Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire
Most w St Ives
AutorWiadomość
Most w St Ives
XV-wieczny most na rzece Geat Ouse w miasteczku St Ives jako jeden z nielicznych zachowanych posiada ulokowaną w swojej konstrukcji kaplicę. Dawniej rzeka Geat Ouse pozostawała płytka, wąska i mulasta. By umożliwić żeglugę, mugole poszerzyli kanał, a następnie utworzyli przeprawę. Wspomniana kaplica niegdyś służyła jako punkt poboru opłat za wstęp do miasta, a także pozwalała podróżnym na chwilę zadumy przy modlitwie. W czasie wojen budowla kilkukrotnie uległa zniszczeniu i następnie była odbudowywana, niejako tracąc swój pierwotny, unikatowy wygląd. Wewnątrz mostu, ledwie dwa metry nad poziomem rzeki, znajduje się krypta. St Ives przez wiele wieków gościło wędrowców, pielgrzymów i handlarzy bydła, dla których punkt ten stanowił idealny przystanek na drodze do Londynu. W mieście powstało wiele zajazdów, a także chętnie odwiedzany dom uciech.
Anglia po kataklizmie sprzed niespełna miesiąca niewiele się zmieniła, niegdyś piękne pola i lasy wyszczerbione przez spadające odłamki meteorytów przypominały mniejsze gaje niż wielohektarowe połacie zieleni. Kratery widywał przy drogach, widział zniszczone budynki — wiele z nich, szczególnie tych, które należały do mugoli nie były nawet wysprzątane z gruzu; jakby od razu były spisane na straty, zbędne do odbudowania skoro i tak nikt w nich już nie zamieszka. Gdzie podziali się ludzie, odkąd wiele z bezpiecznych kryjówek kataklizm zrównał z ziemią? Gdzie kryli się mugole nie potrafiący stawać do walki z czarodziejami? Gdzie chowali się czarodzieje, którzy próbowali wciąż żyć w tajemnicy przed nimi w marnej imitacji jednej społeczności? Widział już ten obraz kiedyś. Był zbyt mały by pamiętać spadające z nieba bomby, zbyt mały by bać się w taki sposób jak bał się wtedy, ale wspomnienia zrujnowanych kamienic i kopców gruzu na poboczach dróg wyglądały jak tamte, w Birmingham, po których wspinał się z bratem w naiwnych zabawach o zdobywanie szczytów gór. Dla niego wtedy to były najprawdziwsze szczyty.
Próby przekonania największego przeciwnika, że to był fatalny pomysł spełzły na niczym; wiedząc, że taki był i tak zjawił się w okolicy, choć nie miał tu nic szczególnego do roboty. Rozglądał się po ulicach, oglądał zniszczone domy, zastanawiając się, czy któryś z nich mógł należeć do uzdrowicielki, która wtedy okazała mu takie serce — i tak starał się o niej myśleć przez ten czas. Jako o dobrodziejce — czy ją wykorzystał perfidnie? Nigdy nie mógłby dojść do wniosku, że mogło być odwrotnie, że byłaby zdolna wykorzystać jego; jaka kobieta mogła w ogóle? Nie był pewien, czy w te rejony pchnęły go wyrzuty sumienia i naiwna potrzeba rozmowy, czy dławiąca tęsknota za pełnymi zrozumienia oczami, którymi na niego patrzyła wtedy. Nie był pewien, czy to troska o jej życie i chęć oferowania pomocy — chciał tym sobie to wytłumaczyć, ale wyjaśnienie było marne, od katastrofy minęło zbyt wiele czasu, by było jedyne. Śnił o niej czasem. Nie mógł zapomnieć o figlarnie przemykających po nim dłoniach. Jedyne czego był pewien, to że musiał ją zobaczyć. Chociaż przez chwilę. Pytał o nią — o bułgarską uzdrowicielkę, nie wydawała się znana w okolicy, a wbrew temu co mu zapowiedziała odnalezienie jej nie było wcale takie łatwe. Być może minęło zbyt mało czasu, by zdążyło rozsławić się w tych stronach, a może pytał niewłaściwe osoby. Kiedy jednak ktoś ją rozpoznał, podziękował za pomoc i ruszył we wskazanym kierunku. W drodze zaczepił dojrzałego jegomościa, pytając o to samo, choć wiedział już, w którą stronę się udać, wpadł na niego — dosłownie — tylko po to, by z jego kieszeni wydobyć paczkę czarodziejskich papierosów. Zostawił go właściwie bez szkody, prawie do połowy opróżniony pakunek mógł wypaść mu przy byle okazji, nie będzie za nim tęsknił. Wetknął sobie bibułę do ust i odpalił pstryknięciem, przekraczając most, kiedy po drugiej stronę dostrzegł pogrążoną w rozmowie dziewczynę. Nie miał pewności, że była tą, której szukał, więc zaciągnął się papierosem i zwolnił kroku, nie spuszczając jej z oczu. Stała ciałem zwrócona w kierunku, w którymś szedł, choć głowę miała zwróconą lekko w przeciwną; założył więc, że to mogła być Vesna i mogła wracać do domu. Przeciął jej drogę w wystarczającej odległości, by nie dostrzegła go natychmiast i przysiadł na murku, czekając aż wyruszy w dalszą drogę. Z tej perspektywy dopiero upewnił się co do swoich przypuszczeń. Z dystansu jej się przyglądał, paląc i powoli układając w głowie wszystko, co wymagało poukładania.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dlaczego matko naturo tak nas pokarałaś?
Była częścią tej ziemi, oddychającą jej powietrzem, korzystającą z jej darów, a teraz czuła się zdradzona przez to, co uważała za dar życia. Nikt nie zdołał przewidzieć katastrofy, która zniszczyła dotąd spokojną codzienność. Życie, które toczyło się spokojnym rytmem, zostało brutalnie przerwane przez niszczycielską siłę, bezlitosną i niepowstrzymaną. Ziemia drżała, niebo pociemniało, a ludzie, których codzienne problemy wydawały się tak ważne, nagle stanęli w obliczu siły, która nie zważając na pochodzenie i hierarchię społeczną, zrównywała ich wszystkich. Każdy potrzebował pomocy, a jęki boleści i błagania o ratunek rozbrzmiewały echem w ciszy, która nastała po pierwszym uderzeniu. Sny, które kiedyś były spokojne, teraz zamieniły się w koszmary prześladujące ją każdej nocy. Widok krwi, otwartych ran i zawodzenie poległych nie dawały jej spokoju. W każdej chwili, gdy zamykała oczy, powracały do niej te obrazy, jakby wryły się w jej umysł na zawsze. A przecież nikt nie powinien cierpieć. Katastrofa zebrała krwawe żniwo, obnażając kruchość ludzkiego życia i niewinność, która została brutalnie zdeptana. Pomagała tym, którzy jej potrzebowali, nie bacząc na własne cierpienie. Jej dłonie, choć drobne i delikatne, potrafiły znaleźć sposób, by ulżyć w cierpieniu, bandażując rany i podtrzymując na duchu tych, którzy myśleli, że już wszystko stracili. Przemierzała zniszczone ulice, gdzie niegdyś biegły dzieci, a teraz zalegały gruz i zgliszcza. Widziała twarze ludzi, którzy stracili wszystko, a jednak w ich oczach dostrzegała i wolę przetrwania. Była jedną z nich, częścią tej zbiorowej tragedii, ale też częściowo tą, która mogła przynieść ulgę.
Nocami, gdy siadała w swoim skromnym schronieniu, wsłuchiwała się w odgłosy mieściny, które kiedyś było pełne życia. Każdy jęk wiatru, każdy szelest w ciemności przypominał jej o stracie i bólu, który przeżyli. Jednocześnie przypominał jej, że mimo wszystko, życie toczy się dalej. Że nawet w obliczu największej katastrofy, ludzie potrafią znaleźć w sobie siłę, by walczyć o lepsze jutro. Nie była pewna, ile jeszcze będą musieli wytrzymać, ile jeszcze cierpienia będzie musiała znieść. Wiedziała jedno – nie podda się. Każdy dzień wyglądał tak samo, zlewał się w monotonię powtarzających się czynności i rutynowych zadań. Miesiąc przeminął zbyt szybko, a jednak ślady katastrofy były nadal widoczne, jak bolesne blizny na ciele miasta. Gruzy, ruiny i wspomnienia o tym, co kiedyś było, nadal otaczały ją z każdej strony. Wciąż czuła echo tamtych przerażających chwil, które zmieniły jej życie na zawsze. W chwili wolnego, gdy codzienne obowiązki ustępowały miejsca ciszy, spełniała obietnicę złożoną samej sobie. Znajdowała czas, by umilić życie tutejszym dzieciom, które również ucierpiały w wyniku katastrofy. Zbierała je wokół siebie, dzieląc się drobnymi opowieściami, które miały moc przenoszenia ich do lepszego świata, choćby na chwilę. Jej głos, cichy i kojący, płynął niczym melodia, wypełniając powietrze spokojem i nadzieją. Siedząc z nimi, często śpiewała ciche piosenki, które znała od dzieciństwa. Każda nuta, każdy wers, był jak balsam na rany ich młodych serc. Dzieci, choć nadal nosiły w sobie ślady traumy, potrafiły się uśmiechać, śmiać i bawić beztrosko. Ich śmiech był dla niej najpiękniejszą muzyką, przypominającą, że nawet w najtrudniejszych czasach można znaleźć chwilę radości. Wracała myślami ku ludziom, których na swej drodze spotkała przypadkiem. Myśląc o tym, jak poradzili sobie w nowej codzienności. Byliście cali? Gdyby potrzebowali pomocy, była gotowa rzucić obowiązki i wesprzeć. Azyl ukojenia odnalazła we wspomnieniach, pośród letnich tańców i śmiechów. Wirowania śmiałego pośród tłumu, głębokiej rozmowie i leśnego zajścia. Nie ucierpiałeś, prawda? Czuła się źle, zostawiając go samego pośród leśnego poszycia. Nie mogła czekać dłużej, prędzej, czy później brat by ją znalazł. Ostatnim czego pragnęła to ściągać konflikt na niewinnego mężczyznę, którego obdarowała iluzją spokoju i ukojenia.
Pośród niezobowiązującej rozmowy odczuła niepokój, jakby natarczywe spojrzenie kogoś zza pleców próbowało przeniknąć jej myśli. Choć różdżka, spoczywająca bezpiecznie w jej ręku, nie wskazywała na żadne bezpośrednie zagrożenie, dreszcz niepewności przeciął jej kark, wywołując gęsią skórkę. Instynktownie mocniej opatuliła się chustą, która spoczywała na jej ramionach, próbując dodać sobie otuchy i schronienia przed niewidzialnym zagrożeniem. Skończyła rozmowę szybciej, niż planowała, uprzejmie żegnając swojego rozmówcę. Jej uśmiech był ciepły, ale w oczach błyszczała nuta zaniepokojenia. Gdy odchodziła, jej krok był szybki, lecz nie chaotyczny. Utrzymuj pozory. Powiodła spojrzeniem po otoczeniu, próbując dostrzec cokolwiek niezwykłego, co mogłoby wyjaśnić to uczucie. Gdy dotarła do krańca mostu, zatrzymała się na chwilę, spoglądając na wody rzeki płynące poniżej. Drobne promienie słońca odbijały się w jej powierzchni, tworząc migotliwe refleksy, które dodawały surrealistycznego uroku. Piękno tego widoku nie mogło zetrzeć jej lęku.
- Na bogów - pochwyciła się za serce, zaraz chroniąc trzymany pakunek przed upadkiem na kamienne posady mostu. Dopiero teraz dostrzegła widmo towarzystwa tuż obok, z łatwością dając się zaskoczyć. Bądź czujna, nie daj się zaskoczyć. Przegrała kolejny to raz, spoglądając na nietuzinkowe towarzystwo zajścia. Zmarszczyła brwi w zdziwieniu, dostrzegając dość znajome oblicze w mężczyźnie, trujący swe płuca obłudą używki. - James? - upewniła się, bardziej mamrocząc do siebie w zastanowieniu. Cwany uśmiech i spamiętana blizna z letnich bliskości pasowała jak wiele innych szczegółów. - Nie zatruwaj płuc - wytknęła w łagodności uśmiechu, próbując unormować rozszalałe serce. - inaczej nie dotrzymasz mi kroku w tanecznych podrygach. - dobrze Cię widzieć. Westchnęła cicho, nie mógł zwyczajnie poinformować. Dać znak życia, jedno słowo, cokolwiek? - Cieszy mnie świadomość, że jesteś cały i zdrowy, tęskniłeś? - rozbawiona powiodła śmiałym spojrzeniem, swoiście przypominając mu niedawne zajście.
Była częścią tej ziemi, oddychającą jej powietrzem, korzystającą z jej darów, a teraz czuła się zdradzona przez to, co uważała za dar życia. Nikt nie zdołał przewidzieć katastrofy, która zniszczyła dotąd spokojną codzienność. Życie, które toczyło się spokojnym rytmem, zostało brutalnie przerwane przez niszczycielską siłę, bezlitosną i niepowstrzymaną. Ziemia drżała, niebo pociemniało, a ludzie, których codzienne problemy wydawały się tak ważne, nagle stanęli w obliczu siły, która nie zważając na pochodzenie i hierarchię społeczną, zrównywała ich wszystkich. Każdy potrzebował pomocy, a jęki boleści i błagania o ratunek rozbrzmiewały echem w ciszy, która nastała po pierwszym uderzeniu. Sny, które kiedyś były spokojne, teraz zamieniły się w koszmary prześladujące ją każdej nocy. Widok krwi, otwartych ran i zawodzenie poległych nie dawały jej spokoju. W każdej chwili, gdy zamykała oczy, powracały do niej te obrazy, jakby wryły się w jej umysł na zawsze. A przecież nikt nie powinien cierpieć. Katastrofa zebrała krwawe żniwo, obnażając kruchość ludzkiego życia i niewinność, która została brutalnie zdeptana. Pomagała tym, którzy jej potrzebowali, nie bacząc na własne cierpienie. Jej dłonie, choć drobne i delikatne, potrafiły znaleźć sposób, by ulżyć w cierpieniu, bandażując rany i podtrzymując na duchu tych, którzy myśleli, że już wszystko stracili. Przemierzała zniszczone ulice, gdzie niegdyś biegły dzieci, a teraz zalegały gruz i zgliszcza. Widziała twarze ludzi, którzy stracili wszystko, a jednak w ich oczach dostrzegała i wolę przetrwania. Była jedną z nich, częścią tej zbiorowej tragedii, ale też częściowo tą, która mogła przynieść ulgę.
Nocami, gdy siadała w swoim skromnym schronieniu, wsłuchiwała się w odgłosy mieściny, które kiedyś było pełne życia. Każdy jęk wiatru, każdy szelest w ciemności przypominał jej o stracie i bólu, który przeżyli. Jednocześnie przypominał jej, że mimo wszystko, życie toczy się dalej. Że nawet w obliczu największej katastrofy, ludzie potrafią znaleźć w sobie siłę, by walczyć o lepsze jutro. Nie była pewna, ile jeszcze będą musieli wytrzymać, ile jeszcze cierpienia będzie musiała znieść. Wiedziała jedno – nie podda się. Każdy dzień wyglądał tak samo, zlewał się w monotonię powtarzających się czynności i rutynowych zadań. Miesiąc przeminął zbyt szybko, a jednak ślady katastrofy były nadal widoczne, jak bolesne blizny na ciele miasta. Gruzy, ruiny i wspomnienia o tym, co kiedyś było, nadal otaczały ją z każdej strony. Wciąż czuła echo tamtych przerażających chwil, które zmieniły jej życie na zawsze. W chwili wolnego, gdy codzienne obowiązki ustępowały miejsca ciszy, spełniała obietnicę złożoną samej sobie. Znajdowała czas, by umilić życie tutejszym dzieciom, które również ucierpiały w wyniku katastrofy. Zbierała je wokół siebie, dzieląc się drobnymi opowieściami, które miały moc przenoszenia ich do lepszego świata, choćby na chwilę. Jej głos, cichy i kojący, płynął niczym melodia, wypełniając powietrze spokojem i nadzieją. Siedząc z nimi, często śpiewała ciche piosenki, które znała od dzieciństwa. Każda nuta, każdy wers, był jak balsam na rany ich młodych serc. Dzieci, choć nadal nosiły w sobie ślady traumy, potrafiły się uśmiechać, śmiać i bawić beztrosko. Ich śmiech był dla niej najpiękniejszą muzyką, przypominającą, że nawet w najtrudniejszych czasach można znaleźć chwilę radości. Wracała myślami ku ludziom, których na swej drodze spotkała przypadkiem. Myśląc o tym, jak poradzili sobie w nowej codzienności. Byliście cali? Gdyby potrzebowali pomocy, była gotowa rzucić obowiązki i wesprzeć. Azyl ukojenia odnalazła we wspomnieniach, pośród letnich tańców i śmiechów. Wirowania śmiałego pośród tłumu, głębokiej rozmowie i leśnego zajścia. Nie ucierpiałeś, prawda? Czuła się źle, zostawiając go samego pośród leśnego poszycia. Nie mogła czekać dłużej, prędzej, czy później brat by ją znalazł. Ostatnim czego pragnęła to ściągać konflikt na niewinnego mężczyznę, którego obdarowała iluzją spokoju i ukojenia.
Pośród niezobowiązującej rozmowy odczuła niepokój, jakby natarczywe spojrzenie kogoś zza pleców próbowało przeniknąć jej myśli. Choć różdżka, spoczywająca bezpiecznie w jej ręku, nie wskazywała na żadne bezpośrednie zagrożenie, dreszcz niepewności przeciął jej kark, wywołując gęsią skórkę. Instynktownie mocniej opatuliła się chustą, która spoczywała na jej ramionach, próbując dodać sobie otuchy i schronienia przed niewidzialnym zagrożeniem. Skończyła rozmowę szybciej, niż planowała, uprzejmie żegnając swojego rozmówcę. Jej uśmiech był ciepły, ale w oczach błyszczała nuta zaniepokojenia. Gdy odchodziła, jej krok był szybki, lecz nie chaotyczny. Utrzymuj pozory. Powiodła spojrzeniem po otoczeniu, próbując dostrzec cokolwiek niezwykłego, co mogłoby wyjaśnić to uczucie. Gdy dotarła do krańca mostu, zatrzymała się na chwilę, spoglądając na wody rzeki płynące poniżej. Drobne promienie słońca odbijały się w jej powierzchni, tworząc migotliwe refleksy, które dodawały surrealistycznego uroku. Piękno tego widoku nie mogło zetrzeć jej lęku.
- Na bogów - pochwyciła się za serce, zaraz chroniąc trzymany pakunek przed upadkiem na kamienne posady mostu. Dopiero teraz dostrzegła widmo towarzystwa tuż obok, z łatwością dając się zaskoczyć. Bądź czujna, nie daj się zaskoczyć. Przegrała kolejny to raz, spoglądając na nietuzinkowe towarzystwo zajścia. Zmarszczyła brwi w zdziwieniu, dostrzegając dość znajome oblicze w mężczyźnie, trujący swe płuca obłudą używki. - James? - upewniła się, bardziej mamrocząc do siebie w zastanowieniu. Cwany uśmiech i spamiętana blizna z letnich bliskości pasowała jak wiele innych szczegółów. - Nie zatruwaj płuc - wytknęła w łagodności uśmiechu, próbując unormować rozszalałe serce. - inaczej nie dotrzymasz mi kroku w tanecznych podrygach. - dobrze Cię widzieć. Westchnęła cicho, nie mógł zwyczajnie poinformować. Dać znak życia, jedno słowo, cokolwiek? - Cieszy mnie świadomość, że jesteś cały i zdrowy, tęskniłeś? - rozbawiona powiodła śmiałym spojrzeniem, swoiście przypominając mu niedawne zajście.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Śledził ją uporczywym spojrzeniem, z dystansu oceniając, a raczej usilnie próbując ocenić to, jak się prezentowała. Szukał na jej twarzy śladów tamtej dziewczyny, którą miał wciąż przed oczami, ale gdy była zbyt daleko a on nie potrafił ściągnąć na siebie jej wzroku nie był pewien, czy osłaniała się pozorami, czy napewno wszystko było u niej dobrze. Zajęta rozmową nie rozglądała się, koncentrując na kimś innym, wywołując w nim niezdrowe ukłucie zazdrości, że poświęcała czas komuś innemu — miał ochotę go ukraść dla siebie egoistycznie, wiedział, że mu się nie należało, a i tak chciał to zrobić — ale jednocześnie nie miał w sobie na tyle zapału, by jej przeszkodzić. Nie miał do tego żadnego prawa, nękał ją tu bez ostrzeżenia, nie wiedząc, czy mogła życzyć sobie jego towarzystwa tak jak życzył sobie on jej. Nie mógł dostrzec też na jej ciele dowodów bólu i męki, otulona chustą skutecznie osłaniała się przed zbyt wnikliwą obserwacją niedostępnych miejsc, choć bez trudu potrafiłby sięgnąć ku wyobraźni, by zobaczyć ją bez niej — to jednak niewiele powiedziałoby mu o jej dzisiejszym stanie, a przecież chciał wiedzieć, jak się miała. Naiwnie liczył, że wszystko było w porządku. Jednak jej przedwczesne zniknięcie i milczenie podpowiadały mu, że wygodnie było o wszystkim zapomnieć. Mógłby po prostu odejść nim go zauważy, zniknąć — w tym był nawet niezły. Spojrzał na własne dłonie, podłużne blizny od ostrza na ich wnętrzu. Przetarł je wpierw jednym, później drugim kciukiem, żałując, że dawno zagojone rany nie miały mocy przeciwdziałania w popełnianiu błędów. Powinny przypominać mu o wszystkim dosadnie, nie sposób nakreślić ostrzeżeń wyraźniej niż na wnętrzu własnych rąk, na które nieustannie patrzył. Nie chodziło jednak o zapomnienie. Nie zapominał.
Zaciągał się powoli, niezbyt skupiając na mijających go ludziach, a i oni nieszczególnie mu się przyglądali, gdy siedział na bielonym moście na tle połyskującej wody. Czekał niecierpliwie, a kiedy skończyła rozmowę, drgnął, dopiero wtedy dostrzegając zaniepokojenie na jej twarzy, nie zdając sobie sprawy, że sam był tego przyczyną. Zsunął się z murka, by dotrzeć do niej, kiedy zatrzymała się na ułamek sekundy, by popatrzeć na wodę. Wystraszona prawie podskoczyła, kiedy znalazł się w zasięgu jej wzroku, mimo to kąciki ust drgnęły mu w zadowoleniu, że rozpoznała go z taką łatwością. Nie odpowiedział jednak od razu, w pośpiechu błądząc spojrzeniem po jej twarzy, próbując odczytać jej emocje, towarzyszące temu spotkaniu, ale prócz strachu z początku nic nie wyczytał.
— Tak bardzo przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć — zapewnił ją łagodnym tonem, nim usłyszał z jej strony przyganę dotyczącą papierosa. Uniósł brwi wysoko, po sama linię włosów, nie dopatrując się w tym niczego złego, wszyscy przecież palili. Wydawało mu się, że znał ludzi, którzy potrafili odmówić swojemu dziecku jedzenia, ale nie odmawiali sobie tytoniu. Spojrzał na niego na moment; uktiywony między palcem wskazującym i środkowym żarzył się powoli, nie lekceważąc jej jednak grzecznie zgasił go o kamień. Ne wyrzucił, cóż to byłaby za strata; a jednie odsunąć na czas spotkania z nią tę wątpliwą przyjemność kosztowania tytoniowego dymu. Wsunął go sobie za ucho, między opadającymi na nie, przydługimi kosmykami wywijającymi się w różne strony.
— Nikt nie dorówna twoim tanecznym podrygom równie łatwo jak ja. — Bo nikt inny jak on nie poczuje i nie zrozumie jej tak dobrze. Zapewnił ją, a może ostrzegł, na wypadek, gdyby planowała wystawić go na próbę lub przyrównać do przeszłych lub przyszłych nocy spędzonych w towarzystwie kogoś innego; nie znajdzie drugiego takiego tancerza, nie przeżyje już drugiej takiej nocy. Błysnął uśmiechem na chwilę, gdy jej śmiałe spojrzenie spłynęło na niego z zupełnie inną emocją niż te, które dostrzegał w niej chwilę wcześniej. — A ty tęskniłaś? — spytał w kontrze, ale nie czekał na jej odpowiedź; rzucał jej wyzwanie. — Chciałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku po tym, co się stało. Sprawdzić co u was — u ciebie i u twojej rodziny, wspominała o tym ostatnio, na polanie. — Czy nie potrzebujecie z czymś pomocy, a jeśli tak, co mógłbym dla was zrobić. Mam nadzieję, że to co się wydarzyło... Że spadające gwiazdy były dla was łaskawe. — Zgrabnie ominął jej osobę, choć to właśnie ona była powodem jego obecności.
Zaciągał się powoli, niezbyt skupiając na mijających go ludziach, a i oni nieszczególnie mu się przyglądali, gdy siedział na bielonym moście na tle połyskującej wody. Czekał niecierpliwie, a kiedy skończyła rozmowę, drgnął, dopiero wtedy dostrzegając zaniepokojenie na jej twarzy, nie zdając sobie sprawy, że sam był tego przyczyną. Zsunął się z murka, by dotrzeć do niej, kiedy zatrzymała się na ułamek sekundy, by popatrzeć na wodę. Wystraszona prawie podskoczyła, kiedy znalazł się w zasięgu jej wzroku, mimo to kąciki ust drgnęły mu w zadowoleniu, że rozpoznała go z taką łatwością. Nie odpowiedział jednak od razu, w pośpiechu błądząc spojrzeniem po jej twarzy, próbując odczytać jej emocje, towarzyszące temu spotkaniu, ale prócz strachu z początku nic nie wyczytał.
— Tak bardzo przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć — zapewnił ją łagodnym tonem, nim usłyszał z jej strony przyganę dotyczącą papierosa. Uniósł brwi wysoko, po sama linię włosów, nie dopatrując się w tym niczego złego, wszyscy przecież palili. Wydawało mu się, że znał ludzi, którzy potrafili odmówić swojemu dziecku jedzenia, ale nie odmawiali sobie tytoniu. Spojrzał na niego na moment; uktiywony między palcem wskazującym i środkowym żarzył się powoli, nie lekceważąc jej jednak grzecznie zgasił go o kamień. Ne wyrzucił, cóż to byłaby za strata; a jednie odsunąć na czas spotkania z nią tę wątpliwą przyjemność kosztowania tytoniowego dymu. Wsunął go sobie za ucho, między opadającymi na nie, przydługimi kosmykami wywijającymi się w różne strony.
— Nikt nie dorówna twoim tanecznym podrygom równie łatwo jak ja. — Bo nikt inny jak on nie poczuje i nie zrozumie jej tak dobrze. Zapewnił ją, a może ostrzegł, na wypadek, gdyby planowała wystawić go na próbę lub przyrównać do przeszłych lub przyszłych nocy spędzonych w towarzystwie kogoś innego; nie znajdzie drugiego takiego tancerza, nie przeżyje już drugiej takiej nocy. Błysnął uśmiechem na chwilę, gdy jej śmiałe spojrzenie spłynęło na niego z zupełnie inną emocją niż te, które dostrzegał w niej chwilę wcześniej. — A ty tęskniłaś? — spytał w kontrze, ale nie czekał na jej odpowiedź; rzucał jej wyzwanie. — Chciałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku po tym, co się stało. Sprawdzić co u was — u ciebie i u twojej rodziny, wspominała o tym ostatnio, na polanie. — Czy nie potrzebujecie z czymś pomocy, a jeśli tak, co mógłbym dla was zrobić. Mam nadzieję, że to co się wydarzyło... Że spadające gwiazdy były dla was łaskawe. — Zgrabnie ominął jej osobę, choć to właśnie ona była powodem jego obecności.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Śmiałość zdawała się go nie opuszczać, prowadząc go przez życie niczym najlepszy przyjaciel. Ona, z wrażliwością godną najdelikatniejszych skrzydeł motyla, dostrzegała to z każdej ich wspólnej chwili. Tej nocy, gdy spotkali się niespodziewanie, wnikliwie obserwowała każdy jego gest, każde spojrzenie, starając się zrozumieć, co się zmieniło przez miesiące. Cieszyła się tym spotkaniem, chwilowym odwiedzeniem nieprzychylnych wspomnień z ostatnich wydarzeń. Krzyki rannych i przerażone twarze, które nawiedzały jej sny, odeszły w zapomnienie, choćby na chwilę. Zamiast tego, jej ciekawość wzięła górę, prowadząc ją do niego niczym nieustraszony zwiadowca na pierwszym froncie. Rozszalałe serce, wynikające z osaczenia, zdawało się uspokajać, gdy słuchała jego głosu, który był przyjemny dla jej uszu niczym łagodna melodia. Wyniosłość? Zaśmiała się cicho pod nosem, czując, jak cwaniactwo zaczynało się jawić między ich subtelną wymianą słów. Był to dźwięk znajomy, niemal kojący, przypominający jej o dawnych czasach, kiedy wszystko było prostsze i mniej skomplikowane. Nie mogła powstrzymać delikatnego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach. Ach, ta pewność siebie pomyślała z rozbawieniem, czy kiedykolwiek nas opuści? Cwaniactwo, które wkradało się między ich dialog, było niczym przyprawa, dodająca smaku ich rozmowie. Gra słów, subtelna walka na dowcipy i inteligencję, w której oboje odnajdywali radość.
- Może wybaczę istne zastraszanie, któż wie - może się postarasz bardziej? Rozejrzała się z wolna po otoczeniu, by uspokoić ciekawskie spojrzenia rzucane na ich dwójkę. Czasem nie musiała się obawiać o bezpieczeństwo, gdy była pośród znajomych stron. Uniosła lekko brew w zdziwieniu, gdy pewność jego umiejętności tanecznych jawiła się niczym promień światła w ciemności. Znała jego wyczucie taktu i melodii, doskonałą koordynację ruchów oraz teatralne rozegranie. Rozumiała, że potrafi przewidzieć każdy jej krok, lecz mimo to, subtelnie podtrzymywała w nim niepewność, ukrywając własne emocje za delikatnym uśmiechem i nieodgadnionym spojrzeniem. - Jesteś tego pewien? - nachyliła się ku niemu, by zachować tajemnicę powinności tylko dla ich uszu. - Spotkałam wielu wspaniałych tancerzy na tutejszych ziemiach - udała zamyślenie, jakby pragnąc przypomnieć sobie ciekawe inscenizacje artystycznych pląsów. - Równie śmiałych i gustownych, odmiennych, lecz tęskniłam - za chwilowym uczuciem zapomnienia. Jawiącej beztroski gdzieś tam w odłamkach strzaskanego serca. Za brakiem trosk, wrogości i ciągłego upominania. Najbardziej za przyjaznym spojrzeniem i szczerością, jaką jej podarował. - Tęskniłam za pięknem uśmiechu i nieokrzesanymi lokami pewnego rycerza.
Zagryzła lekko wargę, gdy frustracja ponownie objęła jej ramiona, a dreszcz chwilowej niepewności przeniknął kark. Spadające gwiazdy, niegdyś symbol marzeń, stały się teraz okropieństwem. Młodym spojrzeniem dostrzegała skutki, które były niewygodne, przerażające. Zaraza, największa z możliwych, czerwień skaziła biel jej dłoni niejednokrotnie. Wspomnienia tych chwil, gdy krew mieszała się z łzami, napawały ją strachem, ale i dodawała sił, by stawić czoła każdemu nowemu wyzwaniu, jakie los mógł jej rzucić.
- Martwiłam się - ujawniła odrobinę prawdy, gdy ponownie zerknęła w odmęty spokojnie przepływającej pod ich stopami wody. Ulotnie jak wspomnienia i boleści, których starała się wyzbyć naprędce. Przywdziała cień krzywizny warg, by niepokoić nieoczekiwanego towarzysza. - Przeżyliśmy, chociaż wielu nie miało tego szczęścia - Straty zawsze będą nieodłączną częścią istnienia. Gdzieś musi zginąć garść niewinnych, by reszta mogła przetrwać na powstałych zgliszczach. Odbudować na nowo otoczenie, zakończyć żałobę i ciągnąć dalsze istnienie. Ciąg życia pozostał niezmienny, jedynie rytm przywdział bardziej dynamiczny ton. Myśli krążyły wokół tych surowych prawd niczym niezliczone motyle w niekończącej się pogoni za światłem. Straty, choć bolesne, przynosiły nie tylko cierpienie, ale i nową siłę. Zrozumiała, że tam, gdzie upadały dawne marzenia i życie, rodziła się nowa nadzieja. Tak, jak ziemia spustoszona przez burzę, z czasem znów stawała się żyzna, gotowa na nowe zasiewy, tak i ludzkie serca, choć rozdarte przez tragedie, były zdolne do odrodzenia. - Los dla imigrantów był łaskawy, miła odmiana - przypomniała jego słowa z tanecznej nocy. - Najgorsza noc jakąkolwiek widziałam, poradziliśmy sobie, chociaż wiele nieprzespanych nocy pośród rannych przeżyłam. Mam nadzieję… Że wszyscy bliscy Twojemu sercu również nie ucierpieli - obdarowała go całą uwagą na dłużej, próbując doszukać się jakichkolwiek odpowiedzi z jego oblicza. Brakuje wam czegoś? - Jeśli mogę pomóc, wystarczy jedno słowo i przybędę. Dziękuję za troskę, to bardzo miły prezent. - chyba nigdy nie będę godna takiej dobroci.
- Może wybaczę istne zastraszanie, któż wie - może się postarasz bardziej? Rozejrzała się z wolna po otoczeniu, by uspokoić ciekawskie spojrzenia rzucane na ich dwójkę. Czasem nie musiała się obawiać o bezpieczeństwo, gdy była pośród znajomych stron. Uniosła lekko brew w zdziwieniu, gdy pewność jego umiejętności tanecznych jawiła się niczym promień światła w ciemności. Znała jego wyczucie taktu i melodii, doskonałą koordynację ruchów oraz teatralne rozegranie. Rozumiała, że potrafi przewidzieć każdy jej krok, lecz mimo to, subtelnie podtrzymywała w nim niepewność, ukrywając własne emocje za delikatnym uśmiechem i nieodgadnionym spojrzeniem. - Jesteś tego pewien? - nachyliła się ku niemu, by zachować tajemnicę powinności tylko dla ich uszu. - Spotkałam wielu wspaniałych tancerzy na tutejszych ziemiach - udała zamyślenie, jakby pragnąc przypomnieć sobie ciekawe inscenizacje artystycznych pląsów. - Równie śmiałych i gustownych, odmiennych, lecz tęskniłam - za chwilowym uczuciem zapomnienia. Jawiącej beztroski gdzieś tam w odłamkach strzaskanego serca. Za brakiem trosk, wrogości i ciągłego upominania. Najbardziej za przyjaznym spojrzeniem i szczerością, jaką jej podarował. - Tęskniłam za pięknem uśmiechu i nieokrzesanymi lokami pewnego rycerza.
Zagryzła lekko wargę, gdy frustracja ponownie objęła jej ramiona, a dreszcz chwilowej niepewności przeniknął kark. Spadające gwiazdy, niegdyś symbol marzeń, stały się teraz okropieństwem. Młodym spojrzeniem dostrzegała skutki, które były niewygodne, przerażające. Zaraza, największa z możliwych, czerwień skaziła biel jej dłoni niejednokrotnie. Wspomnienia tych chwil, gdy krew mieszała się z łzami, napawały ją strachem, ale i dodawała sił, by stawić czoła każdemu nowemu wyzwaniu, jakie los mógł jej rzucić.
- Martwiłam się - ujawniła odrobinę prawdy, gdy ponownie zerknęła w odmęty spokojnie przepływającej pod ich stopami wody. Ulotnie jak wspomnienia i boleści, których starała się wyzbyć naprędce. Przywdziała cień krzywizny warg, by niepokoić nieoczekiwanego towarzysza. - Przeżyliśmy, chociaż wielu nie miało tego szczęścia - Straty zawsze będą nieodłączną częścią istnienia. Gdzieś musi zginąć garść niewinnych, by reszta mogła przetrwać na powstałych zgliszczach. Odbudować na nowo otoczenie, zakończyć żałobę i ciągnąć dalsze istnienie. Ciąg życia pozostał niezmienny, jedynie rytm przywdział bardziej dynamiczny ton. Myśli krążyły wokół tych surowych prawd niczym niezliczone motyle w niekończącej się pogoni za światłem. Straty, choć bolesne, przynosiły nie tylko cierpienie, ale i nową siłę. Zrozumiała, że tam, gdzie upadały dawne marzenia i życie, rodziła się nowa nadzieja. Tak, jak ziemia spustoszona przez burzę, z czasem znów stawała się żyzna, gotowa na nowe zasiewy, tak i ludzkie serca, choć rozdarte przez tragedie, były zdolne do odrodzenia. - Los dla imigrantów był łaskawy, miła odmiana - przypomniała jego słowa z tanecznej nocy. - Najgorsza noc jakąkolwiek widziałam, poradziliśmy sobie, chociaż wiele nieprzespanych nocy pośród rannych przeżyłam. Mam nadzieję… Że wszyscy bliscy Twojemu sercu również nie ucierpieli - obdarowała go całą uwagą na dłużej, próbując doszukać się jakichkolwiek odpowiedzi z jego oblicza. Brakuje wam czegoś? - Jeśli mogę pomóc, wystarczy jedno słowo i przybędę. Dziękuję za troskę, to bardzo miły prezent. - chyba nigdy nie będę godna takiej dobroci.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lekki uśmiech na jej ślicznej twarzy był znakiem, że nie miała mu za złe niezapowiedzianego najścia. Nie zbliżył się do niej, nie pokonywał bezpiecznego dystansu, który ich dzielił, tym bardziej stał się ostrożny, kiedy obróciła się, by spojrzeć na uciekające w ich kierunku oczy. Wścibskie, nieprzychylne. Zaskoczył ją i wystraszył, ale wiedział, że każdy inny mężczyzna, który by to zrobił nie byłby oceniany tak krytycznie w tej chwili jak on; jego skóra, ciemna, mocno opalona po lecie, ciemne oczy i włosy, sprawiały, że wyróżniał się pośród szarego i nijakiego motłochu, mysich ulizanych włosów dostojnych mężczyzn, srebrzystych zarostów, tak jak ona wśród pozbawionych proporcji i urody angielskich kobiet. To co u niej było atutem, u niego było nieakceptowalną przywarą. Idąc za jej śladem rozejrzał się z łagodnym wyrazem twarzy, nie miał wobec niej żadnych złych zamiarów, ale szczerze nie obchodziło go zdanie ludzi wokół. Rozglądał się w poszukiwaniu osób, które mogły uznać go za kłopot, policji, strażników. I wiedział, że odganiając go od niej bez powodu sami zyskali by szansę na rozmowę z piękną kobietą, takich okazji nie przepuszczali, widywał to w Londynie. Kiedy ponownie skupił na niej wzrok, uśmiechnął się już szerzej.
— Może? Aż tak się naraziłem, że musisz to dobrze przemyśleć? — spytał, przechylając głowę na jedną stronę i wykorzystując okazje przemknął po niej wzrokiem nienachalnie z góry do dołu. — Jestem absolutnie niewinny, popatrz na mnie. Komu mógłbym czymkolwiek zagrozić? Nie wystraszyłbym nawet myszy — Przybrał niewinny wyraz twarzy, po czym stanął do niej bokiem i dłonią wskazał kierunek. — Przejdziemy się? Mógłbym cię odprowadzić, gdybyś się zgodziła. Może uda mi się ci to jakoś wynagrodzić.— Mieliby czas na rozmowę i to z dala od łaknących sensacji ludzi. Kiedy pochyliła się ku niemu szybko prześlizgnął się po wzrokiem po jej twarzy; spojrzenie mu się wyostrzyło. Śmiało odpowiadała na prowokację, nie była więc też zła za tamto. — Nie wątpię. — Tańczyła dobrze, wyglądała pięknie; musiała być często proszona na parkiet, mogła przebierać w kawalerach. — W kwestii śmiałości i gustowności nigdy bym nie stawał z nimi w szranki, nie śmiałbym nawet rzucać wyzwania, ale co do tańca jestem pewien. Jeśli ty nie, to znaczy, że potrzebujesz przypomnienia.— Tęskniła. Nie był pewien, czy takiego wyznania się spodziewał, ale wystarczyło, by tracił czujność, by zaintrygowała go sobą na nowo. Takich wyznań nie rzucało się przypadkiem, nie ofiarowywało ich byle komu, a przynajmniej on nie wierzył, że świat tak działał; pewne słowa i pewne gesty były przeznaczone dla określonych osób, a Vesna, którą znał, nie należała — nie mogła należeć — do kobiet, które sprzedawały słodycz innym. Uśmiechnął się szczerze i szeroko, ale nie odpowiedział jej tym samym. Martwiła się. Czy dało się martwić o wszystkich, cały świat? Czy na jej drobnych i delikatnych ramionach spoczywał ciężar ostatnich zdarzeń, ludzkich bolączek? Ludzie ledwie dawali sobie radę z troską o bliskich, jak ona wytrzymywała z tak otwartym i delikatnym sercem krzywdy i znoje tych wszystkich ludzi wokół?
— Czym konkretnie? — spytał poważniejąc. Woda nie absorbowała jego uwagi równie mocno, co ona, więc przyglądał się jej profilowi z przyjemnością, analizując jej twarz cal po calu. W lesie, gdzie błyski płomieni tańczyły jej po twarzy i ciele nie miał możliwości przyjrzeć jej się takiej, teraz rozjaśnionej dziwnym światłem, znacznie delikatniejszej, bardziej powabnej. — Najgorsze już chyba za nami — powiedział głupio; byli w stanie wojny, ale nawet ona nie mogła się równać z kataklizmem, który ich nawiedził. Nie było chyba miejsca w kraju, które nie ucierpiało. W kilka godzin cała Wielka Brytania została spustoszona, nawet nie zastanawiał się ile osób straciło życie. — To prawda. Uśmiech losu. Nie zdążyliśmy opuścić Waltham, myślałem, że cały las, cały Londyn stanął w ogniu.— Krzyki ludzi męczyły go długo w snach, podobnie jak martwe ciała. Koszmar tamtej nocy dołączył do grona poprzednich; szybko mu to spowszedniało. Niestety. — A teraz? Sypiasz lepiej? — Musiała być zmęczona ostatnim czasem, każdy uzdrowiciel był na wagę złota. Zerknął na pakunek w jej dłoni, a potem pokręcił głową. — Nie, a przynajmniej nie tak, jak można by się po tej nocy tego spodziewać. — Urodziła mu się córka, miesiąc za wcześnie, ale o tym nią chciał z nią mówić. Przez chwilę się zawahał, ale przecież nie mógł sprowadzić do domu Vesny, nawet jeśli mogła zrobić coś dobrego dla Eve. Idiotyczny pomysł szybko porzucił, był pewien, że była pod dobrą opieką; był pewnen, że to byłby początek końca, a on miał jeszcze odrobinę instynktu samozachowawczego w sobie. — Prawdę powiedziawszy wolałbym, żeby twoja pomoc nie była potrzebna, ale wiem, że to niemożliwe, więc... Dziękuję, Vesno. Pewnie zajmuję ci czas, który poświęciłabyś teraz ludziom w potrzebie. Nie zajmę ci go wiele, słowo. Po prostu musiałem cię zobaczyć — wybrzmiał cicho.
— Może? Aż tak się naraziłem, że musisz to dobrze przemyśleć? — spytał, przechylając głowę na jedną stronę i wykorzystując okazje przemknął po niej wzrokiem nienachalnie z góry do dołu. — Jestem absolutnie niewinny, popatrz na mnie. Komu mógłbym czymkolwiek zagrozić? Nie wystraszyłbym nawet myszy — Przybrał niewinny wyraz twarzy, po czym stanął do niej bokiem i dłonią wskazał kierunek. — Przejdziemy się? Mógłbym cię odprowadzić, gdybyś się zgodziła. Może uda mi się ci to jakoś wynagrodzić.— Mieliby czas na rozmowę i to z dala od łaknących sensacji ludzi. Kiedy pochyliła się ku niemu szybko prześlizgnął się po wzrokiem po jej twarzy; spojrzenie mu się wyostrzyło. Śmiało odpowiadała na prowokację, nie była więc też zła za tamto. — Nie wątpię. — Tańczyła dobrze, wyglądała pięknie; musiała być często proszona na parkiet, mogła przebierać w kawalerach. — W kwestii śmiałości i gustowności nigdy bym nie stawał z nimi w szranki, nie śmiałbym nawet rzucać wyzwania, ale co do tańca jestem pewien. Jeśli ty nie, to znaczy, że potrzebujesz przypomnienia.— Tęskniła. Nie był pewien, czy takiego wyznania się spodziewał, ale wystarczyło, by tracił czujność, by zaintrygowała go sobą na nowo. Takich wyznań nie rzucało się przypadkiem, nie ofiarowywało ich byle komu, a przynajmniej on nie wierzył, że świat tak działał; pewne słowa i pewne gesty były przeznaczone dla określonych osób, a Vesna, którą znał, nie należała — nie mogła należeć — do kobiet, które sprzedawały słodycz innym. Uśmiechnął się szczerze i szeroko, ale nie odpowiedział jej tym samym. Martwiła się. Czy dało się martwić o wszystkich, cały świat? Czy na jej drobnych i delikatnych ramionach spoczywał ciężar ostatnich zdarzeń, ludzkich bolączek? Ludzie ledwie dawali sobie radę z troską o bliskich, jak ona wytrzymywała z tak otwartym i delikatnym sercem krzywdy i znoje tych wszystkich ludzi wokół?
— Czym konkretnie? — spytał poważniejąc. Woda nie absorbowała jego uwagi równie mocno, co ona, więc przyglądał się jej profilowi z przyjemnością, analizując jej twarz cal po calu. W lesie, gdzie błyski płomieni tańczyły jej po twarzy i ciele nie miał możliwości przyjrzeć jej się takiej, teraz rozjaśnionej dziwnym światłem, znacznie delikatniejszej, bardziej powabnej. — Najgorsze już chyba za nami — powiedział głupio; byli w stanie wojny, ale nawet ona nie mogła się równać z kataklizmem, który ich nawiedził. Nie było chyba miejsca w kraju, które nie ucierpiało. W kilka godzin cała Wielka Brytania została spustoszona, nawet nie zastanawiał się ile osób straciło życie. — To prawda. Uśmiech losu. Nie zdążyliśmy opuścić Waltham, myślałem, że cały las, cały Londyn stanął w ogniu.— Krzyki ludzi męczyły go długo w snach, podobnie jak martwe ciała. Koszmar tamtej nocy dołączył do grona poprzednich; szybko mu to spowszedniało. Niestety. — A teraz? Sypiasz lepiej? — Musiała być zmęczona ostatnim czasem, każdy uzdrowiciel był na wagę złota. Zerknął na pakunek w jej dłoni, a potem pokręcił głową. — Nie, a przynajmniej nie tak, jak można by się po tej nocy tego spodziewać. — Urodziła mu się córka, miesiąc za wcześnie, ale o tym nią chciał z nią mówić. Przez chwilę się zawahał, ale przecież nie mógł sprowadzić do domu Vesny, nawet jeśli mogła zrobić coś dobrego dla Eve. Idiotyczny pomysł szybko porzucił, był pewien, że była pod dobrą opieką; był pewnen, że to byłby początek końca, a on miał jeszcze odrobinę instynktu samozachowawczego w sobie. — Prawdę powiedziawszy wolałbym, żeby twoja pomoc nie była potrzebna, ale wiem, że to niemożliwe, więc... Dziękuję, Vesno. Pewnie zajmuję ci czas, który poświęciłabyś teraz ludziom w potrzebie. Nie zajmę ci go wiele, słowo. Po prostu musiałem cię zobaczyć — wybrzmiał cicho.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jej wzrok, choć na moment uchwycił ciekawskie spojrzenia, pozostawał nieporuszony przez ich ocenę. Była jakby otoczona przez niewidzialną barierę, która chroniła ją przed ich osądem, ich uprzedzeniami. Czuła głęboko zakorzenioną niechęć do nienawiści, która rodziła się z różnic – tych, które wyznaczały granice między tym, co inne, a tym, co uznawano za normę. Wiedziała, że tutejsi ludzie pielęgnowali w sobie te różnice, jakby były one cennym skarbem, który należało chronić przed wszelką odmiennością.
Z delikatnym, niemal niewidocznym uśmiechem na ustach, subtelnie powzięła swego towarzysza pod ramię. Gest był pełen wdzięku, ale jednocześnie miał w sobie coś nieuchwytnego, co nakazywało innym spojrzeć raz jeszcze. Był to akt demonstracyjny, a jednocześnie naturalny – jakby chciała przypomnieć wszystkim, że ten mężczyzna jest z nią, nie jako rywal czy przeciwnik, lecz jako równy, który zasługiwał na pełnię jej uwagi. Czuła, jak jego ramię napina się pod jej dłonią, ale nie było w tym napięciu strachu ani niepewności. Była w nim pewna siebie siła, którą tak bardzo w nim ceniła. Byli razem, wbrew wszystkim przeszkodom, które los rzucił im pod nogi, a ona była gotowa bronić tego, nie przez walkę, ale przez subtelność, której nikt się nie spodziewał.
- Chodźmy przejść się w bardziej spokojne miejsce - szepnęła owianej sensualnym wydźwiękiem własnego głosu. Niczym niemo dać znak, by nie być jego problem, których mógł mieć dużo. - Jesteś bardziej gustowny niż mężczyźni tamtego pokroju - wskazała śmiałym ruchem głowy na skupisko palącej grupy, zbyt pewnych siebie capów. - Niewinny? - zaśmiała się, zaczepny i pełen wyzwań. Takie towarzystwo uwielbiała najbardziej, nie dających się ponieść konserwatywnemu usposobieniu tutejszego tłumu. - Nie wiem, czy tak niewinny… Pełen ognistego temperamentu - Jakby chcąc przypomnieć mu o gorącej nocy, która nadal tliła się w jej myślach, powiodła palcami wyżej, delikatnie, jakby obejmowała najcenniejsze struny smukłej liry. Powolny ruch, pełen pewności siebie, ale i subtelności, która miała na celu wydobyć wspomnienia z głębi jego umysłu. Palce sunęły ku górze, przesuwając się po jego skórze z taką precyzją, jakby każda linia była ścieżką prowadzącą do tamtych chwil, które oboje tak dobrze pamiętali. - Może potrzebuje przypomnienia, a może spełnienia tamtejszych obietnic?
Nie wybrali ścieżki wiodącej ku miasteczku, gdzie codziennie rozbrzmiewała wrzawa odbudowy po minionej katastrofie. Miejsce to, choć pełne energii i życia, było dla niej zbyt ciężkie, zbyt przypominające o tym, co stracone. Nie chciała wracać do klaustrofobicznych murów, które jeszcze niedawno więziły ją w ciasnym uścisku codzienności. Pragnęła poczuć wolność, oddech natury, coś, co na nowo pozwoliłoby jej poczuć się sobą.
Szli więc jej ulubionym szlakiem, tym, który prowadził wzdłuż brzegu tutejszej rzeki, zawsze tak cichej i spokojnej, jakby nie znała pośpiechu i trosk. Rzeka była dla niej czymś więcej niż tylko biegnącą wodą – była symbolem ciągłości, wiecznego ruchu, który, mimo wszelkich przeszkód, zawsze znajdował drogę ku przyszłości. Ten krajobraz dawał jej ukojenie, pozwalał zanurzyć się w myślach, które tutaj, z dala od zgiełku, nabierały nowego sensu. Znikome słońce, ledwo przebijające się przez delikatne chmury, przyjemnie opatulało twarz. Było jak przypomnienie o pięknie letnich dni, o czasach, gdy wszystko wydawało się łatwiejsze, prostsze, gdy przyszłość nie jawiła się tak niepewna.
W tej chwili czuła się wolna. Wolna od obowiązków, od przeszłości, od wszystkiego, co mogło ją związać. Cieszyła się chwilą, drobnymi radościami, które wplatały się w każdy krok, w każde spojrzenie rzucane na spokojną taflę wody. Słuchała uważnie, bo odkąd pamiętała tylko to potrafiła robić najlepiej.
- Mój brat nazywa to słabością - mruknęła kąśliwie, gdy iluzja jej starszego członka rodziny pojawiła się tuż przed jej spojrzeniem. - Mam głupią manierę troski o wszystkich, dlatego wybacz moje słowa - przecież mógł ich nie respektować, nie potrafiła porzucić słabości na rzecz beznamiętnego spojrzenia. - Słyszałam o tamtych zniszczeniach - nigdy też takich nie widziała, gdy przebywała w ukochanej ojczyźnie. Tam, gdzie dorastała, codzienność miała zupełnie inny rytm. Życie na prowincji, choć proste, było jak oaza spokoju, gdzie każdy dzień przynosił znajome twarze i powtarzalne czynności. W tej małej, zamkniętej społeczności wszystko zdawało się być na swoim miejscu – ludzie, których znała od lat, uśmiechali się do siebie na ulicy, a pomoc sąsiedzka była niepisanym prawem. Niezależnie od tego, co się działo, zawsze mogła liczyć na ciepłe słowo i wyciągniętą dłoń. - Masz rację, lepiej nie oczekiwać pomocy żadnego uzdrowiciela, bądźcie w zdrowiu, Ty i również cała rodzina. Nigdzie mi się nie spieszy, może usiądziemy?
Odłożyła pakunek na ziemię, czując lekkie pulsowanie bólu w zmęczonej dłoni. Rozcierając ją, pozwoliła sobie na moment ulgi, na chwilę oderwania od ciężaru codziennych obowiązków.
Nigdy nie zajmujesz mi czasu.
Nie chciała, by ten moment minął szybko, nie pragnęła pośpiechu, który zazwyczaj towarzyszył ich spotkaniom. Zamiast tego, tęskniła za chwilą wytchnienia, za czasem, który mogłaby spędzić z kimś, kto nie oczekiwał niczego poza jej towarzystwem. Jej myśli były przepełnione pragnieniem mentalnego odpoczynku, ucieczki od codziennego chaosu. Potrzebowała tej chwili, by na nowo zebrać siły, by poczuć, że nie jest sama w swoim zmaganiu się z życiem. Chciała zatrzymać czas, choćby na krótką chwilę, i pozwolić sobie na oddech, na moment, w którym nie musiała niczego udowadniać ani nikogo zadowalać. Po prostu być, z kimś, kto rozumiał jej potrzebę zatrzymania się, oderwania od wszystkiego, co na co dzień ją przytłaczało.
- Sen przychodzi i odchodzi jak chce - odparła z przekąsem, wspominając obłudne krzyki ludzi pośród ich agonii. - Kładę się czym później, wstaję równo z promieniami słońca, żaden odpoczynek, prawda?
Z delikatnym, niemal niewidocznym uśmiechem na ustach, subtelnie powzięła swego towarzysza pod ramię. Gest był pełen wdzięku, ale jednocześnie miał w sobie coś nieuchwytnego, co nakazywało innym spojrzeć raz jeszcze. Był to akt demonstracyjny, a jednocześnie naturalny – jakby chciała przypomnieć wszystkim, że ten mężczyzna jest z nią, nie jako rywal czy przeciwnik, lecz jako równy, który zasługiwał na pełnię jej uwagi. Czuła, jak jego ramię napina się pod jej dłonią, ale nie było w tym napięciu strachu ani niepewności. Była w nim pewna siebie siła, którą tak bardzo w nim ceniła. Byli razem, wbrew wszystkim przeszkodom, które los rzucił im pod nogi, a ona była gotowa bronić tego, nie przez walkę, ale przez subtelność, której nikt się nie spodziewał.
- Chodźmy przejść się w bardziej spokojne miejsce - szepnęła owianej sensualnym wydźwiękiem własnego głosu. Niczym niemo dać znak, by nie być jego problem, których mógł mieć dużo. - Jesteś bardziej gustowny niż mężczyźni tamtego pokroju - wskazała śmiałym ruchem głowy na skupisko palącej grupy, zbyt pewnych siebie capów. - Niewinny? - zaśmiała się, zaczepny i pełen wyzwań. Takie towarzystwo uwielbiała najbardziej, nie dających się ponieść konserwatywnemu usposobieniu tutejszego tłumu. - Nie wiem, czy tak niewinny… Pełen ognistego temperamentu - Jakby chcąc przypomnieć mu o gorącej nocy, która nadal tliła się w jej myślach, powiodła palcami wyżej, delikatnie, jakby obejmowała najcenniejsze struny smukłej liry. Powolny ruch, pełen pewności siebie, ale i subtelności, która miała na celu wydobyć wspomnienia z głębi jego umysłu. Palce sunęły ku górze, przesuwając się po jego skórze z taką precyzją, jakby każda linia była ścieżką prowadzącą do tamtych chwil, które oboje tak dobrze pamiętali. - Może potrzebuje przypomnienia, a może spełnienia tamtejszych obietnic?
Nie wybrali ścieżki wiodącej ku miasteczku, gdzie codziennie rozbrzmiewała wrzawa odbudowy po minionej katastrofie. Miejsce to, choć pełne energii i życia, było dla niej zbyt ciężkie, zbyt przypominające o tym, co stracone. Nie chciała wracać do klaustrofobicznych murów, które jeszcze niedawno więziły ją w ciasnym uścisku codzienności. Pragnęła poczuć wolność, oddech natury, coś, co na nowo pozwoliłoby jej poczuć się sobą.
Szli więc jej ulubionym szlakiem, tym, który prowadził wzdłuż brzegu tutejszej rzeki, zawsze tak cichej i spokojnej, jakby nie znała pośpiechu i trosk. Rzeka była dla niej czymś więcej niż tylko biegnącą wodą – była symbolem ciągłości, wiecznego ruchu, który, mimo wszelkich przeszkód, zawsze znajdował drogę ku przyszłości. Ten krajobraz dawał jej ukojenie, pozwalał zanurzyć się w myślach, które tutaj, z dala od zgiełku, nabierały nowego sensu. Znikome słońce, ledwo przebijające się przez delikatne chmury, przyjemnie opatulało twarz. Było jak przypomnienie o pięknie letnich dni, o czasach, gdy wszystko wydawało się łatwiejsze, prostsze, gdy przyszłość nie jawiła się tak niepewna.
W tej chwili czuła się wolna. Wolna od obowiązków, od przeszłości, od wszystkiego, co mogło ją związać. Cieszyła się chwilą, drobnymi radościami, które wplatały się w każdy krok, w każde spojrzenie rzucane na spokojną taflę wody. Słuchała uważnie, bo odkąd pamiętała tylko to potrafiła robić najlepiej.
- Mój brat nazywa to słabością - mruknęła kąśliwie, gdy iluzja jej starszego członka rodziny pojawiła się tuż przed jej spojrzeniem. - Mam głupią manierę troski o wszystkich, dlatego wybacz moje słowa - przecież mógł ich nie respektować, nie potrafiła porzucić słabości na rzecz beznamiętnego spojrzenia. - Słyszałam o tamtych zniszczeniach - nigdy też takich nie widziała, gdy przebywała w ukochanej ojczyźnie. Tam, gdzie dorastała, codzienność miała zupełnie inny rytm. Życie na prowincji, choć proste, było jak oaza spokoju, gdzie każdy dzień przynosił znajome twarze i powtarzalne czynności. W tej małej, zamkniętej społeczności wszystko zdawało się być na swoim miejscu – ludzie, których znała od lat, uśmiechali się do siebie na ulicy, a pomoc sąsiedzka była niepisanym prawem. Niezależnie od tego, co się działo, zawsze mogła liczyć na ciepłe słowo i wyciągniętą dłoń. - Masz rację, lepiej nie oczekiwać pomocy żadnego uzdrowiciela, bądźcie w zdrowiu, Ty i również cała rodzina. Nigdzie mi się nie spieszy, może usiądziemy?
Odłożyła pakunek na ziemię, czując lekkie pulsowanie bólu w zmęczonej dłoni. Rozcierając ją, pozwoliła sobie na moment ulgi, na chwilę oderwania od ciężaru codziennych obowiązków.
Nigdy nie zajmujesz mi czasu.
Nie chciała, by ten moment minął szybko, nie pragnęła pośpiechu, który zazwyczaj towarzyszył ich spotkaniom. Zamiast tego, tęskniła za chwilą wytchnienia, za czasem, który mogłaby spędzić z kimś, kto nie oczekiwał niczego poza jej towarzystwem. Jej myśli były przepełnione pragnieniem mentalnego odpoczynku, ucieczki od codziennego chaosu. Potrzebowała tej chwili, by na nowo zebrać siły, by poczuć, że nie jest sama w swoim zmaganiu się z życiem. Chciała zatrzymać czas, choćby na krótką chwilę, i pozwolić sobie na oddech, na moment, w którym nie musiała niczego udowadniać ani nikogo zadowalać. Po prostu być, z kimś, kto rozumiał jej potrzebę zatrzymania się, oderwania od wszystkiego, co na co dzień ją przytłaczało.
- Sen przychodzi i odchodzi jak chce - odparła z przekąsem, wspominając obłudne krzyki ludzi pośród ich agonii. - Kładę się czym później, wstaję równo z promieniami słońca, żaden odpoczynek, prawda?
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Słońce szybowało po niebie przedzierając się dramatycznie przez chmury, dając raz po raz ostatnie muśnięcia lata, choć wokół panowała już prawie jesień, a za sprawką sierpniowej katastrofy gdzieniegdzie surowość mogła przypominać zimę, w której tylko temperatura wydawała się trochę zbyt wysoka. Pojedyncze promienie otulały jej głowę świetlistą, złotą aureolą, jasne włosy miały kolor pszenicy tuż przed żniwami, a muśnięta opalenizną skóra wyraźnie podkreślała pełne słodyczy piegi. Kiedy więc zbliżyła się ku niemu z taką naturalnością, jakby znali i przyjaźnili się od lat, pozwolił by usta wygięły się w równie ciepłym jak ona uśmiechu, a ciemne oczy przyjrzały jej się ze spokojem. Z przyjemnością nadstawił jej ramię, z łatwością opierając się chęci rozejrzenia wokół. Nie czuł, by musiał komukolwiek coś udowadniać, przywykł do nieprzychylnych spojrzeń i nieufnych szeptów. To co działo się gdzieś wokół nich nie miało dla niego najmniejszego znaczenia tak długo, póki ona o tym nie myślała, a przecież dała mu do zrozumienia, że niewiele sobie z tego robiła. Pokręcił głową, unosząc brew. Wiele by dał, by to się stało prawdą, ale daleko było mu do tego.
— Oboje wiemy, że to nieprawda, nie czaruj mnie komplementami, Vesno — odpowiedział jej z uśmiechem. Nie chciał jej karcić, ale czuł, że jej słowa były jak miód, do którego ciągły owady, by spijać go z narkotycznym uzależnieniem. Mógłby dać się złapać w tę sieć, ale wiedział kim był, czysta koszula i uczesane włosy tego nie zmienią. — Mhm — pokiwał głową energiczniej, przytakując własnym słowom. Niewinny, dokładnie tak. Taki też przybrał wyraz twarzy, dla potwierdzenia swoich słów, ale gdy patrzył na nią, trudno było mu się powstrzymać od śmiechu. Ognisty temperament? — Tak mówią — odparł z dumą, choć zazwyczaj ten temperament niósł wiele nieszczęść i złego.— Ale jedno nie przeczy drugiemu. Z niewielkiej, niewinnej iskry można wzniecić niemały pożar. Ale jeśli mnie przypisujesz ogień, sama musisz być jak woda. Czasem zimna jak lód, czasem porywista jak rwąca rzeka? — Zatrzymał spojrzenie na jej oczach, jeszcze nim ruszyli się z miejsca. — Nie, zima ci nie pasuje. Woda też nie — zamyślił się, przyglądając jej uważnie. — Twój dotyk jest jak muśnięcie wiatru. a twoje oczy bardziej przypominają jutrzenkę niż kryształ zamarzniętej wody. Letnie niebo tuż przed świtem. — Zmrużył oczy, gdybając, w końcu pociągnął ją delikatnie przed siebie mostem. Uśmiech tańczył mu na ustach, aż znieruchomiał. Serce zgubiło swój rytm, wyobraźnia pognała już gdzieś daleko, pozwalając mu na dostrzeżenie ulotnego pragnienia, zatrzymania jej we własnych ramionach, ucałowania jej rozgrzanej skóry jeszcze raz. Mgliście wspominał tamtą noc, był pijany, narkotyki wystrzały zmysły, ale nie do końca zdawał sobie sprawę ze wszystkiego co robił i na co sobie pozwolił, z pewnym zaskoczeniem podejmując decyzje, których nie odważyłby się podjąć w żadnej innej sytuacji. Ale dała mu szansę na odgrodzenie się od tego. Popatrzył na nią poważniej.
— Jakich obietnic? — Obrócił ku niej wzrok, poważniejszy, wyzbyty figlarności. Dotrzymywał obietnic, rzadko je składał bo miały dla niego wielką wartość. Jedną złamał dla niej, a teraz los się odwrócił. Dał jej się prowadzić drogą, którą wybrała, choć nie rozglądał się, poszukując tu dawnego piękna i spokoju, jego myśli zaczęły błądzi gdzieś wokół spraw poważnych i najwyższej wagi. Wzrok spoczął na tafli wody, choć nie skupiał się na detalach i jej biegu, zawiesił go na niej, spacerując z nią w nieznane. Mówił, a ona słuchała, popatrzył na nią dopiero kiedy wspomniała o bracie.
— Chyba ma racje — przytaknął jej nieco zamyślony. — Ale to nie jest głupie. Masz dobre serce, jesteś ciepła i pełna empatii. Dostrzegasz w innych to, co najlepsze i zdajesz się wierzyć, że każdy zasługuje na okruch dobroci — popatrzył na nią, czując się podle z goryczą własnych słów. Nie zasługiwała na to, by ją dręczył swoją osobą, by ciągnął ku niej jak ćma do światła. Nie miał jej nic do zaoferowania. Zupełnie nic. — Takich ludzi łatwo zranić. Uderzyć tam, gdzie boli. Dlatego twój brat uważa to za słabość. Ale to znaczy, że sam pewnie chowa się za wysokimi murami obojętności i wszystkojedności, zimny jak lód i twardy jak skała, co? — Uśmiechnął się lekko. — Dogadujecie się? Mam dziwne wrażenie, że jesteście zupełnie różni.— Niewiele o niej wiedział wciąż, choć czuł łączącą ich nić porozumienia. Przytaknął, gdy wyraziła chęć zatrzymana się. Nie pomyślał o tym, by spróbować zorganizować coś do siedzenia, kamień, czy pień choć pewnie gdyby się przeszedł po okolicy szybko znalazłby coś odpowiedniego. Przyzwyczajony był do siedzenia na trawie, betonie, tam gdzie stał, przysiadł na ziemi, obok jej pakunku, wybierając miejsce tak, by zieleńszy i miększy fragment trawy mógł przypaść jej i popatrzył przed siebie na leniwie płynąca rzekę. Zerwał z boku dłuższe źdźbło trawy i bawił się nim przez chwilę, obracając w palcach.
— Brzmi jakbyś miała go niewiele — odpoczynku. Popatrzył na nią; dziś każdy ciężko pracował, może poza tymi dobrze urodzonymi i bogatymi. Po katastrofie tacy jak ona, adepci sztuk uzdrawiania i medycy pracowali jednak znacznie ciężej. — To minie w końcu. Przyjdą dni, gdy znajdziesz czas na odpoczynek. A może nawet znajdzie cię nuda — dodał z uśmiechem, ale nie wierzył we własne słowa. — Kiedyś, kiedy w końcu wojna się skończy, a ludzie nie będą umierać na ulicach — zadumał się na moment. Przytrzymał trawę kciukiem i palcem wskazującym na chwilę i spojrzał na nią zaraz. — Myślałaś o tym kiedyś? Jak to będzie? Co będziesz robić, gdy to wszystko się skończy? — Uśmiechnął się lekko, szukając jej spojrzenia. — Mały domek w okolicy z własnym ogródkiem pełnym ziół leczniczych? Mąż, dzieci? A może praca w Mungu? Wyjedziesz do domu? Do Bułgarii? — Myślała w ogóle o przyszłości?
— Oboje wiemy, że to nieprawda, nie czaruj mnie komplementami, Vesno — odpowiedział jej z uśmiechem. Nie chciał jej karcić, ale czuł, że jej słowa były jak miód, do którego ciągły owady, by spijać go z narkotycznym uzależnieniem. Mógłby dać się złapać w tę sieć, ale wiedział kim był, czysta koszula i uczesane włosy tego nie zmienią. — Mhm — pokiwał głową energiczniej, przytakując własnym słowom. Niewinny, dokładnie tak. Taki też przybrał wyraz twarzy, dla potwierdzenia swoich słów, ale gdy patrzył na nią, trudno było mu się powstrzymać od śmiechu. Ognisty temperament? — Tak mówią — odparł z dumą, choć zazwyczaj ten temperament niósł wiele nieszczęść i złego.— Ale jedno nie przeczy drugiemu. Z niewielkiej, niewinnej iskry można wzniecić niemały pożar. Ale jeśli mnie przypisujesz ogień, sama musisz być jak woda. Czasem zimna jak lód, czasem porywista jak rwąca rzeka? — Zatrzymał spojrzenie na jej oczach, jeszcze nim ruszyli się z miejsca. — Nie, zima ci nie pasuje. Woda też nie — zamyślił się, przyglądając jej uważnie. — Twój dotyk jest jak muśnięcie wiatru. a twoje oczy bardziej przypominają jutrzenkę niż kryształ zamarzniętej wody. Letnie niebo tuż przed świtem. — Zmrużył oczy, gdybając, w końcu pociągnął ją delikatnie przed siebie mostem. Uśmiech tańczył mu na ustach, aż znieruchomiał. Serce zgubiło swój rytm, wyobraźnia pognała już gdzieś daleko, pozwalając mu na dostrzeżenie ulotnego pragnienia, zatrzymania jej we własnych ramionach, ucałowania jej rozgrzanej skóry jeszcze raz. Mgliście wspominał tamtą noc, był pijany, narkotyki wystrzały zmysły, ale nie do końca zdawał sobie sprawę ze wszystkiego co robił i na co sobie pozwolił, z pewnym zaskoczeniem podejmując decyzje, których nie odważyłby się podjąć w żadnej innej sytuacji. Ale dała mu szansę na odgrodzenie się od tego. Popatrzył na nią poważniej.
— Jakich obietnic? — Obrócił ku niej wzrok, poważniejszy, wyzbyty figlarności. Dotrzymywał obietnic, rzadko je składał bo miały dla niego wielką wartość. Jedną złamał dla niej, a teraz los się odwrócił. Dał jej się prowadzić drogą, którą wybrała, choć nie rozglądał się, poszukując tu dawnego piękna i spokoju, jego myśli zaczęły błądzi gdzieś wokół spraw poważnych i najwyższej wagi. Wzrok spoczął na tafli wody, choć nie skupiał się na detalach i jej biegu, zawiesił go na niej, spacerując z nią w nieznane. Mówił, a ona słuchała, popatrzył na nią dopiero kiedy wspomniała o bracie.
— Chyba ma racje — przytaknął jej nieco zamyślony. — Ale to nie jest głupie. Masz dobre serce, jesteś ciepła i pełna empatii. Dostrzegasz w innych to, co najlepsze i zdajesz się wierzyć, że każdy zasługuje na okruch dobroci — popatrzył na nią, czując się podle z goryczą własnych słów. Nie zasługiwała na to, by ją dręczył swoją osobą, by ciągnął ku niej jak ćma do światła. Nie miał jej nic do zaoferowania. Zupełnie nic. — Takich ludzi łatwo zranić. Uderzyć tam, gdzie boli. Dlatego twój brat uważa to za słabość. Ale to znaczy, że sam pewnie chowa się za wysokimi murami obojętności i wszystkojedności, zimny jak lód i twardy jak skała, co? — Uśmiechnął się lekko. — Dogadujecie się? Mam dziwne wrażenie, że jesteście zupełnie różni.— Niewiele o niej wiedział wciąż, choć czuł łączącą ich nić porozumienia. Przytaknął, gdy wyraziła chęć zatrzymana się. Nie pomyślał o tym, by spróbować zorganizować coś do siedzenia, kamień, czy pień choć pewnie gdyby się przeszedł po okolicy szybko znalazłby coś odpowiedniego. Przyzwyczajony był do siedzenia na trawie, betonie, tam gdzie stał, przysiadł na ziemi, obok jej pakunku, wybierając miejsce tak, by zieleńszy i miększy fragment trawy mógł przypaść jej i popatrzył przed siebie na leniwie płynąca rzekę. Zerwał z boku dłuższe źdźbło trawy i bawił się nim przez chwilę, obracając w palcach.
— Brzmi jakbyś miała go niewiele — odpoczynku. Popatrzył na nią; dziś każdy ciężko pracował, może poza tymi dobrze urodzonymi i bogatymi. Po katastrofie tacy jak ona, adepci sztuk uzdrawiania i medycy pracowali jednak znacznie ciężej. — To minie w końcu. Przyjdą dni, gdy znajdziesz czas na odpoczynek. A może nawet znajdzie cię nuda — dodał z uśmiechem, ale nie wierzył we własne słowa. — Kiedyś, kiedy w końcu wojna się skończy, a ludzie nie będą umierać na ulicach — zadumał się na moment. Przytrzymał trawę kciukiem i palcem wskazującym na chwilę i spojrzał na nią zaraz. — Myślałaś o tym kiedyś? Jak to będzie? Co będziesz robić, gdy to wszystko się skończy? — Uśmiechnął się lekko, szukając jej spojrzenia. — Mały domek w okolicy z własnym ogródkiem pełnym ziół leczniczych? Mąż, dzieci? A może praca w Mungu? Wyjedziesz do domu? Do Bułgarii? — Myślała w ogóle o przyszłości?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Skąd możesz wiedzieć, pośród kogo wnętrza dopatruję swój gust - Nieprzychylność przelotnego spojrzenia, niczym cień na powierzchni wody, zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Ściekła gdzieś między nieświadomym westchnieniem a chwilą zdziwienia, ledwie zauważona, a już zapomniana. To, co było, zdawało się zatarte, choć świadomość, że kiedyś tyle między nimi nie zostało powiedziane, przywodziła na myśl niepokój, ledwie zauważalny pod powierzchnią. Jak wiele jeszcze powinna mu okazać, jak wiele aspektów swojego świata miała do odsłonięcia. - Mam być jak tutejsze kobiety? - W jej oczach więcej wartości znajdowali prości ludzie, ci, którzy żyli w zgodzie z naturą, bez zbędnych ozdobników, niż przedstawiciele wyższych sfer, których fałsz i pycha były dla niej odpychające. Ich świat wydawał się pusty, pozbawiony prawdziwej treści, jak teatr, w którym każdy grał wyznaczoną rolę, nie bacząc na prawdę ukrytą pod maskami. -Piękne porównanie, będę jak ten wiatr… Chłostać niegodnych, otulać pocieszeniem potrzebujących, dziękuję - Pragnęła przypomnieć mu, co kiedyś zrozumiał, co mogło zostać zatarte przez czas i oddalenie. Jeśli nie pamiętasz, przypomnę ci wielce — słowa rozbrzmiewały w jej myślach jak obietnica, jak wyzwanie rzucone w przestrzeń. Była gotowa pokazać mu, że prawdziwa wartość nie tkwi w pozorach ani w tym, co zewnętrzne. To, co naprawdę ważne, to prostota, szczerość i autentyczność, które rzadko można było spotkać wśród ludzi, z którymi na co dzień miał do czynienia. Ona nie bała się okazać mu tej prawdy, choć wiedziała, że może to wymagać czasu. Jednak była przekonana, że wartość, którą nosiła w sobie, prędzej czy później dotrze do niego, a on zobaczy świat jej oczami. - Zapomnijmy - machnęła dłonią niczym usprawiedliwienie, zrzucając na swą głupotę wspominanie kwestii nietrzeźwej nocy.
Nie będąc wśród tych, którym mogła zaufać w pełni, nie pozwalała sobie na zbytnią otwartość. Dlatego, jak jej brat w chwilach niepewności, przybrała maskę, chłodną egidę obrony. Słuchała uważnie, skrywając za powłoką milczenia swoje myśli. Nie strofowała go jednak ani nie przerywała. Wiedziała, że próba hamowania jego słów mogłaby wytrącić go z równowagi, a tego nie chciała. Skupiła się więc na delikatnym przytakiwaniu, krótkich wtrąceniach, które miały sprawiać wrażenie, że w pełni nadąża. Tymczasem w jej głowie każde słowo, które padało, układało się powoli w złożoną mozaikę, w którą musiała się zagłębić, by odkryć, co naprawdę kryje się za jego gorączkowym tonem.
- Proszę Jim, powoli - obdarowała go subtelnością dotyku, gdy dłoń spoczęła na jego przedramieniu. - Powoli - Nie było to łatwe, jego mowa była szybka, a każde zdanie zdawało się mieć ukryty podtekst. Mimo to, w tej obronnej pozie, z kamienną twarzą, powtarzała w myślach jego słowa, starając się, by żaden szczegół nie umknął jej uwadze. Nie mogła pozwolić sobie na błąd. - Nie potrafię tutejszej mowy - przyznała, próbując skryć obawę niezrozumienia pod krawędzią uśmiechu. - Nie jest łatwo mieć brata - uścisnęła jego dłoń mocniej, zaraz jednak go puściła, lądując gładko na suchej trawie. - Czas i krzywdy nas rozdzieliły na lata, jednak nadal jesteśmy rodziną - chociaż było to trudne. Czasem miewała wrażenie, że poznawała go codziennie na nowo. Co lubił? Jakie boleści skrywał pod pryzmatem swej pewności? Trafność jego słów była jakże trafna, przerażająca w głoszonej prawdzie. - Nawet nic nie wiem o tutejszych wydarzeniach.
Nie mogła pozwolić sobie na marzenia o przyszłości, gdy przeszłość i teraźniejszość wiły się jak chaotyczne węże, niemożliwe do uchwycenia i zrozumienia. Kataklizmy, które przetaczały się przez jej życie, były jedynie odbiciem większej burzy, odbitej na stronicach gazet, gdzie nagłówki krzyczały o nadchodzących nieszczęściach. Dlaczego to wszystko musiało dziać? Dlaczego tak wiele musiało runąć w gruzach, nim zdążyła choćby pojąć, skąd ten wir wydarzeń? Słyszała o takich rzeczach, kiedy była młodsza, z opowieści starszych.
- Nie myślę o tym, co będzie - Gdy w jej rodzinnych stronach źle się działo, gdy wszystko zdawało się walić, zawsze była mowa o walce. Ktoś zawsze walczył. Czasem była to wojna, czasem cicha bitwa toczona w sercach ludzi, zmagających się z losem. Teraz? Czy ktoś naprawdę walczył, czy to tylko świat bez celu wpadał w wir chaosu? W miarę jak przeszłość oddalała się od niej, traciła pewność, kto był prawdziwym wojownikiem. - Przedstawisz mi odrobinę prawdy o tych ziemiach, Jim? - spojrzała przelotnie po jego ciemniejszej twarzy, pasującej iście do ognistej duszy. - Jak ty się w tym odnajdujesz? - zmieniła temat, zbyt bolesny by mogła kreować go naprędce. Dziś mogła żyć, a jutro mogła umrzeć; każdy z nich.
Nie będąc wśród tych, którym mogła zaufać w pełni, nie pozwalała sobie na zbytnią otwartość. Dlatego, jak jej brat w chwilach niepewności, przybrała maskę, chłodną egidę obrony. Słuchała uważnie, skrywając za powłoką milczenia swoje myśli. Nie strofowała go jednak ani nie przerywała. Wiedziała, że próba hamowania jego słów mogłaby wytrącić go z równowagi, a tego nie chciała. Skupiła się więc na delikatnym przytakiwaniu, krótkich wtrąceniach, które miały sprawiać wrażenie, że w pełni nadąża. Tymczasem w jej głowie każde słowo, które padało, układało się powoli w złożoną mozaikę, w którą musiała się zagłębić, by odkryć, co naprawdę kryje się za jego gorączkowym tonem.
- Proszę Jim, powoli - obdarowała go subtelnością dotyku, gdy dłoń spoczęła na jego przedramieniu. - Powoli - Nie było to łatwe, jego mowa była szybka, a każde zdanie zdawało się mieć ukryty podtekst. Mimo to, w tej obronnej pozie, z kamienną twarzą, powtarzała w myślach jego słowa, starając się, by żaden szczegół nie umknął jej uwadze. Nie mogła pozwolić sobie na błąd. - Nie potrafię tutejszej mowy - przyznała, próbując skryć obawę niezrozumienia pod krawędzią uśmiechu. - Nie jest łatwo mieć brata - uścisnęła jego dłoń mocniej, zaraz jednak go puściła, lądując gładko na suchej trawie. - Czas i krzywdy nas rozdzieliły na lata, jednak nadal jesteśmy rodziną - chociaż było to trudne. Czasem miewała wrażenie, że poznawała go codziennie na nowo. Co lubił? Jakie boleści skrywał pod pryzmatem swej pewności? Trafność jego słów była jakże trafna, przerażająca w głoszonej prawdzie. - Nawet nic nie wiem o tutejszych wydarzeniach.
Nie mogła pozwolić sobie na marzenia o przyszłości, gdy przeszłość i teraźniejszość wiły się jak chaotyczne węże, niemożliwe do uchwycenia i zrozumienia. Kataklizmy, które przetaczały się przez jej życie, były jedynie odbiciem większej burzy, odbitej na stronicach gazet, gdzie nagłówki krzyczały o nadchodzących nieszczęściach. Dlaczego to wszystko musiało dziać? Dlaczego tak wiele musiało runąć w gruzach, nim zdążyła choćby pojąć, skąd ten wir wydarzeń? Słyszała o takich rzeczach, kiedy była młodsza, z opowieści starszych.
- Nie myślę o tym, co będzie - Gdy w jej rodzinnych stronach źle się działo, gdy wszystko zdawało się walić, zawsze była mowa o walce. Ktoś zawsze walczył. Czasem była to wojna, czasem cicha bitwa toczona w sercach ludzi, zmagających się z losem. Teraz? Czy ktoś naprawdę walczył, czy to tylko świat bez celu wpadał w wir chaosu? W miarę jak przeszłość oddalała się od niej, traciła pewność, kto był prawdziwym wojownikiem. - Przedstawisz mi odrobinę prawdy o tych ziemiach, Jim? - spojrzała przelotnie po jego ciemniejszej twarzy, pasującej iście do ognistej duszy. - Jak ty się w tym odnajdujesz? - zmieniła temat, zbyt bolesny by mogła kreować go naprędce. Dziś mogła żyć, a jutro mogła umrzeć; każdy z nich.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Most w St Ives
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire