Wydarzenia


Ekipa forum
Kwiecień 1958 - Pitiless waves
AutorWiadomość
Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]06.04.23 17:13
Początek kwietnia 1958

To bzdury - próbował sobie wmówić i zabrzmieć we własnych myślach równie stanowczo jak wtedy, gdy wydawał szorstkie i konkretne rozkazy młodym chłopakom z Hipogryfów w podziemnym Ministerstwie. Równie pewnie jak Kieran Rineheart, gdy szkolił przed laty pewnego osiemnastoletniego blondyna i gdy wdrażał go do Zakonu Feniksa. Myśli i emocje nie działały jednak jak rozkazy (Mike naprawdę nie rozumiał, dlaczego to nie takie proste...) i z irytacją wyczuwał w sobie wątpliwość, wątpliwość od której desperacko pragnął uciec.
-Wrightowie nie mieszkali w Staffordshire - ale może c o ś tam robili, przybyli uratować cywili z opuszczonego domu?
-Hannah jest we Francji - ale nie odpisywał na jej listy, stracili kontakt.
-Rineheartowie nie wysadziliby tamy w Devon, żeby nie dać się złapać - ale czy n a p e w n o? Jackie tak, ale czy mógł wyczytać taką odpowiedź w zimnym spojrzeniu Kierana? Już podczas Bezksiężycowej Nocy Carter wysadziła most w Londynie...
-J a żyję. To kłamstwo, co o mnie napisali, więc kłamstwem jest wszystko inne - uchwycił się ostatniej, pewnej kotwicy. Zirytowany tym, że choć minęło już kilka dni, choć rozesłał listy (nie wszyscy odpisali, nie napisałeś do wszystkich - dudniło mu w czaszce, upartym wyrzutem sumienia), to wciąż myśli o tamtym artykule. Zirytowany jeszcze bardziej przemyśleniami, jakie obudził w nim ten artykuł: co jeśli kiedyś to będzie prawda?
Nie rozbito Zakonu Feniksa, niektóre listy gończe zniknęły, z jakiejś strony to dobry znak: oznaka desperacji wrogów, dziur budżetowych londyńskiego Ministerstwa, i tak dalej. Wbrew sobie zastanawiał się jednak nad hipotetyczną przyszłością, w której taki nagłówek jest prawdą, w której brakuje i jego bliskich i przyjaciół i jego samego, w której padli ofiarą prawdziwej obławy.
Nie chciał o tym myśleć.
Musiał o tym myśleć.
Ze złością kopnął trochę piasku, chcąc rozchodzić stres na skrawku przydomowej twarzy. Podniósł głowę, westchnął ciężko, zerknął w stronę domu. Zmęczony wzrok padł na zasłonięte okno sypialni Just, barki spięły się lekko.
Nadal nie chciała z nikim rozmawiać.
Kątem oka dostrzegł coś, kogoś na horyzoncie. Wiedział, że dom jest ukryty przed wzrokiem intruzów, ale i tak sięgnął odruchowo po różdżkę, zawsze przy pasie, zawsze czujny. W teorii już go nie szukali, ale jego twarz wciąż nie zatarła się w pamięci odbiorców listu gończego, a w praktyce Ministerstwo nie przestanie go szukać nigdy. Z Just nie zrezygnowali, za jej głowę wciąż była ogłoszona niebotyczna nagroda.
Palce zacisnęły się na drewnie dzikiego bzu, oczy zmrużyły i - rozpoznał znajomą sylwetkę, ułożenie barków, kędzierzawe włosy. Postąpił kilka kroków do przodu, tamten też, znajoma krzywizna nosa, mięśnie rozluźniły się z ulgą.
Wrócił.
-Vincent. - wyszedł mu naprzeciw, wciąż nad brzegiem fal. Niepewny, czy powinien się cieszyć i uznać, że Justine go teraz potrzebowała (z pewnością tak - uznał naiwnie; on, który dzielił i krew i upór własnej siostry i który odsunął od siebie w s z y s t k i c h gdy najmocniej ich potrzebował po wlikołaczym ugryzieniu), czy raczej odgrodzić go od domu dopóki nie była gotowa.
W pierwszej chwili instynktownie pomyślał o siostrze, ale w drugiej - zawiesił uważne spojrzenie na twarzy Rinehearta, jakby szczuplejszej, zmęczonej. Pomyślał o artykule, pomyślał o nim.
-Czytałeś już Maga? To bzdury, żyję, ci z którymi się skontaktowałem żyją. - obwieścił z przekonaniem, którego nie potrafił wmówić samego sobie, ale na głos wyszło jakoś lepiej. Chciał go uspokoić, wyprzedzić pytania i obawy, nie myśleć.
I dopiero na końcu pomyślał o sobie. I o tym, że po ludzku cieszy się, że go widzi - bo Vincent zawsze patrzył na świat nieco inaczej, a Mike potrzebował teraz innego spojrzenia.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Kwiecień 1958 - Pitiless waves 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]13.07.23 11:18
Od pewnego czasu, świat nie był już taki sam. Mimo dynamicznej ewolucji otaczającej przestrzeni, przygotowań do nadchodzącego, rozgrzewającego lata, on zapadał się w depresyjnej nicości, przedstawionej w intensywnych odcieniach rozproszonej szarości, ciemnego brązu i głębokiej, hebanowej czerni. Powietrze, niezmiennie, nieustępliwe pachniało tą charakterystyczną, nadmorską wilgocią. Solna powłoka osiadła na szerokiej powierzchni bladej skóry. Szorstki piasek wulkanicznej plaży, odcisnął niezacieralne znamiona. Skumulował przeciągły, przenikliwy dyskomfort na długich odcinkach przemęczonego, lekko przygarbionego ciała: głównie w okolicy pleców, spiętego karku i dolnej wstęgi kręgosłupa. Ćmiący ból głowy, wzmożony nieustającą, destruktywną, myślową plątaniną, nie odpuszczał ani jednej godziny, pozbawionej wspomagających eliksirów. Noce spędzone na wynajętych, niewygodnych kanapach, nie przynosiły ukojenia, nie przeganiały ciężkiego przemęczenia, spowodowanego kumulacją nieprawdziwych i nierealistycznych wizji. A w nich, widział właśnie ich. Niespokojną taflę wzburzonego oceanu, uderzającego o delikatne, drewniane elementy przepychanej łajby. Widział jak potężne fale, przedzierają się przez burtę, zalewając śliski pokład, wypełniając szczeliny, blokując ruchy, wywracając zdezorientowanych współtowarzyszy. Niemalże czuł dynamiczny, niebezpieczny oddech pochłaniającej otchłani, krople zwężające widoczność, wychładzające cały organizm szukający ratunku. Praktycznie słyszał wszystkie te odgłosy: świszczący wiatr, usytuowany między pustą, wyobcowaną powierzchnią. Trzask łamanych cząstek wodnego transportu. Urwane krzyki stłumione w niekontrolowanym popłochu, należącym do czekającego kapitana, do załogi, którą znaczną większość stanowili przyjaciele. Nie wiedział co tak naprawdę wydarzyło się podczas tragicznej katastrofy. Czy udało się wyłowić wrak statku? Potwierdzić zaginięcie, odnaleźć szczątki? Dlaczego prąd, wyrzucił go aż się tak daleko? Jak długo pozostawał nieprzytomny? Czy ktokolwiek przeżył? Nużące pytania, pozostawały bez odpowiedzi, odbierając kolejny dzień, zatrzymując normalność egzystencji. Powrót do wycieńczonej wojną Anglii, oprócz bolesnej przegranej, przywitał go gorzkim szeregiem gazecianych informacji. Oni nie żyli. To jego wina… Nie dopilnował, nie przewidział, nie zapobiegł…
Gazeta, którą pochwycił przypadkiem, wczesnym rankiem, zatopionym w gęstym, mglistym półmroku, głosiła niespodziewane, zapierające dech w piersiach wieści. Otwierając pożółkniętą stronicę, prześlizgując się po wytłoczonych literach – zamarł. Zatrzymał się na środku ulicy w niewypowiedzianym, niemym otępieniu. Czyjeś silne ramię, pełne wykrzyczanej agresji, popchnęło statycznego jegomościa, torującego użytkowane przejście. Niezadowoleni przechodnie, nie akceptowali tej nieruchomej przeszkody, zatopionej w innym, przerażającym wymiarze. Mężczyzna ocknął się dopiero po krótkiej chwili: gdy krzyk kolejnego z rozpędzonych, wyrośniętych mieszkańców, znalazł się tuż nad jego uchem. Wrzeszcząc wymyślne obelgi, szarpiąc ramię, bez skrupułów, bez oznaki kurtuazji, czy zwyczajnej kultury. Tępy wzrok, spoglądał w obcą, rozwarstwioną twarz. Głowa przekręciła się nieznacznie, zdejmując otępienie. Bez słowa, zamrugał kilkukrotnie i w chwiejnym marazmie, zszedł z samego środka betonowego chodnika. Niemalże instynktownie, skręcił w lewo, w najbliższą, najmniejszą, nieuczęszczaną uliczkę i oparł się o wilgotną, ceglaną ścianę, nabierając głębokiego, uziemiającego oddechu. Znał te nazwiska. Układał, rozkładał wszystkie, malusieńkie litery, informujące o najdzielniejszych, najaktywniejszych Zakonnikach. Nie dowierzał, iż tyle złego, mogło wydarzyć się podczas jego nieobecności. Wszystko składało się w jedną, sensowną całość. Wymienione wydarzenia, pasowały do ichniejszej brawury, wykonywanych zawodów, zadań, które mogły zostać im zlecone… A jego przy nich nie było. Nie potrafił funkcjonować. Coś ogromnego, bolesnego, ciężkiego zawisło na jego klatce, na wszystkich obciążonych wnętrznościach. Zgiął się w pół i dotknął skroni, odczuwając znajomą słabość, mdłości, chęć osunięcia się na zimny kafel śliskiej posadzki. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego tak okrutna wiadomość widnieje w tym obrzydliwym, publicznym czasopiśmie? Gdzie podział się Minister? Gdzie pozostali? Dlaczego nie rozesłano listów, nie rozpoczęto działania, sprawdzania, walki? Justine, Lucinda, jego rodzina, Mike, pozostali… To niemożliwe, nie teraz.. Prostując plecy, odbijając się od ściany, ścierając pojedynczą kroplę, wyruszył przed siebie. Gwałtowny ruch, spiął wszystkie mięśnie. Papier, trzymany w drżących dłoniach, wyrzucił do pobliskiego śmietnika, podpalając szybkim pstryknięciem palców. Musiał to sprawdzić. I choć podświadomie, zdroworozsądkowo, nie wierzył w żadne słowo wrogiej propagandy, głowa podpowiadała i potwierdzała ujrzaną wersję wydarzeń.To mogła być prawda. Zniknęli, rozpłynęli się w powietrzu, przestali istnieć… Został tu sam, zupełnie sam.
Teleportacja, dojście do znajomego domostwa na szczycie malowniczego Wrzosowiska, zajęła mu więcej czasu, niż mógłby się spodziewać. Przeszywający chłód wiosennej aury, wnikał między szczeliny cienkiego materiału, którego zapomniał wymienić na coś stosownego, bardziej ochronnego. Z trudem przedzierał się przez błotnistą drużkę, podnosząc nogi w ociężałym, cierpiętniczym kroku. Ginął w mlecznej mgle, spowijającej całą okolicę. Przenikliwy szum pobliskiego morza, wnikał we wrażliwe kanaliki, powodując dyskomfort, marszcząc brwi i rozpalone czoło. Oddychał płytko w przyspieszonym rytmie. Nie wiedział, czy cel, który wybrał jako pierwszy, przyniesie jakiekolwiek rezultaty. Musiał to sprawdzić: czy faktycznie nie ma ich w domu? Czy rzeczywiście zaginęli podczas walki, oddając swe cenne życie? Co działo się z najmłodszą przedstawicielką rodziny? Czy Justine, pozwoliłaby sobie na przegraną? Po przejściach, po wszelkich cierpieniach, których doświadczyła w ostatnim czasie? Zbliżając się ku widocznemu domostwu, rozejrzał się, wypatrując nadchodzącego zagrożenia. Czy to pułapka? Prawa dłoń zacisnęła się na trzonku głogowej różdżki, gdy mimowolnie, delikatnie, popchnął metalową furtkę. Ta, wydając charakterystyczne skrzypnięcie, wpuściła go do środka: do pustki, do zniewalającej ciszy, przełamanej podmuchem wiatru i wściekłością fali. Przełknął ślinę i ruszył przed siebie. Zatrzymał się po krótkiej chwili, w połowie, dostrzegając zatartą sylwetkę, usytuowaną przy linii widocznego brzegu. Zbliżała się. Zbyt powolnie, zbyt ostrożnie, jak na typowego, pochopnego intruza… Broń, powędrowała do góry, wyczekiwała na skok, na płynność obronnego zaklęcia. Przymrużył powieki, odkaszlnął niekontrolowanie - zdołał jedynie drgnąć, zdziwić się niezmiernie, słysząc znajomy tembr wypowiadanego imienia. Swojego imienia.
Vincent.
Wrócił, a może przepadł?
Przyglądał się, z uwagą, z rozsądkiem, rozpoznając rosłą, silną posturę gospodarza. Ten, stał tuż przed nim, w całej okazałości, w jednym kawałku, żywy. Niczego nie rozumiał… Paniczna ulga, prześlizgnęła się po całym ciele, różdżka pozostała niewzruszona, skierowana w stronę nieznanego przeciwnika. Zbliżał się, miał go na wyciągnięcie ręki. Jak udało im się stworzyć tak realistyczną iluzję? Gdy ten, odezwał się po raz drugi, odpowiadając na wszelkie obawy, skumulowane w okolicy serca, pokręcił głową. Nie wierzył. Stał w bezruchu, błądząc wzrokiem, szukając miejsca, na którym mógłby się zatrzymać. – Nie wierzę ci… – zaczął najpierw, trochę zbyt cicho, trochę zbyt do siebie. Powtórzył: – Nie wierzę ci! – pewnie, cierpko, stanowczo, bo niby dlaczego miałby wierzyć, gdy tydzień temu, sam okazał się świadkiem śmiertelnej katastrofy? Gdy on sam przyczynił się do odejścia tak wspaniałych Zakonników… To wszystko, składało się w jedną, spójną całość. Dlatego też, gdy nieznajomy, próbował uspokoić jego głowę, on sam popadał już w te nieodwracalną paranoję. Powinien zginąć razem z nimi. Przepaść, zapaść się pod ziemię. I upadł. Na kolana, na mokrą ziemię, na drobny kamień, chowając głowę między szorstkimi dłońmi. Ta, nie przestawała kręcić się na wszystkie strony w geście prawdziwego niedowierzania, nadchodzącego wariactwa. Dobrze wiedział, że to koniec. Słyszał nadchodzące kroki, które były mu obojętne. Pomylił się, to nie był on: – Wszyscy zginęli. Tak jak ty… – wyrzucał, czekając na bolesną ostateczność. Bo nie miał już przecież nic do stracenia. Nie miał już innego wyjścia.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]31.08.23 19:09
Głóg i dziki bez. Przez krótką chwilę mierzyli do siebie z różdżek - brunet i blondyn, różni jak dzień i noc, choć za sprawą Just mieli niegdyś (nadal? Drzwi do pokoju siostry były zamknięte, Kerrie go odganiała, Vincenta nie był) szansę stać się braćmi. Nie tylko za jej sprawą. Marzył, że mógłby być bratem Vincenta jeszcze zanim w ogóle go poznał, ale nie z uwagi na młodszego Rinehearta. To starszy, Kieran, nieustraszony auror o opiniach ostrych jak kontrasty czerni i bieli, wydawał się młodziutkiemu Tonksowi wzorem czarodzieja, wzorem przełożonego, wzorem ojca. Zanim Just i Gabriel skończyli szkołę, Michael był w świecie magii zupełnie sam, kurczowo próbując znaleźć przynależność gdziekolwiek. Znalazł - albo wywalczył, zagryzając zęby na treningach i próbując zostać najtwardszy, najlepszy, warty miejsca pracy - swoje miejsce w Biurze Aurorów. Znalazł pracę, ale praca była dla niego wszystkim. Wychowaniem, dorosłością, namiastką rodziny w obliczu tego, że u własnych rodziców nie mógł znaleźć zrozumienia. Kochali go, on kochał ich, u matki mógł zawsze znaleźć uśmiech i ciepły obiad, ale nie chciał jej martwić opowieściami o pracy. Ojciec z kolei nie rozumiał nawet działania świstoklika, jego uprzejme zainteresowanie nie dorównywało żarliwej miłości, jaką syn mugola obdarzył magię. Pan Tonks się bardziej przejęty bombami spadającymi na Londyn niż czarną magią i nie byłby zdolny skrzywdzić muchy - a pan Rineheart nauczył Michaela w tym czasie jak zetrzeć sardoniczny uśmieszek z twarzy przesłuchiwanych przestępców, jak uprzedzić ruchy przeciwnika, że posłanie Petryficusa w czyjeś plecy wcale nie jest niehonorowe, i że w obliczu niepewności i zagrożenia nie należy opuszczać różdżki.
Najwyraźniej ojciec zdążył nauczyć Vincenta tego samego (sic...!), bo oto obydwoje mierzyli do siebie z różdżek. Mike utkwił wzrok w głogowym drewnie i w nadgarstku Rinehearta, jakby próbując przewidzieć jego ruchy. Po zaskoczonej twarzy ledwie przemknął spojrzeniem, rejestrując to, co najważniejsze - brak agresji, zaskoczenie, jakiś rodzaj podejrzliwości albo szoku. Nie namyślił się nad tym, jaki to rodzaj, nie wgłębił w panikę i ulgę w spojrzeniu Vincenta. Brakowało mu na to czasu lub zwykłej wrażliwości, bo choć samemu czuł się na widok plakatów równie źle, to zdążył już stłumić te emocje. Choć Vincenta nie było wśród wymienionych nazwisk to ulżyło mu, że go widzi - w duchu uznawał go za przyjaciela, choć ich charaktery i wrażliwości wydawały się rozmijać. Po męsku, wcale się nad tym nie zastanawiał - stłumiwszy już własne uczucia, postanowił zignorować te Vincenta i po prostu rozwiązać to nieporozumienie. Bo każdy problem wymagał prostego rozwiązania i potem znikał, każdy przestępca wymagał procesu i pojmania i znikał w Azkabanie, każde zaklęcie wymagało długiego treningu dopóki porażki nie znikną, a świat był czarny i biały i logiczny. Kiedyś. Teraz stał się chaotyczny i Michael czuł czasem, że traci grunt pod nogami gdy zabrakło Ministerstwa i krawatów i procesów i nadziei i procedur i gdy z filaru czarodziejskiego społeczeństwa stał się poszukiwanym rebeliantem - ale najlepiej odsunąć te uczucia i dalej wypełniać rozkazy.
-Słusznie, że nie wierzysz. - uznał bez śladu urazy, bez śladu emocji. Gdyby stał przed jakimś Hipogryfem, wplótłby w ton głosu odrobinę dumy, ale Vincent był doświadczonym Zakonnikiem, który już raz uratował mu życie - logiczne, że był podejrzliwy. -Chcesz rzucić Veritas Claro, czy załatwimy to szybciej? - samemu nie odczuwał takiej potrzeby, Fidelius powstrzymałby każdego, kto podszywa się pod Vincenta. Nie był pewien, jak pułapka zadziałałaby w przypadku śmierci Strażników Tajemnicy - jego i Justine - tym bardziej, że połowa innych wiedzących o domu osób też znajdowała się w artykule maga. Nie dziwiło go, że Vincent może mieć wątpliwości. -Zabezpieczenia wciąż działają i cię tu wpuściły, to ja, a rok temu przegraliśmy z moją siostrą pojedynek-zakład o sposób ułożenia naczyń na półkach w Mickleham. - zapewnił konkretnie, z założenia uspokajająco, choć nie opuścił różdżki dopóki Vincent trzymał swoją. Wrogowie mogli wiedzieć o domu w Mickleham (był spalony, dlatego szastał jego nazwą bez sentymentu), ale pojedynek o kuchnię z Just i Vincentem był tak osobisty i tak głupi-oraz-zabawny-na-raz, że nikt poza ich trójką (i może Kerrie, jeśli Just jej rozgadała) by o nim nie wiedział i że nikt nie wyciągałby tak nieistotnego wspomnienia z pojmanego aurora. -Nie zginęliśmy, ani ja ani Just, to jakaś ich durna propaganda. - w dodatku niedzisiejsza. Zmrużył lekko oczy, przypatrując się Vincentowi uważniej. Jeśli dowiedział się o artykule pierwszego kwietnia, to nie zjawił się tutaj od razu. Nie pomyślał o tym wcześniej, przejęty tragedią Just i łzami Kerrie, zbyt przejęty aby pomyśleć o ojcu tego dziecka - ale faktem było, że potrzebowali Vincenta. Jego spokój zawsze dobrze na nich działał. Just go potrzebowała, nawet jeśli mówiła, że nie. -Gdzie byłeś? - zapytał niby to neutralnie, ale w jego ton wkradł się ślad pretensji.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Kwiecień 1958 - Pitiless waves 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]03.11.23 0:34
Nigdy nie prosił się o nową, prawdziwą rodzinę. Nigdy nie wtłaczał w siebie tej fałszywej, niezasadnej nadziei o porozumieniu, zjednoczeniu stron, naprawieniu krzywd wyrządzonych przez lata. Gdy umarła, realna doczesność wykręciła się do góry nogami, nagięła czasoprzestrzeń kalecząc każde, zjednoczone istnienie: zaborczego ojca, małoletnią córkę, wrażliwego syna, przejmującego całą, obciążającą odpowiedzialność. Stanowili dysfunkcyjny twór kierowany agresywnymi i dyktatorskimi pobudkami. Mieli stać się wytresowanymi, podporządkowanymi żołnierzami gotowymi do ostatecznej walki oraz godnego poświęcenia, poprzez odpowiedni zawód, wykreowane pasje, jednokierunkowe poglądy, zamykające na piękno otaczającego świata. Bunt, choć niezrozumiały, okazał się jedyną, skuteczną formą obrony. Przyjęcie przeciwstawnej postawy, działało jak katalizator; drażniło rozjuszoną bestię, gotową posunąć się do najgorszego. Pozbawiony jakiegokolwiek autorytetu, uciekał w swój własny, nieakceptowalny, wyimaginowany świat pełen nieustraszonych bohaterów, ciekawych przygód, dalekich podróży odkrywających majestat otaczającego padołu. Marzył o współdzieleniu zainteresowań, o intensywnych opowieściach snutych między późnymi, nocnymi godzinami, szeptanych w zaciśnięte ramiona zakochanych rodzicieli. Zazdrościł – uprzejmych listów, zrzucanych na śniadaniowy stół. Pisemnych przepustek, zezwalających na uczestnictwo w klasowej wycieczce. Obecności na krawędzi brukowanego peronu, gdy pełen emocji i dumy, powracał ze szkoły, finalizując kolejny rok nauki, jako jeden z najlepszych i najzdolniejszych uczniów. Samotność stała się jego ostoją, prawdziwym i wyrozumiałym powiernikiem. To ona nauczyła go stawać na wysokości zadania, porzucić nadzieję i wszelkie sentymenty. Od tamtej pory wiedział, że może polegać tylko i wyłącznie na sobie. Zapomniał jednak, iż rozdrapane znamię okrutnej przeszłości, miało nie zasklepić się już nigdy.
Nie przypuszczał, że ktokolwiek, kiedykolwiek, zaproponuje mu namiastkę domu. Był przecież nieznajomym intruzem, odległym przybyszem, który wyrzekł się dawnego życia, odszedł bez słowa, pozostawiając za sobą jedynie pustkę i rozczarowanie. Wpuścili go pod chropowaty dach, dając ciepłe jedzenie, obszerne okrycie, własny, prywatny kąt, w którym mógł poczuć się jak u siebie. Nie potrafił wyrazić ogromu wdzięczności, płynącej z każdej komórki utrapionego ciała. Poczuł te niespełnioną odpowiedzialność, obowiązek ochrony istnień, zamieszkujących te same ściany i wąskie korytarze. Ten jeden, jedyny raz zrozumiał, że mógłby być naprawdę ważny. Pozwolił na odpuszczenie, zdjęcie przysłaniającej, maskującej kotary – spinającej mięśnie, wtłaczającej czujność, podejrzliwość i wieczną niewystarczalność. Ta bliskość była obezwładniająca, jednakże podświadomie wiedział, iż nie mogła trwać wiecznie. Niczym senna mara wyczekiwała odpowiedniego momentu, aby zaprzepaścić, zrujnować to, co piękne. I tak się stało.
Czy naprawdę mieli szansę stać się braćmi?
Wyciągnięte dłonie utrzymywały ciężar drewnianej broni skierowanej do nadchodzącego oponenta. Drżące palce, nie radziły sobie z przeciążeniem. Zamglony, niewyraźny obraz, powodował niefrasobliwe złudzenie, alogiczne scenariusze wtłaczane w rzeczywistą wizję. Praktycznie nie dostrzegał jego twarzy, zatracony w niemym przeżyciu, skrajnych emocjach targających okryte tkanki. Wstrząśnięty przyswojonymi informacjami, nie myślał racjonalnie. Ostatnie wydarzenia składały się w tak spójną i przekonywującą całość. Śmierć odważnych bohaterów, mogła okazać się prawdą. Przecież sam uczestniczył w ich pogrzebie, kończąc na zimnym, samotnym brzegu odległej Islandii. Nie potrafił wziąć się w garść. Nie kontrolował odruchów, destruktywnych myśli, silnych emocji przodujących w prezentowanym zachowaniu. Nie potrafił pogodzić się z tak ogromną i dalekosiężną stratą. Czuł potworne, karcące wyrzuty sumienia, zahaczające o zalążki potężnego zawodu. Nie nadawał się do powierzonej mu roli. Gubił się za każdym razem, nie płacąc za własne błędy. Nie rozumiał przeciwstawnej pustki – jakby nic się nie wydarzyło, jakby nic się nie stało. Drobne kamienie uwierały kościste kolana. Brunatna ziemia wpijała się w cienki materiał, ciągnęła ku nieznanej głębinie. Czoło przysunięte do twardego sklepienia, uniosło swe oblicze. Spojrzenie błękitnych, zawilgotnionych oczu, wszczepiło się w męską sylwetkę. Jasna mgła zasnuła źrenice, gdy głos, tak znajomy, przemawiał tu, wprost do niego. Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Zdążył jedynie przewalić się na bok, zmienić pozycję, wybierając te wpółsiedząca – z podciągniętymi kolanami, na których zawiesił oba nadgarstki. Opuścił głowę i zamknął oczy. Różdżka wypadła w niewielką przestrzeń. Próbował wziąć głęboki wdech, uspokoić się, powrócić do rzeczywistości. – Nie. – odpowiedział krótko, nabierając drobnego zalążka ufności. Nic z tego nie rozumiał, pogubił się w ciężkości prezentowanych i przeżywanych zdarzeń. Nie umiał poradzić sobie z rozległym ogromem przeżywanego nieszczęścia. Zapomniał o tylu szczegółach, potwierdzających tożsamość współtowarzysza, mówiących o skutecznej propagandzie, wygłaszanej przez zmyślnego wroga: – A gdzie reszta? – wybełkotał zaraz, praktycznie nie reagując na prawdziwy fakt wypuszczony z ust Aurora. Rozejrzał się po okolicy, wyszukując pozostałych domowników. Co się z nimi stało, gdzie byli? Czy Justine była bezpieczna? – Przecież widziałem artykuł… Propaganda. Na Merlina. – wydusił siłowo, wypuszczając powietrze, uświadamiając sobie ogrom swej dziecinnej naiwności. Uniósł ramiona i zmarszczył twarz, spinając wszystkie mięśnie. Jego oczy otworzyły się szeroko, wyłupiaście, poszukując nowych okoliczności. Tym razem nieco pewniej, trzeźwiej, spojrzał na gospodarza, rejestrując prawdziwość ów profilu i całej jego osoby. Coś wielkiego zsunęło się z jego wnętrzności, jednakże pozostawiło strzępki nieprzegonionej podejrzliwości. Odchrząknął kilkukrotnie, rejestrując kolejną falę niepokoju: – Gdzie Justine? Kerry? A inni Zakonnicy, masz z nimi kontakt? – skoro fałszywe informacje rozprzestrzeniły się po całym kraju, musieli pozostawać czujni, w jeszcze bardziej sekretnym ukryciu. Dlaczego wróg dopuścił się takiego kroku? Czyżby nadal bagatelizowali przeciwnika, nie czując fali nadchodzącego niebezpieczeństwa? Niespokojny oddech nie normował się ani na chwilę. Zdołał jedynie odrobinę wyprostować swą postawę. Jego wzrok utkwiony w dal, za ramieniem blondyna, pozostawał niewzruszony. Pytanie, które wypadło na zachmurzoną przestrzeń, było przecież spodziewane, a może nawet oczekiwane? Odezwał się dopiero po kilku, wydłużonych sekundach. Głos wydawał się nieobecny, zachrypnięty, może nieco drżący? Nie umiał opowiadać o tragedii, przeżytej na własnych barkach. Nie potrafił opowiedzieć o tragedii, gdyż dalej w nią nie wierzył: – Byłem daleko. Byłem z kilkoma, innymi Zakonnikami i Sojusznikami… – próbował doprecyzować. – Mieliśmy zadanie, Skamander miał jakieś informacje, szukał ludzi, którzy pomogliby mu je zbadać. Na wyspie, w tropikach, daleko od domu… – kontynuował, przesuwając słowa, precyzując zdarzenia. – Próbowaliśmy przetrwać, wykonać zadanie, ale… – przerwał, aby spojrzeć prosto w twarz przyjaciela. – Oni nie żyją Mike, wszyscy zginęli. – wydukał. – Ten rozbity statek, niewiele pamiętam. Obudziłem się po kilku dniach, a może godzinach? Nie wiem. Byłem w zupełnie innym krańcu świata. Gdzieś na brzegu Islandii, wypluty przez morze. Sam. – nie miał pojęcia co naprawdę stało się podczas sztormu. Pozostali nie dawali znaku życia. Zaginęli w skłębionej toni, poświęcając życie. Czy teraz rozumiał dlaczego w tym jednym, krótkim i rewolucyjnym momencie, jego świat stanął w miejscu i zakończył istnienie?



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]08.12.23 22:52
W odróżnieniu od Vincenta, nigdy nie nawykł do samotności. Różnica wieku z rodzeństwem nie była duża, by pamiętał czasy bycia pierworodnym jedynakiem. Dom zawsze był głośny, w pracy lgnął do towarzystwa, nocami lgnął do kobiecych ciał. Nawet po zerwaniu z jedyną kobietą, którą prawdziwie kochał, od razu poszukał zapomnienia w barach i w ramionach innej. Całkowicie i zupełnie sam pozostał dopiero po ugryzieniu wilkołaka i po tym, jak zaszył się w leśniczówce, bez nadziei na powrót do pracy, na normalność, na wynalezienie eliksiru, na cokolwiek. Samotność już zawsze będzie mu się kojarzyć z tamtą rozpaczą, a samotne patrole lub polowania były przecież inne: wracał po nich do ludzi, najczęściej z owocami dobrze wykonanej pracy.
Nie rozumiał, że samotność stała się dla Vincenta znajomym i ożywczym kokonem. Właściwie, ilekroć Rineheart siedział u nich w ciszy, tylekroć go zagadywał, tak jak zaczepiałby własnego brata. Dom był w końcu od wspólnoty, przynajmniej zdaniem Michaela - którego od rodziców spotkały jedynie ciepłe rozmowy, a nawet jeśli przewijało się w nich niezrozumienie ojca względem magicznego świata i matki względem ryzyka podejmowanego przez aurorów, to nigdy nie zadali mu ran równie głębokich jak synowi Kieran. Kieran, idol Tonksa, który pozostawał nieświadomy blizn przyjaciela.
Teraz wiedział jednak, że nie może go zagadać ani zażartować. Może i nie rozumiał introwertyków, ale rozumiał panikę. W pracy stykał się z czarodziejami na krawędzi, z rozszerzonymi półprzytomnie oczyma i różdżką ściskaną kurczowo w dłoni. Vincent wyglądał teraz zupełnie jak oni, jakby chybotał się na jakiejś krawędzi stabilności psychicznej. Mike pożałował, że lepiej zastrasza niż uspokaja i spróbował odezwać się jak najłagodniej i zaczął wyjaśniać:
-Tak, to ja. Billy wysłał nam listy, on też żyje. Billy Moore. Just jest... w domu. - skrzywił się lekko, ale zmienił temat. -Hannah jest we Francji, nie zrobiłaby niczego głupiego. Charlene nadal mieszka w Oazie, nie było żadnego statku. Resztę znajdziemy. Nie wiem... nie wiem tylko, co z twoim ojcem. - zerknął na niego nieco nerwowo. -To tylko propaganda, głupia propaganda. Nie wiem, może skończyły im się fundusze na nagrody za nas? Może pomyśleli, że społeczeństwo ucieszy się z naszej śmierci? - hipotetyzował, aż zapadła ciężka cisza. Wreszcie Vincent odezwał się, ale brzmiał nieswojo, bardzo nieswojo.
-W tropikach. - powtórzył zaintrygowany. Skamander nie zaprosił go na tą wyprawę, ale pamiętał, że auror interesował się dementorami. Chciał zażartować o ciepłej pogodzie, ale bardzo rozsądnie się powstrzymał i słuchał dalej, nabierając złych przeczuć, aż...
-Wszyscy? - wydukał, przez jego twarz przemknął grymas bólu. Utrata każdego aurora była ogromną stratą, zwłaszcza na wojnie. -Kto jeszcze pojechał? - zapytał, ale zanim zaczął dociekać więcej, otrząsnął się i cofnął w stronę drzwi wejściowych. -Wejdź, zmarzniesz. Mam resztki herbaty. - zarządził, otwierając drzwi. Just musiała być w swojej sypialni, może nawet się na nich nie natknie. Choć w normalnych okolicznościach nie byłby pewien czy wpuszczać Vincenta do domu bez wiedzy siostry i po jej - ich - stracie, to miał przed sobą kogoś, kto ledwo uszedł z życiem i wydawał się wciąż być jedną nogą w metaforycznym grobie, a w głowie mieć myśli o śmierci.
-Zastanawiałem się, gdzie byłeś. - mruknął, ale bez przekąsu, który towarzyszyłby jego słowom jeszcze chwilę temu - gdy zamartwiał się o Just sam, bez jej narzeczonego na horyzoncie. Odwrócił się gdy weszli do kuchni i znienacka zamknął Vincenta w niedźwiedzim uścisku.
-Hej, hej, hej, nie jesteś już sam. Masz nas. - przypomniał, domyślając się, jak straszne musiało być przebudzenie na Islandii - i powrót do kraju, w którym gazety obwieszczały śmierć jego znajomych i przyjaciół.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Kwiecień 1958 - Pitiless waves 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Kwiecień 1958 - Pitiless waves [odnośnik]29.12.23 21:51
Dom, w którym wychowywał się od najmłodszych, dziecięcych lat, również wydawał się samotny. Odkąd ukochana rodzicielka, prawdziwa ostoja, szczera powierniczka, opuściła szeroką, parszywą ziemskość, dogłębnie zmieniona rzeczywistość wtargnęła w egzystencję niewinnego, siedmioletniego chłopca. Zimne, wybielone ściany chłonęły nieprzyjemną atmosferę, oddając zwiększoną intensywność. Duży, drewniany zegar, wygrywał nieznajomą melodię, unikając domowników, nie zważając na gwałtowne roszady i niedawną tragedię. Ojciec nie wracał na noc; ciotka Sara, która nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego, zrozumiałego słowa, starała się zapanować nad ruchliwą dwulatką - szukającą rozrywki, wykrzykującą zniekształcone, powielane słowo: mama. A on chował się na rozwilgotnionym dworze, podczas wiosennej pobudki: wśród rozłożystych topoli, rosnących na środku łąki, gdzieś na skraju lasu. Zabierał najpotrzebniejsze rzeczy: pleciony pled tak uwielbiony przez zmarłą uzdrowicielkę. Opasły tom przygodowej powieści, znaleziony w odmętach książkowego regału oraz butelkę cierpkiego, karminowego soku żurawinowego, przynoszonego przez starszą opiekunkę. Znajdując najwygodniejszą pozycję, ukryty przed wścibskimi spojrzeniami, chłodnymi podmuchami, zatapiał się w fascynującej lekturze, przenoszącej do odległego, lepszego świata. Delektował się ów chwilą – odosobniony, pochłonięty w głębokim nurcie własnej, niekrytykowanej wyobraźni, przepadał na długie godziny, pielęgnując odrębność, wyobcowanie i inny wymiar samotności. Dopiero po latach zrozumiał, iż w każdym etapie jego niezbyt długiego żywota, smakowała i zachowywała się zupełnie inaczej. Samotność miała przecież wiele warstw, mnogość różnorodnych, zwodniczych wcieleń, które z roku na rok, poznawał coraz dogłębniej. Dlatego z trudem przystosowywał się do nowych realiów, dzielenia, współdzielenia domostwa, nie znając zasad, czy utartych obyczajów. Zachowywał pewną powściągliwość, dużą kurtuazję i ogromną chęć pomocy traktującą codzienne sprawunki. Starał się nie wchodzić w paradę, nie ingerować w nie swoje życie, zachowywać się poprawnie i całkiem niewidocznie. Ich energie, choć przeciwstawne, potrafiły zazębić się na odpowiednich poziomach, współgrać i współpracować. Dlatego też, gdy zatopiony w intensywnej lekturze, unosił zarośnięty podbródek, odpowiadał na niesforną zaczepkę, krótkim uśmiechem, wolnym słowem, czy niezgrabnym grymasem. Był to intensywny czas, w którym nauczył się bardzo wiele.
Strach opanował wszystkie kończyny. Ostra rzeczywistość zdawała się nie docierać do zamglonych zmysłów, skupionych na własnym wyobrażeniu. Oddech tak niespokojny wygrywał rytm drobniutkiego drżenia. Wiatr przenikał przez cienki materiał, a wilgoć podłoża wbijała się w grafitową odzież. Głowa kiwała z niedowierzaniem przenosząc się na współtowarzysza, aby po chwili oprzeć się na splecionych nadgarstkach. Niczego już nie rozumiał, lecz zlepki słów, twardych wyjaśnień, wysypywały się na front: – Jest w domu? – powtórzył po nim, machinalnie, zerkając na drewniany budynek. Przez dłuższą chwilę przyglądał się znajomemu oknu, szukając reakcji, choć najmniejszego poruszenia. Jak długo nie dawała już żadnego znaku życia? Pokręcił głową i odchrząknął skrzekliwe, gdyż widmo wyprawy ciągnęło się za nim – nieubłaganie. Billy, Hannah, Charlene, ojciec, czy to na pewno wszyscy? Kręcił głową z niedowierzaniem spoglądając na kępki wystrzelonej trawy. O co w tym wszystkim chodziło? – Dlaczego teraz? – zapytał równie retorycznie, lekko przyciszonym głosem. Czyżby tracili cierpliwość? Nie radzili sobie ze żwawym oponentem, stawiającym aktywny opór? Skąd pewność, że łatwowierna ludność, uwierzy we wszystkie, prezentowane kłamstwa? – Skamander z nami nie płynął. – wyjaśnił jeszcze, podnosząc wzrok i utwierdzając go w twarzy gospodarza. Podkrążone oczodoły zdradzały przemęczenie i codzienną bezsenność. Wilgoć błyszcząca w kącikach nie zwalniała intensywności. Przed wymienieniem zaginionych, westchnął głośno: – Cedric, Percival, Asbjorn i Tangwystl Hagrid. – zdążył wspomóc się na silnym ramieniu aurora i podnieść do góry, otrzepując ubranie. Powłóczystym, bezsilnym korkiem przeciągnął się w stronę domu, pełen niepokoju i niepewności serca. Gdy zatrzymali się przed wejściem, mężczyzna wymienił pozostałych uczestników. Z zawahaniem kiwną głową i pozbywając się odzieży wierzchniej, pozwolił poprowadzić się do kuchni, którą znał przecież tak dobrze. Mimowolnie spojrzał do góry, na drewniane schody zaciekawiony inną obecnością. Czy była na górze? Wiedziała, widziała, że przyszedł? Czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Lekko zmroczony, prawdziwie nieobecny, przeszedł dalej, zatrzymując się na potencjalnym progu. Zerkną na blondyna z ukosa i ściągnął usta w ciasną linię: – Mieliśmy tego nie rozpowiadać. – rzucił. – Wszystko miało potoczyć się inaczej… – dodał enigmatycznie, a zgłoski zatrząsały podczas niemrawej odpowiedzi. Znów westchnął z nieludzką ciężkością i zakaszlał. Kolejnej akcji, nie mógł się spodziewać: gospodarz odwrócił się nieznacznie, rozłożył ramiona, które zamknęły się na jego ciele. Zapewne poczuł pierwszą, niespodziewaną reakcję: napięcie wszystkich mięśni, zesztywnienie ciała, wstrzymanie oddechu, gdyż strach przed taką bliskością, był nieopisany. Nie rozumiał ów wydarzenia. Paraliż wślizgnął się we wszystkie tkanki. Jasne tęczówki rozszerzyły się znacząco, a pokrzepiające słowa trafiły w sam środek, w samo sedno. Natychmiast zaszkliły się niewielką, słonawą cieczą. Napięte dłonie oparły się o środek pleców blondyna, gdy wyrzucił niewyraźne, stłumione: – Przepraszam. – bo nie chciał robić kłopotu, nie chciał, a może nie rozumiał współczucia? Nie chciał litości, którą chwilowo odbierał. Powinien jakoś temu zaradzić, utrzymać kontrolę, uratować... To przez niego. Bo mimo wszystko był przeogromnie wdzięczny, że ktoś na tym potwornym padole, przejmował się jego życiem, martwił się, że nie pojawiał się przez długie, bolesne dni. Że mógł poprosić o wsparcie, o bezinteresowną pomoc, bez podtekstów oraz ukrytych rozkazów. Że mógł być po prostu ważny. – Dziękuję. – że was mam.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Kwiecień 1958 - Pitiless waves
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach