[SEN] W głębi ciemnego lasu
AutorWiadomość
Szlachetny rycerz nie zna lęku, nie myli odwagi z brawurą i nie szuka pomocy od sił nieczystych.
Tyle, że ja nie jestem szlachetnym rycerzem, nie do końca. Właściwie, odkąd wataha mnie wygnała, nie wiem już czym jestem—ale wbrew rozsądkowi, nie tracę nadziei.
Zawsze wiedzieliśmy, że magia wiążącej nas przysięgi może zaniknąć i że wtedy utrzymanie przemian w ryzach stanie się niemożliwe. Że wtedy pozostanie nam wygnanie i honorowa śmierć. Bracia myślą, że właśnie ku niej zmierzam, szukając odpowiednio wysokiego klifu albo drzewa o wytrzymałych gałęziach. Tylko jeden zdradził nasze credo, gdy zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku na ostatnie pożegnanie. Wyszeptał do mnie nazwy dwóch miejscowości, w okolicy których można znaleźć chaty wiedźm. Wiedźm, które tropiliśmy zażarcie i brutalnie—ale to my mieliśmy się za baranki w wilczej skórze, a one były wilkami obleczonymi w ciała ponętnych kobiet. Vic zawsze miał do takich słabość, czy oszczędził tamte dwie baby, bo się z nimi chędożył? Nie powinno mnie to dziwić, ale powinienem osądzić go za to stalą miecza. Ignoruję jednak tą jawną zdradę, bo zamierzam dopuścić się własnej—i szukać pomocy tam, gdzie nie powinienem.
Najpierw udaję się do pierwszej miejscowości, bliższej. Słyszę o chacie wiedźmy już w karczmie, rozczarowany tym, jak kiepsko się ukrywa. Zielarka pomagająca miejscowym, uzdrowicielka o cudownym dotyku, bla, bla, bla. To pewnie jej szukam.
Nawet się jej nie przedstawiam. Ma demonicznie rude włosy i widzę z daleka, jak rozmawia z końską czaszką. Nie wiem czy to lęk czy niewiara kierują wodzami mojego konia, ale jadę dalej. Do tej drugiej. Tej, która podobno jest niebezpieczna i która nie uzdrawia ani nie warzy mikstur. Tej, której nie da się znaleźć dopóki ona tego nie zechce (bzdura, jestem świetnym tropicielem) i z którą pod żadnym pozorem nie należy wchodzić w żadne układy. Gdyby ktoś powiedział mi przed rokiem, że będę szukał ratunku u zwodniczej wiedźmy, istoty na którą przysięgłem polować, roześmiałbym się w głos albo oburzył. Ale chyba jestem zdesperowany, a skoro Vic ją oszczędził to i ja mógłbym zagwarantować jej immunitet... albo... coś. Musi być coś, czego chce równie mocno, jak ja powrotu do watahy i kontroli nad wilczą formą. Wiedźmy to tylko ludzie, krwawią całkowicie po ludzku.
Las jest gęsty i ciemny. Budzi niepokój, w przeciwieństwie do tamtej świetlistej polany, na której widziałem wariatkę z czaszką. Prowadzę konia przez wilgotne moczary, choć kilka miesięcy temu zostawiłbym klacz i tropił wiedźmę w wilczej postaci. Zdany na los, pozostaję człowiekiem i modlę się, by tak było. Nie chcę jej rozszarpać na strzępy, jeszcze nie.
Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale to tylko czarny kot.
Docieram do chatki, żegnam się i pukam. W końcu ile mam do stracenia? Czekam pod drzwiami irytująco długo, a one uchylają się, gdy już mam odejść. Widzę w szczelinie błysk zielonego oka, koci uśmiech i długą szyję. Unoszę brwi, bo jest młodsza niż myślałem, ale szybko przechodzę do rzeczy.
-Cna pani. - kłaniam się, choć dawno tego nie robiłem. Śluby celibatu i wybór profesji trzymają nas z dala od cnych dam. -Jestem zbłąkanym wędrowcem, szukającym gościny i ratunku w pewnej delikatnej kwestii. - głos mam ochrypły i dopiero teraz uświadamiam sobie, że od tamtej karczmy z nikim nie rozmawiałem. Celowo trzymam się z dala od ludzi. Próbuję podchwycić jej spojrzenie, choć nie mam pewności, czy moje oczy są teraz niebieskie czy bursztynowe. Przynajmniej zęby mam ludzkie, sprawdzałem językiem przy furtce. -Obawiam się, że dotknęła mnie klątwa i powiedziano mi - nikt mi nie powiedział, o tej wiedźmie nigdzie nie plotkują -że to tu mogę szukać pomocy.
Tyle, że ja nie jestem szlachetnym rycerzem, nie do końca. Właściwie, odkąd wataha mnie wygnała, nie wiem już czym jestem—ale wbrew rozsądkowi, nie tracę nadziei.
Zawsze wiedzieliśmy, że magia wiążącej nas przysięgi może zaniknąć i że wtedy utrzymanie przemian w ryzach stanie się niemożliwe. Że wtedy pozostanie nam wygnanie i honorowa śmierć. Bracia myślą, że właśnie ku niej zmierzam, szukając odpowiednio wysokiego klifu albo drzewa o wytrzymałych gałęziach. Tylko jeden zdradził nasze credo, gdy zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku na ostatnie pożegnanie. Wyszeptał do mnie nazwy dwóch miejscowości, w okolicy których można znaleźć chaty wiedźm. Wiedźm, które tropiliśmy zażarcie i brutalnie—ale to my mieliśmy się za baranki w wilczej skórze, a one były wilkami obleczonymi w ciała ponętnych kobiet. Vic zawsze miał do takich słabość, czy oszczędził tamte dwie baby, bo się z nimi chędożył? Nie powinno mnie to dziwić, ale powinienem osądzić go za to stalą miecza. Ignoruję jednak tą jawną zdradę, bo zamierzam dopuścić się własnej—i szukać pomocy tam, gdzie nie powinienem.
Najpierw udaję się do pierwszej miejscowości, bliższej. Słyszę o chacie wiedźmy już w karczmie, rozczarowany tym, jak kiepsko się ukrywa. Zielarka pomagająca miejscowym, uzdrowicielka o cudownym dotyku, bla, bla, bla. To pewnie jej szukam.
Nawet się jej nie przedstawiam. Ma demonicznie rude włosy i widzę z daleka, jak rozmawia z końską czaszką. Nie wiem czy to lęk czy niewiara kierują wodzami mojego konia, ale jadę dalej. Do tej drugiej. Tej, która podobno jest niebezpieczna i która nie uzdrawia ani nie warzy mikstur. Tej, której nie da się znaleźć dopóki ona tego nie zechce (bzdura, jestem świetnym tropicielem) i z którą pod żadnym pozorem nie należy wchodzić w żadne układy. Gdyby ktoś powiedział mi przed rokiem, że będę szukał ratunku u zwodniczej wiedźmy, istoty na którą przysięgłem polować, roześmiałbym się w głos albo oburzył. Ale chyba jestem zdesperowany, a skoro Vic ją oszczędził to i ja mógłbym zagwarantować jej immunitet... albo... coś. Musi być coś, czego chce równie mocno, jak ja powrotu do watahy i kontroli nad wilczą formą. Wiedźmy to tylko ludzie, krwawią całkowicie po ludzku.
Las jest gęsty i ciemny. Budzi niepokój, w przeciwieństwie do tamtej świetlistej polany, na której widziałem wariatkę z czaszką. Prowadzę konia przez wilgotne moczary, choć kilka miesięcy temu zostawiłbym klacz i tropił wiedźmę w wilczej postaci. Zdany na los, pozostaję człowiekiem i modlę się, by tak było. Nie chcę jej rozszarpać na strzępy, jeszcze nie.
Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale to tylko czarny kot.
Docieram do chatki, żegnam się i pukam. W końcu ile mam do stracenia? Czekam pod drzwiami irytująco długo, a one uchylają się, gdy już mam odejść. Widzę w szczelinie błysk zielonego oka, koci uśmiech i długą szyję. Unoszę brwi, bo jest młodsza niż myślałem, ale szybko przechodzę do rzeczy.
-Cna pani. - kłaniam się, choć dawno tego nie robiłem. Śluby celibatu i wybór profesji trzymają nas z dala od cnych dam. -Jestem zbłąkanym wędrowcem, szukającym gościny i ratunku w pewnej delikatnej kwestii. - głos mam ochrypły i dopiero teraz uświadamiam sobie, że od tamtej karczmy z nikim nie rozmawiałem. Celowo trzymam się z dala od ludzi. Próbuję podchwycić jej spojrzenie, choć nie mam pewności, czy moje oczy są teraz niebieskie czy bursztynowe. Przynajmniej zęby mam ludzkie, sprawdzałem językiem przy furtce. -Obawiam się, że dotknęła mnie klątwa i powiedziano mi - nikt mi nie powiedział, o tej wiedźmie nigdzie nie plotkują -że to tu mogę szukać pomocy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uchyliła z wolna drzwi, wypuszczając na zewnątrz zapach ziołowego dymu, czyjąś duszę i czarnego kota.
― Zbłąkany wędrowiec ― głos, miły i lekki, wypłynął zza drzwi jak obłok ― takich nie spotyka się często. Nie w tej części lasu.
Cień smukłej sylwetki zamajaczył w półmroku, ale wiedźma szybko zniknęła w głębi chaty, zakręciła się przy wielkim saganie wiszącym nad paleniskiem w centralnej części izby. W dłoni błysnęła mosiężna chochla, szczęknęła odsuwana pokrywka, a skłębiony pod nią dym wzbił się w górę, rozlał w bezkształtną smugę pod sufitem. Zwisające z belki pęki ziół zaszeleściły cicho, zagrzechotały powiązane ze sobą runiczne kamienie i kości.
― Gościna i ratunek to towar deficytowy, zwłaszcza w tych niepewnych czasach ― ciągnęła, leniwie mieszając chochlą w garze ― co to za klątwa? Kiedy rzucona?
Za plecami usłyszała kroki. Niespieszne, ale i stawiane pewnie, bez lęku. Jej nowy gość nie prezentował się specjalnie porządnie, strój miał zakurzony, twarz smagniętą zmęczeniem, ale broń była porządna i czysta, zadbana. Wojownik więc? Łowca?...
― Jakiś czas temu ― mruknął ― zachwiała moim życiem i zdolnościami.
…Łowca miałby znak. Znak swojego cechu, bractwa, swojej sekty. Wiedźma zmrużyła oczy, rzuciła mu przeciągłe spojrzenie znad ramienia, zlustrowała dokładnie sylwetkę, ubiór, odsłoniętą skórę.
― Nie znajdziesz nic, cna pani ― dodał ochrypłym tonem, po chwili przesłonił usta pięścią, odkaszlnął ― nie jestem tu by uczynić ci krzywdę.
W jej spojrzeniu odbiła się kpina, blade wargi rozciągnął nieprzyjemny uśmiech. Ilu już tutaj takich było? Ilu zarzekało się, że nie zrobi jej nic złego? Ilu później musiała zakopać na bagnach, ilu puścić z dymem?
― Jaki cny rycerz, taka cna pani ― przestrzegła go; uśmiech nabrał drapieżnego uroku. Będzie dla niego tak dobra, jak on będzie dla niej.
Po błysku niepewności w oczach wywnioskowała, że nie zrozumiał. Zmieszał się na moment, przystanął w końcu przy wielkim saganie, rozejrzał się po chacie.
― Wiązanka tojadu, bielunia, pokrzyku i ciemierników ― wyliczył spokojnie, przesuwając spojrzenie po suficie ― konwalia majowa, psianka, gałązka szczwołu.
Wiedźma spięła się lekko, palce mocniej zacisnęła na swojej chochli. Niewielu było ludzi zdolnych do zidentyfikowania ziół, zwłaszcza suszonych, zwłaszcza w półmroku. Strach rozlał się po jej ciele chłodem, przeniknął myśli, przyspieszył akcję serca. Zwykły człowiek nie miałby tak dobrego wzroku by odgadnąć wszystko po kolei, bez pomyłki.
― Czym jesteś?
― Rycerzem ― odparł beznamiętnie; błękitne spojrzenie osiadło na zawartości kociołka, w sposób znaczący sugerując, że odgadł także jego zawartość ― wygnańcem. Zbłąkanym wędrowcem szukającym pomocy.
― Pomoc kosztuje.
― Co powiesz na bezpieczeństwo? Czy to odpowiednia waluta?
― Szybko przeszedłeś do konkretów. I do bycia irytująco bezpośrednim.
Uśmiechnął się wilczo. Płynnym ruchem odebrał jej chochlę.
― Lubię konkrety. Pozwalają szybko załatwić sprawę.
― Masz jakieś imię, czy to twoje bractwo jest jednym z tych, które pozbywa się całej tożsamości, pamięci i, ogólnie rzecz ujmując, radości życia?
Jego spojrzenie przygasło na moment, mina zrzedła.
― Towarzysze mówili do mnie Michael.
Wiedźma nie odpowiedziała. Potarła policzek palcami, głeboko rozważając ewentualną pomoc i jej równie ewentualne korzyści razem z konsekwencjami. Czy lokalny sabat miał szansę się dowiedzieć o tym, że chowa u siebie jakiegoś… rycerza? A może to zmyślił i tak naprawdę był z Inkwizycji?
― Michael? ― podjęła po czasie.
― Tak?
― Oddaj mi tę chochlę ― zażądała, wyciągając w jego stronę dłoń. Głupia łyżka urosła nagle do jakiegoś symbolu władzy nad rozmową i nie zamierzała od tak mu ulec. Chochla jednak nie wróciła w jej posiadanie, a rycerz-albo-nie w sposób ostentacyjnie leniwy zamieszał zawartość sagana.
― Pomożesz?
― Chochla.
― Może ją sobie zatrzymam. ― Wiedźma podparła się pod boki, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Michael dodał: ― A ty? Masz jakieś imię, czy sabat kazał ci mówić, że jesteś wroną czy inną sroką?
― Bardzo śmieszne ― burknęła, a po chwili odparła: ― Adriana.
Chochla, mimo wszystko, nadal znajdowała się w rękach rycerza-albo-nie.
― Powiedz mi, co ci dolega ― skapitulowała w końcu.
― Posiadałem umiejętność zmiany kształtu zgodnie z wolą, ale od pewnego czasu dzieje się to w losowych momentach, bez mojej kontroli. W bractwie… ― zawahał się na moment, ściągnął chmurnie brwi ― …kończy się to śmiercią. Dla bezpieczeństwa. ― Pogodny błękit wyblakł i nabrał złotawego koloru. Adriana cofnęła się o krok, potem o dwa.
― Nie Inkwizycja, gorzej ― szepnęła, bardziej do siebie niż do niego, w końcu rozumiejąc kogo ma przed sobą. ― Czarne płaszcze.
Michael nie ruszył się z miejsca, jakby na potwierdzenie swoich wcześniejszych słów i pokojowych zamiarów. Bursztynowy kolor obejmujący jego tęczówki cofnął się równie nagle, co się pojawił, pozostawiając po sobie ciemny błękit. Westchnął.
― Szukają cię? Wiedzą o tym?
― Nie szukają. Myślą, że nie żyję.
― Czemu właściwie?
― Tak nakazuje credo.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Found out
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 30 +5
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Widzę, jak jej brwi unoszą się wysoko. Spięte barki obniżają się lekko, jakby moja opowieść zdołała ją zaskoczyć na tyle, by opuściła gardę. Nie na długo. Unosi podbródek, wciąż napięta jak struna. Zaczynam żałować, że nadal trzymam w dłoniach jej chochlę, ale gest kapitulacji mógłby teraz zostać wzięty za atak. Nie wkładam zdobyczy z powrotem do gara.
—Credo nakazuje wam nie żyć?—wiedźma zawiesza wymownie głos i uśmiecha się kpiąco . Przez moment mam ochotę cofnąć się do drzwi, ale próbuję nie patrzeć na jej ładnie wykrojone usta. Patrzę jej prosto w oczy, a w nich-odkąd dowiedziała się, jaki płaszcz nosiłem do niedawna-lśni strach, albo tak sobie z dumą wmawiam. Ludzka emocja. Wiedźma to wciąż tylko człowiek.
To ja nie jestem już do końca człowiekiem i w tym cały problem.
—Zabić się w takiej sytuacji, by nie zagrażać braciom ani nikomu. Tak nakazuje honor.— wyjaśniam cierpliwie, ale mój głos nie brzmi tak pewnie, jak pragnąłem. Chyba sam czuję sprzeczność w kwestii honoru i tym, że oto stoję przed nią i żebram o ratunek.
—A ty honorowo obiecujesz mi bezpieczeństwo? — nie podoba mi się ton, jakim zadaje to pytanie. Moglibyśmy po prostu porozmawiać poważnie, ale ona przygląda mi się z kocim uśmiechem. Wzruszam ramionami. —Takie sytuacje. Czyli już się zdarzały, a do tej pory żaden... zbłąkany wędrowiec nie prosił mnie o pomoc. — kontynuuje wiedźma z kocim uśmiechem, a ja przestępuję z nogi na nogę. Chochla wydaje się chłodna. Jak jej oczy, z których stopniowo znika strach, albo po prostu Adriana dobrze go maskuje.
—Widać nie jestem zbyt honorowy.— wypalam z ironią, której nie poznaję. Lata szkolenia oduczyły mnie pyskowania, a w watasze nie było miejsca na odgryzanie się alfie. Zaskoczony, po raz pierwszy spuszczam odruchowo wzrok. —Powiedział mi o tobie jeden z nas.— podnoszę wzrok z wahaniem, niepewny, czy Victor powiedział jej prawdziwe imię. Mimo wszystko, nie chcę by jego sekret się wydał i nie życzę mu śmierci. Choć powinienem. —Wysoki blondyn o włosach ciemniejszych niż moje.—wyjaśniam w zamian.
—Widać nie był zbyt honorowy.— jej mina znów zdaje się ze mnie drwić.
Cofam się w stronę gara i z impetem wkładam tam chochlę, żałując, że tu przyszedłem. Pieprzony Vic, bezczelna wiedźma. Nigdy nie lubiłem zabawy w kotka i myszkę. Nawet, jeśli to ja się w nią bawiłem.
—To był błąd. Przepraszam, że zająłem ci czas. — burczę, wycofując się do drzwi. Zgodnie z credo, a przynajmniej tym jego strzępem, który zachowałem, nigdy nie odwrócę się do wiedźmy plecami.
—Księgi mówią o trzech możliwych sposobach na podobną klątwę—odzywa się nagle wiedźma, a ja wzdrygam się lekko. Nie nazywamy wilczych przemian klątwą, nigdy. Klątwy to domena wiedźm. Nasz dar to dar, choć związany jest z nim rytuał krwi i pradawne moce, ale to zupełnie co innego. A to, co dzieje się teraz to... komplikacje.
Albo znak, że złamałem credo już wcześniej i pradawna moc upomina się o swoje; ale o tym wolę z nią nie dywagować. Mimo wszystko przystaję, a ona mówi dalej, obojętnie: —koszula z liści blekotu, łza dziewicy i...— nie kończy, bo bez namysłu wcinam się jej w słowo.
—...łza kogoś innego, czy może być własna?
—Credo nakazuje wam nie żyć?—wiedźma zawiesza wymownie głos i uśmiecha się kpiąco . Przez moment mam ochotę cofnąć się do drzwi, ale próbuję nie patrzeć na jej ładnie wykrojone usta. Patrzę jej prosto w oczy, a w nich-odkąd dowiedziała się, jaki płaszcz nosiłem do niedawna-lśni strach, albo tak sobie z dumą wmawiam. Ludzka emocja. Wiedźma to wciąż tylko człowiek.
To ja nie jestem już do końca człowiekiem i w tym cały problem.
—Zabić się w takiej sytuacji, by nie zagrażać braciom ani nikomu. Tak nakazuje honor.— wyjaśniam cierpliwie, ale mój głos nie brzmi tak pewnie, jak pragnąłem. Chyba sam czuję sprzeczność w kwestii honoru i tym, że oto stoję przed nią i żebram o ratunek.
—A ty honorowo obiecujesz mi bezpieczeństwo? — nie podoba mi się ton, jakim zadaje to pytanie. Moglibyśmy po prostu porozmawiać poważnie, ale ona przygląda mi się z kocim uśmiechem. Wzruszam ramionami. —Takie sytuacje. Czyli już się zdarzały, a do tej pory żaden... zbłąkany wędrowiec nie prosił mnie o pomoc. — kontynuuje wiedźma z kocim uśmiechem, a ja przestępuję z nogi na nogę. Chochla wydaje się chłodna. Jak jej oczy, z których stopniowo znika strach, albo po prostu Adriana dobrze go maskuje.
—Widać nie jestem zbyt honorowy.— wypalam z ironią, której nie poznaję. Lata szkolenia oduczyły mnie pyskowania, a w watasze nie było miejsca na odgryzanie się alfie. Zaskoczony, po raz pierwszy spuszczam odruchowo wzrok. —Powiedział mi o tobie jeden z nas.— podnoszę wzrok z wahaniem, niepewny, czy Victor powiedział jej prawdziwe imię. Mimo wszystko, nie chcę by jego sekret się wydał i nie życzę mu śmierci. Choć powinienem. —Wysoki blondyn o włosach ciemniejszych niż moje.—wyjaśniam w zamian.
—Widać nie był zbyt honorowy.— jej mina znów zdaje się ze mnie drwić.
Cofam się w stronę gara i z impetem wkładam tam chochlę, żałując, że tu przyszedłem. Pieprzony Vic, bezczelna wiedźma. Nigdy nie lubiłem zabawy w kotka i myszkę. Nawet, jeśli to ja się w nią bawiłem.
—To był błąd. Przepraszam, że zająłem ci czas. — burczę, wycofując się do drzwi. Zgodnie z credo, a przynajmniej tym jego strzępem, który zachowałem, nigdy nie odwrócę się do wiedźmy plecami.
—Księgi mówią o trzech możliwych sposobach na podobną klątwę—odzywa się nagle wiedźma, a ja wzdrygam się lekko. Nie nazywamy wilczych przemian klątwą, nigdy. Klątwy to domena wiedźm. Nasz dar to dar, choć związany jest z nim rytuał krwi i pradawne moce, ale to zupełnie co innego. A to, co dzieje się teraz to... komplikacje.
Albo znak, że złamałem credo już wcześniej i pradawna moc upomina się o swoje; ale o tym wolę z nią nie dywagować. Mimo wszystko przystaję, a ona mówi dalej, obojętnie: —koszula z liści blekotu, łza dziewicy i...— nie kończy, bo bez namysłu wcinam się jej w słowo.
—...łza kogoś innego, czy może być własna?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Adda uśmiechnęła się lisio, zielone oczy błysnęły urokiem chochlika.
– Proszę, proszę – rzuciła niedbale, w mig topiąc narosły między nimi dystans i własny strach wobec jego profesji. – Czyli to prawda, co mówią? Że żaden z was nigdy nie skosztował ciepła kobiecego ciała? – Zbliżyła się w paru miękkich krokach; szybko i zwinnie, jakby miał przed sobą leśnego ducha, a nie istotę z krwi i kości.
Michael milczał jednak uparcie, jakby ignorując rzucone pytanie. Adda bez skrępowania wyciągnęła dłoń, dotknęła jego ramienia – zignorowała naprędce zgaszony odruch drgnięcia – zniknęła mu za plecami.
– Odpowiadając na twoje pytanie – kontynuowała niezrażona – tak, może być własna. Dziewica to dziewica, wbrew obiegowej opinii nie musi mieć dwóch okazałych cycków i krągłych ud by magia rozpoznała drzemiącą w krwi moc. – Wynurzyła się zza jego ramienia i przeciągnęła po męskiej sylwetce wielce uważnym spojrzeniem.
W kotle zabulgotało głośno, podniosła się para, powietrze w chacie wypełnił zapach szałwii. Przedłużająca się cisza zdawała się powoli osiadać na barkach i mrowić odsłonięty kark.
– Mam cię ukłuć szpilką, żebyś wydusił z siebie tę łzę? Czy spuścić cegłę na stopę?
Michael posłał jej chmurne spojrzenie; zdecydowanie nie było mu do żartów.
– Nie martw się, kiedy przyjdzie czas, to dostaniesz łzę. Jaki jest trzeci składnik?
Wiedźma cmoknęła. Głośno i z dezaprobatą, choć oczy błyszczały rozbawieniem. A już myślała, że to będzie kolejny dzień pełen rutyny, daleki od przełamania orzeźwiającą konwersacją. Tym razem jednak bogowie musieli jej sprzyjać, skoro na progu stanął taki kąsek. Może trochę gburowaty, to prawda, ale ubaw miała coraz większy.
– Najpierw mi przerywasz, a potem poganiasz do odpowiedzi? Gdzie twoje maniery? – Nie dała mu odpowiedzieć, zaraz dodała: – Ostatnia potrzebna rzecz to włos wiedźmy. Tej, która gwarantuje własną mocą skuteczność czaru, zatem musisz być dla mnie miły, bo inaczej obejdziesz się smakiem.
Coś w jego oczach uległo zmianie, na wargach znów pojawił się cień uśmiechu. Tym razem wyjątkowo paskudnego, aż się wzdrygnęła.
– Zawsze mogę ci go po prostu wyrwać.
– Aha. Spróbuj tylko.
Michael skrzyżował ręce na piersi, zmierzył ją bardzo oceniającym spojrzeniem. Adda jednak, zamiast się speszyć, zbliżyła się ponownie, a jej mina sugerowała kłopoty w najczystszej postaci.
– Uważaj, Czarny Płaszczu – przestrzegła; głos miała pewny, a jednocześnie podszyty jawną zaczepką – bo może doprowadzę do tego, że twoje łzy będą tak samo nieprzydatne, jak moje. Co ty na to? Chcesz się założyć?
– Nie jestem hazardzistą – burknął.
– Cykor.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Found out
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 30 +5
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
[SEN] W głębi ciemnego lasu
Szybka odpowiedź