Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Derbyshire
Wrzosowisko
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wrzosowisko, Derbyshire
Wielkie, charakterystycznie tylko i wyłącznie dla siebie fioletowe pola wrzosu, których zapach zna każdy z mieszkańców Derbyshire, zwykł szeptać po cichu oraz tajemniczo; wrzosowisko rozpościera się na północ od Derby i zajmuje znaczną część hrabstwa. Cieszy się zainteresowaniem zarówno mieszkańców, jak i przejezdnych oraz rzecz jasna leśnej zwierzyny, która na złość wszystkim polującym w gęstwinach bardzo często zapuszcza się na wrzosy. Przez wrzosowisko wiedzie droga dojazdowa do rodowej posiadłości Greengrass'ów.
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 6
--------------------------------
#3 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 6
--------------------------------
#3 'Zdarzenia' :
Co tu się stało?
-Pojedynek. - odpowiedział Michael odruchowo, trochę martwo, z tłumioną złością. Coś, co się stać nie powinno - było ich dwóch, a szmalcownik jeden. Władał czarną magią równie biegle jak dwoje aurorów białą, a potężne zaklęcie bez trudu przebiło się przez zbyt słabą tarczę Moody'ego. Po fakcie Mike przeanalizuje to na chłodniej, przypomni sobie, że Moody jest młodszy, że mogło mu zabraknąć odrobiny siły w krytycznym momencie, że takie rzeczy to nieodłączne ryzyko ich zawodu, ale na razie czuł się odpowiedzialny, winny, w ś c i e k ł y.
Wyuczony odruch kusił dalej, by opowiedzieć Castorowi więcej, zdać raport, ale Sprout odsunął Tonksa zdecydowanym ruchem - no, raczej spróbował odsunąć, a Mike cofnął się potulnie - przypominając aurorowi, że ma przecież przed sobą uzdrowiciela, a nie przełożonego.
-Czarna magia, krwawi od dziesięciu minut, próbowaliśmy to zatamować. - dodał więc tylko sucho, jedyne, co konieczne. -Jak mogę pomóc...? - dopytał, ale Castor chyba go nie słyszał. . . Sprout działał, wydając się blady, zestresowany, ale skupiony i całkowicie pochłonięty swoim zadaniem. Mike spoglądał na jego dłonie i ranę Moody'ego z napięciem, nie rejestrując drżenia rąk młodego (co ja robię, on nawet nie jest uzdrowicielem, on robi talizmany) adepta magii leczniczej, a czekając na wynik zaklęcia. Nie widział dobrze, ale nozdrza mu drżały i miał wrażenie, że chyba się udało, że krwi Moody'ego jest jakby mniej.
Tyle, że metaliczny otumaniający zapach nadal wdzierał się do nadwrażliwego nosa, tym silniej, im bardziej opadała adrenalina. Widząc, że Moody jest w dobrych rękach, Mike wreszcie zwrócił wzrok na tego, który krwawił jeszcze bardziej. Już nie żył, ale skonał przed chwilą, gorąca krew wciąż wsiąkała w śnieg i...
...I Mike pojął, że to był błąd, na niego patrzeć. Teraz, w nerwach, przy Castorze.
-Tyle tu krwi. - chyba pomyślał, ale tak naprawdę wychrypiał. Oparł się ciężko o drzewo, dopiero teraz czując zmęczenie walką i tępe pulsowanie bólu w dole szczęki.
Przymknął oczy, ale od zapachu nie dało się uciec, nie dało się zatkać nosa, nie dało się powstrzymać galopu natrętnych skojarzeń, obrazów księżyca i innej krwi, tych szmalcowników z Wistmans Wood, oni wszyscy zasługują na...
Dość.
Nawet nie zauważył, kiedy ugięły się pod nim kolana.
Ukrył twarz w dłoniach, ale przecież na rękach też miał krew.
A obok siebie - innego wilkołaka.
Czy...
-...też to czujesz? - wydusił nieswoim, głuchym głosem.
Ty też, każdy z nas, czy tylko ja...?
-Pojedynek. - odpowiedział Michael odruchowo, trochę martwo, z tłumioną złością. Coś, co się stać nie powinno - było ich dwóch, a szmalcownik jeden. Władał czarną magią równie biegle jak dwoje aurorów białą, a potężne zaklęcie bez trudu przebiło się przez zbyt słabą tarczę Moody'ego. Po fakcie Mike przeanalizuje to na chłodniej, przypomni sobie, że Moody jest młodszy, że mogło mu zabraknąć odrobiny siły w krytycznym momencie, że takie rzeczy to nieodłączne ryzyko ich zawodu, ale na razie czuł się odpowiedzialny, winny, w ś c i e k ł y.
Wyuczony odruch kusił dalej, by opowiedzieć Castorowi więcej, zdać raport, ale Sprout odsunął Tonksa zdecydowanym ruchem - no, raczej spróbował odsunąć, a Mike cofnął się potulnie - przypominając aurorowi, że ma przecież przed sobą uzdrowiciela, a nie przełożonego.
-Czarna magia, krwawi od dziesięciu minut, próbowaliśmy to zatamować. - dodał więc tylko sucho, jedyne, co konieczne. -Jak mogę pomóc...? - dopytał, ale Castor chyba go nie słyszał. . . Sprout działał, wydając się blady, zestresowany, ale skupiony i całkowicie pochłonięty swoim zadaniem. Mike spoglądał na jego dłonie i ranę Moody'ego z napięciem, nie rejestrując drżenia rąk młodego (co ja robię, on nawet nie jest uzdrowicielem, on robi talizmany) adepta magii leczniczej, a czekając na wynik zaklęcia. Nie widział dobrze, ale nozdrza mu drżały i miał wrażenie, że chyba się udało, że krwi Moody'ego jest jakby mniej.
Tyle, że metaliczny otumaniający zapach nadal wdzierał się do nadwrażliwego nosa, tym silniej, im bardziej opadała adrenalina. Widząc, że Moody jest w dobrych rękach, Mike wreszcie zwrócił wzrok na tego, który krwawił jeszcze bardziej. Już nie żył, ale skonał przed chwilą, gorąca krew wciąż wsiąkała w śnieg i...
...I Mike pojął, że to był błąd, na niego patrzeć. Teraz, w nerwach, przy Castorze.
-Tyle tu krwi. - chyba pomyślał, ale tak naprawdę wychrypiał. Oparł się ciężko o drzewo, dopiero teraz czując zmęczenie walką i tępe pulsowanie bólu w dole szczęki.
Przymknął oczy, ale od zapachu nie dało się uciec, nie dało się zatkać nosa, nie dało się powstrzymać galopu natrętnych skojarzeń, obrazów księżyca i innej krwi, tych szmalcowników z Wistmans Wood, oni wszyscy zasługują na...
Dość.
Nawet nie zauważył, kiedy ugięły się pod nim kolana.
Ukrył twarz w dłoniach, ale przecież na rękach też miał krew.
A obok siebie - innego wilkołaka.
Czy...
-...też to czujesz? - wydusił nieswoim, głuchym głosem.
Ty też, każdy z nas, czy tylko ja...?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Miał szczęście. Mieli szczęście, całą trójką. Moody, Tonks, Sprout — mieli szczęście, zaklęcie udało się, największa rana, ta, którą Castor zajął się na początku, powoli zabierała się za zasklepianie. Szaro—błękitne spojrzenie młodego mężczyzny przyglądało się temu procesowi z przejmującą fascynacją, zupełnie tak, jakby po prostu nie był w stanie odwrócić wzroku od tego widoku. Głośne westchnienie, spory wydech ulgi przerwał niemal martwą ciszę, a rękaw jasnozielonego swetra zetknął się na moment z czołem pokrytym kropelkami potu.
— Odpocznij chwilę, zaraz się tobą zajmę — wydusił wreszcie z siebie, prędko, zbyt prędko, lecz dość głośno i wyraźnie. Może nawet zbyt głośno, ale dając się porwać fali własnych emocji i szczątkowego doświadczenia nabytego w Św. Mungu. Zadowolony z dotychczasowego działania zaklęcia, zabrał się powoli za ściągnięcie tymczasowego opatrunku, którym potraktował partnera z pracy Tonks. Nie był to ładny widok, ciepła jeszcze krew parowała wśród bieli śniegu, rana nie wyglądała dobrze. Ale jak mogła, skoro był to przecież pojedynek (pojedynek, pojedynek, pojedynek, słowo to uparcie odbijało się od białych ścian czaszki), w którym używano czarnej magii. Kawałek przemoczonej od krwi szmatki — chyba to fragment koszuli drugiego z leżących, choć ciężko było to ocenić przez stopień nasiąknięcia materiału — został rzucony za plecy Castora, który ponownie przysunął różdżkę do ciała biednego aurora.
Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czym zająć się najpierw. Umysł wciąż krzyczał o konieczności odkażenia, czego tylko się dało, pamiętając o nieprzyjemnych skutkach zaklęcia jątrzenia, które na pewno zostanie użyte, jeżeli dojdzie do zakażenia czy innej gangreny. Z drugiej strony miał jeszcze resztę krwotoków do zatamowania, kilka mniej poważnych ran do zagojenia i przerażająco mało czasu.
— Fosilio — właśnie to zaklęcie padło jako kolejne, znów stawiając konieczność zatrzymania dalszego krwawienia na pierwszym miejscu listy priorytetów. Sam Sprout oddychał płytko i prędko. Klęczał bowiem przy nieprzytomnym wciąż aurorze, w specyficznej mieszance śnieżnej bieli i krwistej czerwieni, gdzieś na skraju świadomości rejestrując także kolejne, osobliwie przyziemne zmartwienie.
Kolejne spodnie do wyrzucenia. Te nasiąkły krwią w szczególności na kolanach.
— Nie myśl o tym — głos miał miękki, choć stanowczy. Również słowa te wypowiedział w równej mierze do siebie, jak i do przyjaciela. Nie mogli myśleć o krwi, nie teraz, to nie był ich czas, było już po pełni, prawie pięć dni po koszmarze. — Jeżeli krwawisz z nosa, oprzyj się o drzewo bokiem, głowa w dół. Pozwól jej spłynąć. Jeżeli nie, patrz się w niebo — dziwnie prosto przychodziło mu dziś wydawanie poleceń, choć przez wzgląd na własne roztrzęsienie oraz wciąż pulsującą w sercu zażyłość między nimi posługiwał się tym samym tonem, jakim rozmawiał z pierwszoklasistami na koniec siódmego roku.
— Zaraz się tobą zajmę, tylko muszę jeszcze... Kilka rzeczy... — dopiero teraz widać było jak na dłoni, jak wielkim wysiłkiem było dla niego nieskupianie się na metalicznej woni, która wpychała się do jego umysłu każdym możliwym wejściem. — Tak. Ale nie myśl o tym, wyobraź sobie swoje bezpieczne miejsce. Jak wygląda? Jest to jakieś pomieszczenie?
Nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie mu użyć tej prostej sztuczki na odwrócenie uwagi na kimś, kto skończył już dwanaście lat. W samym środku zimowego wrzosowiska, z nieboszczykiem za plecami i krwawiącą ofiarą przed sobą. Ale w tym roku nic nie było normalne, nic nie dało się przewidzieć.
Był czas się przyzwyczaić.
| Fosilio (ST40) +8 z magii leczniczej
NPC Moody: 143/200
— Odpocznij chwilę, zaraz się tobą zajmę — wydusił wreszcie z siebie, prędko, zbyt prędko, lecz dość głośno i wyraźnie. Może nawet zbyt głośno, ale dając się porwać fali własnych emocji i szczątkowego doświadczenia nabytego w Św. Mungu. Zadowolony z dotychczasowego działania zaklęcia, zabrał się powoli za ściągnięcie tymczasowego opatrunku, którym potraktował partnera z pracy Tonks. Nie był to ładny widok, ciepła jeszcze krew parowała wśród bieli śniegu, rana nie wyglądała dobrze. Ale jak mogła, skoro był to przecież pojedynek (pojedynek, pojedynek, pojedynek, słowo to uparcie odbijało się od białych ścian czaszki), w którym używano czarnej magii. Kawałek przemoczonej od krwi szmatki — chyba to fragment koszuli drugiego z leżących, choć ciężko było to ocenić przez stopień nasiąknięcia materiału — został rzucony za plecy Castora, który ponownie przysunął różdżkę do ciała biednego aurora.
Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czym zająć się najpierw. Umysł wciąż krzyczał o konieczności odkażenia, czego tylko się dało, pamiętając o nieprzyjemnych skutkach zaklęcia jątrzenia, które na pewno zostanie użyte, jeżeli dojdzie do zakażenia czy innej gangreny. Z drugiej strony miał jeszcze resztę krwotoków do zatamowania, kilka mniej poważnych ran do zagojenia i przerażająco mało czasu.
— Fosilio — właśnie to zaklęcie padło jako kolejne, znów stawiając konieczność zatrzymania dalszego krwawienia na pierwszym miejscu listy priorytetów. Sam Sprout oddychał płytko i prędko. Klęczał bowiem przy nieprzytomnym wciąż aurorze, w specyficznej mieszance śnieżnej bieli i krwistej czerwieni, gdzieś na skraju świadomości rejestrując także kolejne, osobliwie przyziemne zmartwienie.
Kolejne spodnie do wyrzucenia. Te nasiąkły krwią w szczególności na kolanach.
— Nie myśl o tym — głos miał miękki, choć stanowczy. Również słowa te wypowiedział w równej mierze do siebie, jak i do przyjaciela. Nie mogli myśleć o krwi, nie teraz, to nie był ich czas, było już po pełni, prawie pięć dni po koszmarze. — Jeżeli krwawisz z nosa, oprzyj się o drzewo bokiem, głowa w dół. Pozwól jej spłynąć. Jeżeli nie, patrz się w niebo — dziwnie prosto przychodziło mu dziś wydawanie poleceń, choć przez wzgląd na własne roztrzęsienie oraz wciąż pulsującą w sercu zażyłość między nimi posługiwał się tym samym tonem, jakim rozmawiał z pierwszoklasistami na koniec siódmego roku.
— Zaraz się tobą zajmę, tylko muszę jeszcze... Kilka rzeczy... — dopiero teraz widać było jak na dłoni, jak wielkim wysiłkiem było dla niego nieskupianie się na metalicznej woni, która wpychała się do jego umysłu każdym możliwym wejściem. — Tak. Ale nie myśl o tym, wyobraź sobie swoje bezpieczne miejsce. Jak wygląda? Jest to jakieś pomieszczenie?
Nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie mu użyć tej prostej sztuczki na odwrócenie uwagi na kimś, kto skończył już dwanaście lat. W samym środku zimowego wrzosowiska, z nieboszczykiem za plecami i krwawiącą ofiarą przed sobą. Ale w tym roku nic nie było normalne, nic nie dało się przewidzieć.
Był czas się przyzwyczaić.
| Fosilio (ST40) +8 z magii leczniczej
NPC Moody: 143/200
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Odpocznij? Słowo, absurdalne, zamajaczyło gdzieś w strzępach zmęczonej świadomości, w bladym uśmiechu, w odruchowym rozbawieniu.
-Nie mogę odpocząć. - chciał pomyśleć, ale wychrypiał, spoglądając pustymi oczyma na leżącego w śniegu trupa. Nie mógł. Sporo było jeszcze do zrobienia. Teraz, podczas patrolu - przeszukać ciało, pochować ciało, wrócić do domu. I w ogóle. Wygrać tą wojnę, walczyć, chronić, przetrwać.
Kolejne słowa Castora dotarły do niego jak przez mgłę. Nim się zająć? Zamrugał. Sens miękko wypowiedzianych zgłosek ułożył się w całość bardzo powoli - wpierw jakakolwiek logiczna myśl musiała przebić się przez oszałamiającą woń świeżej krwi.
Nie zawsze reagował tak przecież na krew. To wściekłość i nienawiść napędzały chyba obecną obsesję. Poczucie, że zabił tego człowieka zbyt szybko, zbyt łagodnie, tamten skurwiel tak poranił Moody'ego, że powinien cierpieć, a tyle krwi nie powinno się zmarnować...
-Zajmij się nim, nic mi nie jest. - odpowiedział głucho, nieswoim, niższym głosem. Serce pompowało własną krew szybko, a choć ta Moody'ego przestała chyba płynąć, to nie tą krwią się przecież interesował. Tylko tą na śniegu i na własnych rękach, tą cuchnącą czarną magią i jedzeniem.
Drgnął, słysząc polece komendy. Zmarszczył lekko brwi.
-Co...? Nie krwawię z nosa... - wyszeptał bardziej do siebie. Odsunął dłonie od twarzy i kontrolnie musnął opuszkami palców drżące nozdrza ale nie, krew na palcach nie pachniał jak jego własna.
Na moment zatrzymał dłoń przy wargach, wystarczyłoby wysunąć język i...
Gwałtownie opuścił rękę i szybko wbił wzrok w niebo, tak jak Castor kazał. Wziął urywany, rzężący oddech. Ustami, nie nosem.
Co się ze mną dzieje...?
Niebo było pochmurne. Puste.
W końcu z powrotem przeniósł wzrok na Castora. W cieniu drzew spojrzenie aurora nie wydawało się już szarobłękitne. Pociemniało. Złote błyski tańczyły na dnie źrenic, a sprawiedliwy gniew w sercu.
-Też to czujesz... - wyszeptał, wyszeptali nagle. Jeden z nich miał na myśli gniew, a drugi krew. Uśmiechnął się blado, chyba z założenia pokrzepiająco, choć było w tym grymasie coś obłąkańczego.
Na szczęście, Castor czuwał. Trzymał go w ryzach, mówiąc jak do szczeniaka, jak do dziecka.
Bezpieczne miejsce.
Uśmiechnął się łagodniej, jakoś inaczej. Pamiętał doskonale ostatnie miejsce, w którym czuł się całkowicie bezpiecznie.
Wkoło pachniało ziołami, w kominku trzaskał ogień, jego dłonie były gorętsze od ognia, a w czarnych oczach lśniły gwiazdy...
Już chciał poprawić szalik, wskrzesić tamten zapach, ale przecież na rękach miał krew.
Bezpieczne miejsce rozmyło się, było przecież kłamstwem - choć wolał nie myśleć o tym, jak wielkim. Jedyne miejsce, w którym nie musiał o niczym myśleć było całkowicie ciemne, zimne i duszące, ale przytulne i c i c h e. Miękki puch w Norwegii powinien na zawsze stać się łożem, powinien otulić go na wieki, stać się dołem...
-Orcumiano. - z zaskakującą jasnością wyobraził sobie grób, grób którego nigdy nie miał i pewnie miał nie będzie, grób, który podaruje temu szmalcownikowi, prezent od jednego potwora dla drugiego. Wycelował różdżkę metr od zwłok, tak aby nie zapadły się jeszcze w dół, ale aby łatwo było je zepchnąć. Musi je jeszcze przeszukać, gdy - jeśli - opanuje już żądzę krwi.
-Nie mogę odpocząć. - chciał pomyśleć, ale wychrypiał, spoglądając pustymi oczyma na leżącego w śniegu trupa. Nie mógł. Sporo było jeszcze do zrobienia. Teraz, podczas patrolu - przeszukać ciało, pochować ciało, wrócić do domu. I w ogóle. Wygrać tą wojnę, walczyć, chronić, przetrwać.
Kolejne słowa Castora dotarły do niego jak przez mgłę. Nim się zająć? Zamrugał. Sens miękko wypowiedzianych zgłosek ułożył się w całość bardzo powoli - wpierw jakakolwiek logiczna myśl musiała przebić się przez oszałamiającą woń świeżej krwi.
Nie zawsze reagował tak przecież na krew. To wściekłość i nienawiść napędzały chyba obecną obsesję. Poczucie, że zabił tego człowieka zbyt szybko, zbyt łagodnie, tamten skurwiel tak poranił Moody'ego, że powinien cierpieć, a tyle krwi nie powinno się zmarnować...
-Zajmij się nim, nic mi nie jest. - odpowiedział głucho, nieswoim, niższym głosem. Serce pompowało własną krew szybko, a choć ta Moody'ego przestała chyba płynąć, to nie tą krwią się przecież interesował. Tylko tą na śniegu i na własnych rękach, tą cuchnącą czarną magią i jedzeniem.
Drgnął, słysząc polece komendy. Zmarszczył lekko brwi.
-Co...? Nie krwawię z nosa... - wyszeptał bardziej do siebie. Odsunął dłonie od twarzy i kontrolnie musnął opuszkami palców drżące nozdrza ale nie, krew na palcach nie pachniał jak jego własna.
Na moment zatrzymał dłoń przy wargach, wystarczyłoby wysunąć język i...
Gwałtownie opuścił rękę i szybko wbił wzrok w niebo, tak jak Castor kazał. Wziął urywany, rzężący oddech. Ustami, nie nosem.
Co się ze mną dzieje...?
Niebo było pochmurne. Puste.
W końcu z powrotem przeniósł wzrok na Castora. W cieniu drzew spojrzenie aurora nie wydawało się już szarobłękitne. Pociemniało. Złote błyski tańczyły na dnie źrenic, a sprawiedliwy gniew w sercu.
-Też to czujesz... - wyszeptał, wyszeptali nagle. Jeden z nich miał na myśli gniew, a drugi krew. Uśmiechnął się blado, chyba z założenia pokrzepiająco, choć było w tym grymasie coś obłąkańczego.
Na szczęście, Castor czuwał. Trzymał go w ryzach, mówiąc jak do szczeniaka, jak do dziecka.
Bezpieczne miejsce.
Uśmiechnął się łagodniej, jakoś inaczej. Pamiętał doskonale ostatnie miejsce, w którym czuł się całkowicie bezpiecznie.
Wkoło pachniało ziołami, w kominku trzaskał ogień, jego dłonie były gorętsze od ognia, a w czarnych oczach lśniły gwiazdy...
Już chciał poprawić szalik, wskrzesić tamten zapach, ale przecież na rękach miał krew.
Bezpieczne miejsce rozmyło się, było przecież kłamstwem - choć wolał nie myśleć o tym, jak wielkim. Jedyne miejsce, w którym nie musiał o niczym myśleć było całkowicie ciemne, zimne i duszące, ale przytulne i c i c h e. Miękki puch w Norwegii powinien na zawsze stać się łożem, powinien otulić go na wieki, stać się dołem...
-Orcumiano. - z zaskakującą jasnością wyobraził sobie grób, grób którego nigdy nie miał i pewnie miał nie będzie, grób, który podaruje temu szmalcownikowi, prezent od jednego potwora dla drugiego. Wycelował różdżkę metr od zwłok, tak aby nie zapadły się jeszcze w dół, ale aby łatwo było je zepchnąć. Musi je jeszcze przeszukać, gdy - jeśli - opanuje już żądzę krwi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Widok, jaki zastał po rzuceniu zaklęcia, był uspokajający, jednak nie tak, jak sobie zapanował. Krew nie przestała płynąć, płynęła za to zdecydowanie wolniej. Mógł uśmiechnąć się do swojego półsukcesu, gdyby tylko znajdowali się w lepszych, wygodniejszych, bezpieczniejszych okolicznościach. Teraz pozostała mu tylko jedna reakcja.
— Kurwa.
Przekleństwo wymsknęło się z ust Castora zupełnie przypadkowo; obiecał przecież mamie, jeszcze dawno temu, że przeklinać nie będzie, lecz zaaferowanie sytuacją i stres wzięły górę. Niemal natychmiast przypomniał sobie ostatni raz, gdy czuł się podobnie. Zapach krwi przeniósł go prędko do leśnej chatki w Gloucestershire, szaro—błękitne oczy otworzyły się szerzej, a on, zupełnie zaskoczony własną reakcją przytknął splamioną krwią dłoń do rozwartych w zdziwieniu warg.
I poczuł ją. Krew na własnym języku, krew w nozdrzach, krew przed sobą.
Chciałby, by świat przestał istnieć, lecz skurczył się tylko do spanikowanego Sprouta i wciąż nieprzytomnego Moody'ego. Ostatnie resztki rozumu krzyczały, pragnęły wydostać Castora spod mieszanki niebezpiecznych emocji i drażniącej krwi. Odsunął rękę od twarzy, wcisnął ją w śnieg. Pewnie, gwałtownie, pragnąc zmyć karminowe, choć brązowiejące wraz z krzepnięciem ślady. Ręka dzierżąca różdżkę pozostawała na całe szczęście czysta.
— Purus — nie mógł już dłużej zwlekać. Na całe szczęście w jego ocenie spowolnienie krwawienia pozwalało na założenie nowego opatrunku, lecz ten musiał zostać nałożony dopiero po tym, jak odkaże rany oraz najbliższe otoczenie Moody'ego. Powinien zrobić to zdecydowanie szybciej, może wtedy powiodłoby się wcześniejsze zaklęcie...
Zimna od śniegu dłoń trafiła znów na jego twarz, podniosła okulary na czoło i przycisnęła dwa palce — kciuk oraz palec wskazujący — w kąciki zmęczonych oczu. Pragnął zapomnieć. O krwi, o miejscu, w którym się znajdował, chciał usłyszeć o tym, co malowało się jako bezpieczne w umyśle Michaela, potrzebowali tej ucieczki wspólnie.
Zamiast tego kolejne słowa Tonksa trafiły do niego z lekkim opóźnieniem, jakby zza szklanej tafli. Lecz gdy to zrobiły, Castor niemal natychmiastowo odwrócił głowę w bok, by spojrzeć na przyjaciela.
Nie wyglądał najlepiej. Nie wyglądał nawet na poturbowanego, tylko... Było w tym coś nie do wychwycenia, co Castorowi kojarzyło się chyba z jakimś rodzajem niestabilności, jednak takiej, której nie musiał koniecznie z nim dzielić. To nie była sama likantropia, tylko coś większego, może nawet gorszego, coś... Z czym nie chciał go zostawiać sam.
— To nie jest bezpieczne miejsce — rzucił trochę wbrew sobie, w reakcji na zaklęcie rzucone przez Tonksa. Coś ponurego czaiło się w ich głosach, coś, o czym Castor nie chciał myśleć. Coś, co pchało jego spojrzenie w kierunku siniaka kwitnącego pod brodą, a to z koli znów sprowadzało go na ziemię, w śnieg, w którym klęczał, w drażniąco—dławiącym oczekiwaniu, czy uda mu się jednak doprowadzić drugiego z aurorów do stanu, w którym dalsza pomoc będzie miała sens.
Nieboszczyk musiał liczyć tylko na łagodne podejście jego przyjaciela. Choć były to nadzieje raczej płonne.
— Kurwa.
Przekleństwo wymsknęło się z ust Castora zupełnie przypadkowo; obiecał przecież mamie, jeszcze dawno temu, że przeklinać nie będzie, lecz zaaferowanie sytuacją i stres wzięły górę. Niemal natychmiast przypomniał sobie ostatni raz, gdy czuł się podobnie. Zapach krwi przeniósł go prędko do leśnej chatki w Gloucestershire, szaro—błękitne oczy otworzyły się szerzej, a on, zupełnie zaskoczony własną reakcją przytknął splamioną krwią dłoń do rozwartych w zdziwieniu warg.
I poczuł ją. Krew na własnym języku, krew w nozdrzach, krew przed sobą.
Chciałby, by świat przestał istnieć, lecz skurczył się tylko do spanikowanego Sprouta i wciąż nieprzytomnego Moody'ego. Ostatnie resztki rozumu krzyczały, pragnęły wydostać Castora spod mieszanki niebezpiecznych emocji i drażniącej krwi. Odsunął rękę od twarzy, wcisnął ją w śnieg. Pewnie, gwałtownie, pragnąc zmyć karminowe, choć brązowiejące wraz z krzepnięciem ślady. Ręka dzierżąca różdżkę pozostawała na całe szczęście czysta.
— Purus — nie mógł już dłużej zwlekać. Na całe szczęście w jego ocenie spowolnienie krwawienia pozwalało na założenie nowego opatrunku, lecz ten musiał zostać nałożony dopiero po tym, jak odkaże rany oraz najbliższe otoczenie Moody'ego. Powinien zrobić to zdecydowanie szybciej, może wtedy powiodłoby się wcześniejsze zaklęcie...
Zimna od śniegu dłoń trafiła znów na jego twarz, podniosła okulary na czoło i przycisnęła dwa palce — kciuk oraz palec wskazujący — w kąciki zmęczonych oczu. Pragnął zapomnieć. O krwi, o miejscu, w którym się znajdował, chciał usłyszeć o tym, co malowało się jako bezpieczne w umyśle Michaela, potrzebowali tej ucieczki wspólnie.
Zamiast tego kolejne słowa Tonksa trafiły do niego z lekkim opóźnieniem, jakby zza szklanej tafli. Lecz gdy to zrobiły, Castor niemal natychmiastowo odwrócił głowę w bok, by spojrzeć na przyjaciela.
Nie wyglądał najlepiej. Nie wyglądał nawet na poturbowanego, tylko... Było w tym coś nie do wychwycenia, co Castorowi kojarzyło się chyba z jakimś rodzajem niestabilności, jednak takiej, której nie musiał koniecznie z nim dzielić. To nie była sama likantropia, tylko coś większego, może nawet gorszego, coś... Z czym nie chciał go zostawiać sam.
— To nie jest bezpieczne miejsce — rzucił trochę wbrew sobie, w reakcji na zaklęcie rzucone przez Tonksa. Coś ponurego czaiło się w ich głosach, coś, o czym Castor nie chciał myśleć. Coś, co pchało jego spojrzenie w kierunku siniaka kwitnącego pod brodą, a to z koli znów sprowadzało go na ziemię, w śnieg, w którym klęczał, w drażniąco—dławiącym oczekiwaniu, czy uda mu się jednak doprowadzić drugiego z aurorów do stanu, w którym dalsza pomoc będzie miała sens.
Nieboszczyk musiał liczyć tylko na łagodne podejście jego przyjaciela. Choć były to nadzieje raczej płonne.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Castor, zaprzątnięty własnym gniewem i zapachem i s m a k i e m i próbami zapomnienia o owych nadmiernych bodźcach, nie zwrócił chyba nawet uwagi na to, że jest obserwowany.
Złocisty blask tańczył w czarnych źrenicach, które chciwie wpiły się w sylwetkę blondyna, śledząc każdy jego ruch.
Tak, również t e n ruch.
Odruchowo przesunął językiem po własnych wargach.
-Ty też... - wyszeptał Fenrir dziwnie chrapliwym tonem. Z nutą triumfu i zrozumienia. No proszę, może ten młody szczeniak jednak nie jest takim nudziarzem jak nudziarz. Wygiął lekko wargi w nieco lubieżnym, nieco dumnym uśmiechu, podnosząc własną dłoń do ust aż...
Nie. Przylgnął plecami do drzewa, tak jakby chciał cofnąć się o krok i nie mógł. Na moment zabrakło mu oddechu i spoglądał już na Castora jakoś inaczej, z wyraźną zgrozą.
-Ty też to czujesz. - nie ty, tylko nie ty. Zacisnął oczy, przełknął ślinę, nie chciał tego widzieć, nie chciał wiedzieć, nie chciał czuć.
Chciał zniknąć.
W ciemnym dole.
Zaciskał powieki coraz mocniej, aż spłynęło spod nich kilka łez. Nawet tego nie zauważył. Usłyszał za to pytanie Castora i roześmiał się histerycznie.
-Najbezpieczniejsze ze wszystkich. - złapał szybki, urywany wdech ustami i otworzył oczy, spoglądając wreszcie na ciało szmalcownika. Sztylety wyczarowane przez Lamino przebiły krtań i plecy i chyba jakieś tętnice, t y l e k r w i ....
Nie. Musiał dać Castorowi... przykład. Czy coś.
Zmusił odrętwiałe nogi do postąpienia kilku kroków do przodu i zdecydowanie chwycił za poły płaszcza szmalcownika. Musiał go przeszukać.
Tyle krwi.
-To... moje zaklęcie, wiesz? Nie Moody'ego. - odezwał się nagle, trochę do Castora, trochę do siebie, wsuwając dłonie do kieszeni trupa. Płaszcz, potem spodnie. Ciało wciąż było ciepłe, krew lepka. Dłonie trochę mu drżały, ale opanował własne ruchy, musiał to zrobić porządnie i fachowo.
-Tak samo zakopałem tego szantażystę pod Londynem. - kontynuował masochistycznie, tak jakby brzmienie własnego głosu go uspokajało. Ale nie uspokajało, z każdym słowem czuł obręcz zaciskającą się na gardle, uparcie nie patrzył na Castora, wbijał wzrok w trupią twarz.
Domyślasz się, przyjacielu?
-Wtedy, gdy eskortowaliśmy żonę Petera i dziecko... - jeśli nie, to powinieneś wiedzieć.
A może wiedziałeś?
Wtedy, w czerwcu?
Znalazł coś, wyszarpnął to zdecydowanym ruchem.*
Nie patrzył na Castora, bo może Castor już nigdy nie spojrzy na niego.
*co znajduję?
1-30 - drewnianą zabawkę, najwyraźniej zabiłem gościa który ma dziecko, ale mogę się łudzić że zabrał to jakiemuś dziecku
31-60 - notes z wypłatami za każdego zabitego przez szmalcownika mugola, bez konkretów
61-90 - wspomnienie zamknięte we fiolce, mogę to przekazać aurorom. Gdy je obejrzymy, uznamy, że woleliśmy go nie oglądać.
91-100 - list z mapą do kryjówki szmalcowników!
Złocisty blask tańczył w czarnych źrenicach, które chciwie wpiły się w sylwetkę blondyna, śledząc każdy jego ruch.
Tak, również t e n ruch.
Odruchowo przesunął językiem po własnych wargach.
-Ty też... - wyszeptał Fenrir dziwnie chrapliwym tonem. Z nutą triumfu i zrozumienia. No proszę, może ten młody szczeniak jednak nie jest takim nudziarzem jak nudziarz. Wygiął lekko wargi w nieco lubieżnym, nieco dumnym uśmiechu, podnosząc własną dłoń do ust aż...
Nie. Przylgnął plecami do drzewa, tak jakby chciał cofnąć się o krok i nie mógł. Na moment zabrakło mu oddechu i spoglądał już na Castora jakoś inaczej, z wyraźną zgrozą.
-Ty też to czujesz. - nie ty, tylko nie ty. Zacisnął oczy, przełknął ślinę, nie chciał tego widzieć, nie chciał wiedzieć, nie chciał czuć.
Chciał zniknąć.
W ciemnym dole.
Zaciskał powieki coraz mocniej, aż spłynęło spod nich kilka łez. Nawet tego nie zauważył. Usłyszał za to pytanie Castora i roześmiał się histerycznie.
-Najbezpieczniejsze ze wszystkich. - złapał szybki, urywany wdech ustami i otworzył oczy, spoglądając wreszcie na ciało szmalcownika. Sztylety wyczarowane przez Lamino przebiły krtań i plecy i chyba jakieś tętnice, t y l e k r w i ....
Nie. Musiał dać Castorowi... przykład. Czy coś.
Zmusił odrętwiałe nogi do postąpienia kilku kroków do przodu i zdecydowanie chwycił za poły płaszcza szmalcownika. Musiał go przeszukać.
Tyle krwi.
-To... moje zaklęcie, wiesz? Nie Moody'ego. - odezwał się nagle, trochę do Castora, trochę do siebie, wsuwając dłonie do kieszeni trupa. Płaszcz, potem spodnie. Ciało wciąż było ciepłe, krew lepka. Dłonie trochę mu drżały, ale opanował własne ruchy, musiał to zrobić porządnie i fachowo.
-Tak samo zakopałem tego szantażystę pod Londynem. - kontynuował masochistycznie, tak jakby brzmienie własnego głosu go uspokajało. Ale nie uspokajało, z każdym słowem czuł obręcz zaciskającą się na gardle, uparcie nie patrzył na Castora, wbijał wzrok w trupią twarz.
Domyślasz się, przyjacielu?
-Wtedy, gdy eskortowaliśmy żonę Petera i dziecko... - jeśli nie, to powinieneś wiedzieć.
A może wiedziałeś?
Wtedy, w czerwcu?
Znalazł coś, wyszarpnął to zdecydowanym ruchem.*
Nie patrzył na Castora, bo może Castor już nigdy nie spojrzy na niego.
*co znajduję?
1-30 - drewnianą zabawkę, najwyraźniej zabiłem gościa który ma dziecko, ale mogę się łudzić że zabrał to jakiemuś dziecku
31-60 - notes z wypłatami za każdego zabitego przez szmalcownika mugola, bez konkretów
61-90 - wspomnienie zamknięte we fiolce, mogę to przekazać aurorom. Gdy je obejrzymy, uznamy, że woleliśmy go nie oglądać.
91-100 - list z mapą do kryjówki szmalcowników!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Był zły. Był zły przede wszystkim na siebie, bo widział, że kolejne zaklęcie nie poszło w stu procentach po jego myśli.
To mogła być prawdziwa bitwa, mogłem zabić człowieka, przyczynić się do jego śmierci, cholera, Mike mi nigdy tego nie wybaczy...
Myśli galopowały przez zmęczony umysł, dłonie drżały, drżał on sam. Krew wokoło była poważnym problemem, lecz brak jakiegokolwiek płaszcza czy czegokolwiek, co mogłoby mu zapewnić przynajmniej minimum komfortu cieplnego również. Przykro było patrzeć na wychudzonego młodzieńca, którego jedyną ochroną przed zimnem były poplamione krwią spodnie, sweter i szalik. Nie przygotował się do tej wyprawy, zjawił się tym miejscu natychmiast i chyba właśnie ta prędka reakcja była jedyną okolicznością działającą na jego korzyść w wyniku drugiego już fiaska zaklęciowego.
Spomiędzy rozchylonych nieco warg, szykujących się do rzucenia następnego zaklęcia wydobywała się cienka nitka oddechu przybierającego formę jasnego obłoczka pary. Różdżka przysunęła się znów bliżej ran, on nabrał większy wdech lecz...
Zamarł nagle, słysząc znów ton wypowiedziany na pewno przez Mike'a, jednak nienależący do niego.
— Ja... — zaczął niepewnie, szaro—błękitne spojrzenie przenosząc znów na jego postać. Niebezpieczne drganie podbródka zbiegło się w czasie z nerwowym poprawieniem włosów. Ręką mokrą od śniegu, przemarzniętą, skostniałą. — Ja nie chciałem... — wydusił wreszcie z siebie. Ramiona i plecy zgarbiły się nagle, on sam nachylił się niemal wyłącznie nad Moody'm, niezdolny do utrzymania kontaktu wzrokowego z przyjacielem. Nie widział złotego połysku po raz pierwszy. Ale pierwszy raz był naprawdę przerażony.
Samym sobą.
Zagryzł własną dolną wargę niemal do krwi.
Skup się, Cassie. Jeszcze jedno.
— Ferula — to ostatnie, co mógł zaoferować nieprzytomnemu aurorowi. Musiał pamiętać, żeby przekazać wskazania Michaelowi, ale dopiero wtedy, gdy będzie mieć pewność, że ten się uspokoi. Że gdy zjawią się w leśnej lecznicy Tonks będzie pamiętał, co należy zrobić, co się stało. Jeżeli ma zapomnieć, Castor marzył tylko, by zapomniał o tej krwi.
Krwi, która była niemal jak trucizna. Której tak bardzo się bał. A która dopadła go, gdy zupełnie się tego nie spodziewał.
Wstał więc. Pchany impulsem ruszył za Michaelem jak cień. Nie wiedział, które z nich bardziej tego potrzebowało. Dziwnej odmiany bliskości, bo między nimi wszystko było dziwne. Przełknął głośno ślinę, słuchając wszystkiego co przyjaciel miał do powiedzenia. Złapał się tylko na tym, że przemarznięte dłonie wcisnął do kieszeni i nerwowo przeskakiwał z nogi na nogę, próbując się nieco ogrzać.
— W Londy— — urwał pytanie nagle. Fala wspomnień zleciała na niego niczym nagła, sierpniowa ulewa. Wszystkie obrazy zlały się w jedno. Noc. Londyn. Potem las. Żona Petera. Mały Peter w jego ramionach. Mike poza zasięgiem wzroku. Ciężar małego dziecka, czuty po raz pierwszy. Jakaś gałąź, która zaplątała mu się pod butem, niemal wyłożył się jak długi i gdyby nie świadomość, że ma w rękach dziecko... Wreszcie błyski zaklęć ciemną nocą. Nie chciał myśleć, nie chciał roztrząsać, nie chciał o s z a l e ć.
I może nie oszalał. Ale nagle zaczął się trząść.
Chciał coś powiedzieć, lecz słowa uciekały mu z języka tak prędko, że nie zdołał nawet ich rozpoznać. Miał tych słów wiele, przecież szykował je na poczekaniu, były gotowe do użycia. Gestów również miał sporo, mógł w tym momencie zrobić absolutnie wszystko, ale...
Ciało zdecydowało inaczej.
Prędki wybuch znalazł prędkie ujście. Gdy Mike wyszarpał coś, co należało do nieboszczyka, Castor nie mógł już dłużej trzymać tej okropnej energii w sobie. Chuda noga uniosła się nagle, by następnie z zaskakującym jak na jego budowę ciała impetem uderzyć w to, co niegdyś stanowiło plecy żywego czarodzieja. Wystarczyło, by pchnąć ciało w ruch, by wpadło do dołu.
Rozbiegane, roztrzęsione spojrzenie rzucane spod miodowych kosmyków przyklejonych zimnym potem do bladej twarzy.
Zapadnięte policzki, sińce pod oczami jakieś bardziej fioletowe niż zazwyczaj.
— Należało im się.
Wyrok niespodziewanej instancji.
| Ferula (ST25) +8
To mogła być prawdziwa bitwa, mogłem zabić człowieka, przyczynić się do jego śmierci, cholera, Mike mi nigdy tego nie wybaczy...
Myśli galopowały przez zmęczony umysł, dłonie drżały, drżał on sam. Krew wokoło była poważnym problemem, lecz brak jakiegokolwiek płaszcza czy czegokolwiek, co mogłoby mu zapewnić przynajmniej minimum komfortu cieplnego również. Przykro było patrzeć na wychudzonego młodzieńca, którego jedyną ochroną przed zimnem były poplamione krwią spodnie, sweter i szalik. Nie przygotował się do tej wyprawy, zjawił się tym miejscu natychmiast i chyba właśnie ta prędka reakcja była jedyną okolicznością działającą na jego korzyść w wyniku drugiego już fiaska zaklęciowego.
Spomiędzy rozchylonych nieco warg, szykujących się do rzucenia następnego zaklęcia wydobywała się cienka nitka oddechu przybierającego formę jasnego obłoczka pary. Różdżka przysunęła się znów bliżej ran, on nabrał większy wdech lecz...
Zamarł nagle, słysząc znów ton wypowiedziany na pewno przez Mike'a, jednak nienależący do niego.
— Ja... — zaczął niepewnie, szaro—błękitne spojrzenie przenosząc znów na jego postać. Niebezpieczne drganie podbródka zbiegło się w czasie z nerwowym poprawieniem włosów. Ręką mokrą od śniegu, przemarzniętą, skostniałą. — Ja nie chciałem... — wydusił wreszcie z siebie. Ramiona i plecy zgarbiły się nagle, on sam nachylił się niemal wyłącznie nad Moody'm, niezdolny do utrzymania kontaktu wzrokowego z przyjacielem. Nie widział złotego połysku po raz pierwszy. Ale pierwszy raz był naprawdę przerażony.
Samym sobą.
Zagryzł własną dolną wargę niemal do krwi.
Skup się, Cassie. Jeszcze jedno.
— Ferula — to ostatnie, co mógł zaoferować nieprzytomnemu aurorowi. Musiał pamiętać, żeby przekazać wskazania Michaelowi, ale dopiero wtedy, gdy będzie mieć pewność, że ten się uspokoi. Że gdy zjawią się w leśnej lecznicy Tonks będzie pamiętał, co należy zrobić, co się stało. Jeżeli ma zapomnieć, Castor marzył tylko, by zapomniał o tej krwi.
Krwi, która była niemal jak trucizna. Której tak bardzo się bał. A która dopadła go, gdy zupełnie się tego nie spodziewał.
Wstał więc. Pchany impulsem ruszył za Michaelem jak cień. Nie wiedział, które z nich bardziej tego potrzebowało. Dziwnej odmiany bliskości, bo między nimi wszystko było dziwne. Przełknął głośno ślinę, słuchając wszystkiego co przyjaciel miał do powiedzenia. Złapał się tylko na tym, że przemarznięte dłonie wcisnął do kieszeni i nerwowo przeskakiwał z nogi na nogę, próbując się nieco ogrzać.
— W Londy— — urwał pytanie nagle. Fala wspomnień zleciała na niego niczym nagła, sierpniowa ulewa. Wszystkie obrazy zlały się w jedno. Noc. Londyn. Potem las. Żona Petera. Mały Peter w jego ramionach. Mike poza zasięgiem wzroku. Ciężar małego dziecka, czuty po raz pierwszy. Jakaś gałąź, która zaplątała mu się pod butem, niemal wyłożył się jak długi i gdyby nie świadomość, że ma w rękach dziecko... Wreszcie błyski zaklęć ciemną nocą. Nie chciał myśleć, nie chciał roztrząsać, nie chciał o s z a l e ć.
I może nie oszalał. Ale nagle zaczął się trząść.
Chciał coś powiedzieć, lecz słowa uciekały mu z języka tak prędko, że nie zdołał nawet ich rozpoznać. Miał tych słów wiele, przecież szykował je na poczekaniu, były gotowe do użycia. Gestów również miał sporo, mógł w tym momencie zrobić absolutnie wszystko, ale...
Ciało zdecydowało inaczej.
Prędki wybuch znalazł prędkie ujście. Gdy Mike wyszarpał coś, co należało do nieboszczyka, Castor nie mógł już dłużej trzymać tej okropnej energii w sobie. Chuda noga uniosła się nagle, by następnie z zaskakującym jak na jego budowę ciała impetem uderzyć w to, co niegdyś stanowiło plecy żywego czarodzieja. Wystarczyło, by pchnąć ciało w ruch, by wpadło do dołu.
Rozbiegane, roztrzęsione spojrzenie rzucane spod miodowych kosmyków przyklejonych zimnym potem do bladej twarzy.
Zapadnięte policzki, sińce pod oczami jakieś bardziej fioletowe niż zazwyczaj.
— Należało im się.
Wyrok niespodziewanej instancji.
| Ferula (ST25) +8
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
-Wiem. - wydusił przez zaciśnięte gardło, nadając własnemu tonowi pozory łagodności. Wiem, że nie chciałeś. Co innego miał powiedzieć Castorowi, tak zawstydzonemu i blademu i drżącemu?
Czegokolwiek by przecież nie zrobił, Mike by mu wybaczył.
Chętnie powiedziałby coś jeszcze, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
A Fenrir nie chciał nic mówić. Wzdychał tylko zapach krwi, czując się coraz pewniej w głowie Michaela i próbując znaleźć samego siebie w jego wspomnieniach. Gdy poznał Castora, nie był w końcu do końca sobą, był tylko zastraszonym i spętanym w łańcuchach podświadomości szczenięciem. Przeżywał wtedy wszystko podobnie jak nudziarz, nie oddzieliwszy się jeszcze w pełni od jego świadomości.
Ale pamiętał.
Pamiętał, że przy jasnowłosym szczenięciu - które było jeszcze wtedy po prostu Castorem, a nie młodym wilkiem - zawsze czuli się spokojniej. Lepiej. Że nudziarz nie nienawidził wtedy ani siebie ani jego, bo myślał o czymś innym, o kimś innym.
A potem wszystko się skończyło, poczuł, poczuli się jak odkopany pies, a nienawiść nudziarza stała się nie do zniesienia. Nawet Crucio bolało mniej - ono chociaż pozwoliło mu się obudzić.
Nadal trochę nie rozumiał, dlaczego młodzieniec odtrącił ich tak, jak bezpańskiego psa. Nudziarz myślał chyba, że to przez niego, przez nich, ale Fenrir miał wrażenie, że wcale nie.
Nie rozumiał.
Może powinien podziękować Castorowi, tak samo jak kobiecie utkanej z czarnej mgły. Przebudził się w końcu wśród bólu i smutku, to dzięki nim zerwał się ze smyczy. Tyle, że nie był w stanie spojrzeć na szczenię z wdzięcznością - współodczuwał w końcu tamten ból odrzucenia z nudziarzem, ból o wiele głębszy i mniej zrozumiały niż ten fizyczny, ból trwający o wiele za długo. Nie wiedział nawet, jak go nazwać.
Już nigdy nie chciał się tak czuć.
-Sam widzisz, wcale nie tak łatwo być dobrym psem. - parsknął w końcu pod nosem, czując jak Michael desperacko chce jednak coś powiedzieć, pocieszyć jakoś Castora. Tyle, że to on wybrał słowa. Podniósł wyzywająco podbródek i uśmiechnął się jakoś sardonicznie.
Naprawdę próbowałem. Jesteśmy wilkami, nie psami.
I trzyma mnie przy mnie tylko to, że sam jesteś teraz wilkiem. - zrozumiał w końcu, a ciałem szarpnął aż bolesny dreszcz. Nudziarz, Michael wcale nie chciał o tym myśleć, a wniosek Fenrira rozbrzmiał w czaszce okrutnym echem.
Aż przygryzł mocno dolną wargę, prawie do krwi, i odzyskał z powrotem kontrolę. Głęboki wdech. Musiał zająć się czymkolwiek innym, najlepiej pracą...
Odwrócił się i zabrał za przeszukiwanie zwłok. Już po chwili trzymał w dłoniach w dłoniach notes i otworzył go gorączkowo.
Nie patrzył już na Castora, nie chciał widzieć jego miny na wieść o Londynie, dlaczego nie mogłem ugryźć się w język, choć przecież doskonale wiedział, dlaczego mu to powiedział - wolał, by Sprout nabrał obrzydzenia do n i e g o, a nie do samego siebie. Ty tylko skosztowałeś krwi, ja ją przelewam.
Przebiegł oczyma po treści notatnika i aż wciągnął powietrze ze świstem. Skróty. Chyba nazwy hrabstw, choć - niestety - bez nazwisk ani treści miasteczek. Numery - jeden, dwoje, pięcioro.
I kwoty. W syklach i galeonach.
Przez chwilę nie rozumiał, na co patrzy, aż go olśniło.
-...Zapisywał, ile pieniędzy dostał za każdą mugolską głowę. - wymamrotał do siebie, a jasne oczy zapłonęły ogniem.
Chciał kopnąć trupa, ale Castor zrobił to pierwszy.
Ciało stoczyło się do dołu, głucho.
Michael spojrzał z zaskoczeniem na przyjaciela i dopiero teraz go zobaczył.
Bladego, zziębniętego, zmęczonego, zażartego, o dziwnie pustym spojrzeniu.
Zacisnął powieki, pod którymi wciąż miał obraz nieco pyzatego, zarumienionego młodzieńca o szczerym wejrzeniu i najpiękniejszym szczerym uśmiechu, złote promienie tańczyły w miodowych włosach na trybunach stadionu.
Tamten młodzieniec już nie istniał.
Przeze mnie.
-Zajmij się Moody'm. Co z nim? - nie chciał, by Castor zobaczył jego łzy, ale w końcu zmusił się do otworzenia oczu. Przecież to nie on był tutaj ważny. -Masz, zaziębiasz się. - zdjął płaszcz, ten sam płaszcz, który dał niedawno mugolowi w Lancaster. Ten sam, który zsunął się z ramion Rileya, gdy ich usta zetknęły się po raz drugi. Ten sam, którym otulił Castora, gdy tamten wyznawał mu najstraszniejszą z tajemnic.
Znów narzucił okrycie na ramiona przyjaciela. Nie mógł uleczyć Moody'ego, mógł pomóc tylko tak.
Czegokolwiek by przecież nie zrobił, Mike by mu wybaczył.
Chętnie powiedziałby coś jeszcze, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
A Fenrir nie chciał nic mówić. Wzdychał tylko zapach krwi, czując się coraz pewniej w głowie Michaela i próbując znaleźć samego siebie w jego wspomnieniach. Gdy poznał Castora, nie był w końcu do końca sobą, był tylko zastraszonym i spętanym w łańcuchach podświadomości szczenięciem. Przeżywał wtedy wszystko podobnie jak nudziarz, nie oddzieliwszy się jeszcze w pełni od jego świadomości.
Ale pamiętał.
Pamiętał, że przy jasnowłosym szczenięciu - które było jeszcze wtedy po prostu Castorem, a nie młodym wilkiem - zawsze czuli się spokojniej. Lepiej. Że nudziarz nie nienawidził wtedy ani siebie ani jego, bo myślał o czymś innym, o kimś innym.
A potem wszystko się skończyło, poczuł, poczuli się jak odkopany pies, a nienawiść nudziarza stała się nie do zniesienia. Nawet Crucio bolało mniej - ono chociaż pozwoliło mu się obudzić.
Nadal trochę nie rozumiał, dlaczego młodzieniec odtrącił ich tak, jak bezpańskiego psa. Nudziarz myślał chyba, że to przez niego, przez nich, ale Fenrir miał wrażenie, że wcale nie.
Nie rozumiał.
Może powinien podziękować Castorowi, tak samo jak kobiecie utkanej z czarnej mgły. Przebudził się w końcu wśród bólu i smutku, to dzięki nim zerwał się ze smyczy. Tyle, że nie był w stanie spojrzeć na szczenię z wdzięcznością - współodczuwał w końcu tamten ból odrzucenia z nudziarzem, ból o wiele głębszy i mniej zrozumiały niż ten fizyczny, ból trwający o wiele za długo. Nie wiedział nawet, jak go nazwać.
Już nigdy nie chciał się tak czuć.
-Sam widzisz, wcale nie tak łatwo być dobrym psem. - parsknął w końcu pod nosem, czując jak Michael desperacko chce jednak coś powiedzieć, pocieszyć jakoś Castora. Tyle, że to on wybrał słowa. Podniósł wyzywająco podbródek i uśmiechnął się jakoś sardonicznie.
Naprawdę próbowałem. Jesteśmy wilkami, nie psami.
I trzyma mnie przy mnie tylko to, że sam jesteś teraz wilkiem. - zrozumiał w końcu, a ciałem szarpnął aż bolesny dreszcz. Nudziarz, Michael wcale nie chciał o tym myśleć, a wniosek Fenrira rozbrzmiał w czaszce okrutnym echem.
Aż przygryzł mocno dolną wargę, prawie do krwi, i odzyskał z powrotem kontrolę. Głęboki wdech. Musiał zająć się czymkolwiek innym, najlepiej pracą...
Odwrócił się i zabrał za przeszukiwanie zwłok. Już po chwili trzymał w dłoniach w dłoniach notes i otworzył go gorączkowo.
Nie patrzył już na Castora, nie chciał widzieć jego miny na wieść o Londynie, dlaczego nie mogłem ugryźć się w język, choć przecież doskonale wiedział, dlaczego mu to powiedział - wolał, by Sprout nabrał obrzydzenia do n i e g o, a nie do samego siebie. Ty tylko skosztowałeś krwi, ja ją przelewam.
Przebiegł oczyma po treści notatnika i aż wciągnął powietrze ze świstem. Skróty. Chyba nazwy hrabstw, choć - niestety - bez nazwisk ani treści miasteczek. Numery - jeden, dwoje, pięcioro.
I kwoty. W syklach i galeonach.
Przez chwilę nie rozumiał, na co patrzy, aż go olśniło.
-...Zapisywał, ile pieniędzy dostał za każdą mugolską głowę. - wymamrotał do siebie, a jasne oczy zapłonęły ogniem.
Chciał kopnąć trupa, ale Castor zrobił to pierwszy.
Ciało stoczyło się do dołu, głucho.
Michael spojrzał z zaskoczeniem na przyjaciela i dopiero teraz go zobaczył.
Bladego, zziębniętego, zmęczonego, zażartego, o dziwnie pustym spojrzeniu.
Zacisnął powieki, pod którymi wciąż miał obraz nieco pyzatego, zarumienionego młodzieńca o szczerym wejrzeniu i najpiękniejszym szczerym uśmiechu, złote promienie tańczyły w miodowych włosach na trybunach stadionu.
Tamten młodzieniec już nie istniał.
Przeze mnie.
-Zajmij się Moody'm. Co z nim? - nie chciał, by Castor zobaczył jego łzy, ale w końcu zmusił się do otworzenia oczu. Przecież to nie on był tutaj ważny. -Masz, zaziębiasz się. - zdjął płaszcz, ten sam płaszcz, który dał niedawno mugolowi w Lancaster. Ten sam, który zsunął się z ramion Rileya, gdy ich usta zetknęły się po raz drugi. Ten sam, którym otulił Castora, gdy tamten wyznawał mu najstraszniejszą z tajemnic.
Znów narzucił okrycie na ramiona przyjaciela. Nie mógł uleczyć Moody'ego, mógł pomóc tylko tak.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zadawało mu się, że nie mógł nawet mrugnąć.
Że oczy nie odrywały się od truchła. Od czegoś, co kiedyś było żyjącą, myślącą istotą. Może czyimś ojcem. Mężem. Na pewno czyimś synem. Że oddychał tak samo jak oni teraz, choć pewnie spokojniej. Jego oczy, wciąż otwarte, nie były matowe jeszcze tego samego ranka.
Świszczący wdech oznajmił powrót do rzeczywistości.
To on oddychał.
Wilk.
Castor?
— Nie jestem psem — szept, chyba jego. Dłonie znów znalazły się przed jego oczami. Jasne, blade. Chude palce, cienkie w swej formie. Jeden mocniejszy uścisk mógłby je złamać, ale były c z y s t e. Czyste, cholera, czyste, nie było na nich nawet grama krwi. Te same dłonie wyciągnęły się przed siebie. Chwyciły poły czarnego płaszcza. Znajomego. O dziwnie intensywnym zapachu, tak bardzo wciśniętym w pamięć. — NIE JESTEM PSEM, ROZUMIESZ?! — pociągnął go do siebie, tylko delikatnie niwelując dzielącą ich różnicę wzrostu. Odległość przestała istnieć, stopniała podobna do śniegu chrzęszczącego pod ich butami. Kruche palce nie zamierzały zluzować uścisku. Zamiast tego potrząsnęły nim, bo tylko tego chciał. Wprawić ciało przyjaciela w ruch, fizycznie wybić mu z głowy ten pomysł.
Czubki ich nosów zetknęły się na moment, nos Castora zmarszczył się w wyrazie nagłego gniewu.
— I ty też nie jesteś, nie ważne, co mówi ci ten głos w twojej głowie!
Wreszcie puścił.
Nos powrócił do swej pierwotnej gładkości, drżące ręce poprawiły zsunięte na moment okulary.
Zamiast cofnąć się o krok, zamiast powrócić do zgarbionego, półprzytomnego we własnej panice młodzieńca, stał dokładnie tam, gdzie wcześniej. Wciąż tylko milimetry od Tonksa, od otwartego wciąż grobu. Wyprostowany, z podbródkiem wyciągniętym ku górze; gdyby tylko chciał, mógłby przechylić się do przodu, zrównać z nim bez większego trudu. Nie spuszczał wzroku. Szaro—błękitne spojrzenie szukało uzupełniających je barw w błękitno—szarych tęczówkach.
— Nie dałem rady — powiedział wreszcie. Gorzkie przyznanie do własnej porażki ścisnęło mu serce, lecz nie pozwoliło na łzy. Moody żył, to chyba ostatnia wiązka nadziei, która przesłała ostatni, ciepły prąd do jego prawej ręki.
— Najgorsza rana się goi, trochę krwawi, ale zaraz spróbuję go jeszcze raz opatrzeć. Będzie żył, ale musimy go zabrać do lecznicy. Im dłużej będzie leżał w śniegu, tym gorzej — mówił dalej, choć jego głos brzmiał coraz to słabiej wraz z każdym krokiem, którym zwiększał na powrót dzielący ich dystans.
Czuł się dziwnie lekko. Nie wiedział, czy to z nerwów, które znów szarpały delikatnymi strunami jego psychiki. Nie wiedział nawet, czy to dobrze, że było tak lekko. Przecież kolejny dzień pomijał śniadanie, to równie dobrze mogła być po prostu zwykła reakcja na niedojadanie. Nie musiała być przejmująco podłym katharsis, które miało być przecież oczyszczające, a wydawało się podobne do wmasowywania soli w otwartą ranę.
— Ferula — powtórzył raz jeszcze, na powrót łagodnie, szeptem. Gdy znów klękał nad Moody'm poczuł ciepło na swych ramionach. Sensacja doprowadziła do dreszczu, zadrżał każdą komórką nieposłusznego ciała. Ale różdżka gotowa była do odnalezienia spokoju. Mógł tylko liczyć na pozytywny wynik; widział przecież na własne oczy, że zakres prawdopodobnych nadziei kurczył się z każdą możliwą chwilą.
— Zakop go, proszę — znów rozerwał ciszę; podniósł się z klęczek, zrzucił płaszcz ze swych ramion. Szerokim gestem wsunął go na ramiona, dla których został uszyty. A później...
Później własne, wątłe patyki Sprouta oplotły starszego blondyna w pasie.
Raz jeszcze.
— Proszę...
Żałosny jęk. Wklęsły policzek oparty o ciepły, rozgrzany obojczyk.
Chude palce splecione ze sobą na plecach.
| Ferula raz jeszcze.
Że oczy nie odrywały się od truchła. Od czegoś, co kiedyś było żyjącą, myślącą istotą. Może czyimś ojcem. Mężem. Na pewno czyimś synem. Że oddychał tak samo jak oni teraz, choć pewnie spokojniej. Jego oczy, wciąż otwarte, nie były matowe jeszcze tego samego ranka.
Świszczący wdech oznajmił powrót do rzeczywistości.
To on oddychał.
Wilk.
Castor?
— Nie jestem psem — szept, chyba jego. Dłonie znów znalazły się przed jego oczami. Jasne, blade. Chude palce, cienkie w swej formie. Jeden mocniejszy uścisk mógłby je złamać, ale były c z y s t e. Czyste, cholera, czyste, nie było na nich nawet grama krwi. Te same dłonie wyciągnęły się przed siebie. Chwyciły poły czarnego płaszcza. Znajomego. O dziwnie intensywnym zapachu, tak bardzo wciśniętym w pamięć. — NIE JESTEM PSEM, ROZUMIESZ?! — pociągnął go do siebie, tylko delikatnie niwelując dzielącą ich różnicę wzrostu. Odległość przestała istnieć, stopniała podobna do śniegu chrzęszczącego pod ich butami. Kruche palce nie zamierzały zluzować uścisku. Zamiast tego potrząsnęły nim, bo tylko tego chciał. Wprawić ciało przyjaciela w ruch, fizycznie wybić mu z głowy ten pomysł.
Czubki ich nosów zetknęły się na moment, nos Castora zmarszczył się w wyrazie nagłego gniewu.
— I ty też nie jesteś, nie ważne, co mówi ci ten głos w twojej głowie!
Wreszcie puścił.
Nos powrócił do swej pierwotnej gładkości, drżące ręce poprawiły zsunięte na moment okulary.
Zamiast cofnąć się o krok, zamiast powrócić do zgarbionego, półprzytomnego we własnej panice młodzieńca, stał dokładnie tam, gdzie wcześniej. Wciąż tylko milimetry od Tonksa, od otwartego wciąż grobu. Wyprostowany, z podbródkiem wyciągniętym ku górze; gdyby tylko chciał, mógłby przechylić się do przodu, zrównać z nim bez większego trudu. Nie spuszczał wzroku. Szaro—błękitne spojrzenie szukało uzupełniających je barw w błękitno—szarych tęczówkach.
— Nie dałem rady — powiedział wreszcie. Gorzkie przyznanie do własnej porażki ścisnęło mu serce, lecz nie pozwoliło na łzy. Moody żył, to chyba ostatnia wiązka nadziei, która przesłała ostatni, ciepły prąd do jego prawej ręki.
— Najgorsza rana się goi, trochę krwawi, ale zaraz spróbuję go jeszcze raz opatrzeć. Będzie żył, ale musimy go zabrać do lecznicy. Im dłużej będzie leżał w śniegu, tym gorzej — mówił dalej, choć jego głos brzmiał coraz to słabiej wraz z każdym krokiem, którym zwiększał na powrót dzielący ich dystans.
Czuł się dziwnie lekko. Nie wiedział, czy to z nerwów, które znów szarpały delikatnymi strunami jego psychiki. Nie wiedział nawet, czy to dobrze, że było tak lekko. Przecież kolejny dzień pomijał śniadanie, to równie dobrze mogła być po prostu zwykła reakcja na niedojadanie. Nie musiała być przejmująco podłym katharsis, które miało być przecież oczyszczające, a wydawało się podobne do wmasowywania soli w otwartą ranę.
— Ferula — powtórzył raz jeszcze, na powrót łagodnie, szeptem. Gdy znów klękał nad Moody'm poczuł ciepło na swych ramionach. Sensacja doprowadziła do dreszczu, zadrżał każdą komórką nieposłusznego ciała. Ale różdżka gotowa była do odnalezienia spokoju. Mógł tylko liczyć na pozytywny wynik; widział przecież na własne oczy, że zakres prawdopodobnych nadziei kurczył się z każdą możliwą chwilą.
— Zakop go, proszę — znów rozerwał ciszę; podniósł się z klęczek, zrzucił płaszcz ze swych ramion. Szerokim gestem wsunął go na ramiona, dla których został uszyty. A później...
Później własne, wątłe patyki Sprouta oplotły starszego blondyna w pasie.
Raz jeszcze.
— Proszę...
Żałosny jęk. Wklęsły policzek oparty o ciepły, rozgrzany obojczyk.
Chude palce splecione ze sobą na plecach.
| Ferula raz jeszcze.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Jasne brwi unoszą się z zaskoczeniem, w szarobłękitnych, błękitnozłotych oczach lśni zadziwienie. No proszę.
Szczeniak wcale nie jest n u d n y.
To doskonała wiadomość.
Trochę z powodu zdziwienia, a trochę z ciekawości, daje się przyciągnąć do Castora, niczym szmaciana lalka. Nozdrza drżą, ich nosy są tak blisko. Czuje na twarzy czyiś gorący oddech - jego? Swój?
Usta rozciągają się w wilczym uśmiechu.
-Oczywiście, że nie. - przyznaje mu rację, potulnie niczym owca,. -Jesteśmy w i l k a m i. - szepcze chrapliwie, a może warczy, a może mruczy, może to wcale nie są już słowa tylko jakieś atawistyczne wezwanie do łowów, do kolacji. Harold Longbottom rozkazuje a on tropi i eliminuje, to proste. Degradacja do stopnia zwykłego nawet mu służy, wcześniej pracował w grupie, a woli być przecież samotnym wilkiem.
Podnosi dłoń i przesuwa opuszkami palców po twarzy Castora, zostawiając na policzku młodzieńca krwawą smugę. To krew szmalcownika, nie Moody'ego. Trofeum. Znak wojny, jak w tamtych filmach o mieszkańcach innego kontynentu. Może i zabił go sam, ale tkwili w tym razem.
Castor krzyczy dalej, daje Michaelowi dobre rady, słowa za które człowiek byłby dozgonnie wdzięczny. Kąciki ust Fenrira drżą w cichym sprzeciwie, a może w prowokacyjnym rozbawieniu.
-Nie jestem tylko głosem. Mów mi Fenrir. - szepcze i nie może powiedzieć nic więcej, bo nudziarz go usłyszy, ale spogląda na Castora wymownie, wyzywająco. Jeśli jeszcze raz doprowadzisz nudziarza do t a m t e g o stanu, rozszarpię ci gardło.
Castor odsuwa się wreszcie, choć Fenrir chętnie trzymałby go nadal. A gdy bliskość minęła, gdy z a p a c h rozwiał się nieco, Michael cofnął się chwiejnie, jak pijany, i wziął świszczący wdech.
Spojrzał na Castora z bezbrzeżnym przerażeniem, ale ten nie patrzył już na niego, ten skupił się na pracy, tak jak powinien i rzucał zaklęcie.
Podobno strach pachnie, może wyczuł chociaż to.
Odwrócił wzrok, nie będzie przeszkadzał.
Miałeś się do niego nie odzywać, nie do niego...
Musiałem, zobaczysz, że to pomoże.
Michael cały drętwieje z zimna i nie ma już siły nawet na nienawiść.
Potem oplatają go chude ramiona. Drży, z niedowierzaniem.
-Przepraszam. - krótkie słowo brzmi trochę jak błagalny lęk. -Z...zapomnijmy o tym. - o Fenrirze, o tym jak się zachowywałem, o krwi, o śmierci, o wszystkim, błagam.
Szybki ruch różdżką, a do dołu opadają ziemia i śnieg. Szmalcownik znika, jakby nigdy go nie było.
-Wezmę Moody'ego na miotłę, spotkamy się pod lecznicą. - krótki, aurorski rozkaz.
Tak, jakby nic się nie stało.
/zt x 2
Szczeniak wcale nie jest n u d n y.
To doskonała wiadomość.
Trochę z powodu zdziwienia, a trochę z ciekawości, daje się przyciągnąć do Castora, niczym szmaciana lalka. Nozdrza drżą, ich nosy są tak blisko. Czuje na twarzy czyiś gorący oddech - jego? Swój?
Usta rozciągają się w wilczym uśmiechu.
-Oczywiście, że nie. - przyznaje mu rację, potulnie niczym owca,. -Jesteśmy w i l k a m i. - szepcze chrapliwie, a może warczy, a może mruczy, może to wcale nie są już słowa tylko jakieś atawistyczne wezwanie do łowów, do kolacji. Harold Longbottom rozkazuje a on tropi i eliminuje, to proste. Degradacja do stopnia zwykłego nawet mu służy, wcześniej pracował w grupie, a woli być przecież samotnym wilkiem.
Podnosi dłoń i przesuwa opuszkami palców po twarzy Castora, zostawiając na policzku młodzieńca krwawą smugę. To krew szmalcownika, nie Moody'ego. Trofeum. Znak wojny, jak w tamtych filmach o mieszkańcach innego kontynentu. Może i zabił go sam, ale tkwili w tym razem.
Castor krzyczy dalej, daje Michaelowi dobre rady, słowa za które człowiek byłby dozgonnie wdzięczny. Kąciki ust Fenrira drżą w cichym sprzeciwie, a może w prowokacyjnym rozbawieniu.
-Nie jestem tylko głosem. Mów mi Fenrir. - szepcze i nie może powiedzieć nic więcej, bo nudziarz go usłyszy, ale spogląda na Castora wymownie, wyzywająco. Jeśli jeszcze raz doprowadzisz nudziarza do t a m t e g o stanu, rozszarpię ci gardło.
Castor odsuwa się wreszcie, choć Fenrir chętnie trzymałby go nadal. A gdy bliskość minęła, gdy z a p a c h rozwiał się nieco, Michael cofnął się chwiejnie, jak pijany, i wziął świszczący wdech.
Spojrzał na Castora z bezbrzeżnym przerażeniem, ale ten nie patrzył już na niego, ten skupił się na pracy, tak jak powinien i rzucał zaklęcie.
Podobno strach pachnie, może wyczuł chociaż to.
Odwrócił wzrok, nie będzie przeszkadzał.
Miałeś się do niego nie odzywać, nie do niego...
Musiałem, zobaczysz, że to pomoże.
Michael cały drętwieje z zimna i nie ma już siły nawet na nienawiść.
Potem oplatają go chude ramiona. Drży, z niedowierzaniem.
-Przepraszam. - krótkie słowo brzmi trochę jak błagalny lęk. -Z...zapomnijmy o tym. - o Fenrirze, o tym jak się zachowywałem, o krwi, o śmierci, o wszystkim, błagam.
Szybki ruch różdżką, a do dołu opadają ziemia i śnieg. Szmalcownik znika, jakby nigdy go nie było.
-Wezmę Moody'ego na miotłę, spotkamy się pod lecznicą. - krótki, aurorski rozkaz.
Tak, jakby nic się nie stało.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wrzosowisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Derbyshire