Kuchnia z jadalnią
Strona 3 z 3 •
1, 2, 3

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Kuchnia z jadalnią
Kuchnia z jadalnią nie zawsze były połączone; gdy kupował ten dom, na parterze stół i krzesła ustawiono w dodatkowym pomieszczeniu mieszczącym się za kuchnią. Dla zaoszczędzenia przestrzeni zrobił tam pomniejszy gabinet, uznając kuchnię za wystarczająco przestronną i zdecydowanie bardziej przytulną z oknami wychodzącymi na wschód. Kiedy odwiedzają go goście, życie toczy się głównie tutaj - w samotności częściej przebywa w gabinecie oraz w sypialni.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Och, co to byłaby za uczta! Wirujące przed oczyma wyobraźni kolory układały się w zabrązowione, chrupiące skórki, w kształty pociętego na kawałki jasnego w środku mięsa, tworzyły kleksy aromatycznych sosów i harmonizowały ze sobą elementy dań, których nie widziała na oczy od tak dawna. Usta Celine stały się wilgotniejsze od wewnątrz, a pełna roznieconego głodu ślina nagle wydała się jej kwaśna - gdyby tylko mogła, zaprosiłaby go na obiad zamiast śniadania. Ugotowałaby to, co sobie wymarzył, a jeśli zabrakłoby jej wiedzy, posiłkowałaby się starą książką kucharską, którą wynalazła na półce w małej salonowej biblioteczce, zakurzonej i przed jej przybyciem chyba niekochanej. W tym świecie jednak musieli obejść się smakiem, wojna odmawiała uboższym mieszkańcom Wysp zaspokojenia fantazyjnego głodu, zmusiwszy do porzucenia kunsztu na rzecz praktyczności i niewybrzydzania. Samej Celine przychodziło to łatwo, w Tower dostawała jedynie papkę ziemniaczaną i zimną jak lód wodę do popicia, którą musiała racjonować, zanim drzwi do celi uchyliłyby się ponownie i chluśnięto by cieczą do pustego wiadra, wyschniętego, pełnego jedynie słonych łez.
- Ziemniaki może jeszcze bym znalazła, jakiś drób też mamy - zastanowiła się i popukała lekko palcami w swój policzek. W gruncie rzeczy nawet o nie było ciężko, żywności na targach pojawiało się coraz mniej, natomiast ceny, jakich życzyli sobie handlarze, wspinały się po szczeblach do roziskrzonego światłem komety nieba. Teraz będzie im jeszcze trudniej: Benjamin, wielki jak dąb, potrzebował jedzenia, żeby wrócić do zdrowia, jedzenia, za które będzie trzeba zapłacić. Nie miał grosza przy duszy, na pracę było jeszcze za wcześnie, ledwo stanął przecież dziś o własnych siłach, zagubiony w rzeczywistości, w której zbudził się z szarości koszmarów, naznaczony plątaniną nowych blizn i świeżych strachów.
Przez myśl przeszło jej, że będzie to czas, gdy jej dar na coś się przyda. Niechętnie sięgała po magię swoich przodkiń, tę truciznę przepływającą w karminie żył, słodką perswazję, kuszącą, nęcącą jak sidła płomienia rozstawione przy ćmach. Pensja Elrika może nie wystarczyć na większe zakupy, ona z kolei nie zarabiała w teatrze tyle, by sowicie dołożyć się do wydatków, mogła jednak zrobić to inaczej. W obrzydzeniu do samej siebie, w złości na matkę, że ta powołała ją do życia pod parasolem wilego uroku, który odbierał szanse na prawdziwą miłość. Do tej pory gen tkwił w niej jak wbity głęboko cierń. Cierń, który będzie musiała oswoić. Który może znów okazać się pożyteczny. Od czasu wydostania się z pociągu pędzącego ku tragedii ani razu nie sięgnęła w sobie po powidoki wilej spuścizny, nie chciała myśleć o męskiej uwadze, odcinała się od własnego ja, na które została skazana, wierząc, że tak będzie jej łatwiej - ale czy było?
- Zaatakowałam kogoś - wyznała szeptem. Cornelius Sallow zasłużył sobie na jej odpowiedź, wciąż pamiętała gorąc przyciśniętego do szyi języka, chrapliwy szept wdzierający się do ucha, pełen żądzy, potrzeby i gorączki, chory. Pamiętała jego obstawę, dwóch goryli ubranych w mundury magipolicji i przytrzymujących ją w miejscu, kiedy siłą wszedł do jej umysłu, przechadzając się po nim jak po muzeum. Przebierał we wspomnieniach, wpełzał do kątów prywatności, wchodził przez każde drzwi, które na próżno usiłowała przed nim zamknąć. Ściągnięte ku sobie brwi opadły niżej, wygięła ręce w napięciu, a ciężar spojrzenia osiadł na podłodze, wwiercony w przypadkowy punkt. - Broniłam się. Chyba. Nie jestem pewna - wymamrotała. Dziś wszystko było zatarte, Tower of London nakazało jej myśleć, że kontratak był nieuzasadnioną agresją, występkiem podkreślającym gwałtowność, nieprzewidywalność i zepsucie jej natury. Nie do końca już w to wierzyła, ale ziarno, które z takim uporem kultywowali w niej przez sześć miesięcy, było chwastem trudnym do wypielenia, wczepionym w głębiny gleby jej serca i rozumu - musiała więc ufać Hectorowi i temu, w jaki sposób to on widział tamten dzień. Musiała wierzyć jemu, zamiast echu głosów wyzierających z więziennego kamienia.
Poderwała wzrok na Bena, kiedy ten zasugerował, że też mógł znajdować się w areszcie, u tych samych ludzi. Czy strażnicy skatowaliby go w ten sposób? Nie mieli w sobie skrupułów, wiedziała o tym, pytaniem było jedynie jak zdołał uciec aż tutaj. - Mi też odebrano tam różdżkę... - powiedziała ostrożnie i zamrugała powoli, zamrożona zalewającą ją falą domysłów. Czy to możliwe? Niewykluczone, że Benjamin miał podobne szczęście i ktoś postawił przed nim szansę, a adrenalina dokonała reszty, zachęcając by biegł ile tylko miał sił w nogach, daleko za horyzont. Chęć przeżycia potrafiła zaskakiwać, ubierała ciało w zbroję, którą ciężko było zerwać, i jeśli doznał tego wszystkiego, tej krzywdy, w Tower, jeśli rzeczywiście wylądował w tym samym piekle, nie jako śliczna dziewczyna a osiłek, którego należało złamać wszelką siłą... Oddech zadrżał w jej gardle. Nie każdy mieszkaniec więzienia był człowiekiem słusznie osadzonym. Nie każdy popełnił zbrodnię, o którą go oskarżano. Czy Ben byłby w stanie kogoś skrzywdzić? Nie znała go, może i był imponującego wzrostu i masy mięśniowej, ale - dziś, tutaj - wydawał się łagodny. Miły. - Już nigdy tam nie wrócimy. Nie znajdą nas. Nigdy - obiecała z niespodziewaną, płomienną stanowczością, choć tak naprawdę obiecać tego wcale nie mogła.
Pamięć z podróży pociągiem była zamglona, zlana w nieskładną masę pełną niewyraźnych głosów i błysków słońca tańczącego przez mijane drzewa. Marcel wyłonił się wtedy ze snu, pamiętała, że próbowała ochronić go własnym ciałem, wdzięczna losowi, że pozwolił im spotkać się po raz ostatni - a on nawet wtedy zdołał przekrzywić szalę zwycięstwa na ich stronę i wydostał je z Leonie z żelaznej klatki pędzącego po szynach potwora. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia, do ciepła, które wtedy poczuła, i czułej wdzięczności.
- To był przypadek - westchnęła miękko. - Był w dobrym miejscu o dobrej porze. I nie wahał się ani chwili - czy naprawdę tak było? Wierzyła w Marcela bezgranicznie, a choć nie pamiętała większości jego słów czy gestów przez herbatę, którą wlano wtedy do jej gardła, była pewna, że ktoś taki jak on, odważny, szlachetny i bezinteresowny położyłby na szali własne życie tylko po to, by uratować potrzebującego. - Tak jak Elric i Steve - zauważyła z ukłuciem dumy. Również mogli pozostawić go na warstwę losu, tego nieznajomego, poharatanego niedźwiedzia w tatuażach, ale tego nie zrobili. Mimo że nie groziło im niebezpieczeństwo, jak tamtego dnia młodemu Carringtonowi, narażającemu się bezlitosnym bandziorom, kimkolwiek byli, jej brat i jego przyjaciel wciąż podejmowali ryzyko. Otwarła szerzej oczy na komentarz o stalowych jajach, parsknęła cicho, zdumiona, ale uwagę przykuwała waga jego słów, nie sposób, w jaki je dobierał. - Oboje jesteśmy, Percy. Oboje wytrwaliśmy wbrew złej woli i temu, co z nami zrobiono. Wiem, że takie przeżycia... pozostawiają na tobie blizny. Nie na ciele, ale na duszy. Pozwolenie im się zasklepić też wymaga odwagi, a tę nie zawsze ma się samemu - i to nic złego. Gdybyś chciał porozmawiać, gdybyś zwątpił, że dasz radę, albo gdyby zbudził cię koszmar tamtych dni... Wysłucham i zrozumiem, i pomogę jak będę umiała - obiecała z przekonaniem. Łączył ich ból, łączył strach; półwila nie musiała przechodzić przez swoje traumy sama i nie chciała, by skazany był na to Benjamin.
Pokiwała głową, zarówno w zgodzie z tym, że ktoś mógłby rozpoznać go w tłumie, jak i w zrozumieniu, że będzie czuł się bezpieczniej z różdżką w kieszeni, w zasięgu ręki. Pozbawiony wspomnień stawał się łatwym celem ludzi fałszywych, życzących mu źle, ale z magicznym drewienkiem mógłby obronić się przed każdą machlojką, to wprawiało w komfort.
- Nie wydaje mi się - zastanowiła się; łatwo byłoby go okłamać i przyrzec, że do Weymouth nie zawita żadna łachudra chcąca choćby wybadać promugolską społeczność lub rozejrzeć się za rebeliantami, ale Celine nie zamierzała karmić go bujdami. - W Londynie odbędzie się drugi festiwal, bardziej do nich pasujący. W gnieździe żmij ciągnie swój do swego - lekko wzruszyła ramionami. Lordowie Prewett raczej dbali o swoje ziemie, festiwal za to stawiał na szali ich reputację, zaufanie społeczności względem panów na terenach hrabstwa, ich wsparcie; tylko czy jej chłopski rozum był stosownym doradcą w temacie? Nie znała się na tym, ani na polityce, ani na organizacji wielkich przedsięwzięć, na miejscu mogło okazać się zupełnie inaczej. - Jeśli nam się nie spodoba, możemy szybko wrócić do domu - dodała miękko, w duchu mając na myśli, że odprowadzi tu Benjamina i upewni się, że bezpiecznie dotarł na miejsce, by potem wrócić samotnie na teren zabawy i poddać się szaleństwu lata oraz wypełniającej powietrze miłości.
- Wtedy zamknę oczy i udam, że niczego nie widziałam - zapewniła z wesołym, szerokim uśmiechem, szczerze podekscytowana wizją użyczenia mu swojego magicznego środka transportu. Wysłużona, wymęczona miotła zasługiwała na drugie życie, jakiś powiew świeżości i docenienia, nawet jeśli miało się to skończyć kilkoma siniakami na ledwie odratowanym ciele. Poza tym musiał próbować, żeby odszukać drogę prowadzącą do utraconego ja, musiał poddawać się wyznaniom, jeśli miał na nie siłę i jeśli nie obawiał się odnaleźć odpowiedzi.
Skromne śniadanie upłynęło im w ciszy przerywanej odgłosem chrupania i popijanej wody, a choć Celine zwykle zwlekała z pierwszym posiłkiem, tym razem towarzyszyła Benowi z zadowoleniem, widząc jego apetyt opatrzony okruszkami i śliskimi, błyszczącymi plamami po tłuszczu. Jadł niekulturalnie i szybko, ale jeśli nie doki przyzwyczaiły ją do takich widoków, to Tower skutecznie wyperswadowało z duszy odrazę prymitywnością. W porównaniu do niego sama półwila zjadła tyle co mały ptaszek, wystarczająco, żeby mieć siły na nadchodzący dzień, wystarczająco też, by napełnić żołądek przyzwyczajony już do większych porcji. Odstąpiła gościowi swoją połowę banana, chociaż to właśnie na nią czekała jak na szpilkach, lubująca się w słodyczy owoców; trudno, nic jej się nie stanie, jeśli jednego dnia ich sobie odmówi. Udała zatem, że najadła się do syta i podsunęła spodeczek w jego kierunku, wstając z krzesła.
- A więc nie ma na co czekać! Dokończ, ja idę po nożyczki. Zobaczysz, że będziesz wyglądał dobrze. Raz nawet zmieniłam przyjaciółce kolor włosów i... - zamarła, zbladła, przypomniawszy sobie cyklamen zamiast blondu, zastępujący piękne, płomienne pasma Neali. Wypadek przy pracy, nic więcej, aczkolwiek okupiony tygodniem wstydu, który musiała znieść młoda Weasleyówna w karze za swoją rzekomą próżność. Ciocia naprawdę nie miała dla niej litości. - I wyszło intrygująco - wymamrotała, po czym gładkim, prędkim krokiem, cichym jak szept nocy, zniknęła z kuchni, zaróżowiona rumieńcem.
Nie było jej chwilę, kilka minut, które Benjamin musiał spędzić w samotności pośród kuchennych ścian. Z obrazków spoglądały na niego krajobrazy malowane akwarelą, niektóre wypływające spod jej własnego pędzla, inne zakupione na miejscowych wyprzedażach i targach, a jeszcze inne będące rodzinną pamiątką lub pozostawione w domu przez poprzednich właścicieli. Żadnych portretów, oczu pozbawionych wyrazu, wodzących za nim wzrokiem, który mógłby rozniecić własną interpretacją. Na okiennym parapecie przysiadł gołąb, nastroszył skrzydła, dziobnął punkcik pod nimi i znów wzbił się do lotu, a zaraz po tym Celine wróciła do pomieszczenia, niosąc w rękach ręcznik, stare nożyczki oraz mniejszą szmatkę.
- Zapraszam - zaświergotała i odsunęła jedno z drewnianych krzeseł dalej od stołu, niemalże na środek pomieszczenia. Sama czmychnęła do zlewu i zamoczyła mały ręczniczek pod strumieniem ciepłej wody, podążając za mglistym wspomnieniem cioci, która uczyła, że włosy najlepiej obcinać naznaczone wilgocią. Brakowało jej doświadczenia, Elric nie przycinał swoich pukli od dnia, gdy u niego zamieszkała, Ben zatem miał być jej pierwszym, tym jednym, jedynym odważnym człowiekiem, który podda się fryzjerskim zabiegom - chyba. Miał jeszcze czas do odwrotu. Półwila obróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, uśmiechnięta, rześka, gotowa. - Brodę też?
- Ziemniaki może jeszcze bym znalazła, jakiś drób też mamy - zastanowiła się i popukała lekko palcami w swój policzek. W gruncie rzeczy nawet o nie było ciężko, żywności na targach pojawiało się coraz mniej, natomiast ceny, jakich życzyli sobie handlarze, wspinały się po szczeblach do roziskrzonego światłem komety nieba. Teraz będzie im jeszcze trudniej: Benjamin, wielki jak dąb, potrzebował jedzenia, żeby wrócić do zdrowia, jedzenia, za które będzie trzeba zapłacić. Nie miał grosza przy duszy, na pracę było jeszcze za wcześnie, ledwo stanął przecież dziś o własnych siłach, zagubiony w rzeczywistości, w której zbudził się z szarości koszmarów, naznaczony plątaniną nowych blizn i świeżych strachów.
Przez myśl przeszło jej, że będzie to czas, gdy jej dar na coś się przyda. Niechętnie sięgała po magię swoich przodkiń, tę truciznę przepływającą w karminie żył, słodką perswazję, kuszącą, nęcącą jak sidła płomienia rozstawione przy ćmach. Pensja Elrika może nie wystarczyć na większe zakupy, ona z kolei nie zarabiała w teatrze tyle, by sowicie dołożyć się do wydatków, mogła jednak zrobić to inaczej. W obrzydzeniu do samej siebie, w złości na matkę, że ta powołała ją do życia pod parasolem wilego uroku, który odbierał szanse na prawdziwą miłość. Do tej pory gen tkwił w niej jak wbity głęboko cierń. Cierń, który będzie musiała oswoić. Który może znów okazać się pożyteczny. Od czasu wydostania się z pociągu pędzącego ku tragedii ani razu nie sięgnęła w sobie po powidoki wilej spuścizny, nie chciała myśleć o męskiej uwadze, odcinała się od własnego ja, na które została skazana, wierząc, że tak będzie jej łatwiej - ale czy było?
- Zaatakowałam kogoś - wyznała szeptem. Cornelius Sallow zasłużył sobie na jej odpowiedź, wciąż pamiętała gorąc przyciśniętego do szyi języka, chrapliwy szept wdzierający się do ucha, pełen żądzy, potrzeby i gorączki, chory. Pamiętała jego obstawę, dwóch goryli ubranych w mundury magipolicji i przytrzymujących ją w miejscu, kiedy siłą wszedł do jej umysłu, przechadzając się po nim jak po muzeum. Przebierał we wspomnieniach, wpełzał do kątów prywatności, wchodził przez każde drzwi, które na próżno usiłowała przed nim zamknąć. Ściągnięte ku sobie brwi opadły niżej, wygięła ręce w napięciu, a ciężar spojrzenia osiadł na podłodze, wwiercony w przypadkowy punkt. - Broniłam się. Chyba. Nie jestem pewna - wymamrotała. Dziś wszystko było zatarte, Tower of London nakazało jej myśleć, że kontratak był nieuzasadnioną agresją, występkiem podkreślającym gwałtowność, nieprzewidywalność i zepsucie jej natury. Nie do końca już w to wierzyła, ale ziarno, które z takim uporem kultywowali w niej przez sześć miesięcy, było chwastem trudnym do wypielenia, wczepionym w głębiny gleby jej serca i rozumu - musiała więc ufać Hectorowi i temu, w jaki sposób to on widział tamten dzień. Musiała wierzyć jemu, zamiast echu głosów wyzierających z więziennego kamienia.
Poderwała wzrok na Bena, kiedy ten zasugerował, że też mógł znajdować się w areszcie, u tych samych ludzi. Czy strażnicy skatowaliby go w ten sposób? Nie mieli w sobie skrupułów, wiedziała o tym, pytaniem było jedynie jak zdołał uciec aż tutaj. - Mi też odebrano tam różdżkę... - powiedziała ostrożnie i zamrugała powoli, zamrożona zalewającą ją falą domysłów. Czy to możliwe? Niewykluczone, że Benjamin miał podobne szczęście i ktoś postawił przed nim szansę, a adrenalina dokonała reszty, zachęcając by biegł ile tylko miał sił w nogach, daleko za horyzont. Chęć przeżycia potrafiła zaskakiwać, ubierała ciało w zbroję, którą ciężko było zerwać, i jeśli doznał tego wszystkiego, tej krzywdy, w Tower, jeśli rzeczywiście wylądował w tym samym piekle, nie jako śliczna dziewczyna a osiłek, którego należało złamać wszelką siłą... Oddech zadrżał w jej gardle. Nie każdy mieszkaniec więzienia był człowiekiem słusznie osadzonym. Nie każdy popełnił zbrodnię, o którą go oskarżano. Czy Ben byłby w stanie kogoś skrzywdzić? Nie znała go, może i był imponującego wzrostu i masy mięśniowej, ale - dziś, tutaj - wydawał się łagodny. Miły. - Już nigdy tam nie wrócimy. Nie znajdą nas. Nigdy - obiecała z niespodziewaną, płomienną stanowczością, choć tak naprawdę obiecać tego wcale nie mogła.
Pamięć z podróży pociągiem była zamglona, zlana w nieskładną masę pełną niewyraźnych głosów i błysków słońca tańczącego przez mijane drzewa. Marcel wyłonił się wtedy ze snu, pamiętała, że próbowała ochronić go własnym ciałem, wdzięczna losowi, że pozwolił im spotkać się po raz ostatni - a on nawet wtedy zdołał przekrzywić szalę zwycięstwa na ich stronę i wydostał je z Leonie z żelaznej klatki pędzącego po szynach potwora. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia, do ciepła, które wtedy poczuła, i czułej wdzięczności.
- To był przypadek - westchnęła miękko. - Był w dobrym miejscu o dobrej porze. I nie wahał się ani chwili - czy naprawdę tak było? Wierzyła w Marcela bezgranicznie, a choć nie pamiętała większości jego słów czy gestów przez herbatę, którą wlano wtedy do jej gardła, była pewna, że ktoś taki jak on, odważny, szlachetny i bezinteresowny położyłby na szali własne życie tylko po to, by uratować potrzebującego. - Tak jak Elric i Steve - zauważyła z ukłuciem dumy. Również mogli pozostawić go na warstwę losu, tego nieznajomego, poharatanego niedźwiedzia w tatuażach, ale tego nie zrobili. Mimo że nie groziło im niebezpieczeństwo, jak tamtego dnia młodemu Carringtonowi, narażającemu się bezlitosnym bandziorom, kimkolwiek byli, jej brat i jego przyjaciel wciąż podejmowali ryzyko. Otwarła szerzej oczy na komentarz o stalowych jajach, parsknęła cicho, zdumiona, ale uwagę przykuwała waga jego słów, nie sposób, w jaki je dobierał. - Oboje jesteśmy, Percy. Oboje wytrwaliśmy wbrew złej woli i temu, co z nami zrobiono. Wiem, że takie przeżycia... pozostawiają na tobie blizny. Nie na ciele, ale na duszy. Pozwolenie im się zasklepić też wymaga odwagi, a tę nie zawsze ma się samemu - i to nic złego. Gdybyś chciał porozmawiać, gdybyś zwątpił, że dasz radę, albo gdyby zbudził cię koszmar tamtych dni... Wysłucham i zrozumiem, i pomogę jak będę umiała - obiecała z przekonaniem. Łączył ich ból, łączył strach; półwila nie musiała przechodzić przez swoje traumy sama i nie chciała, by skazany był na to Benjamin.
Pokiwała głową, zarówno w zgodzie z tym, że ktoś mógłby rozpoznać go w tłumie, jak i w zrozumieniu, że będzie czuł się bezpieczniej z różdżką w kieszeni, w zasięgu ręki. Pozbawiony wspomnień stawał się łatwym celem ludzi fałszywych, życzących mu źle, ale z magicznym drewienkiem mógłby obronić się przed każdą machlojką, to wprawiało w komfort.
- Nie wydaje mi się - zastanowiła się; łatwo byłoby go okłamać i przyrzec, że do Weymouth nie zawita żadna łachudra chcąca choćby wybadać promugolską społeczność lub rozejrzeć się za rebeliantami, ale Celine nie zamierzała karmić go bujdami. - W Londynie odbędzie się drugi festiwal, bardziej do nich pasujący. W gnieździe żmij ciągnie swój do swego - lekko wzruszyła ramionami. Lordowie Prewett raczej dbali o swoje ziemie, festiwal za to stawiał na szali ich reputację, zaufanie społeczności względem panów na terenach hrabstwa, ich wsparcie; tylko czy jej chłopski rozum był stosownym doradcą w temacie? Nie znała się na tym, ani na polityce, ani na organizacji wielkich przedsięwzięć, na miejscu mogło okazać się zupełnie inaczej. - Jeśli nam się nie spodoba, możemy szybko wrócić do domu - dodała miękko, w duchu mając na myśli, że odprowadzi tu Benjamina i upewni się, że bezpiecznie dotarł na miejsce, by potem wrócić samotnie na teren zabawy i poddać się szaleństwu lata oraz wypełniającej powietrze miłości.
- Wtedy zamknę oczy i udam, że niczego nie widziałam - zapewniła z wesołym, szerokim uśmiechem, szczerze podekscytowana wizją użyczenia mu swojego magicznego środka transportu. Wysłużona, wymęczona miotła zasługiwała na drugie życie, jakiś powiew świeżości i docenienia, nawet jeśli miało się to skończyć kilkoma siniakami na ledwie odratowanym ciele. Poza tym musiał próbować, żeby odszukać drogę prowadzącą do utraconego ja, musiał poddawać się wyznaniom, jeśli miał na nie siłę i jeśli nie obawiał się odnaleźć odpowiedzi.
Skromne śniadanie upłynęło im w ciszy przerywanej odgłosem chrupania i popijanej wody, a choć Celine zwykle zwlekała z pierwszym posiłkiem, tym razem towarzyszyła Benowi z zadowoleniem, widząc jego apetyt opatrzony okruszkami i śliskimi, błyszczącymi plamami po tłuszczu. Jadł niekulturalnie i szybko, ale jeśli nie doki przyzwyczaiły ją do takich widoków, to Tower skutecznie wyperswadowało z duszy odrazę prymitywnością. W porównaniu do niego sama półwila zjadła tyle co mały ptaszek, wystarczająco, żeby mieć siły na nadchodzący dzień, wystarczająco też, by napełnić żołądek przyzwyczajony już do większych porcji. Odstąpiła gościowi swoją połowę banana, chociaż to właśnie na nią czekała jak na szpilkach, lubująca się w słodyczy owoców; trudno, nic jej się nie stanie, jeśli jednego dnia ich sobie odmówi. Udała zatem, że najadła się do syta i podsunęła spodeczek w jego kierunku, wstając z krzesła.
- A więc nie ma na co czekać! Dokończ, ja idę po nożyczki. Zobaczysz, że będziesz wyglądał dobrze. Raz nawet zmieniłam przyjaciółce kolor włosów i... - zamarła, zbladła, przypomniawszy sobie cyklamen zamiast blondu, zastępujący piękne, płomienne pasma Neali. Wypadek przy pracy, nic więcej, aczkolwiek okupiony tygodniem wstydu, który musiała znieść młoda Weasleyówna w karze za swoją rzekomą próżność. Ciocia naprawdę nie miała dla niej litości. - I wyszło intrygująco - wymamrotała, po czym gładkim, prędkim krokiem, cichym jak szept nocy, zniknęła z kuchni, zaróżowiona rumieńcem.
Nie było jej chwilę, kilka minut, które Benjamin musiał spędzić w samotności pośród kuchennych ścian. Z obrazków spoglądały na niego krajobrazy malowane akwarelą, niektóre wypływające spod jej własnego pędzla, inne zakupione na miejscowych wyprzedażach i targach, a jeszcze inne będące rodzinną pamiątką lub pozostawione w domu przez poprzednich właścicieli. Żadnych portretów, oczu pozbawionych wyrazu, wodzących za nim wzrokiem, który mógłby rozniecić własną interpretacją. Na okiennym parapecie przysiadł gołąb, nastroszył skrzydła, dziobnął punkcik pod nimi i znów wzbił się do lotu, a zaraz po tym Celine wróciła do pomieszczenia, niosąc w rękach ręcznik, stare nożyczki oraz mniejszą szmatkę.
- Zapraszam - zaświergotała i odsunęła jedno z drewnianych krzeseł dalej od stołu, niemalże na środek pomieszczenia. Sama czmychnęła do zlewu i zamoczyła mały ręczniczek pod strumieniem ciepłej wody, podążając za mglistym wspomnieniem cioci, która uczyła, że włosy najlepiej obcinać naznaczone wilgocią. Brakowało jej doświadczenia, Elric nie przycinał swoich pukli od dnia, gdy u niego zamieszkała, Ben zatem miał być jej pierwszym, tym jednym, jedynym odważnym człowiekiem, który podda się fryzjerskim zabiegom - chyba. Miał jeszcze czas do odwrotu. Półwila obróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, uśmiechnięta, rześka, gotowa. - Brodę też?

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Wraz z pamięcią Benjamin stracił bolesne pojęcie o otaczającej go wojennej rzeczywistości; zapomniał o trudach zdobywania pożywienia, o niepewności powiązanej nieodłącznie z każdym nadchodzącym dniem, o głodzie i poczuciu beznadziei. Jedynym, co pozostało niezmiennie znajome, był strach. Na razie stłumiony wizjami ekstatycznej uczty za arturiańskim stołem, gdzie jako Percy mógłby spełnić swoje najskrytsze kulinarne fantazje, nie przejmując się tym, skąd wziąć galeony na tłustą perliczkę albo wypchanego jabłkami świniaka. Uśmiechał się dalej do tych myśli, nie zauważając rysującego się na twarzy Celine strapienia, nie podejrzewał bowiem, że dziewczyna ma na tyle dobre serce, by zmartwić się o niezaspokojenie tych wygórowanych potrzeb - i zarazem nieświadomy, że nawet te najniższego poziomu, jak suchy chleb i smalec, miały przynieść Lovegoodom wiele problemu. Tak jak i on sam, wielki ciężar w małym domu, kolejna, jak widać sporawa, gęba do wyżywienia. Takie wątpliwości przyjdą później, lecz czułe towarzystwo blondynki oraz prowadzona rozmowa skutecznie nie pozwalały mu na racjonalne zastanowienie się nad swym położeniem i ryzykiem, jakie sprowadza na Celine i jej brata.
Wcale nie będących tak grzecznymi. Ben zmarszczył w zdezorientowaniu brwi, w pierwszej chwili pewien, że się przesłyszał. Jak to, ta drobna, krucha panienka kogoś zaatakowała? Wyprostował się i parsknął krótkim śmiechem, doprawdy, wyborny żart, wątpił, że nawet gdyby Celine włożyła w chęć spoliczkowania go całą swą siłę, poczułby cokolwiek oprócz muśnięcia. Pewnie roześmiałby się głośniej, ale coś w minie Lovegood, w jej cichszym, smutniejszym tonie, w wilgotniejszym spojrzeniu błękitnych oczu powstrzymało go od wyrażenia w ten sposób niedowierzania i odebrania jej zwierzeń jako żartów. - Ale że co zrobiłaś? Kopłaś kogoś i za to cię zamknięto i torturowano? - spytał poważniej, choć dalej w sporawym zaskoczeniu, nie mogąc w ogóle wyobrazić sobie podobnego wydarzenia inaczej niż w komediowej konwencji. A Celine nie było przecież do śmiechu. - Przed kim? Albo czym? I czemu cię nie obroniła ta...no...policja? Albo jakieś straże? - doprawdy, nie pojmował tej całej historii, ale nie zamierzał naciskać, by dziewczyna zdradziła mu jakiekolwiek konkrety. Widać było, że ta część jej życia wiąże się z lękiem i bólem, z trudnościami, które jednak uczyniły ją silniejszą. Zahartowaną. Widział to w sile, z jaką zapewniła go pod koniec o bezpieczeństwie, o tym, że nigdy nie wrócą tam, gdzie ich skrzywdzono. Jasne oczy lśniły, policzki zalały się różem, wargi zacisnęły w grymasie triumfu i zdecydowania - wyglądała słodko, słodko i krucho zarazem, co przeczyło bohaterskiemu oświadczeniu. Uśmiechnął się do niej nieco smutno.
- No co do tego, to nie możemy być tacy pewni - dziwne, że to on, pozbawiony imienia, pamięci i większości wiedzy o tym brutalnym świecie, sprowadzał ją na ziemię, cóż jednak było robić? Instynkt przetrwania nakazywał mu skrajną ostrożność. Ufał jednak tej dziewczynie, wierzył, że ma wobec niego dobre intencje, w innym przypadku nie otrzymałby od niej - ani od jej brata - pomocy. - Nie da się mieć blizny na duszy. Można mieć co najwyżej na du... - sprostował tylko prostolinijnie, obrzydliwie skutecznie ukrywając wzruszenie pod grubiańskim humorem. Empatyczna propozycja Celine, tak łagodnej, tak rozumiejącej, tak wyrozumiałej, dotknęła go w przesadnie wrażliwe miejsce, w miękki brzuch, którego nie chciał odkrywać. Jeszcze nie. Zamiast tego kiwnął głową, kaszlnął, zaśmiał się krótko, klepnął otwartą dłonią we własne udo - niestety, puchaty szlafrok wytłumił cały satysfakcjonujący odgłos - i dopiero po tym koncercie niekomfortowych dźwięków znówu spojrzał w twarz Celie. - To postanowione, idziemy na ten festiwal. Może mnie ktoś rozpozna, a nawet jeśli nie, to może sobie coś przypomnę, skoro to takie ważne wydarzenie? - zastanowił się na głos, tak, to był dobry pomysł, ryzykowny, ale dobry. Tak samo jak latanie, zaśmiał się już swobodniej, kiwając głową z wdzięcznością - tego też mógł (i chciał) spróbować. Oczywiście kiedy już się posili, dawno nic nie sprawiło mu takiej przyjemności (a przynajmniej tego nie pamiętał) jak to śniadanie, skromne, na pewno niewystarczające do całkowitego zaspokojenia wilczego apetytu, ale niwelujące ssanie w żołądku. Z radością przyjął niewerbalną ofertę banana, pochłonął słodkie kąski jednym machnięciem zębów, po czym rozsiadł się na krześle z zadowolonym wyrazem twarzy. Łagodniejszej z każdą sekundą, którą spędzał w towarzystwie Celine. Jego opiekunki, kucharki, a także, jak się miało okazać, fryzjerki.
Gdy Celine wyszła za drzwi, Ben szybko sprzątnął ze stołu, choć tyle mógł zrobić. Korzystając z nieobecności damy wylizał oba talerze do czysta, po czym wstawił je do zlewu. Zdążył nawet zmyć większość naczyń, zanim do kuchni powróciła Lovegood, już wyposażona w narzędzie mające uczynić go przychylniejszym wyglądowo. Wytarł mokre ręce w przód szlafroka i posłusznie zajął miejsce na krześle.
- Koloru nie zmieniajmy, ten jest w porządku. A brodę...chyba trochę można skrócić - zadecydował odważnie, nieco kuląc się na siedzisku; nawet, gdy siedział, pozostawał bardzo wysoki, a nie chciał skończyć fryzjerskiej wizyty z palmą włosów na czubku łysej głowy. - Tylko tak, żebym klawo wyglądał, tak? - zastrzegł, spoglądając na Celine przez ramię. Z tak bliska była jeszcze ładniejsza, ledwie powstrzymał się przed muśnięciem jej gładkiego policzka, by upewnić się, czy naprawdę był taki gładziutki i mięciutki, na jaki wyglądał. Zamiast tego złapał się za boki krzesła i zamknął oczy, w oczekiwaniu na pierwsze cięcie.
Wcale nie będących tak grzecznymi. Ben zmarszczył w zdezorientowaniu brwi, w pierwszej chwili pewien, że się przesłyszał. Jak to, ta drobna, krucha panienka kogoś zaatakowała? Wyprostował się i parsknął krótkim śmiechem, doprawdy, wyborny żart, wątpił, że nawet gdyby Celine włożyła w chęć spoliczkowania go całą swą siłę, poczułby cokolwiek oprócz muśnięcia. Pewnie roześmiałby się głośniej, ale coś w minie Lovegood, w jej cichszym, smutniejszym tonie, w wilgotniejszym spojrzeniu błękitnych oczu powstrzymało go od wyrażenia w ten sposób niedowierzania i odebrania jej zwierzeń jako żartów. - Ale że co zrobiłaś? Kopłaś kogoś i za to cię zamknięto i torturowano? - spytał poważniej, choć dalej w sporawym zaskoczeniu, nie mogąc w ogóle wyobrazić sobie podobnego wydarzenia inaczej niż w komediowej konwencji. A Celine nie było przecież do śmiechu. - Przed kim? Albo czym? I czemu cię nie obroniła ta...no...policja? Albo jakieś straże? - doprawdy, nie pojmował tej całej historii, ale nie zamierzał naciskać, by dziewczyna zdradziła mu jakiekolwiek konkrety. Widać było, że ta część jej życia wiąże się z lękiem i bólem, z trudnościami, które jednak uczyniły ją silniejszą. Zahartowaną. Widział to w sile, z jaką zapewniła go pod koniec o bezpieczeństwie, o tym, że nigdy nie wrócą tam, gdzie ich skrzywdzono. Jasne oczy lśniły, policzki zalały się różem, wargi zacisnęły w grymasie triumfu i zdecydowania - wyglądała słodko, słodko i krucho zarazem, co przeczyło bohaterskiemu oświadczeniu. Uśmiechnął się do niej nieco smutno.
- No co do tego, to nie możemy być tacy pewni - dziwne, że to on, pozbawiony imienia, pamięci i większości wiedzy o tym brutalnym świecie, sprowadzał ją na ziemię, cóż jednak było robić? Instynkt przetrwania nakazywał mu skrajną ostrożność. Ufał jednak tej dziewczynie, wierzył, że ma wobec niego dobre intencje, w innym przypadku nie otrzymałby od niej - ani od jej brata - pomocy. - Nie da się mieć blizny na duszy. Można mieć co najwyżej na du... - sprostował tylko prostolinijnie, obrzydliwie skutecznie ukrywając wzruszenie pod grubiańskim humorem. Empatyczna propozycja Celine, tak łagodnej, tak rozumiejącej, tak wyrozumiałej, dotknęła go w przesadnie wrażliwe miejsce, w miękki brzuch, którego nie chciał odkrywać. Jeszcze nie. Zamiast tego kiwnął głową, kaszlnął, zaśmiał się krótko, klepnął otwartą dłonią we własne udo - niestety, puchaty szlafrok wytłumił cały satysfakcjonujący odgłos - i dopiero po tym koncercie niekomfortowych dźwięków znówu spojrzał w twarz Celie. - To postanowione, idziemy na ten festiwal. Może mnie ktoś rozpozna, a nawet jeśli nie, to może sobie coś przypomnę, skoro to takie ważne wydarzenie? - zastanowił się na głos, tak, to był dobry pomysł, ryzykowny, ale dobry. Tak samo jak latanie, zaśmiał się już swobodniej, kiwając głową z wdzięcznością - tego też mógł (i chciał) spróbować. Oczywiście kiedy już się posili, dawno nic nie sprawiło mu takiej przyjemności (a przynajmniej tego nie pamiętał) jak to śniadanie, skromne, na pewno niewystarczające do całkowitego zaspokojenia wilczego apetytu, ale niwelujące ssanie w żołądku. Z radością przyjął niewerbalną ofertę banana, pochłonął słodkie kąski jednym machnięciem zębów, po czym rozsiadł się na krześle z zadowolonym wyrazem twarzy. Łagodniejszej z każdą sekundą, którą spędzał w towarzystwie Celine. Jego opiekunki, kucharki, a także, jak się miało okazać, fryzjerki.
Gdy Celine wyszła za drzwi, Ben szybko sprzątnął ze stołu, choć tyle mógł zrobić. Korzystając z nieobecności damy wylizał oba talerze do czysta, po czym wstawił je do zlewu. Zdążył nawet zmyć większość naczyń, zanim do kuchni powróciła Lovegood, już wyposażona w narzędzie mające uczynić go przychylniejszym wyglądowo. Wytarł mokre ręce w przód szlafroka i posłusznie zajął miejsce na krześle.
- Koloru nie zmieniajmy, ten jest w porządku. A brodę...chyba trochę można skrócić - zadecydował odważnie, nieco kuląc się na siedzisku; nawet, gdy siedział, pozostawał bardzo wysoki, a nie chciał skończyć fryzjerskiej wizyty z palmą włosów na czubku łysej głowy. - Tylko tak, żebym klawo wyglądał, tak? - zastrzegł, spoglądając na Celine przez ramię. Z tak bliska była jeszcze ładniejsza, ledwie powstrzymał się przed muśnięciem jej gładkiego policzka, by upewnić się, czy naprawdę był taki gładziutki i mięciutki, na jaki wyglądał. Zamiast tego złapał się za boki krzesła i zamknął oczy, w oczekiwaniu na pierwsze cięcie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Torturowano, sam dźwięk tego słowa sprawił, że cofnęła się o pół kroku, hałaśliwy i ostry jak szpony przesuwające się w dół szkolnej tablicy, jak gwóźdź rysujący spirale na metalowej powierzchni. Pytania ubierane w proste, nieskomplikowane zwroty do prostych wcale nie należały; wwiercały się w myśli Celine nieprzyjemnie, miała wrażenie, że rozpychały się łokciami w powłokach myśli, wpełzały do zbyt ciasnych naczyń krwionośnych i rozciągały je do swoich rozmiarów i potrzeb, niewrażliwe na ból, który przy tym zadawały. Nie żałowała, że wyjawiła Percy'emu szczątkową prawdę, liczyła jednak, że nie będzie dociekał, że przyjmie tyle, ile półwila mu zaoferuje, odmawiając pytań, pozwoliwszy za to jej wyznaniom rozmyć się w rześkiej, porannej ciszy. Każdy powrót do tamtych wydarzeń przypominał garść robaków ciśniętych na jej ramiona, pulchnych, miękkich larw wijących się w poszukiwaniu pożywienia. Wygięła palce w drugą stronę, aż w kuchni rozległ się cichy trzask chrząstek.
- Policja - powtórzyła po nim z goryczą ciążącą na cichej melodii głosu. - Ona do niczego się nie nadaje, Percy. Już nie. Tam, w stolicy... Ugięła kolano przed ludźmi, przed którymi powinna nas bronić - przymknęła powieki i odgrodziła się woalem ciemności od poranka w Dolinie Godryka. Pamiętała kwaśny zapach potu, jaki wkradł się we włókna mundurów magipolicjantów, którzy przyszli tamtego dnia wraz z Corneliusem Sallowem do jej pokoju w Parszywym, pamiętała dumne odznaki przypięte do piersi szwadronu wstępującego do głównej sali w karczmie, ogarów prowadzonych na smyczy przez komendanta, za którym człapał niebezpieczny karakan w eleganckiej szacie czarnej jak noc pozbawiona nadziei. Pamiętała podciągane rękawy i opuszczane spodnie, kiedy zamykały się drzwi oddzielające jej celę od przesiąkniętego wilgocią i zimnem korytarza. Nie pomogliby jej, żaden z nich nie mrugnął okiem, każdy za to skorzystał z okazji, by jej nadużyć. - Kiedyś ci opowiem, jeśli dalej będziesz ciekawy, ale nie dzisiaj - zdecydowała, byle tylko wydostać się z wiru wspomnień, który ściągał ją na dno. Percy musiał pojąć jedynie, że była w stanie go zrozumieć, ich piekła mogły być do siebie podobne, ich traumy, ich blizny, te ostatnio nabyte. Miał ich znacznie więcej od niej, spodziewała się, że w przeszłości o wielu z nich zdołał porozmawiać z bliskimi lub przyjaciółmi, tu jednak nie miał nikogo, kto posłużyłby mu empatycznym uchem, gdy będzie go potrzebował - nikogo poza nimi.
Na przestrzeni mrugnięcia jej oczy zapłonęły intensywnie, nie tyle złością, co zdecydowaniem. Przekonaniem. Prędzej skończyłaby z własnym życiem, niż wróciła za ciężkie wrota Tower, nie powiedziała tego jednak na głos. A on? Nie wyrzekłby się przyszłości, byle tylko uciec od bólu, którego raz już doświadczył, tego, który wyszarpał z niego siły, wydarł nadzieję? Który wyniszczył go do ostatniego atomu, aż pamięć nie zdołała zrobić nic innego, jak po prostu się poddać?
- Możemy. Musimy. Jeśli zabraknie nam pewności, przyciągniemy nieszczęścia, a tych już nam wystarczy. Tobie szczególnie. Musisz od nich odpocząć - zadeklarowała z niespodziewaną jak na siebie stanowczością, a krok, za którego sprawą oddaliła się wcześniej od Percy'ego, zrekompensowała dwoma postawionymi w jego kierunku. - Chcesz sobie to przyrzec? Że tam nie wrócimy? Przyrzeczeń nie można łamać - zaproponowała, olśniona. Sekrety były święte, obietnice jeszcze świętsze. Ich cicha motywacja mogła dodać sił, kiedy zdradliwy los zasieje w ciele spustoszenie, a ziarna poddania się będą przypominały najsłodszy nektar, najbardziej kuszący. - W razie czego - dodała i przechyliła głowę do boku, - ty obronisz mnie, a ja ciebie. Elrikiem znaczy. Sama nie umiem za dobrze czarować - uśmiechnęła się w zakłopotaniu. Czarowała inaczej, tańcem, ciałem i charakterem, mleczną skórą szyi odsłoniętą przy włosach ułożonych na jednym ramieniu. Wcześniej - to wystarczało. Nie przewidziała, że pewnego dnia wystarczać przestanie. - Na pewno! Wszyscy tam będą - przytaknęła na jego interpretację możliwości oferowanych przez festiwal lata, za to na jego wcześniejszą uwagę o bliznach na czterech literach taktownie przymknąwszy ucho.
Po powrocie do kuchni zastała sprzątniętą zastawę śniadaniową, a raczej patchwork niepasujących do siebie talerzyków i wyszczerbionych spodków. Odprowadziła Percy'ego na krzesło i przeczesała palcami długie, ciemne kosmyki jego włosów; od czasu, gdy trafił do domu na rozdrożu, dbała o jego higienę, z pewnymi zadaniami prosząc o pomoc także Elrika. Daleko było mu do brudnego, obszarpanego niedźwiedzia, którym był, kiedy brat ze Stevem przywlekli go z zaświatów. Jego fryzura była teraz czysta, nieco szorstka w dotyku i przerzedzona przez to, co go spotkało, ale z pewnością nie był odrzucający.
- Nie chcesz zobaczyć się w różowych włosach? - parsknęła, sięgnąwszy do zwilżonego ręcznika, którym przesunęła po jego głowie. W lustrzanym odbiciu ich pierwszego spotkania obmywała te ciemne pukle, chcąc trochę je uelastycznić, zanim rozpocznie proces tworzenia nowego arcydzieła. Trwało to chwilę, później odłożyła ręcznik na bok i ponownie chwyciła za nożyczki, odmierzając w palcach długość pierwszego cięcia na chybił trafił. - Tak powinno być dobrze - oceniła, skoncentrowana, a metaliczny dźwięk rozchodzący się w kuchni oświadczył, że nastąpił właśnie pierwszy ruch. Półwila zwinnie złapała w palce odcięte kosmyki, zanim te zdołałyby spaść na podłogę, i podała je Percy'emu przez jego ramię, uśmiechnięta dumnie, z oczami błyskającymi dziecięcym wręcz zachwytem. - Proszę bardzo, zaraz będziesz najklawszym... Najbardziej klawym? Najbardziej klawym mieszkańcem Doliny Godryka - zapowiedziała, bez wahania zabierając się za dalszą pracę. Nożyczki wydawały z siebie ciche, metaliczne zgrzytnięcia, następne centymetry lądowały na kuchennych panelach, przeistaczając go w nową osobę. Czy taką, którą chciał w sobie ujrzeć? To się okaże.
Po pewnym czasie zabiegi nad włosami dobiegły końca, przeszła więc na przód usadowionej sylwetki czarodzieja i ponownie użyła ręcznika, żeby tym razem zwilżyć jego brodę, ciemną jak krucze skrzydło.
- Tego to w ogóle nigdy, przenigdy nie robiłam - wyznała z muśnięciem rumieńców. Dziwnie było stać tak blisko, dziwnie było dotykać praktycznie nieznajomego człowieka, ale wiedziała, że robi to z własnej woli, tak jak zalecał Hector; nie dlatego, że do czegokolwiek ją przymusił. - Są jakieś zasady, które stosuje się przy brodzie? Tylko trochę ją podetnę, uładzę, oprócz swojego szaleństwa jest raczej ładna - oceniła; nie mieli zresztą brzytwy, żeby dokonać większych cudów. - W razie czego Ellie ci z nią bardziej pomoże. On musi się znać na takich rzeczach - jeśli nie stosował do nich zaklęć, a z tym bywało różnie. Celine, skoncentrowana, zmarszczyła lekko brwi i nożyczki znowu poszły w ruch. W jej żołądku wezbrały pierwsze nerwy, a gdy cofnęła się i oceniła swoje dzieło; w niektórych miejscach jego włosy były nierówne, ale gdyby zdecydowała się poprawić niedoskonałości, straciłby pewnie całą długość, na której mu zależało; broda na powrót nabrała kształtu, może niezbyt fachowego, ale zrobiła co mogła, żeby nie przypominał bezdomnego z londyńskich doków. - Chyba gotowe - oznajmiła, wyraźnie czując już stres krążący wokół jego reakcji. - Musisz się przejrzeć w łazience. Nie wiem, nie wydaje mi się, żeby było źle... Ale jeśli tak, to pamiętaj, kto odstąpił ci swój smalec, zanim się zdenerwujesz - przestrzegła z uśmiechem, zakłopotanym, niepewnym i słodkim.
k3 na fryzurę, miejscami jest o centymetr czy dwa przykrótko, ale to tylko włosy, ben, odrosną
- Policja - powtórzyła po nim z goryczą ciążącą na cichej melodii głosu. - Ona do niczego się nie nadaje, Percy. Już nie. Tam, w stolicy... Ugięła kolano przed ludźmi, przed którymi powinna nas bronić - przymknęła powieki i odgrodziła się woalem ciemności od poranka w Dolinie Godryka. Pamiętała kwaśny zapach potu, jaki wkradł się we włókna mundurów magipolicjantów, którzy przyszli tamtego dnia wraz z Corneliusem Sallowem do jej pokoju w Parszywym, pamiętała dumne odznaki przypięte do piersi szwadronu wstępującego do głównej sali w karczmie, ogarów prowadzonych na smyczy przez komendanta, za którym człapał niebezpieczny karakan w eleganckiej szacie czarnej jak noc pozbawiona nadziei. Pamiętała podciągane rękawy i opuszczane spodnie, kiedy zamykały się drzwi oddzielające jej celę od przesiąkniętego wilgocią i zimnem korytarza. Nie pomogliby jej, żaden z nich nie mrugnął okiem, każdy za to skorzystał z okazji, by jej nadużyć. - Kiedyś ci opowiem, jeśli dalej będziesz ciekawy, ale nie dzisiaj - zdecydowała, byle tylko wydostać się z wiru wspomnień, który ściągał ją na dno. Percy musiał pojąć jedynie, że była w stanie go zrozumieć, ich piekła mogły być do siebie podobne, ich traumy, ich blizny, te ostatnio nabyte. Miał ich znacznie więcej od niej, spodziewała się, że w przeszłości o wielu z nich zdołał porozmawiać z bliskimi lub przyjaciółmi, tu jednak nie miał nikogo, kto posłużyłby mu empatycznym uchem, gdy będzie go potrzebował - nikogo poza nimi.
Na przestrzeni mrugnięcia jej oczy zapłonęły intensywnie, nie tyle złością, co zdecydowaniem. Przekonaniem. Prędzej skończyłaby z własnym życiem, niż wróciła za ciężkie wrota Tower, nie powiedziała tego jednak na głos. A on? Nie wyrzekłby się przyszłości, byle tylko uciec od bólu, którego raz już doświadczył, tego, który wyszarpał z niego siły, wydarł nadzieję? Który wyniszczył go do ostatniego atomu, aż pamięć nie zdołała zrobić nic innego, jak po prostu się poddać?
- Możemy. Musimy. Jeśli zabraknie nam pewności, przyciągniemy nieszczęścia, a tych już nam wystarczy. Tobie szczególnie. Musisz od nich odpocząć - zadeklarowała z niespodziewaną jak na siebie stanowczością, a krok, za którego sprawą oddaliła się wcześniej od Percy'ego, zrekompensowała dwoma postawionymi w jego kierunku. - Chcesz sobie to przyrzec? Że tam nie wrócimy? Przyrzeczeń nie można łamać - zaproponowała, olśniona. Sekrety były święte, obietnice jeszcze świętsze. Ich cicha motywacja mogła dodać sił, kiedy zdradliwy los zasieje w ciele spustoszenie, a ziarna poddania się będą przypominały najsłodszy nektar, najbardziej kuszący. - W razie czego - dodała i przechyliła głowę do boku, - ty obronisz mnie, a ja ciebie. Elrikiem znaczy. Sama nie umiem za dobrze czarować - uśmiechnęła się w zakłopotaniu. Czarowała inaczej, tańcem, ciałem i charakterem, mleczną skórą szyi odsłoniętą przy włosach ułożonych na jednym ramieniu. Wcześniej - to wystarczało. Nie przewidziała, że pewnego dnia wystarczać przestanie. - Na pewno! Wszyscy tam będą - przytaknęła na jego interpretację możliwości oferowanych przez festiwal lata, za to na jego wcześniejszą uwagę o bliznach na czterech literach taktownie przymknąwszy ucho.
Po powrocie do kuchni zastała sprzątniętą zastawę śniadaniową, a raczej patchwork niepasujących do siebie talerzyków i wyszczerbionych spodków. Odprowadziła Percy'ego na krzesło i przeczesała palcami długie, ciemne kosmyki jego włosów; od czasu, gdy trafił do domu na rozdrożu, dbała o jego higienę, z pewnymi zadaniami prosząc o pomoc także Elrika. Daleko było mu do brudnego, obszarpanego niedźwiedzia, którym był, kiedy brat ze Stevem przywlekli go z zaświatów. Jego fryzura była teraz czysta, nieco szorstka w dotyku i przerzedzona przez to, co go spotkało, ale z pewnością nie był odrzucający.
- Nie chcesz zobaczyć się w różowych włosach? - parsknęła, sięgnąwszy do zwilżonego ręcznika, którym przesunęła po jego głowie. W lustrzanym odbiciu ich pierwszego spotkania obmywała te ciemne pukle, chcąc trochę je uelastycznić, zanim rozpocznie proces tworzenia nowego arcydzieła. Trwało to chwilę, później odłożyła ręcznik na bok i ponownie chwyciła za nożyczki, odmierzając w palcach długość pierwszego cięcia na chybił trafił. - Tak powinno być dobrze - oceniła, skoncentrowana, a metaliczny dźwięk rozchodzący się w kuchni oświadczył, że nastąpił właśnie pierwszy ruch. Półwila zwinnie złapała w palce odcięte kosmyki, zanim te zdołałyby spaść na podłogę, i podała je Percy'emu przez jego ramię, uśmiechnięta dumnie, z oczami błyskającymi dziecięcym wręcz zachwytem. - Proszę bardzo, zaraz będziesz najklawszym... Najbardziej klawym? Najbardziej klawym mieszkańcem Doliny Godryka - zapowiedziała, bez wahania zabierając się za dalszą pracę. Nożyczki wydawały z siebie ciche, metaliczne zgrzytnięcia, następne centymetry lądowały na kuchennych panelach, przeistaczając go w nową osobę. Czy taką, którą chciał w sobie ujrzeć? To się okaże.
Po pewnym czasie zabiegi nad włosami dobiegły końca, przeszła więc na przód usadowionej sylwetki czarodzieja i ponownie użyła ręcznika, żeby tym razem zwilżyć jego brodę, ciemną jak krucze skrzydło.
- Tego to w ogóle nigdy, przenigdy nie robiłam - wyznała z muśnięciem rumieńców. Dziwnie było stać tak blisko, dziwnie było dotykać praktycznie nieznajomego człowieka, ale wiedziała, że robi to z własnej woli, tak jak zalecał Hector; nie dlatego, że do czegokolwiek ją przymusił. - Są jakieś zasady, które stosuje się przy brodzie? Tylko trochę ją podetnę, uładzę, oprócz swojego szaleństwa jest raczej ładna - oceniła; nie mieli zresztą brzytwy, żeby dokonać większych cudów. - W razie czego Ellie ci z nią bardziej pomoże. On musi się znać na takich rzeczach - jeśli nie stosował do nich zaklęć, a z tym bywało różnie. Celine, skoncentrowana, zmarszczyła lekko brwi i nożyczki znowu poszły w ruch. W jej żołądku wezbrały pierwsze nerwy, a gdy cofnęła się i oceniła swoje dzieło; w niektórych miejscach jego włosy były nierówne, ale gdyby zdecydowała się poprawić niedoskonałości, straciłby pewnie całą długość, na której mu zależało; broda na powrót nabrała kształtu, może niezbyt fachowego, ale zrobiła co mogła, żeby nie przypominał bezdomnego z londyńskich doków. - Chyba gotowe - oznajmiła, wyraźnie czując już stres krążący wokół jego reakcji. - Musisz się przejrzeć w łazience. Nie wiem, nie wydaje mi się, żeby było źle... Ale jeśli tak, to pamiętaj, kto odstąpił ci swój smalec, zanim się zdenerwujesz - przestrzegła z uśmiechem, zakłopotanym, niepewnym i słodkim.
k3 na fryzurę, miejscami jest o centymetr czy dwa przykrótko, ale to tylko włosy, ben, odrosną

paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Trzask wyłamywanych palców umknął uwadze Benjamina, nagła bladość na twarzy Celine już nie. Dalej wyglądała pięknie, zielonkawa poświata podkreślała głębię zapadniętych ze strachu oczu, zagapił się w nie ponownie, z lekko uchylonymi ustami, sprowadzony na ziemię dopiero smutkiem przebijającym się z melodyjnego głosu dziewczyny. Czyżby postępował z nią zbyt ostro? Dopytywał z przesadną natarczywością? Odchrząknął nieco zmieszany, dopiero teraz orientując się, że trochę przesadził. Tak rozpaczliwie pragnął przerzucić ciężar niewiedzy na rozmówczynię, że gotów był wbić się paznokciami w najbardziej wrażliwą tkankę informacji o niej, by wydrapać z niej skrawki cennej tożsamości, dzielonej na dwoje. Głupie, niezdrowe i bezcelowe podejście, nie umiał jednak inaczej, nie teraz, w zaledwie kilka godzin po odzyskaniu życia. Albo raczej jego fizycznej części.
- Nie chciałem naciskać, tylko byłem ciekaw - wyrzucił z siebie trochę przepraszająco, wykazując się niebywałą wręcz wrażliwością. Podkreśloną łagodnym uśmiechem, nieładnym, wykrzywiającym mu twarz - ale szczerym. Gasnącym na wieść o moralnej degrengoladzie magicznych przedstawicieli prawa. Zaklął szpetnie pod nosem i walnął dłonią w udo w geście bezradnej złości. - A więc pieprzyć policję, sami se poradzimy - zadecydował buntowniczo, zerkając z ukosa na Celine, dzielącą jego wojownicze nastawienie. Wolał ją właśnie taką, pewniejszą siebie, zdecydowaną, w pewien sposób zajadłą - znacznie silniejszą niż przed momentem, gdy niemal kuliła się na wspomnienie tortur. Nie zamierzał zagłębiać tematu, nie dziś; dziś zjedli syty posiłek, oswoili się ze sobą, obwąchali - skąd do głowy przyszło mu to zwierzęce określenie? - i mogli zacząć budować coś wspólnego, nawet bez fundamentów tożsamości Percivala.
Znał się jednak na tyle by wiedzieć, że nie rzuca się słów na wiatr. I że nie sposób przewidzieć przyszłości lub zaczarować ją słowami. Westchnął ciężko na magiczną propozycję Lovegood i powoli pokręcił głową. Nie chciał zawieść dziewczyny, wydawała się tak młodziutka, że na pewno wierzyła jeszcze w baśnie, lecz z tgo, czego się dowiedział wynikało, że żyli raczej w koszmarze. - To nic nie zmieni. Obiecanki-cacanki - skwitował zapewne zbyt brutalnie. - Ale mogę obiecać, że tanio skóry nie sprzedam. Ani swojej ani twojej. Pasuje? - uniósł zabawnie brwi, kiedy wspomniała o obronie Elriciem. Dobrze było mieć brata, ba, kogokolwiek bliskiego. Rodzinę. Wsparcie. Osobę, którą można było się obronić - ale i kogoś, o kogo możnaby się troszczyć. Im bardziej świadomy się stawał, tym bardziej doskwierała mu samotność, tłumiona na razie napędzającą do działania złością i lękiem. - To postanowione. Najpierw festiwal, potem zemsta na tych patafianach, którzy nas skrzywdzili. A jeszcze wcześniej: różdżka - powrócił do najbardziej palącego tematu, ciągle brakowało mu czegoś w dłoni. Tymczasowo pustkę zastąpiło jedzenie, później sprzątanie, finalnie zaś niespodziewany zabieg pielęgnacyjny.
Na krześle, pod zwinnymi dłońmi Celine, czuł się nieco nieswojo. Nie przywykł do dotyku obcych ludzi, do troski, z jaką dziewczyna podchodziła do niego, do delikatnej wesołości, skutecznie odciągającej czarne myśli gdzieś za horyzont. Skulił się nieco mocniej, nie tylko dlatego, by ułatwić filigranowej czarownicy sięgnięcie do czubka swojej rozczochranej głowy.
- Różowy jest dobry dla dziewczyn - burknął, mimo wszystko nieco przestraszony potencjalnym zakończeniem fryzjerskiego eksperymentu. Ujął w dłonie przekazany przez blondynkę kosmyk własnych włosów. Potarganych, skołtunionych, ale czystych; obrócił go w palcach niczym amulet, wsłuchując się w metaliczne odgłosy szalejących nożyczek. - Uważaj na ucho, dobrze? - dodał, słysząc, że zabiera się za przystrzyganie boków. Bardziej stresujące okazały się jednak przystrzyżyny brody, być może dlatego, że mógł teraz patrzeć Celinie na ręce. Drobne, gładkie dłonie pracowały zawzięcie, wystawiał posłusznie ku nim twarz, a gdy skończyła swe dzieło, przejechał palcami po znacznie krótszej szczecinie. Podniósł głowę ku półwili, tak, jakby mógł przejrzeć się w jej oczach. - A jak się tobie podoba? - spytał z głupia frant, bez podtekstu, znów trochę głupkowato śmiejąc się na komentarz dotyczący smalcu. Syte przekupstwo rozbawiło go, nie na tyle jednak, by nie zgłaszał ewentualnej reklamacji. Nieśpiesznie wstał z krzesła i ruszył do łazienki, nie przejmując się za bardzo tym, że rozsypuje dookoła resztki swojej sierści. Bardziej interesował go efekt pracy Celiny - a ten, jak zdradziło lusterko, wydawał się satysfakcjonujący. Krótsza grzywka odsłoniła oczy, zniknęły brzydkie kołtuny, broda nie przypominała już ptasiego gniazda. Trochę zbyt wiele zabliznowaconej tkanki wystawało teraz spod łaskawego półcienia zarostu, ale...nie było źle.
Wyjrzał zza framugi drzwi i posłał Celine uspokajający uśmiech. - Dzięki, mała - mruknął, dziękując nie tylko za ostrzyżenie, ale za całokształt; za śniadanie, za przyjęcie go w tym domu, za puchaty szlafrok, który ciągle miał na sobie, za szopę, do jakiej zamierzał wrócić - i za możliwość spędzenia pierwszego takiego poranka, spokojnego i leniwego, niemal rodzinnego, w miejscu, które ciągle pozostawało dla niego obce.
| ztx2
- Nie chciałem naciskać, tylko byłem ciekaw - wyrzucił z siebie trochę przepraszająco, wykazując się niebywałą wręcz wrażliwością. Podkreśloną łagodnym uśmiechem, nieładnym, wykrzywiającym mu twarz - ale szczerym. Gasnącym na wieść o moralnej degrengoladzie magicznych przedstawicieli prawa. Zaklął szpetnie pod nosem i walnął dłonią w udo w geście bezradnej złości. - A więc pieprzyć policję, sami se poradzimy - zadecydował buntowniczo, zerkając z ukosa na Celine, dzielącą jego wojownicze nastawienie. Wolał ją właśnie taką, pewniejszą siebie, zdecydowaną, w pewien sposób zajadłą - znacznie silniejszą niż przed momentem, gdy niemal kuliła się na wspomnienie tortur. Nie zamierzał zagłębiać tematu, nie dziś; dziś zjedli syty posiłek, oswoili się ze sobą, obwąchali - skąd do głowy przyszło mu to zwierzęce określenie? - i mogli zacząć budować coś wspólnego, nawet bez fundamentów tożsamości Percivala.
Znał się jednak na tyle by wiedzieć, że nie rzuca się słów na wiatr. I że nie sposób przewidzieć przyszłości lub zaczarować ją słowami. Westchnął ciężko na magiczną propozycję Lovegood i powoli pokręcił głową. Nie chciał zawieść dziewczyny, wydawała się tak młodziutka, że na pewno wierzyła jeszcze w baśnie, lecz z tgo, czego się dowiedział wynikało, że żyli raczej w koszmarze. - To nic nie zmieni. Obiecanki-cacanki - skwitował zapewne zbyt brutalnie. - Ale mogę obiecać, że tanio skóry nie sprzedam. Ani swojej ani twojej. Pasuje? - uniósł zabawnie brwi, kiedy wspomniała o obronie Elriciem. Dobrze było mieć brata, ba, kogokolwiek bliskiego. Rodzinę. Wsparcie. Osobę, którą można było się obronić - ale i kogoś, o kogo możnaby się troszczyć. Im bardziej świadomy się stawał, tym bardziej doskwierała mu samotność, tłumiona na razie napędzającą do działania złością i lękiem. - To postanowione. Najpierw festiwal, potem zemsta na tych patafianach, którzy nas skrzywdzili. A jeszcze wcześniej: różdżka - powrócił do najbardziej palącego tematu, ciągle brakowało mu czegoś w dłoni. Tymczasowo pustkę zastąpiło jedzenie, później sprzątanie, finalnie zaś niespodziewany zabieg pielęgnacyjny.
Na krześle, pod zwinnymi dłońmi Celine, czuł się nieco nieswojo. Nie przywykł do dotyku obcych ludzi, do troski, z jaką dziewczyna podchodziła do niego, do delikatnej wesołości, skutecznie odciągającej czarne myśli gdzieś za horyzont. Skulił się nieco mocniej, nie tylko dlatego, by ułatwić filigranowej czarownicy sięgnięcie do czubka swojej rozczochranej głowy.
- Różowy jest dobry dla dziewczyn - burknął, mimo wszystko nieco przestraszony potencjalnym zakończeniem fryzjerskiego eksperymentu. Ujął w dłonie przekazany przez blondynkę kosmyk własnych włosów. Potarganych, skołtunionych, ale czystych; obrócił go w palcach niczym amulet, wsłuchując się w metaliczne odgłosy szalejących nożyczek. - Uważaj na ucho, dobrze? - dodał, słysząc, że zabiera się za przystrzyganie boków. Bardziej stresujące okazały się jednak przystrzyżyny brody, być może dlatego, że mógł teraz patrzeć Celinie na ręce. Drobne, gładkie dłonie pracowały zawzięcie, wystawiał posłusznie ku nim twarz, a gdy skończyła swe dzieło, przejechał palcami po znacznie krótszej szczecinie. Podniósł głowę ku półwili, tak, jakby mógł przejrzeć się w jej oczach. - A jak się tobie podoba? - spytał z głupia frant, bez podtekstu, znów trochę głupkowato śmiejąc się na komentarz dotyczący smalcu. Syte przekupstwo rozbawiło go, nie na tyle jednak, by nie zgłaszał ewentualnej reklamacji. Nieśpiesznie wstał z krzesła i ruszył do łazienki, nie przejmując się za bardzo tym, że rozsypuje dookoła resztki swojej sierści. Bardziej interesował go efekt pracy Celiny - a ten, jak zdradziło lusterko, wydawał się satysfakcjonujący. Krótsza grzywka odsłoniła oczy, zniknęły brzydkie kołtuny, broda nie przypominała już ptasiego gniazda. Trochę zbyt wiele zabliznowaconej tkanki wystawało teraz spod łaskawego półcienia zarostu, ale...nie było źle.
Wyjrzał zza framugi drzwi i posłał Celine uspokajający uśmiech. - Dzięki, mała - mruknął, dziękując nie tylko za ostrzyżenie, ale za całokształt; za śniadanie, za przyjęcie go w tym domu, za puchaty szlafrok, który ciągle miał na sobie, za szopę, do jakiej zamierzał wrócić - i za możliwość spędzenia pierwszego takiego poranka, spokojnego i leniwego, niemal rodzinnego, w miejscu, które ciągle pozostawało dla niego obce.
| ztx2

Make my messes matter, make this chaos count.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź