uczucia zagubienia, które zalało go, gdy nagle ta wielka bryła stabilnego dotąd gruntu osunęła mu się spod stóp. – Co do Zjednoczonych – podjął po chwili, przykucając przy kolejnym kamieniu, żeby wsunąć pod niego palce – to wiesz, Anthony… W-w-wydaje mi się, że to może było nieuniknione – zasugerował, zerkając w górę, żeby zaczepić spojrzeniem o twarz Zakonnika. Westchnął, zastanawiając się przez parę sekund nad doborem właściwych słów. – No bo – nawet gdyby zostali w lidze, to wciąż byliby k-ko-kornwalijską drużyną grającą pod zwierzchnictwem ludzi, którzy Kornwalii wyp-p-powiedzieli wojnę. Myślisz, że zostaliby p-po-potraktowani sprawiedliwie? – Pokręcił głową, krzywiąc się; w ustach czuł gorycz. – W najlepszym wypadku p-p-podstawialiby im nogi przy każdej okazji. W najgorszym – wstrzymał na sekundę oddech, prostując się z wysiłkiem – sk-k-kończyliby jak Jastrzębie. Albo gorzej. Wystarczyłoby jedno p-p-potknięcie. – Tylko tyle potrzebowało w końcu ministerstwo, żeby wydać wyrok śmierci na Rodericka; jedno uderzenie tłuczkiem, postawienie stopy poza linią, i zrobili z jego egzekucji pokazówkę – nie pozostawiając wątpliwości co do tego, co miało spotkać innych, którzy ośmieliliby się podążyć jego śladem.
Milczał przez dłuższą chwilę, gdy wspólnie przenosili kamień, skupiając się głównie na dopasowaniu swojego tempa do tempa Anthony’ego; przesuwał się niespiesznie, ostrożnie, starając się też nie podnosić swojej strony głazu ani zbyt wysoko, ani nie opuszczać jej za nisko. – P-p-przede wszystkim są szczere – zauważył, zerkając w stronę Zakonnika zza kamienia i podciągając wyżej kącik ust. – Uważam, że nie masz p-po-powodów, żeby się tym zadręczać, ale jeśli moja obecność może p-p-pomóc, to nie musisz prosić dwa razy – powiedział. Co prawda wciąż wątpiąc, że gracze Zjednoczonych darzyli go większym szacunkiem niż Anthony’ego – koniec końców większość ich interakcji opierała się do tej pory na obelgach wywrzaskiwanych w trakcie meczów – ale jeśli potrzebował wsparcia, nie miał zamiaru mu go odmówić.
Na zawieszone w powietrzu pytanie nie odpowiedział od razu, najpierw upewniając się, że głaz znalazł się bezpiecznie na ziemi, a później prostując się stopniowo; poruszał palcami, próbując przywrócić im poprawne krążenie, bo wydawały się odrobinę zdrętwiałe. – Jeśli wciąż ich sz-szu-szukacie, to pewnie – odparł bez śladów zawahania w głosie; otarł czoło przedramieniem. – Wiesz, ja kiedyś nie widziałem dla siebie żadnej alt-t-ternatywy poza Quidditchem. To była jedyna rzecz, w którem byłem d-d-dobry, nie? Ale teraz p-p-patrzę na te dzieciaki i tak sobie m-m-myślę, że może to już nie jest mój czas. Że ten p-p-po wojnie będzie już należał do nich. Więc nauczę je wszystkiego, co p-po-potrafię, a oprócz tego… – Ruszył w stronę ścieżki, wspinając się po wydeptanych już śladach. – Oprócz tego, to chciałbym po p-p-prostu móc latać – przyznał, wzruszając ramionami. Nie umiał opisać słowami tego, czym tak naprawdę było dla niego latanie – być może Silly byłby w stanie znaleźć te właściwe – ale może też wcale nie musiał tłumaczyć tego Anthony’emu.
Dostrzegając, że zrobił sobie przerwę, przystanął przy nim, pochylając się niżej i opierając się dłońmi o kolana. Łapał oddech, jednocześnie uśmiechając się na wizję wspólnego treningu. – Mogę cię nauczyć. P-po-podobno całkiem niezły ze mnie nauczyciel – rzucił żartobliwie, czując ciepło rozlewające się za mostkiem, gdy na sekundę nawiedziło go wspomnienie słonecznego popołudnia spędzonego nad stawem w towarzystwie Hannah. – I jasne, mało kto tam p-p-przychodzi. Możesz się wykąpać tam, albo w źródle – dodał, kiwając głową.
Wyprostował się po chwili, oddychając już w miarę równo i ruszył ku kamieniowi w ślad za Anthonym. Przystanął po drugiej stronie, pochylając się i przez moment szukając najwygodniejszego miejsca, żeby oprzeć dłonie; gdy już mu się udało, posłał porozumiewawcze spojrzenie Zakonnikowi. – Dobra, to teraz p-p-powoli – spróbujmy go przeturlać w tamtą stronę, jest t-t-trochę z górki – zaproponował; po pochyłym terenie powinno im być łatwiej przemieścić głaz.
A przynajmniej tak mu się wydawało.

To co? K3 na to, jak super nam poszło?

1 – teren okazuje się bardziej pochyły, niż nam się wydawało i po paru metrach kamień zaczyna toczyć się sam, ściągany w dół bezlitosną siłą grawitacji; jest za ciężki, żeby udało nam się go powstrzymać bez ryzykowania przygnieceniem, nabiera więc rozpędu, po czym uderza w pień najbliższego drzewa; drzewo trzęsie się gwałtownie, obsypując nas drobnymi igłami, które zaplątują się we włosy i wpadają za kołnierze;
2 – gdy odsuwamy kamień, z ukrytego pod nim zagłębienia terenu wyskakuje rodzina małych żabek, które najpierw rozbiegają się we wszystkie strony, a później obsiadają nam buty i zaczynają wspinać się po nogawkach (oraz pod nimi…);
3 – chociaż pocimy się i stękamy, głaz nie chce nawet drgnąć; albo utknął w rozmokniętym błocie, albo ktoś dowcipny rzucił na niego zaklęcie trwałego przylepca; musimy wymyślić inny sposób na poradzenie sobie z nim.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]30.04.21 14:13
Uśmiechnął się, kiedy tylko usłyszał, że boisko nie było jedynym pomysłem, które chodziło po głowie Moore’a. Zastanawiał się przez chwilę czy powinien wypytywać go o to, co jeszcze chciał przygotować… ale ostatecznie stwierdził, że mogłoby to zostać odebrane jako wścibianie w nosa w nieswoje sprawy. Potrzebował też chwili na złapanie tchu, co skutecznie odciągnęło go od zadania pytania o inne plany.
Miał wrażenie, że niektóre mięśnie w ramionach za bardzo się naprężyły i zaczynały go boleśnie „ciągnąć” przy niektórych ruchach. Ból był jednak dość przyjemny, kiedy w głowie miał wizję tego, że przyczyniał się do przygotowania boiska. Nie potrzebował wiele czasu, żeby wrócić do przerzucania kamieni i dalszego czyszczenia terenu. Nie mógł odpoczywać nie wiadomo ile, bo nie mogli pozwolić sobie na sprzątanie powierzchni nie wiadomo jak długo… a przynajmniej Macmillan nie chciał odbierać całego dnia przyjacielowi na tego typu czynność. To byłoby nietaktem. Przejmował się tym, że gdyby tak się stało, to William mógłby uznać, że pracował zbyt powoli; że zwyczajnie był leniwy jak typowy szlachcic. Nie chciał posiadać łatki lenia.
Zatrzymał się w tym, co robił, kiedy plecy zabolały przy wyprostowaniu się, kiedy przerzucał kolejny kamień. Westchnął ciężko, zauważając że akurat przy tym rzucie jego dłoń została przecięta. Na twarzy, na sekundę, pojawił się grymas niezadowolenia. Odwrócił się w stronę Moore’a kiedy ten zaczął odpowiadać i natychmiast zapomniał o przecięciu. Zaśmiał się, cicho, kiedy usłyszał, że mimo wszystko William się przejmował innymi głosami. Doskonale rozumiał jego pozycję i wszystkie te myśli… ale z drugiej strony musiał go wesprzeć i powiedzieć, żeby nie zaprzątał sobie głowy czyimiś komentarzami.
Obietnic głupio nie spełnić… – mruknął, zerkając ponownie na swoją przeciętą prawą dłoń, a uśmiech na chwilę mu zbladł. Szybko jednak przywrócił szczęśliwy grymas na swoją twarz, kiedy tylko odwrócił wzrok i wejrzał na przyjaciela. – To przyjemność – odpowiedział zakonnikowi, kiedy ten wyraził wdzięczność za pomoc. Przyjazny gest w formie poklepania po ramieniu dodał mu otuchy. Jednocześnie na twarz blondyna wkradł się rumieniec. Tego typu podziękowania zawsze sprawiały, że czuł się zawstydzony. Nie robił przecież nic specjalnego. Po prostu pomagał, w nadziei, że choćby część dzieci będzie zadowolona z boiska; że będą miały gdzie się bawić, a przy tym ćwiczyć latanie na miotle. Gdyby choćby kilku z nich spełniło marzenia, których on nie był w stanie spełnić… to byłoby dla niego największe podziękowanie.
Aby odpocząć, ale jednocześnie nie zaniedbywać powierzonego mu zadania, zaczął zbierać mniejsze kamienie. Gdy nazbierał ich po kilkadziesiąt, zaczął rzucać nimi tak daleko, jak tylko pozwalała mu na to siła i zmęczone mięśnie. W tym czasie wsłuchiwał się w kolejne słowa i odpowiedzi przyjaciela. Uśmiechnął się, kiedy dowiedział się, że William „działał” podobnie jak on. To znaczy, że potrzebował ruchu, żeby oczyścić umysł.
Ruszył za Williamem, kiedy ten zaczął iść w górę. Właściwie musiał, żeby słyszeć co ten dalej ma do powiedzenia, a i dostrzegł kolejne przeszkody, które należało oczyścić z terenu. Chwycił też za kolejny blok i przerzucił go tam, gdzie nie przeszkadzałby w późniejszym urządzaniu boiska.
Zobaczymy czy będę – odpowiedział cicho. Obawiał się tego, że mógłby być złym ojcem. W wojnie ciężko było o spędzenie czasu z rodziną. Jako lord też miał swoje powinności… a zakon dodawał dodatkowych obowiązków. – Uroczystość? – Zareagował jakby zaskoczony, chociaż od razu pomyślał, że to dobry pomysł. – Przyszedłbym – odpowiedział pewnie. Uwielbiał tego typu wydarzenia. Zaproszenie natychmiast poprawiło mu humor, a on nie potrafił zapanować nad uśmiechem na swojej twarzy. Nawet ból, spowodowany noszeniem skał czy czarne myśli, które momentami pojawiały się w jego głowie, nie potrafiły zetrzeć jego wesołego nastroju.
Tylko kwestia Josepha i jego pijaństwa sprawiła, że uśmiech trochę mu zrzedł. Naprawdę martwił się o przeklętego Wrighta. Nie wiedział jak nad nim zapanować, a i nie miał czasu, żeby spędzać z nim popołudnia i pilnować tego, co ten robił. Chciałby, ale zwyczajnie nie mógł. Brakowało mu czasu, czasem i sił. Gdyby Moore chciał z nim porozmawiać… przemówić mu jakoś do rozsądku… może to by pomogło? Ale czy i on mógł poświęcić odrobinę czasu? Nagła odpowiedź Williama, że w sercu Wrighta zapewne teraz siedział tylko alkohol, sprawiła że Anthony nagle parsknął śmiechem, choć chwilę później poczuł się wyjątkowo załamany tym żartem. Bo co jeżeli było to prawdą? Co jeżeli Joseph miał wpaść w ten sam nałóg co on?
Też tak myślę – odpowiedział, kiedy usłyszał, że i Moore myślał, że ich wspólny przyjaciel potrzebował czasu, ale zapewne byłby gotów do pomocy Zakonowi. Właściwie, chciał w to wierzyć, kiedy widział, że i Hannah, i Benjamin poświęcali się dla dobra innych.
Kiwnął mu głową, kiedy czarodziej sam zauważył, że rozwiązanie Zjednoczonych było nieuniknione. Było. Po prostu było. Wszystko to, co mówił było prawdą. A jednak, coś zagrzało się w Macmillanie i rzucił jednym z odłamków najmocniej jak tylko potrafił. Chciał się wyżyć, potrzebował tego. Było mu źle z rozwiązaniem drużyny, choć zwyczajnie nie dało się tego powstrzymać. Czuł bezradność, więc rzucił kolejnym odłamkiem jak gdyby miał trafić nim jakiegoś Rycerza. Nikt nie potraktowałby kornwalijskiej drużyny łaskawie, a zawodnicy zawsze mieliby łatkę tych wspierających buntowników. Gdyby nawet udało im się utrzymać w lidze, to tak jak mówił William – ciągle ktoś podstawiałby im przysłowiową świnię… albo rzeczywiście skończyliby jak Jastrzębie. A na to Macmillanowie nie mogli pozwolić. Westchnął ciężko i nie było pewnym czy był to wyraz załamania obecną sytuacją sportową, czy może kolejnym sporym odłamkiem, który zamierzał przenieść poza linię boiska, a który zwyczajnie był zbyt ciężki. W tym czasie spochmurniał, przypominając sobie artykuł, w którym ogłoszono śmierć Rodericka.
Cisza najwyraźniej miała im chwilę towarzyszyć. Spędził ją na czyszczeniu boiska, choć krążył w pobliżu Moore’a, żeby w razie potrzeby móc go usłyszeć lub pomóc. Kolejny wspólnie przeniesiony głaz sprawił, że boisko wyglądało porządniej i czyściej. Jeszcze trochę i ich praca miała przynieść pożądany efekt.
Szukamy – potwierdził, kiedy ponownie rozpoczęli rozmowę wokół Zjednoczonych i kurierów. Był wdzięczny Williamowi za to, że chciał się przyłączyć do tego typu akcji. Jego zdolności okazałyby się szczególnie przydatne… a on, Macmillan, mógłby z kolei spełnić obietnicę znalezienia mu pracy. Takiej, która pozwoliłaby przyjacielowi na godne życie. – Gdyby tylko i inni chcieli tak pomyśleć – mruknął. Rozumiał, co Moore prawdopodobnie odczuwał i chciał mu powiedzieć. Nie przechodził może przez to wszystko tak jak on i inni, w tym i Zjednoczeni, ale sam kiedyś zrezygnował z latania i nie widział dla siebie żadnej innej alternatywy. Tylko czy zawodnicy byli w stanie pomyśleć w podobny sposób? Zrozumieć, że była wojna, że trzeba było zrobić coś innego, a w międzyczasie wyszkolić kolejne pokolenie, które mogłoby być ich dumą po zakończeniu wszystkich wojennych działań?
Brał duże oddechy, próbując uspokoić nagłe szybsze bicie serca. Ręce bolały go jeszcze bardziej. Rana na dłoni przestała krwawić, ale stała się brudna od ziemi i kolejnych głazów, które zdołał w tym czasie przenieść. Chwycił za kraj koszuli i otarł nią sobie czoło i twarz.
Ha, ha, jak mnie nauczysz, to stawiam ci własnoręcznie zrobioną nalewkę i wódkę – odpowiedział, śmiejąc się przy tym. I choć mogłoby się wydawać, że żartował to wcale tego nie robił. To, co obiecał, wykonywał. – Chyba będę potrzebować kąpieli, może w źródle… gdziekolwiek, gdzie nie ma zbyt wielu osób – przytaknął, czując jak ubranie zwyczajnie lepiło mu się do ciała.
Pozostał jeszcze ten jeden większy głaz. Tego nie dało się tak łatwo podnieść. Lepiej więc było go przeturlać. Kiwnął głową, kiedy był gotowy. Zagrzał dłonie, mając nadzieję, że tym razem mięśnie go nie zawiodą.
Powoli – powtórzył za Williamem, a za tym zaczął pchać.

To rzucam na k3


Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 4d6424bb796c4f2e713915b83cd7690217932357
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5779-anthony-macmillan https://www.morsmordre.net/t5786-bato https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t5790-skrytka-bankowa-nr-1421 https://www.morsmordre.net/t5806-anthony-macmillan
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]30.04.21 14:13
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością


'k3' : 2
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]08.05.21 21:59
Właśnie – przytaknął, kiwając głową w odpowiedzi na słowa Anthony’ego – skupiony na pracy na tyle, że w pierwszej chwili nie zauważył grymasu wypływającego na twarz przyjaciela. Podwinął osuwające się uparcie rękawy koszuli, choć ich krawędzie i tak już były poznaczone błotnymi smugami; pomokły teren sprawiał, że trudno było uniknąć bliskiego spotkania z mokrą ziemią – jej drobinki były wszędzie, umykając spod kamieni i podeszw butów, a nawet barwiąc skórę na jego czole, które bezwiednie przetarł wierzchem dłoni. Mięśnie ramion i barków odzywały się już wyraźnie, pulsując bólem, ale nie przeszkadzał mu ten stan; czuł się lepiej, swobodniej, lżej – i wyglądało na to, że nie tylko on; uśmiechnął się szeroko, kiedy Anthony przyznał, że przerzucanie kamieni nie było tak upierdliwe i mozolne, jak mogłoby się wydawać. Wyprostował się, podnosząc spojrzenie i dopiero wtedy dostrzegając jego wzrok skierowany ku dłoni; zmarszczył brwi na widok jasnej skóry poznaczonej czerwienią i zrobił krok do przodu. – Bardzo jest g-g-głębokie? – zapytał, brodą wskazując na rozcięcie. Wydawało mu się niegroźne, ale mógł się mylić; medycyna z całą pewnością nie była jego mocną stroną. – Możemy zrobić p-p-przerwę. Ktoś powinien to zobaczyć, żeby się nie zap-p-paskudziło – zauważył, otrzepując dłonie i posyłając przyjacielowi pytające spojrzenie. – Elizabeth, siostra Cedrica, zna się na uzd-d-drowicielstwie. Mieszka zaraz obok mnie – dodał. Nie wątpił w umiejętności Lizzie, widział je na własne oczy, choć z nocy, w czasie której przywlókł do Oazy wykrwawiającego się Marcela, zapamiętał niewiele; wszystko wydawało się zasnute mgłą, pogrążone w chaosie i emocjach tamtych wydarzeń. Sięgnął dłonią do obojczyka, bezwiednie drapiąc się po miejscu, w którym zaklęcie szmalcownika przecięło skórę; teraz była tam jedynie blada blizna, ledwie widoczne echo wspomnień.
Milczał przez chwilę, kiedy przesuwali się w górę ścieżki, od czasu do czasu zbaczając, by odrzucić z niej zbłąkany kamień. Kiedy Anthony mu odpowiedział, zerknął na niego pytająco; jego słowa wydawały się pozbawione przekonania. – Skąd te wątp-p-pliwości? – zagadnął, choć wydawało mu się, że poniekąd był w stanie je zrozumieć; mimo że on dowiedział się o tym, że był ojcem dopiero po czasie, omijając okres nerwowego oczekiwania i późniejszego zderzenia z koniecznością otoczenia opieką niemowlęcia, to pierwsze miesiące mieszkania z córką stanowiły dla niego niekończącą się mozaikę niewiadomych i uczenia się na własnych błędach. Czasami do tej pory wydawało mu się, że wszystko robił źle; i że wystarczy chwila nieuwagi, żeby stało się coś okropnego.
No, m-m-może uroczystość to nie najtrafniejsze słowo – przyznał, wychwytując zaskoczenie w głosie Anthony’ego. Podrapał się po skroni, czubkiem buta strącając ze ścieżki jeden z drobniejszych kamieni. – Po p-p-prostu chodzi mi o to, żeby zebrać ludzi razem w celu innym niż rozdanie racji żywnościowych albo leczenie m-m-magicznego kataru w szpitalu polowym. Żeby dzieciaki m-m-mogły się poczuć normalnie. I nie tylko one – wyjaśnił, ale jak się okazało: nie musiał namawiać Anthony’ego dwa razy; uśmiechnął się szeroko, słysząc jego odpowiedź. – No, to świetnie. Zaklep sobie t-t-termin w kalendarzu – odparł, uznając sprawę za postanowioną i oddalając się nieco, żeby schylić się po kolejny głaz. Podniósł go z trudem, później z jeszcze większym trudem podnosząc też siebie i łapiąc powietrze; ruszył w stronę drzew powoli, starając się zerkać pod nogi, a w myślach wałkując to wszystko, co o Josephie i Zjednoczonych powiedział mu przyjaciel. Zastanawiał się przez moment, czy powinien podzielić się z Anthonym obrazem, który zastał, gdy razem z Hannah poszli doprowadzić do porządku dom Joego, ale nie chciał dodatkowo go martwić, poza tym – czuł, że w jakiś sposób naruszyłby w ten sposób cudzą prywatność. Nikt nie lubił, gdy jego słabości wywlekano na światło dzienne, nawet jeśli upijając się w sztok w cudzej piwniczce raczej trudno było je ukryć.
Odrzucił kamień z głośnym westchnięciem i przystanął, dając sobie chwilę na zaczerpnięcie oddechu; zerknął przelotnie na Anthony’ego, nie potrafiąc oprzeć się wrażeniu, że ten wkładał w rzucanie kamieniami nieco więcej siły niż wymagało zadanie. Coś zdawało się go dręczyć, dusić od środka; czy była to tylko kwestia rozwiązania drużyny? Zawahał się na moment, ale ostatecznie ruszył w jego stronę, zatrzymując się przy oddalonym nieznacznie głazie. – Nie z-z-zadręczaj się tym tak, Anthony – powiedział, uśmiechając się w sposób, który w założeniu miał być pokrzepiający. – Nie wiem, co Joe ci n-n-nagadał – pewnie coś równie d-d-dramatycznego, co list, który mi wysłał – ale to się jakoś poukłada. Zobaczysz. M-m-musisz tylko dać temu czas. – Zastanowił się przez moment, szukając właściwych słów. Uniósł dłoń, żeby podrapać się po brodzie. – Jak wróciłem tu p-p-pół roku temu, też myślałem, że wszystko się skończyło – podjął. – Zabrali mi m-m-mieszkanie, nie mogłem wrócić do drużyny. Nie wiedziałem, czy b-b-będę mógł wrócić do Zakonu, czy ktokolwiek w ogóle będzie chciał ze mną r-ro-rozmawiać. A teraz? Mam Oazę, Płazy, ludzi, których mogę p-p-poprosić o pomoc. Kończę budować dom. No i m-m-może będę latał dla najfajniejszych lordów w Anglii, tylko musisz mi p-po-powiedzieć, gdzie mam wysłać podanie – zażartował, schylając się, żeby dźwignąć z ziemi głaz. – Może nie jest to m-m-międzynarodowa kariera szukającego, ale nie wiem – wzruszył ramionami – są ważniejsze rzeczy, tak m-m-myślę. Wasi zawodnicy też sobie to jakoś ogarną, tylko p-p-pewnie nie od razu. I tobie też będzie łatwiej – dodał, kończąc swój nieco przydługi wywód, żeby przenieść jeden z ostatnich kamieni; odrzucił go poza ścieżkę, a później – zanim zdążyłby się powstrzymać – odruchowo wytarł ubłocone dłonie w spodnie, pozostawiając na nich brudne ślady.
Zaśmiał się razem z Anthonym, ciesząc się zarówno wizją wspólnego treningu, jak i tego, że przyjaciel zdawał się nieco rozchmurzyć. – Umowa stoi. O ile nie b-b-będą miały w sobie żadnego nawozu – odpowiedział z rozbawieniem, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę o produkcji alkoholi; tę samą, w trakcie której obiecał sobie, że nigdy więcej nie tknie już czarnego ale. Na wzmiankę o kąpieli skinął głową. – Pójdę tam z tobą. Ta woda ma p-p-podobno jakieś lecznicze właściwości, może będzie nam łatwiej wstać jutro z łóżek. – Już teraz wiedział, że szykowały mu się porządne zakwasy. – No i to – przypomniał sobie, wskazując na dłoń Anthony’ego – p-p-przydałoby się oczyścić. – Był niemal pewien, że było na to jakieś zaklęcie, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, jakie – nie mówiąc już o skazanej na porażkę próbie rzucenia go.
Zamilkł, kiedy pochylili się obaj przy kamieniu, chwytając go z obu stron; poprawił uchwyt, zerkając na Anthony’ego, a później jednocześnie z nim przesunął się do przodu, napierając na głaz całym ciężarem ciała. Jego mięśnie zapiekły, w pierwszej chwili wydawało mu się też, że skała nie ruszy się z miejsca – ten moment był najtrudniejszy – ale centymetr po centymetrze zaczęła się toczyć, nabierając rozpędu w miarę, jak teren zaczął się obniżać.
Tym, czego się nie spodziewał, był rozbrzmiewający w powietrzu rechot i kilka drobnych stworzonek przeskakujących przez jego buty.
Prawie podskoczył, kiedy coś zimnego i lepkiego musnęło jego łydkę; obejrzał się za siebie, dostrzegając niewielką jamę w ziemi i rozbiegające się we wszystkie strony żaby, a gdzieś w jego gardle wezbrał śmiech; nie puścił jednak kamienia, turlając go dalej, dopóki nie przestało to być konieczne – a głaz nie potoczył się już dzięki sile grawitacji, żeby wylądować się na miękkiej, wypłaszczonej połaci terenu. Dopiero wtedy się zatrzymał, żeby się odwrócić; spodziewał się, że żaby – wystraszone – znikną w okolicznych zaroślach, ale te wciąż były na ścieżce, zamiast w poszukiwaniu kryjówki ruszając… w ich stronę. – Co do… – zdążył mruknąć, nim pierwsza żaba wskoczyła na jego but, a druga jakimś cudem odnalazła drogę pod nogawkę; szarpnął nogą odruchowo, choć ostrożnie, starając się strącić z siebie małego płaza, ale nic z tego. Kolejne dwa przemknęły obok, zmierzając w kierunku Anthony’ego. – W razie gdybyś się zastanawiał, skąd P-p-płazy z Oazy wzięły swoją nazwę, to właśnie stąd – powiedział ze śmiechem, przykucając, żeby ściągnąć z siebie upartą żabę. – Na mokradle jest ich jeszcze więcej. P-p-parę razy widziałem tam nawet żabociki – wyjaśnił, zastanawiając się, czy wyjątkowo liczną kolonię żab na wyspę przywiodła magia, czy czarodzieje.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]27.05.21 21:17
W pierwszym momencie nie zrozumiał o co pytał William. Spoglądał na niego zaskoczony i zupełnie zdezorientowany. Dopiero kiedy zauważył, że Moore wskazał na jego dłoń, machnął drugą, wolną ręką w geście, że nic mu nie było. W jego ocenie przynajmniej nie było to nic poważnego. Ot, zwykłe przecięcie, które mogło zdarzyć się każdemu (a przy tym i zdarzyło się Williamowi, choć Anthony o tym nie wiedział i jeszcze nie dostrzegł).
Nie ma potrzeby – odpowiedział, uznając że rana nie była głęboka i głupio by było zajmować komukolwiek czas taką głupostką. Mieszkańcy Oazy zapewne mieli ważniejsze rzeczy na głowie, a na pewno medycy. – Nie chciałbym jej zawracać głowy czymś takim. Na pewno ma całą masę innych obowiązków – dodał z przyjemnym uśmiechem na twarzy. Nie wątpił w to, że panna Dearborn na pewno była dobrym uzdrowicielem. Szanował sobie Cedrica i jego rodzinę i być może właśnie dlatego nie zamierzał marnować ich cennego czasu.

Choć pracowali w pocie czoła, wciąż mieli możliwość choćby drobnej rozmowy. Przerzucał kolejne napotkane na ziemi kamienie i głazy, uznając że ten akurat wysiłek fizyczny był całkiem przyjemny. Wymiana zdań sprawiała, że czas mijał szybciej, a Macmillan nie przejmował się i nie skupiał tak bardzo na własnym bólu mięśni i pleców. Momentami jednak nie wiedział jak odpowiedzieć przyjacielowi. Pytanie o to dlaczego wątpił w siebie jako ojca sprawiło, że przez chwilę milczał i zamiast cokolwiek mówić, przerzucał zamyślony kolejne odłamki i kamienie. Bo jak miał wyjaśnić, że obawiał się, że jego dzieci prawdopodobnie miały go prawie w ogóle nie widzieć w domu albo wyjątkowo rzadko? Albo jak miały poradzić sobie w przyszłości z tym, że przez bandę durni z Londynu i innych hrabstw uważany był za terrorystę i niebezpieczną osobę? Nie powinien przejmować się takimi opiniami… ale jednak, coś go pchało w stronę rozmyślań. Były też te bardziej przyziemne wątpliwości, takie jak ta, że zwyczajnie obawiał się czy był w stanie zajmować się dziećmi, nawet jeżeli na pomoc miały przyjść służki i Ria. I jak miał wychować dzieci, żeby w przyszłości otwarte były na cudze problemy i krzywdę, ale jednocześnie były przykładnymi lordami i lady?
Przez ostatnie wydarzenia – odpowiedział po kilkudziesięciu sekundach namysłu. – Boję się, że kiedyś w przyszłości mogą stać się jak inni lordowie i lady – wyjawił swoje obawy. – Ludzie się zmieniają… poznajesz ich jako dziecko i myślisz sobie, że ktoś taki nikogo by nie skrzywdził… a później widzisz jak w ciągu kilku miesięcy ktoś się zmienia i traci głowę dla jakiejś głupiej idei.
Choć spochmurniał na moment, to po swoim zeznaniu natychmiast starał się uśmiechnąć, jak gdyby dając sygnał, że wszystko było w porządku. Znowu wrócił do pracy, a przy tym uważnie słuchał znajdującego się w pobliżu Williama.
Pomysł z „uroczystością” wydawał się dobry. Na pewno pomógłby oddalić negatywne myśli mieszkańców w inną, bardziej pozytywną stronę. Przytaknął skinieniem głowy. Dzieci, nawet tutaj, miały prawo do tego, żeby zwyczajnie być dziećmi i mieć odrobinę zabawy pomimo wyjątkowo poważnej sytuacji w Anglii. A on zamierzał pomóc w tym wszystkim tak, jak tylko to potrafił.
Zawsze znajdę czas na Quidditcha i boisko – odpowiedział śmiejąc się przy tym radośnie i rzucając odłamkami gdzieś poza boisko.
Widząc, że William schyla się po kolejny głaz i że ma z nim problem – natychmiast ruszył do pomocy. Złapał kamlot z drugiej strony, choć tak, żeby nie zasłaniać ani nie sprawiać problemów Moore’owi.
Tak… – mruknął jedynie, słysząc jak czarodziej uspokaja go w kwestii Josepha. Rozmowa sprawiała, że nie martwił się aż tak bardzo; że zwyczajnie był spokojniejszy. Wright nastraszył go w ostatnich dniach wyjątkowo mocno. Pojawiło się jednak kolejne zaniepokojenie spowodowane wyznaniami Moore’a. Nie spodziewał się, że ten został potraktowany aż tak źle. Ale dobre było to, że przynajmniej teraz był tutaj, razem z nimi i ponownie działał dla dobra niewinnych i pokrzywdzonych. – Gdybyś potrzebował pomocy przy domu… powiedz. Załatwię najlepszych budowlańców albo i sam pomogę. I…hah, nie musisz składać podania, po prostu porozmawiamy, jak już zbiorę wszystkich na jedno miejsce – dodał, wyraźnie rozbawiony jego słowami. – Mam wrażenie, że niektórzy nie chcą zrozumieć powagi sytuacji – spochmurniał na chwilę. Zjednoczeni zachowywali się momentami aż nazbyt dziwnie. Zupełnie, jak gdyby obwiniali Macmillanów za wszystko lub jak gdyby zwyczajnie nie wiedzieli, że w kraju toczy się wojna… a jednocześnie dawali znaki jak gdyby jednak zdawali sobie z tego sprawę. Skonfundowany i rozwścieczony własnymi myślami nie potrafił się powstrzymać i cisnął większym kamieniem gdzieś poza linię przyszłego boiska.
Nie mógł przecież być kłębkiem nerwów i złości. Starał się uśmiechać i żartować, żeby nie przyprawiać Williama o jakiekolwiek zmartwienia.
Żadnego nawozu – odpowiedział, podśmiechując się na usłyszane słowa i przypominając sobie to, co stało się w rezerwacie. – Czysta wódka. Pali gardło, ale nie tak jak ognista. Wydaje się być odrobinę słabsza. Ale tylko odrobinę. Robię według przepisu, który kiedyś otrzymałem – zapewnił.
Przytaknął co do kwestii kąpieli i nie kontynuował tematu swojej małej rany, nadal uznając, że nic mu nie było. Zamiast tego skupił się na kamieniu, który oboje pchali. Zacisnął zęby, zdając sobie sprawę, że głaz był wyjątkowo ciężki. Nie zamierzał jednak się poddawać. Napierał tak mocno, jak tylko potrafił, żeby tylko przeturlać go w odpowiednim kierunku. Nie spodziewał się usłyszeć rechotu… Najpierw zwyczajnie go zignorował, uznając że przecież na bagnach zawsze było dużo żab. Rodzinę płazów zauważył chwilę później, po tym jak rozbiegły się na wszystkie strony. Uwagę zwróciła najpierw żaba na bucie Williama. Miał mu już zwrócić uwagę, ale sam nagle poczuł coś śliskiego w swojej nogawce. Natychmiast się wyprostował, wyraźnie zaskoczony faktem intruza w spodniach. Próbował szybkimi ruchami strząsnąć żabę, ale nie potrafił. Zaczerwienił się od zmęczenia, rozbawienia gilgotkami i poczucia drobnego obrzydzenia śliskością na swojej skórze. Podskoczył kilkukrotnie, mając nadzieję, że to pomoże... ale nie pomogło.
Odwróć się, proszę – mruknął w stronę przyjaciela, a za tym sam się odwrócił i ściągnął własne spodnie, żeby pozbyć się namolnej żaby. Założył je z powrotem dopiero wtedy kiedy upewnił się, że pozbył się przerażonego płaza. – Płazy z Oazy – zaśmiał się. – Oby tylko nie były problemem dla graczy – dodał już poważniej, wyobrażając sobie młodych zawodników „zaatakowanych” przez rodziny żab.


Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy staw - Page 3 4d6424bb796c4f2e713915b83cd7690217932357
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5779-anthony-macmillan https://www.morsmordre.net/t5786-bato https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f143-kornwalia-puddlemere-dwor-macmillanow https://www.morsmordre.net/t5790-skrytka-bankowa-nr-1421 https://www.morsmordre.net/t5806-anthony-macmillan
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]29.05.21 21:02
Uniósł wyżej brew przez moment jeszcze przyglądając się Anthony’emu, jak gdyby chciał zapytać o to, czy był pewien – z doświadczenia wiedział, że takimi zranieniami najlepiej było zająć się od razu, kiedy jeszcze do ich wyleczenia wystarczały dwa machnięcia różdżką i pięciominutowa wizyta u uzdrowiciela – ale wierzył, że przyjaciel był w stanie sam ocenić powagę sytuacji. Kiwnął w jego stronę głową, jednocześnie wykonując bliżej nieokreślony gest ręką, oznaczający po prostu: niech będzie.
Wrócił do pracy, nie pospieszając Anthony’ego ani nie spoglądając na niego wyczekująco; przedłużające milczenie mu nie przeszkadzało, nie mając w sobie nic z niewygodnej niezręczności; przy wysiłku wkładanym w przerzucanie kamieni i wyrównywanie ścieżki, dłuższe przerwy w rozmowie wydawały się zresztą czymś naturalnym, potrzebnym do zaczerpnięcia oddechu czy wykonania fragmentu bardziej wymagającego zadania. – Hm? – mruknął, prostując się, w pierwszej chwili prawie zapominając o zadanym wcześniej pytaniu; dopiero po następnych słowach w jego spojrzeniu błysnęło zrozumienie. – Ach. – Oparł dłoń o bok, odpoczywając przez chwilę i jednocześnie walcząc z dokuczającym kłuciem pod żebrami; zbierał przez moment myśli, zastanawiając się nad słowami Anthony’ego i łapiąc oddech. – Nie wydaje mi się, żeby k-k-ktoś mógł z dnia na dzień całkowicie zmienić p-p-przekonania – powiedział ostrożnie. Pochylił się lekko, zmieniając pozycję na wygodniejszą. – To znaczy – jasne, m-m-młodość rządzi się swoimi p-p-prawami, ale te rzeczy, których się nauczymy za dzieciaka – chyba z nami z-z-zostają mimo wszystko. Nie jestem ekspertem – zaznaczył; dopiero uczył się ojcostwa, powoli i na własnych błędach, potykając się nie raz i nie dwa – ale wiesz – nas na p-p-przykład jest piątka i żadne nie wp-p-padło na to, żeby zacząć zabijać mugoli dla idei. Znosiło nas czasem na boki, m-m-mnie też – nie był z tego dumny – ale zawsze jakoś wracaliśmy z p-p-powrotem. Może to kwestia tego, żeby mieć gdzie. W-w-wrócić – zamyślił się. Miał nadzieję, że tak było; że więzi rodzinne były silniejsze niż cokolwiek innego.
Zatrzymał na kilka sekund spojrzenie na twarzy Anthony’ego, tknięty dziwnym wrażeniem, że jego ostatnie słowa nie były tylko rozważaniami, a odnosiły się do kogoś konkretnego – ale nie był pewien, czy powinien był o to pytać. Zawahał się, otwierając usta i zaraz potem je zamykając, a ostatecznie jedynie odwzajemniając posłany przez przyjaciela uśmiech; chcąc mu tym samym dać znać, że jeśli chciał, mógł kontynuować.
Kolejny z kamieni okazał się znacznie cięższy niż na pierwszy rzut oka wyglądał; pociągnięty w górę, podniósł się zaledwie na kilka milimetrów, i Billy już był przekonany, że za sekundę przygniecie mu palce, gdy tuż obok pojawił się Anthony, chwytając za głaz z drugiej strony. – Dzięki – sapnął, niemal natychmiast czując ulgę w zmęczonych palcach. Podniósł spojrzenie, odnajdując twarz przyjaciela i spoglądając na niego z wdzięcznością. – I cieszę się, że zn-n-najdziesz czas – dodał. To naprawdę wiele dla niego znaczyło – że w tych wszystkich przedsięwzięciach, które bez zastanowienia wcisnął na swoje barki, nie był sam; że miał przyjaciół, którzy go wspierali, bez względu na to, jak mało istotne i trywialne nie wydawałyby się jego plany. – D-d-dobra, to lecimy z tym – mruknął, poprawiając uchwyt palców i ruszając ostrożnie w stronę zejścia ze ścieżki, starając się dopasować swoje tempo do tempa Anthony’ego.
Trudno mu było mówić w trakcie przenoszenia ciężkiego głazu, skupił się więc na łapaniu kolejnych oddechów, odzywając się dopiero, kiedy po krótkim odliczeniu (trzy, dwa, jeden…) kamień wylądował w miękkim błocie otoczonym niskimi zaroślami. Pochylił się do przodu, unosząc rękę i odgarniając włosy ze spoconego czoła. – Właściwie to została mi głownie robota p-p-przy wykończeniu – sprostował; największa część prac została zakończona, kilka dni wcześniej podziękował chłopakom, którzy pomagali mu stawiać ściany i montować konstrukcję dachu. – Vincent mi p-p-pomaga, i Justine. Bracia też. Ale jeśli k-k-kiedyś miałbyś ochotę jeszcze p-po-poćwiczyć, to rąk do pracy nigdy za wiele – powiedział z uśmiechem. Lubił towarzystwo Anthony’ego i nie miał wątpliwości, że świetnie by się bawił mając go do pomocy przy malowaniu czy kładzeniu podłóg, ale jednocześnie nie chciał wymuszać na nim żadnych obietnic; wiedział, że miał mnóstwo własnych obowiązków, a już i tak pracował razem z nim nad boiskiem. – Jasne, może b-b-być i tak – przytaknął; spotkanie pasowało mu nawet bardziej, składanie w całość oficjalnych pism nigdy mu nie wychodziło.
Spoważniał po chwili. – To całkiem n-n-normalne, że nie chcą – powiedział, schylając się, żeby zebrać kilka drobniejszych kamieni i odrzucić je na bok – ze znacznie mniejszą werwą niż Anthony, za to robiąc z tego małą zabawę i starając się trafić nimi w wąski prześwit między dwiema wiszącymi nisko gałęziami. Pierwszy przeleciał nieco za wysoko, ale drugi ledwie zauważalnie musnął wilgotną korę i przemknął na drugą stronę. – Nikt nie ma ochoty p-p-przyznać głośno, że wszystko, na czym mu zależało, t-t-trafił szlag. Czasem się człowiekowi w-w-wydaje, że jeśli tego nie zrobi, to świat m-m-magicznie się naprawi i będzie p-p-po staremu. Mi też się tak w-w-wydawało, przez chwilę – przyznał dosyć niechętnie, ale już bez wstydu; nikt nie uczył ich, jak radzić sobie z wojną. – Każdy musi p-p-przegryźć to sam, tak myślę. W swoim własnym tempie – dodał, dzieląc się swoimi przemyśleniami. To był jeden z powodów, dla którego aż tak bardzo nie martwił się o Josepha; znał przyjaciela na tyle długo, że nie miał wątpliwości co do tego, po której stronie było jego serce – i wiedział, że sam Wright prędzej czy później też sobie o tym przypomni. Kiedy będzie gotowy.
Skupienie się na przetoczeniu ciężkiego głazu skutecznie odciągnęło jego myśli od alkoholu, a później jeszcze skuteczniej zrobiły to żaby; nie śledził już nawet spojrzeniem ostatnich centymetrów pokonywanych przez skałę, zamiast tego starając się jak najszybciej pozbyć spod nogawki żabiego intruza, ten jednak okazał się wyjątkowo uparty. Próby wciśnięcia dłoni pod materiał spełzły na niczym, sprawiając jedynie, że stracił równowagę i usiadł na miękkim błocie, jeszcze bardziej wystawiając się na atak rechoczących płazów. Zaśmiał się w głos, schylając się, żeby ściągnąć z nóg buty. – Co? – zapytał, kiedy Anthony kazał mu się odwrócić, początkowo nie rozumiejąc, dlaczego; pełen obraz sytuacji dotarł do niego z opóźnieniem, gdy zobaczył, jak czarodziej sięga do paska spodni. Nietypowa prośba nieco go skonfundowała, był przyzwyczajony do przebierania się przy innych – w szatni Jastrzębi nie było miejsca na wstydliwość – ale nie miał zamiaru wprawiać Anthony’ego w zakłopotanie. – A, j-j-jasne. Już – powiedział, posłusznie odwracając się w drugą stronę i skupiając się na pozbyciu żaby. Ostatecznie obyło się bez ściągania spodni, choć kiedy wreszcie się podniósł – nieco chwiejnie – żałował, że nie poszedł w ślady przyjaciela, bo dół jego ubrania po błotnej walce i tak nie nadawał się do niczego innego niż do prania. – Nasi zawodnicy są t-t-twardsi niż wyglądają – odpowiedział ze śmiechem, poprawiając ubranie. Nie miał wątpliwości, że dzieciaki poradzą sobie z ewentualną przeszkodą w postaci żab, zresztą – do tej pory im to nie przeszkadzało. – Teraz to nap-p-prawdę potrzebujemy kąpieli. Ale wygląda na to, że i tak nic tu już po nas. – Rozejrzał się. – Idziemy? – zagadnął, odwracając się w stronę Anthony’ego, kiedy już upewnił się, że miał z powrotem na sobie wszystkie części garderoby.

| zt x2 :pwease:




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]22.06.21 21:58
| 16 listopada

Srebrzysty bernardyn opadł miękko na kamieniste wybrzeże, żeby zatoczyć ostatnią, szeroką pętlę i rozmyć się w szarawym powietrzu – razem z zamykającym się za ich plecami portalem. Podmuch zimnego, wiejącego od Morza Północnego wiatru, uderzył Billy’ego w twarz niemal od razu, przypominając mu, że opuścił właśnie stosunkowo łagodniejszy, irlandzki klimat, żeby zamiast na zalesionej polanie znaleźć się na odciętej od świata wysepce. Otulił się szczelniej kurtką, spoglądając w górę; ciężkie, stalowoszare chmury wisiały nisko nad lądem, chowając w sobie majaczące nieco dalej wzniesienie, ale szczęśliwie nie padało – choć wyglądało na to, że mogło w każdej chwili lunąć. – Tam dalej, m-m-między drzewami, będzie cieplej – odezwał się, oglądając się przez ramię na Castora. Rzucił mu zaciekawione spojrzenie, starając się wyczytać z wyrazu jego twarzy, co myślał o wyspie. – W p-p-porządku? – upewnił się; pierwsza podróż portalem potrafiła być dezorientująca.
Narzuciwszy na głowę ciepły kaptur, ruszył w stronę niewielkiego, majaczącego między pierwszymi drzewami prześwitu. – Zaraz na końcu tej ścieżki jest p-po-polana, na której rozładowujemy i sortujemy wszystko, co trafia do Oazy – wyjaśnił, oddychając z ulgą, kiedy szerokie pnie osłoniły ich nieco od wiatru. Wyciągnął rękę, wskazując Castorowi kierunek, o którym mówił; nawet z tej odległości można było dostrzec migające między drzewami, zabezpieczone magicznie stosy drewna. Część z niego miała posłużyć do wykończenia boiska, reszta – do budowy kolejnych chat. – Wioski stąd nie w-w-widać, jest po drugiej stronie wyspy – trzeba p-p-przejść przez gwiezdny las i znaleźć pomost na rzece – mówił dalej, chcąc przynajmniej częściowo przybliżyć Castorowi topografię wyspy. Zamiast podążać dalej w stronę niewidocznych jeszcze zabudowań, odbił jednak w przeciwnym kierunku, wchodząc na ścieżkę, która bardzo szybko z kamienistej i względnie suchej stała się błotnista i wilgotna; podeszwy butów ślizgały się po niej, a lepka ziemia zaczęła się do niej przyklejać, tworząc coraz grubszą warstwę. – Musimy przejść obok m-m-mokradła – wyjaśnił Billy, przeskakując sprawnie na drugą stronę dróżki, żeby ominąć sporych rozmiarów kałużę. – Tutejsze dzieciaki g-g-grają na nim w Quidditcha, właściwie to wszystko zaczęło się od niego – t-t-to znaczy, od tego, że obiecałem im zbudować tu p-p-prawdziwe boisko. Pomysł z zabezpieczeniem stawu wyszedł t-t-trochę przy okazji. Jest niedaleko, za tymi z-za-zaroślami – opowiadał dalej, wskazując na kępę niskich krzaków – i rzeczywiście, kiedy się przez nią przedarli, znaleźli się na ścieżce, która – łagodnie opadając w dół – kończyła się tuż przy brzegu okrągłej, kamiennej, wypełnionej wodą niecki. – To tutaj – powiedział, choć zapewne nie było to konieczne; w przydymionym przez gęste chmury świetle, szmaragdowa, barwiąca wodę poświata była doskonale widoczna – a gdy stanęło się tuż nad zagłębieniem, można było dostrzec lśniące żyłki oplatającej strome brzegi magii. – Woda jest ciepła p-p-przez cały rok, tak samo jak ziemia – powiedział, przykucając, żeby zanurzyć dłoń w czystej wodzie; wydawała mu się cieplejsza niż powietrze. – Sama w sobie jest b-b-bezpieczna, ale to dno jest bardzo głębokie i zarośnięte, nie jestem w stanie rozp-p-poznać większości roślin, które tam rosną. Nurkowałem tu już trochę, p-po-powyciągałem je na powierzchnię – pomyślałem, że mógłbyś rzucić okiem? – zapytał, posyłając Castorowi pytające spojrzenie i docierając wreszcie do głównego powodu, dla którego poprosił go o przybycie na wyspę.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]23.06.21 17:34
Pomyślałby kto, że Sprout wreszcie przestał stawać okoniem przeciw wszelkim zmianom, które wpadały do jego życia niczym kamyki dorzucane codziennie do ogródka przez złośliwego sąsiada. I pomyliłby się ów ktoś, choć sam Castor starał się jak mógł wychodzić ze swej strefy komfortu. Powoli, metodycznie, bez powielania błędów sprzed kilku lat, gdy rzucił się w wir stołecznych wydarzeń bez żadnego przygotowania.
Dziś padło na Oazę. Miejsce, w którym zjawił się po raz pierwszy, z misją do wykonania i ciążącym na nim poczuciu obowiązku, by zrobić to jak najlepiej potrafił. Bowiem i cel był szczytny, i osoba, która poprosiła go o pomoc nieposzlakowanej opinii. Gdy dowiedział się, że w całym tym planie najważniejsze są dzieci, po prostu nie mógł odmówić. Nie, żeby miał w zwyczaju odmawiać. Nie on, Sprout z sercem na dłoni i regularnie wykorzystywanymi niedoborami asertywności.
Najpierw uderzył go zimny wiatr. Zaskoczony blondyn zmrużył najpierw oczy, które i tak nie mogły otrzymać pełni powietrznego ciosu, chronione szkłami okularów. Zassał zimne powietrze ze świstem, odruchowo unosząc ramiona tak, by schować między nimi własną szyję. Zimno.
— Nie spodziewałem się, że aż tak będzie wiać — przyznał się, wybiegając nieco przed szereg z dzieleniem się własnymi opiniami. Ale czegóż to mógł się spodziewać, skoro znajdowali się na wyspie, która przez zdecydowaną większość swego istnienia służyła jako najgorsze miejsce do pobytu? Wzdrygnął się na samą myśl o przeszłości Oazy, a może to podstępnie wciskający się w każdą szczelinę wiatr poruszył jego ciałem? W każdym razie zaraz po dreszczu przyszedł czas na skinienie głową, odrzucenie resztek postportalowego otumanienia i poprawienie kołnierza przy płaszczu. — Tak, tak, dziękuję.
Mógł zabrzmieć na nieco rozkojarzonego i chyba właśnie tak było. Bo ileż to rzeczy mógł właśnie podziwiać, jaki nowy krajobraz stanął przed jego szaro—błękitnymi oczami! Choć nie dane mu było wybrać najlepszej pory roku na odwiedzenie tego miejsca, wystarczyło trochę dobrej woli, wyobraźni oraz oczywiście opisów padających z ust Moore'a, by Sprout mógł rysować w myślach swego rodzaju mapę. Może kiedyś nadarzy się okazja do jej wykorzystania.
Tymczasem dotrzymywał kroku Williamowi, kiwając co chwilę głową na znak zrozumienia oraz uwagi. Wodził też wzrokiem między ścieżką, którą obrali a kierunkami wskazanymi przez przewodnika. I musiał przyznać, że spodziewał się miejsca zgoła innego, choć zapytany o swe przypuszczenia, nie odpowiedziałby raczej nic konkretnego.
Gdy już otwierał usta, by spytać o wioskę, odpowiedź nadeszła prawie sama. Zamknął się więc, starając się skupić na oddychaniu nosem, nie ustami, choć ta druga opcja w obliczu wiatru smagającego policzki wydawała się być bardziej kusząca. Z tyłu głowy słyszał echo słów matki, która zawsze powiadała, że gdy będzie biegał z otwartą buzią na mrozie, to na pewno się przeziębi. Jeszcze tego brakowało.
Wraz ze spadkiem stabilności podłoża, wzrok Castora zsuwał się coraz to bardziej na dół, rezygnując z wcześniejszego kontaktu wzrokowego z mężczyzną. Jasne brwi ściągnęły się w wyrazie skupienia, bo starał się stawiać kroki jednocześnie ostrożnie i pewnie — jeszcze tego brakowało, by wywrócił się koncertowo na twarz.
— Jest tutaj jakaś inna droga niż ta, na której jesteśmy? — spytał wreszcie, przeskakując w ślad za nim na drugą stronę dróżki, choć nie przyszło mu to równie swobodnie. — Jeżeli nie, przydałoby się wysypać tutaj jakieś kamyki dla utwardzenia. Nie daj Merlinie, jeszcze jakaś babcia będzie chciała przyjść, pokibicować wnukowi i się przewróci...
I zdawało się, że i w Oazie znalazło się miejsce na tetryka Castora Sprouta, gdyby nie fakt, że dosłownie kilka sekund później, wraz z dalszym ciągiem opowieści, na jego zmartwionej raczej twarzy, wykwitł szeroki uśmiech. Nie mógł się od niego powstrzymać, nie gdy właśnie słyszał jedną z najbardziej rozczulających historii w ostatnich tygodniach. Przystanął nawet na moment, nim przedarli się przez krzaki, szukając słów, które jak na złość nie chciały mu przyjść do głowy. Dopiero gdy zostawili zarośla za sobą, a Castor znów zrównał się z Williamem, odezwał się:
— Musisz naprawdę kochać te dzieciaki... — nawet nie miał siły kryć się z tym, jak bardzo rozczuliła go postawa Moore'a. Przyglądał mu się tak przez chwilę, jakby nie mógł do końca przetrawić informacji, że istnieją na świecie ludzie podobni do niego. Bezinteresowni, po prostu dobrzy. Żałował trochę, że nie znali się lepiej. Wtedy powiedziałby mu pewnie coś bardziej rozrzewniającego, teraz nie wypadało.
Nie zauważył nawet, gdy przed jego oczami pojawiła się tafla stawu. Odruchowo zmrużył oczy, zaś lewa dłoń powędrowała do okularów, poprawiając ich ułożenie na nosie. Idąc za przykładem Williama, podszedł do brzegu, choć zamiast przykucnąć, klęknął na jedno kolano. Wyciągnął palec wskazujący, by ostrożnie, ze skupieniem wyraźnie zarysowanym na lineaturze twarzy dotknąć wody.
— Faktycznie ciepła... — mruknął zamyślony, bardziej do siebie, lecz zaraz ponownie uniósł wzrok na mężczyznę obok. — Mówisz, że okoliczna ziemia też jest ciepła? W Bath jest podobnie, chociaż tam mugole wybudowali łaźnie... — nie byłby sobą, gdyby nie zdołał wcisnąć choć jednej wzmianki o Somerset i okolicach. Ale cóż, taka okoliczność przyrody mogła go co prawda bardzo cieszyć, nawet podsunąć kilka pomysłów do wykorzystania w lepszych czasach, lecz dziś przybył tutaj w bardzo konkretnej sprawie.
— Oczywiście, że rzucę okiem — wstał wreszcie z kolan, po czym otrzepał otwartą dłonią pozostałości po gruncie, które chyba tylko czekały, by przylepić się do jego spodni. — Tylko następnym razem, błagam, jeżeli masz podejrzenie, że coś jest trujące, nie dotykaj tego samemu.
Nieco zbolały uśmiech musiał wyrazić cały kalejdoskop uczuć, które dopadły Sprouta zupełnie niespodziewanie. Troska o znajomego połączona z wyrzutami sumienia za ton raczej protekcjonalny. Wciąż dokuczające zimno, do którego powoli się przyzwyczajał. Wdzięczność za ogrom ciężkiej pracy, którą William włożył w to, by zapewnić choć trochę normalności niewinnym dzieciakom. Czasem ciężko było być wrażliwym człowiekiem w niewrażliwych czasach.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]24.06.21 20:02
Uśmiechnął się szeroko, kiedy dotarły do niego słowa Castora, jednocześnie odruchowo podciągając wyżej kołnierz. Bez względu na to, jak trudne nie bywałyby panujące w Oazie warunki, to Billy’emu przejście przez portal już od dłuższego czasu kojarzyło się z momentem powrotu do domu – ściągnięcia ubłoconych butów, odwieszenia znoszonego płaszcza i wciągnięcia do płuc znajomego, przesiąkniętego zapachem bezpieczeństwa powietrza. To ostatnie bywało co prawda ulotne – przekonał się o tym nie tak dawno temu, najpierw wysłuchując przerażających słów wieszczącej rzeź przepowiedni, a później gnając na złamanie karku, byle tylko zdążyć zanieść ostrzeżenie na czas – ale żadne z tych wydarzeń nie sprawiło, że troszczył się o wyspę mniej. Wprost przeciwnie, stanięcie oko w oko z wizją utraty tego miejsca, przemieszane z nawiedzającymi go (na szczęście już coraz rzadziej) koszmarami skąpanymi w trawiących domy i drzewa płomieniach szatańskiej pożogi, sprawiało, że traktował je jak coś jeszcze cenniejszego; coś, co gotowe było bezpowrotnie zatonąć w otaczającym ich morzu, jeśli tylko przestaliby o to dbać.
On nie zamierzał przestać. – Najgorzej jest w t-t-trakcie sztormów – przytaknął w odpowiedzi na uwagę o pogodzie, podnosząc nieco głos, żeby przekrzyczeć wciskający się w uszy wiatr; zmrużył oczy, odnajdując Castora spojrzeniem. – Na szczęście w głębi wyspy jest dużo sp-p-pokojniej – dodał, bez zwlekania ruszając we wspomnianym kierunku, żeby jak najszybciej znaleźć się za ochronną zasłoną drzew. Dopiero wtedy wyprostował się, odrzucając z głowy kaptur i rozluźniając spięte do tej pory ramiona. W trakcie ich krótkiej wędrówki, niespecjalnie pilnował drogi, pozwalając by po wyrytym wyraźnie w pamięci szlaku nogi niosły go same; jedynie od czasu do czasu zatrzymując się, żeby wtrącić zdanie czy dwa na temat niezwykłości wyspy.
Kolejne słowa Castora wyrwały go z lekkiego zamyślenia. – Hm? – mruknął bezwiednie, ale zanim zdążyłby poprosić o powtórzenie, sens docierających do niego zdań sam wyklarował się w jego umyśle. – Tak, p-p-po przeciwnej stronie mokradła, można nią dojść do wioski – nie jest wcale łatwiejsza, ale już zacząłem ją w-wy-wyrównywać, bo deszcz też czasami ją podmywa. Musiałem p-p-położyć też trochę kładek – odpowiedział. Przeniósł wzrok z twarzy czarodzieja na błotnistą ścieżkę. – Ale to słuszna uwaga. Chyba nawet zostało nam t-t-trochę kamieni – powiedział, unosząc dłoń do twarzy, żeby w geście zastanowienia podrapać się po szczęce; wysypanie drobniejszymi kamykami rozmokniętej drogi przesunęłoby pracę w czasie najwyżej o dwa dni, a mogło zniwelować ryzyko, że ktoś zmierzający w stronę boiska od strony polany rozładunkowej wyląduje nosem w błocie.
Opowiadanie o samozwańczej, założonej przez dzieciaki drużynie Quidditcha jak zwykle nieco odciągnęło jego myśli od chwili obecnej, dlatego nie od razu zauważył, że Castor został nieco w tyle; jego zniknięcie zarejestrował z opóźnieniem, gdy po przejściu przez kępę gęstych zarośli, spróbował odnaleźć go wzrokiem. Zamilkł na moment, zatrzymując się i odwracając za siebie, a później czekając, aż czarodziej do niego dołączy.
Poczynione przez Castora spostrzeżenie sprawiło, że zmieszał się wyraźnie, najpierw uciekając spojrzeniem w bok, a później dłonią sięgając karku, żeby podrapać się po nieistniejącym miejscu gdzieś na szyi. To była prawda – ale było to jednocześnie coś, nad czym do tej pory się ani nie zastanawiał, ani o czym nie mówił. – Są wsp-p-paniałe – przytaknął, pozornie ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając wygłoszonej obserwacji; odruchowo przenosząc ciężar rozmowy z siebie na młodych zawodników. – Musiałbyś zobaczyć, jak m-m-mały Tim lata na miotle – jestem p-p-pewien, że za dziesięć lat będzie szukającym w reprezentacji, albo co najmniej w ligowej d-d-drużynie – dodał, rozpogadzając i ożywiając się niemal od razu; podejmując też przy tym przerwaną chwilowo wędrówkę w stronę stawu. Myśl o tym, jak za dziesięć lat mógł wyglądać czarodziejski świat – i o tym, że nie było pewności, czy liga w ogóle będzie istniała – odsunął gdzieś na krawędź świadomości, zdając sobie sprawę, że zamartwianie się o to teraz nie miało najmniejszego sensu. – A Barty to urodzony p-p-pałkarz, jakby się postarał, to mógłby i mnie zrzucić z miotły. Nauczył latać na m-m-miotle Sally – nie są rodzeństwem, ale jego rodzice ją p-p-przygarnęli, po tym jak jej zginęli w trakcie bezksiężycowej nocy. Sami st-t-tracili córkę – dodał ciszej. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak musiała smakować utrata dziecka – wystarczyło mu tych kilka przerażających minut w Azkabanie, kiedy był przekonany, że Amelia nie żyła. – A z Henrym to na p-p-pewno byś się dogadał, jak nie lata na miotle, to siedzi z nosem w t-t-trawie. W tamtym tygodniu... – mówił dalej, gdzieś w połowie tknęła go jednak oczywista myśl. – Zanudzam cię, wybacz – bardziej stwierdził niż zapytał, rzucając Castorowi przepraszające spojrzenie i przenosząc uwagę na połyskującą lekko wodę, do której w międzyczasie dotarli.
W odpowiedzi na pytanie, skinął potakująco głową. – P-p-podgrzewa ją jakaś magia, podobno krąży pod ziemią na całej wyspie. M-m-miejscami można ją zobaczyć – w gwiezdnym lesie na p-p-przykład, spada z drzew jak śnieg. Moja p-p-przyjaciółka, Charlie, mówiła, że ma wpływ na wszystkie tutejsze rośliny, ale to pewnie sam m-m-musiałbyś ocenić – dodał, i nie zwlekając dłużej, wyprostował się, żeby poprowadzić Castora nieco dalej wzdłuż brzegu, gdzie na płaskiej, drewnianej palecie suszyły się wyciągnięte z wody rośliny. Miał wrażenie, że niektóre z nich skurczyły się od czasu, kiedy zerwał je z dna, ale mógł być to też złudny efekt przebywania pod wodą, gdzie wszystko wydawało się nieco zniekształcone. – Nie p-p-planowałem niczego zjadać – odparł w odpowiedzi na przepełnioną troską uwagę, wzruszając jednym ramieniem. – Bo od samego dotykania to chyba nie m-m-można się zatruć – dodał, ale zanim jeszcze skończył wypowiadać to zdanie, pomiędzy głoski wlała się niepewność; zmarszczył brwi. – Można? – zapytał, odwracając się w stronę Castora.
Gdy dotarli do palety, przykucnął przy niej, żeby wskazać na pierwszą z roślin – przypominającą długie, poskręcane glony, z białymi wypustkami po wewnętrznej stronie liści. – To p-p-porasta większość dna – wyjaśnił, starając sobie przypomnieć, gdzie dokładnie widział roślinę. – Rośnie w takich k-k-kępach, i one się całe ruszają tak samo – mimo że nie ma tam w-w-wiatru ani fal – streścił, nie będąc pewnym, czy cokolwiek z zebranych informacji miało okazać się pomocne w zidentyfikowaniu rośliny.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]26.06.21 22:55
Przyzwyczajenia były niebywałym zjawiskiem. Jednym przychodziły z zaskakującą łatwością, dla innych — bardziej podobnym do Castora — stanowiło skałę, pozornie niemożliwą do skruszenia. Jednak przy odrobinie dobrej woli, determinacji i co ważniejsze, regularności, wszystko stawało się możliwe. Nawet domatorzy pokroju Sprouta mogli przecież odnaleźć swój dom gdzie indziej, było także wiele osób, dla których pojęcie domu wiązało się wprost z ludźmi ich otaczającymi. Miał nadzieję, że to właśnie w ludziach — we wspólnym celu przetrwania, we wzajemnej trosce i zrozumieniu, wartościach, które przecież były tak bliskie jemu własnemu domowi — odnajdą komfort ci, którzy musieli zostawić przeszłość za sobą. Że to właśnie wśród zimnych wiatrów targających Oazą, wśród zapachu soli z niedalekiego przecież morza, odnajdą oni wszyscy choć cień spokoju.
Przynajmniej tyle.
Na uwagę o sztormach uniósł lekko brwi ku górze. Nie chciał chyba wyobrażać sobie, jak bardzo mogłaby wtedy pogorszyć się pogoda. Gdyby tylko jego umysł zajął się tą kwestią na dłużej niż ledwie kilka sekund, kolejne etapy podróży przeszłyby mu pod znakiem rozmyślań, jak temu zaradzić. Chęć do śmiałego rozwiązywania problemów to jedno, za to można było młodego blondyna pochwalić, lecz praktyczność ewentualnych rozwiązań pozostawiałaby wiele do życzenia.
— Drzewa wyciszają wiatr, prawda? — zimne powietrze i podniesiony głos bardzo szybko zaowocowały nagłą koniecznością odkaszlnięcia. Zrobił to więc, zasłaniając usta rękawem płaszcza, bardziej z nawyku niż z dla uchronienia ich przed ewentualnymi zarazkami, które mógł z siebie wyrzucić. Przypuszczenie, które wygłosił, było co prawda raczej prawdziwe, lecz wypływało z ust człowieka, który nigdy nie miał okazji przebywać na jakiejkolwiek wyspie i zastanawiał się po prostu, czy w przypadku otoczenia wodą i wiatrem ze wszystkich stron, drzewa były w stanie spełnić swoją rolę w ten sam sposób, co na stałym lądzie.
W dalszej kolejności przyjrzał się delikatnie rozkojarzonej (czy tylko mu się wydawało?) twarzy swego przewodnika. Na wiadomość o istnieniu kolejnej ścieżki, kąciki jego ust poderwały się nagle ku górze, lecz z równą prędkością opadły do naturalnego wyrazu, gdy usłyszał dalszą część historii. Trwając w mimicznej niepewności przez następne zdanie, na sam koniec wypowiedzi Moora zdecydował się jednak na przybranie wesołego uśmiechu.
— Kładki mogłyby zadziałać równie dobrze, tak myślę. To zależy, co macie akurat pod ręką... I jeżeli będziesz potrzebował kogoś do pomocy, pamiętaj o mnie, dobrze? — nawet nie zauważył, kiedy jego dłoń odnalazła bark Billy'ego. Gdyby zauważył, pewnie nie dopuściłby do tego kontaktu cielesnego, jakiegoś takiego... potencjalnie spoufalającego, potencjalnie nieprzyjemnego dla Moore'a. Wojna nadawała drugie dno gestom, które przed nią odbierane byłyby zupełnie dobrodusznie. Chciał co prawda zapewnić nim o własnej gotowości do własnego działania, przekazać, że Billy wcale nie musiał (choć mógł, jeśli chciał) brać ciężaru zasugerowanej mu pracy na siebie i że w razie czego — mógł liczyć na drugą parę rąk.
Jednakże dłoń cofnęła się z barku, powoli, z lekkim zmieszaniem, a drżące dłonie wsunęły się niemal automatycznie w rękawy płaszcza. Przepraszający uśmiech, krótkie spojrzenie i skinienie głową dopełniły obrazu skruchy. Myśli, na całe szczęście, nie musiały długo czekać na pojawienie się kolejnego tematu do przeanalizowania.
Opowieści Williama o dzieciakach trafiły bowiem na podatny grunt wrażliwego serca. W zestawieniu z rozchmurzeniem jego lica stanowiły balsam mogący uleczyć wszelkie smutki, bowiem tym monologiem potwierdził jedynie wcześniejsze stanowisko Castora. A Castor z kolei mógłby słuchać takich opowieści godzinami, nie zważając nawet na to, że niemal poślizgnął się na błocie przy kolejnym manewru zmiany strony ścieżki, czy to, że mocniejszy podmuch wiatru zerwał mu kaptur z głowy. Dopiero ściszenie głosu przy opowiadaniu historii Barty'ego i Sally sprawiło, że poczuł nieprzyjemne ukłucie w prawym boku. Sam nie miał dzieci, od zawsze był najmłodszym z całej rodziny i niewiele zapowiadało, by mogło się to prędko zmienić. Poważnie zżyty z rodzicami, siostrą i najbliższym kuzynostwem nie mógł sobie wyobrazić tego, jak bardzo boli strata. Rodziców. Dziecka.
Uprzywilejowanie, które zapewniało mu względnie spokojną większość życia znów stało się nieznośnie jasne.
— Nie zanudzasz! — rzucił na wpół urażony, że w ogóle Billy mógł tak pomyśleć. Z wrażenia przystanął aż w miejscu, wysunął dłonie z rękawów i nasunął kaptur na głowę raz jeszcze. Dopiero po tym krótkim rytuale, już znacznie ciszej, dodał: — Chętnie spotkałbym się ze wszystkimi dzieciakami... Z Timem, Barty'm, Sally, Henrym... — wyliczył prędko, chcąc udowodnić, że słuchał z pełnią uwagi i naprawdę przejmował się sprawą. — Właściwie to miałbym w domu nawet kilka książek o rozpoznawaniu roślin, z których uczyłem się jeszcze przed Hogwartem...
Mgła zamyślenia odcięła go na moment od otaczającego świata. Wędrował wzrokiem po półce z książkami we własnym pokoju, szukając odpowiednich pozycji, których poziom skomplikowania nie przytłaczałby dziecięcych umysłów i nie zabił chęci do nauki.
— Właściwie... to ile lat mają dzieciaki? Tak mniej—więcej. Zapomniałem się jeszcze spytać, czy mają jakąś nazwę! Co to za drużyna Quidditcha bez nazwy?
Pod kapturem, pod nieułożoną burzą blond loków kiełkowało jeszcze wiele innych pytań. Pytań, które musiały poczekać na swoją kolej i wybrzmienie, bowiem Castor zajęty był już zupełnie czym innym. Staw oraz jego najbliższe otoczenie były niewątpliwie ciekawym ekosystemem, a dodatkowym elementem był sam fakt występowania wokoło wyraźnych śladów świadczących o ingerencji magii. Nie mógł więc powstrzymać się od zachwyconego westchnienia, które uciekło z jego ust niedługo po zakończeniu kolejnego z tłumaczeń. Czuł się nieco jak dziecko, które trzeba było wprowadzać w nowy świat, jednak możliwość jego poznania była niesamowicie ekscytująca.
Dał poprowadzić się do specyficznej wystawki z roślin, od razu koło niej kucając. Coś, co najbliżej przypominało glony, na pierwszy rzut oka mogło zostać uznane za roślinę nieszkodliwą, jednak widok białych wypustek kazał zastanowić się poważnie nad werdyktem.
— Zatruć—zatruć raczej nie. Ale poparzyć już jak najbardziej. Zresztą, nawet niewielkie ilości roślinnych toksyn, gdy są w kontakcie przez dłuższy czas, potrafią być niebezpieczne... — starał się nie brzmieć zbyt pesymistycznie, jednak jedno spojrzenie, które posłał ku Billy'emu wyraźnie sugerowało, że zdążył się zmartwić. Przeniósł wzrok na dłonie mężczyzny, lecz nie zauważając na nich żadnych śladów post—kontaktowych uznał, że zdobywanie materiału musiało obyć się bez groźnych przygód. — Hmm... — pokiwał kilkukrotnie głową na znak zrozumienia, znów skupiając się wyłącznie na roślinach. Rosną w kępach i poruszają się pomimo teoretycznego braku impulsu...
— Mógłbym zabrać kilka okazów ze sobą? — spytał wreszcie, dotykając ostrożnie palcem jednych z białych wypustek. Chciał sprawdzić, czy są wypełnione jakimś rodzajem substancji lub czy stanowią po prostu pęcherzyk powietrza. — Na pierwszy rzut oka wyglądają jak krasnorosty. Zastanawiają mnie jednak te wypustki, bo one nie są... jakby to ująć... w typie gromady. Mówisz też, że porastają większość dna...
Okulary znów przesunęły się w dół nosa. Musi zacząć rozglądać się za kimś, kto mógłby je lepiej wyprofilować.
— I jeżeli twoja przyjaciółka Charlie ma rację i magia wpływa na wszystkie rośliny... Prawdopodobnie wpłynęła też na te. Wiadomo może, czym jest to... —wyciągnął prawą rękę w kierunku brzegu i wciąż widocznych żyłek otaczających brzeg. Trwał chwilę w milczeniu, starając się znaleźć odpowiednie słowo, ale jak na złość, żadne nie chciało do niego przyjść. Pokręcił więc kilkukrotnie nadgarstkiem, nawet energicznie, jakby miało to przywołać do niego zdolności oratorskie, jednak znów nic to nie dało. — To coś, co otacza brzeg? Te... Nitki. Żyłki jakby.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 17.08.21 22:34, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]03.07.21 18:36
Kiwnął głową w odpowiedzi na pytanie Castora, a upewniwszy się, że czarodziej dostrzegł ten potakujący gest, przeniósł odruchowo spojrzenie na łyse pnie drzew, za których ścianą się właśnie chowali, wkraczając na prowadzącą w stronę stawu ścieżkę. Wiatr co prawda nie ucichł całkowicie – i tak naprawdę rzadko kiedy to robił, od czasu do czasu odnajdując drogę pośród prześwitów ziejących w naturalnej, porastającej wyspę, roślinnej barierze – ale jego podmuchy stały się słabsze i rzadsze, a huk nie zagłuszał już każdego wypowiadanego słowa. Rozbijające się o klify fale również wydawały się przytłumione, jakby odleglejsze.
Uśmiechnął się ciepło, słysząc propozycję pomocy, w żadnym wypadku niezmieszany dłonią opartą przelotnie na jego barku; w przyjacielskim geście nie było nic nieodpowiedniego, bo chociaż ich ścieżki do tej pory krzyżowały się rzadko – Castora pamiętał głównie jako młodszego brata Aurory, drobną sylwetkę migającą na planszy dawnych, słonecznych wspomnień z wakacyjnych odwiedzin w Dolinie Godryka – to przecież walczyli teraz po tej samej stronie; a Zakon Feniksa już dawno temu stał się dla niego drugą rodziną, tym razem taką, którą sam sobie wybrał – i taką, która bez zawahania przyjęła go z powrotem, gdy wrócił do kraju z dobrowolnego wygnania. – Dodatkowa p-p-para rąk do pomocy jest tu zawsze mile widziana – odpowiedział pogodnie, z powtykaną między głoski wdzięcznością, nawet nie zauważając nieco niepewnego cofnięcia ręki czy przepraszającego wyrazu twarzy; zamiast się zresztą nad nimi zastanawiać, zwyczajnie wyciągnął rękę, żeby pokrzepiająco klepnąć Castora w plecy. – Jestem na boisku p-p-prawie codziennie, pracuję też przy b-b-budowie chat – chcemy ich skończyć jak najwięcej p-p-przed zimą – więc jeśli tylko będziesz miał wolną chwilę, d-d-daj znać – powiedział, bezwiednie kiwając głową – w zapewnieniu, że jego obecność była tu potrzebna. Dopiero później wrócił myślami do pierwszej kwestii. – Jeśli chodzi o ścieżkę, to st-t-taramy się oszczędzać drewno tam, gdzie się da – więc tam, gdzie nie ma g-g-głębokich wyrw, powinny wystarczyć kamienie – wyjaśnił; tych ostatnich w Oazie na szczęście nie brakowało.
Nie brakowało też historii, kryjących się niemal w każdej ludzkiej twarzy i każdej parze spracowanych rąk; do tej pory Billy’emu udało się poznać zaledwie część z nich – ale nie przeszkadzało mu to w przekazywaniu ich dalej, a opowiadając, przestawał zwracać uwagę na uciekającą spod stóp ścieżkę. Przerwał jedynie na chwilę, dostrzegając kątem oka pośliźnięcie Castora, ale widząc, że mężczyźnie udało się samodzielnie wybrnąć z tarapatów, tylko się uśmiechnął i ruszył dalej. Zapewnienie ze strony rozmówcy pozwoliło mu się pozbyć części osiadającego na barkach zakłopotania. – Jak zostaniesz t-t-trochę dłużej, to na pewno ich sp-p-potkasz – powiedział, przystając na moment i odwracając się. – Po p-p-południu prawie zawsze p-przychodzą na boisko, może nawet p-p-pozwolą nam ze sobą zagrać – dodał lekko, żartując – ale tylko połowicznie; nigdy nie marnował okazji, żeby wsiąść na miotłę, jeśli tylko taka się nadarzała. – Książki zawsze się p-p-przydadzą, a nauczyciele jeszcze bardziej. Wiem, że kilka osób daje dzieciakom l-l-lekcje – powiedział, przypominając sobie słowa Charlie; odkąd z nią porozmawiał, po głowie chodził mu pomysł na zorganizowanie na wyspie szkoły – miejsca, w którym zajęcia mogłyby odbywać się regularnie, dostępne dla wszystkich dzieci, które nie mogły z oczywistych względów pojechać do Hogwartu – ale póki co zwyczajnie brakowało mu doby na zaplanowanie podobnego przedsięwzięcia.
Ruszył dalej, zastanawiając się przez chwilę nad odpowiedzią i bezwiednie skopując na bok niewielki, luźny kamień. – Tim ma osiem – powiedział, w myślach zaczynając wyliczać po kolei wszystkie dzieciaki, które przychodziły na boisko. – Barty dziewięć. W jego w-w-wieku są też Ellie i Hugh – to b-b-bliźniaki – wymienił, uśmiechając się na wspomnienie pary piegowatych rozrabiaków. – Henry ma sześć, Sally jest od niego o rok m-m-młodsza. No i jest jeszcze Gabi, jest z roku Amelii – to zn-n-naczy, mojej córki – wyjaśnił, zerkając krótko w stronę Castora – ma siedem lat, ale p-p-przegadałaby nas obu razem wziętych – dodał, pomijając fakt, że mała Gabrielle uwielbiała go przedrzeźniać. Początkowo za każdym razem wprawiało go to w zakłopotanie, ale z czasem zrozumiał, że nie robiła tego złośliwie. – Z tą n-n-nazwą to właściwie jest zabawna historia – kontynuował, zapominając już, że obiecał sam sobie, że nie będzie się rozgadywał. – Na mokradle jest p-p-pełno żab. Nikt nie wie, skąd się tam wzięły – ale dosłownie uciekają sp-p-pod nóg, i wyskakują spod każdego kamienia. A że drużyna też tam gra… No to zostali P-p-płazami z Oazy – powiedział, przypominając sobie, jak on i Anthony zostali zaatakowali przez gromadę kryjących się pod głazem żabek. Chyba wciąż miał siniaki po tej mało zgrabnej ucieczce.
Widok stawu ściągnął go na ziemię, zmuszając go wyrwania się z otaczających go zewsząd wspomnień; na wyspie kryło się ich z każdym dniem coraz więcej, praktycznie brakowało tu już miejsc, które byłyby ich pozbawione. O samym procesie wyławiania roślin też mógłby opowiedzieć anegdotę czy dwie, ale zamiast tego zdecydował się skupić na rozciągającym się przed nimi – czy może przed Castorem, on mógł jedynie kibicować – zadaniu. – Uhm, no to – to tym lep-p-piej, że tu jesteś – mruknął, drapiąc się bezwiednie po karku, na chwilę wytrącony z równowagi wizją nabawienia się przykrego poparzenia. Podążył spojrzeniem za wzrokiem mężczyzny, zatrzymując go z nieuzasadnionym ukłuciem niepokoju na własnych dłoniach, jakby spodziewał się nagłego pojawienia krwistoczerwonych śladów, ale jego skórę pokrywały jedynie standardowe zgrubienia i pęcherze, które pojawiały się tam od zawsze; subtelne pamiątki po długich lotach na miotle i godzinach fizycznej pracy. – Jasne, nie są tu p-p-potrzebne. Mogę też wyłowić ich więcej – odparł; w kwestii magicznej flory rosnącej w stawie, polegał w pełni na opinii Castora. – Krasno… hm – powtórzył mało merytorycznie za czarodziejem, przez moment zastanawiając się, czy ta nazwa miała coś wspólnego z mugolskimi krasnoludkami – ale ostatecznie zdecydował się nie zadawać tego pytania, mimo że balansowało gdzieś na czubku jego języka. – Wiesz, czym są? Te jasne k-k-kulki – zapytał zamiast tego, przyglądając się wypustkowi, którego dotknął Castor.
Słysząc pytanie o otaczające brzeg żyłki, przeniósł spojrzenie w stronę stawu, po czym wzruszył ramionami – żałując, że nie miał przygotowanej lepszej odpowiedzi. – Nie mam p-p-pojęcia, podobno też mają związek z magią, która otacza wyspę. Oplatają całą nieckę – w dzień słabo to w-w-widać, ale bije od nich takie zielonkawe światło, no i są ciepłe. Jak ich dotkniesz, to masz wrażenie, że p-p-pulsują – powiedział, po chwili przypominając sobie coś jeszcze. – W nocy, jak robi się ciemniej i chłodniej, to te p-p-pływające rośliny – widzisz je? – upewnił się, wskazując palcem w odpowiednie miejsce na stawie, gdzie na tafli unosiło się kilka roślin przypominających na pierwszy rzut oka lilie wodne – zbliżają się do brzegów. A poza tym – mówił dalej, robiąc krok do tyłu i zatrzymując się przy okazie, który udało mu się wyłowić, rozłożonym na drewnianej podstawce; schylił się, żeby zabrać z ziemi opadłą gałązkę, a później jej końcem dotknął jednego z rozłożonych szeroko płatków – i ledwie to zrobił, wszystkie złożyły się do środka jak złożony nagle parasol.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Szmaragdowy staw [odnośnik]04.07.21 18:57
Powłóczył spojrzeniem w kierunku wyznaczanym przez Williama. Łyse drzewa nie wyglądały szczególnie zachęcająco, lecz dawały całkiem mocne fundamenty do wyobrażenia sobie tego, jak wyspa wygląda wiosną czy wczesnym latem. Spodziewał się wybuchu zieleni, wzrostu roślin o nietypowych właściwościach, życia, życia, życia, energii, tylko tej dobrej, nadziei tak łatwo wyczuwalnej w powietrzu. Nim zdążył przyzwyczaić się do tej myśli, mrugnął nagle, a to jedno mrugnięcie przeniosło go z krainy zielonych marzeń wprost do szarpanej porywami wiatru krainy, która szykowała się do snu.
A pośrodku tego jeszcze—nie—sennego krajobrazu stanął Billy Moore, uśmiechnięty ciepło; Castorowi wydawało się nawet, że odczytał intencje wdzięczności, choć równie dobrze mógł sobie tylko dopowiadać. Może to atmosfera Oazy wpłynęła na niego jakoś niespodziewanie, że dostrzegał wszędzie tylko szansy i możliwości, nie chcąc dopuścić nawet myśli o trudności stojących przed tym miejscem wyzwań. Słyszał o głodzie, był przecież na wyciągnięcie ręki, czy to w Londynie, czy w Dolinie Godryka. Jak źle musiało być tutaj, gdy nie można było z taką łatwością uzupełnić zapasów?
Żołądek zdawał się przypomnieć sobie uczucie głodu i zamanifestował je nagłym burknięciem. Szybkie poprawienie pół płaszcza miało odwrócić uwagę od tego dźwięku, choć równie dobrze mógł on zniknąć pomiędzy kolejnymi szumami przeciskającymi się między pieniami gołych drzew.
— Nie znam się co prawda na budowlance, ale rękoma zarabiam na życie. No i zawsze dobrze jest się czegoś nauczyć... Ojciec robi się już starszy, przyda mu się kiedyś pomoc... — wypowiedź rozpoczęła się dość entuzjastycznie, lecz nie można było tego samego powiedzieć o jej zakończeniu. Castor zmieszał się nieco, czubki uszu zapiekły niekontrolowanie. Właściwie to te kilka zdań uświadomiły mu, jak wiele jest jeszcze przed nim. Był co prawda człowiekiem wykształconym, skończył wymagający kurs alchemiczny, posiadł już jakąś wiedzę, lecz przez to żył w ciągłym oderwaniu od prozy życia i gorzkiej rzeczywistości, w której coś psuje się częściej, niż da się naprawić.
Dobrze, że tu trafił. Że mógł zobaczyć to wszystko na własne oczy. Wysłuchać historii tych, którzy nie mieli nad sobą nawet połatanego parasola ochronnego i to bynajmniej nie z ich winy.
— Głębokie też powinno się dać zasypać. Najlepiej bezpośrednio po deszczu, by ziemia związała kamienie. Tylko wiosną trzeba będzie zrobić obchód i ewentualnie poprawić. Jak zetną mrozy, a potem odejdą, mogą pojawić się prześwity. Czasami tak się dzieje jak ustalamy rabaty na przyszły rok. Wiosną okazuje się, że zamiast być linią prostą, przypominają poskręcane kluski.
A jeszcze nawet nie poruszyli tematu podtopień, ewentualnych osunięć gruntowych i kilku poważnych rzeczy, które wpływały nie tylko na pola uprawne, ale i na dróżki takie jak ta. Może były to informacje trochę na wyrost, może język Sprouta rozplątał się ponad zamierzoną miarę, ale jeżeli czuł się już trochę odpowiedzialny za jakiś miniskularny ułamek większej sprawy, chciał wykazać się jak największym zaangażowaniem.
— Jak mi pozwolą, to z chęcią zostanę — wtrącił się prędko, nawet nie próbując hamować lekkiego chichotu, który bardzo mocno chciał wydostać się spomiędzy ścianek jego gardła. Nie chciał, oczywiście, stanowić dodatkowego obciążenia, balastu, czy kłopotu. Jednakże możliwość porozmawiania z tymi ludźmi również była dla niego ważna. Część winy ponosił oczywiście sam Billy traktujący go opowieściami chwytającymi Sproutowe serce w żelazny uścisk.
Kim był, żeby protestować?
— Raz na dwa tygodnie muszę być koniecznie w Dunster Castle, ale poza tym? Niemal pełna dyspozycja. Jeżeli planujecie jakieś poważniejsze, czy dłuższe roboty, wyślij mi tylko sowę — tworzenie talizmanów było co prawda dość czasochłonne, lecz głównie przez konieczność odczekania do czasu wystygnięcia połączonych ingrediencji w formie. Dodatkowo, wciąż jeszcze pracował na własną pozycję, zamówienia na talizmany pochodziły więc z kręgu niezbyt szerokiego. Mógł z łatwością ułożyć sobie następne dni czy tygodnie tak, by odbyło się to bez uszczerbku dla innych zobowiązań.
Słuchał więc, z uwagą, choć tym razem podzieloną w proporcjach 80 do 20, mniejszą część poświęcając na uniknięcie nieprzyjemnego spotkania z gruntem. Wciąż jednak udało mu się zapamiętać lwią część detali.
— O nie, nie, ja i miotła to nie najlepsze połączenie — prędko uniósł dłonie do góry w geście poddania. Wciąż świeże wspomnienie podróży na miotle z Tonksem i późniejszego zwrócenia nie pozwalało na lekkie podejście do tematu i spróbowanie. Chociaż pewnie dzieciaki miałyby z niego niezły ubaw... Może powinien? — To całkiem spora gromadka się tu zebrała... — dodał po chwili, pogrążony w myślach. Wzmianka o Amelii przywołała na jego usta kolejny z uśmiechów. Co on robił, gdy miał sześć lat? Rzucał się chyba z Trixie pomidorami z ogródka Beckettów i biegał bez przyczyny czy celu po całej okolicy. Ile mógłby dać, by choć przez jeden dzień posiadać takie same pokłady energii co wtedy!
— Płazy z Oazy? — powtórzył, nie wyłapując nawet, że zrobił to głosem nieco wyższym niż normalnie. Ot, kolejny objaw ekscytacji i absolutnego zakochania się w całym pomyśle! — Przecież to genialne! I jeszcze się rymuje... Ech, jeżeli Zjednoczeni nigdy nie wrócą do gry, będę miał jednak powód do chodzenia na mecze.
Kiedy ostatnio był na takowym? Pamiętał co prawda, kto mu wtedy towarzyszył, jednak dziwnym trafem nie mógł przypomnieć sobie nawet orientacyjnej daty.
Ale mógł za to przypomnieć sobie, całkiem prędko zresztą, że miał przed sobą całkiem ważne zadanie. Nachylony nad roślinami dotykał ostrożnie wypustek, jednak nie czuł ani ostrzegawczego pieczenia w czubkach palców, co pozwoliło mu na prostą refleksję — cokolwiek to było, nie było trujące. Przynajmniej nie w kontakcie.
Pytanie Moore'a zbiegło się z kolejnym etapem starannie prowadzonych procesów myślowych.
— To póki co tylko gdybanie. Ale jeżeli miałbym wskazać, czym są te wypustki, normalnie uznałbym je za dziwną formę narośli. Zazwyczaj to objaw jakiejś choroby rośliny, najczęściej pasożytnicze grzyby. Ale gdy robią to grzyby, one działają... jakby to powiedzieć... — chwycił w dłoń jeden z glonów, który rozprostował sobie na drugiej ręce. — Widzisz? To białe wystaje ponad poziom liścia. Grzyby tak nie robią. Co do zasady oczywiście.
Palec wskazujący przesunął się po liściu z lekką trudnością. Osuszone rośliny wodne nigdy nie były przyjemnymi partnerkami do podobnych prezentacji, lecz wystarczały do zaprezentowania punktu.
— Normalne krasnorosty nie posiadają tych wypustek. Podejrzewam zatem, że te rośliny mogły być kiedyś trujące — wymowne spojrzenie przesunęło się najpierw z rośliny do stawu, następnie lądując na twarzy Williama. — A te, jak to nazwałeś, "kulki", nie są białe bez przyczyny. To magia tego miejsca musiała na nie wpłynąć. Magia wpłynęła na wodę, złączyła się z nią w formie tych o nitek. Roślina zareagowała na zmianę środowiska, produkując właśnie te wypustki. Spójrz tylko, ile ich jest!
Przywołał go gestem ręki, wskazując po kolei na wszystkie białe plamy na ciemnej powierzchni liścia. Trochę tego było.
— Roślina też musi oddychać. Gdzieś wypuszczać gazy i wodę. Jeżeli masz jakieś rośliny w domu, mogłeś zauważyć, że czasami liście są dziwnie wilgotne. Bo często wraz z wypuszczaniem powietrza, wypuszcza przy okazji wodę. A tutaj miała wody pod dostatkiem, więc nie musiała jej zbierać na zapas. Woda mogła stanowić bazę pod toksynę. Zobacz, jak się dobrze przyjrzysz, to aparaty szparkowe nie są zaklejone. Dzieje się tak dlatego, że miejsca wyrzutu toksyny były właśnie tutaj. Jeżeli powiesz mi jeszcze, że staw poza roślinami zamieszkany jest jeszcze przez jakieś zwierzęta, będziemy w domu... Rośliny nie są bowiem złe z natury. Po prostu starają się zapobiec zjedzeniu i przez to przedłużyć gatunek.
Krótka przerwa na nabranie oddechu zbiegła się z wykwitem dumnego uśmiechu. Castor był w swoim żywiole, choć teorie, które snuł, mogły być równocześnie przełomowe, jak i zupełnie przestrzelone. Miał bowiem spore pole naukowe, by poprzeć własną argumentację, choć zawsze wolał skonsultować się z kimś jeszcze. Nie wiedział jednak, czy jakikolwiek inny zielarz lub botanik mógłby powiedzieć coś więcej. Sytuacja była tak samo wyjątkowa jak ekosystem otaczający Oazę.
— Ale do czego zmierzam... To, co odpowiada za te nitki, za magiczny śnieg, wybacz uproszczenie, trochę nam... ugładziło zapędy tej rośliny. Rozbroiło nawet. I to te białe kulki odpowiadają za to, że roślina jest bezpieczna.
Odłożył wreszcie egzemplarz na deski, by raz jeszcze podążyć wzrokiem za chętnym do demonstracji przewodnikiem. Skoro już jedną zagadkę można było uznać za rozwiązaną, przyszedł czas na kolejną. Liliopodobny kwiat nielubiący interwencji z zewnątrz. Całkiem urocze.
— A jakbyś spróbował zanurzyć gałąź w wodzie i dotknąć jeszcze raz? — zasugerował, unosząc jedną brew do góry. Cóż mógł począć, że podobne rozmyślania były wiatrem w jego żagle?
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Szmaragdowy staw
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach