Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plaża odpocznienia
Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
| 18.01
Spakowała do zaczarowanej torby trochę najpotrzebniejszych rzeczy i z samego rana teleportowała się do Kornwalii z zamiarem złożenia parudniowej wizyty swoim rodzicom. Było jej naprawdę wstyd, że w ostatnich miesiącach tak rzadko u nich bywała, ale nawał pracy w połączeniu z niedziałającą teleportacją i anomaliami sprawiały, że wyrwanie się do Kornwalii było trudne i w grudniu odwiedziła ich właściwie tylko raz, w okresie świątecznym. Atmosfera przy stole była jednak równie grobowa jak w pierwsze święta po śmierci Helen. Na miejscu najczęściej zajmowanym przez Verę pojawiło się puste nakrycie, podobne od pięciu lat było kładzione na dawnym miejscu Helen. Z czwórki dzieci tylko jedno spędzało święta w rodzinnym domu. Brat był za granicą, Helen na cmentarzu, a Vera... nikt nie wiedział, gdzie. W momencie świąt nikt też jeszcze nie wiedział, że anomalie zostaną pokonane i znikną, choć Charlie przygotowywała się w myślach na nadchodzącą wyprawę Zakonników do Azkabanu, którą stresowała się mimo że sama nie miała w niej uczestniczyć.
A później, w następstwie powodzenia Zakonników anomalie zniknęły. Już ich nie było, więc przynajmniej część spraw w Anglii zaczęła wracać do normy. Niestety tylko część, bo antymugolskie uprzedzenia i agresywna retoryka obecnej władzy przybierały na sile. Choć Charlie nie musiała już się bać używania magii, bała się innych rzeczy, choćby tego, że jej rodzina może w jakiś sposób ucierpieć. Żadne z jej rodziców nie było mugolakiem, tata miał krew mieszaną, a mama czystą, ale będąc w Londynie i tak dużo rozmyślała o tym, jak radzili sobie w Kornwalii. Może skoro teleportacja znów działała powinna się do nich z powrotem wprowadzić i stamtąd teleportować do pracy? Choć biorąc pod uwagę, ile czasu pracowała lub się uczyła, pewnie i tak nie byłaby dobrą opieką dla pogrążonej w depresji po zaginięciu Very matki.
Gdy tylko w styczniu nadarzyła się pierwsza sposobność wzięcia trzech dni urlopu, Charlie skorzystała z niej i udała się do Kornwalii. Większość dnia spędziła z matką, pocieszając ją lub po prostu przy niej będąc. Uwarzyła też dla niej trochę eliksiru uspokajającego i mieszanki antydepresyjnej; dawno już wyprzedziła matkę umiejętnościami, poza tym Leonia miała dziś wyraźne problemy ze skupieniem i Charlie wolała sama przygotować dla niej zapas mikstur.
Dopiero po południu, gdy tata wrócił już z pracy i mógł zostać z mamą, zamierzała teleportować się na plażę odpocznienia. Czy Anthony przyjdzie? Miała nadzieję, że tak, choć liczyła się z tym, że mógł nie znaleźć czasu bądź chęci. Co prawda napisał jej w grudniowym liście, że uważa ją za przyjaciela i że chce podtrzymywać z nią kontakt, ale czy to nadal było aktualne? Jego ślub zbliżał się nieuchronnie, więc jak jego rodzina zapatrywałaby się na podtrzymywanie znajomości z alchemiczką półkrwi?
Najpierw oczywiście zjadła z rodzicami obiad, a później powiedziała, że idzie na spacer. W rzeczywistości po przejściu kilkunastu metrów od domu teleportowała się i chwilę później zmaterializowała w innej części wybrzeża Kornwalii, na plaży znanej z masowego występowania fluszków napęczniałych. Choć była zima, charakterystyczne, połyskujące galaretowate twory spoczywały na piasku w miejscu, gdzie wyrzuciły je morskie fale. Ich nagromadzenia odcinały się niebieską barwą od mokrego piachu, na którym gdzie niegdzie zalegał śnieg. Podobnie jak w Londynie i tu było zimno, choć powietrze było czyste i pachniało morzem, a nie miejskimi spalinami. Charlie, czekając na Macmillana, przysiadła na pniu powalonego drzewa leżącego na plaży, wpatrując się w leżące kilka metrów dalej skupisko fluszków. Przygładziła na kolanach materiał zimowego płaszcza. Szyję miała owiniętą robionym na drutach szalikiem, a spod czapki w tym samym kolorze co szalik wystawał charakterystyczny długi, gruby blond warkocz.
Pozostawało jej czekać; zamierzała odczekać godzinę, a jeśli on się nie pojawi, wróci do domu.
Spakowała do zaczarowanej torby trochę najpotrzebniejszych rzeczy i z samego rana teleportowała się do Kornwalii z zamiarem złożenia parudniowej wizyty swoim rodzicom. Było jej naprawdę wstyd, że w ostatnich miesiącach tak rzadko u nich bywała, ale nawał pracy w połączeniu z niedziałającą teleportacją i anomaliami sprawiały, że wyrwanie się do Kornwalii było trudne i w grudniu odwiedziła ich właściwie tylko raz, w okresie świątecznym. Atmosfera przy stole była jednak równie grobowa jak w pierwsze święta po śmierci Helen. Na miejscu najczęściej zajmowanym przez Verę pojawiło się puste nakrycie, podobne od pięciu lat było kładzione na dawnym miejscu Helen. Z czwórki dzieci tylko jedno spędzało święta w rodzinnym domu. Brat był za granicą, Helen na cmentarzu, a Vera... nikt nie wiedział, gdzie. W momencie świąt nikt też jeszcze nie wiedział, że anomalie zostaną pokonane i znikną, choć Charlie przygotowywała się w myślach na nadchodzącą wyprawę Zakonników do Azkabanu, którą stresowała się mimo że sama nie miała w niej uczestniczyć.
A później, w następstwie powodzenia Zakonników anomalie zniknęły. Już ich nie było, więc przynajmniej część spraw w Anglii zaczęła wracać do normy. Niestety tylko część, bo antymugolskie uprzedzenia i agresywna retoryka obecnej władzy przybierały na sile. Choć Charlie nie musiała już się bać używania magii, bała się innych rzeczy, choćby tego, że jej rodzina może w jakiś sposób ucierpieć. Żadne z jej rodziców nie było mugolakiem, tata miał krew mieszaną, a mama czystą, ale będąc w Londynie i tak dużo rozmyślała o tym, jak radzili sobie w Kornwalii. Może skoro teleportacja znów działała powinna się do nich z powrotem wprowadzić i stamtąd teleportować do pracy? Choć biorąc pod uwagę, ile czasu pracowała lub się uczyła, pewnie i tak nie byłaby dobrą opieką dla pogrążonej w depresji po zaginięciu Very matki.
Gdy tylko w styczniu nadarzyła się pierwsza sposobność wzięcia trzech dni urlopu, Charlie skorzystała z niej i udała się do Kornwalii. Większość dnia spędziła z matką, pocieszając ją lub po prostu przy niej będąc. Uwarzyła też dla niej trochę eliksiru uspokajającego i mieszanki antydepresyjnej; dawno już wyprzedziła matkę umiejętnościami, poza tym Leonia miała dziś wyraźne problemy ze skupieniem i Charlie wolała sama przygotować dla niej zapas mikstur.
Dopiero po południu, gdy tata wrócił już z pracy i mógł zostać z mamą, zamierzała teleportować się na plażę odpocznienia. Czy Anthony przyjdzie? Miała nadzieję, że tak, choć liczyła się z tym, że mógł nie znaleźć czasu bądź chęci. Co prawda napisał jej w grudniowym liście, że uważa ją za przyjaciela i że chce podtrzymywać z nią kontakt, ale czy to nadal było aktualne? Jego ślub zbliżał się nieuchronnie, więc jak jego rodzina zapatrywałaby się na podtrzymywanie znajomości z alchemiczką półkrwi?
Najpierw oczywiście zjadła z rodzicami obiad, a później powiedziała, że idzie na spacer. W rzeczywistości po przejściu kilkunastu metrów od domu teleportowała się i chwilę później zmaterializowała w innej części wybrzeża Kornwalii, na plaży znanej z masowego występowania fluszków napęczniałych. Choć była zima, charakterystyczne, połyskujące galaretowate twory spoczywały na piasku w miejscu, gdzie wyrzuciły je morskie fale. Ich nagromadzenia odcinały się niebieską barwą od mokrego piachu, na którym gdzie niegdzie zalegał śnieg. Podobnie jak w Londynie i tu było zimno, choć powietrze było czyste i pachniało morzem, a nie miejskimi spalinami. Charlie, czekając na Macmillana, przysiadła na pniu powalonego drzewa leżącego na plaży, wpatrując się w leżące kilka metrów dalej skupisko fluszków. Przygładziła na kolanach materiał zimowego płaszcza. Szyję miała owiniętą robionym na drutach szalikiem, a spod czapki w tym samym kolorze co szalik wystawał charakterystyczny długi, gruby blond warkocz.
Pozostawało jej czekać; zamierzała odczekać godzinę, a jeśli on się nie pojawi, wróci do domu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
18.01
Jego świąt nie dało się porównać do tych, spędzonych przez pannę Leighton. Wszyscy członkowie Macmillanów zebrali się w jednym miejscu, zjedli porządny obiad, obgadując przy tym wszystkich po kolei, a zwłaszcza konserwatywne rody. Nie obyło się także bez uwag dotyczących jego ślubu. Anthony nie był jednak w nastroju o czymkolwiek z nimi rozmawiać, choć jednocześnie nie chciał okazywać swoich emocji, a przez to niepokoić swoją rodzinę lub jej obrażać. Skończyło się więc na jakiś ogólnych informacjach. W świątecznym czasie najbardziej zajęło go pisanie listów, których do dziś nie mógł naliczyć. Wiedział jedynie, że po wypisaniu wszystkich listów ręka bolała go przez cały dzień.
Przynajmniej Anglia choć trochę wracała do dawnego stanu. Cieszył się, minimalnie, ale jednak cieszył. Gdyby jeszcze tylko udałoby się wysadzić cały skład tych gadów, którzy głosili o czystości krwi. Gdyby tylko mógł choć jeszcze jeden raz rzucić jakieś porządne zaklęcie, które powstrzymałoby to szaleństwo… albo gdyby mógł ściąć głowę fałszywego ministra. Och, oddałby za to całe swoje życie. Ale nie mógł, nie teraz. Musiał opiekować się Rią, a to oznaczało, że sam studził (chociaż minimalnie) swoje dzikie zapędy.
Nie spodziewał się listu od panny Leighton. Nie wiedział jak na niego zareagować, bo brzmiał on dość enigmatycznie. Z drugiej strony ufał czarownicy, więc bez namysłu postanowił dostosować się do jej prośby. A jednak nie odesłał listu zwrotnego, jak gdyby w obawie, że sowa nie będzie odnaleźć adresata. Wiedział jedynie, że nie mógł przecież zostawić od tak kobiety, której wiele zawdzięczał… między innymi to, że sporządziła kilka drogocennych dla niego eliksirów (a przy tym przypomniał sobie, żeby w razie potrzeby wziąć jeden i poprosić następnie Charlene o pomoc), a o wsparciu psychicznym nie mówiąc. Nie wiedział jednak dokładnie gdzie czarownica chciałaby się spotkać, mimo jej wskazówek. Na pomoc przyszli jednak pozostali członkowie rodziny, którzy od razu pomogli mu w sprecyzowaniu, o jaką plażę chodziło.
Na miejscu pojawił się z drobnym opóźnieniem. Wytyczne krewnych były dobre, ale chaotyczne, więcej zanim dotarł w odpowiednie miejsce, to trochę się zagubił. Widząc ją w oddali natychmiast się uspokoił. Od razu podszedł do niej i przysiadł obok niej, na powalonym drzewie.
– Wybacz, że się spóźniłem, – przeprosił na powitanie, bo czuł się nieodpowiedzialnie, – nie miałem przyjemności kiedykolwiek tutaj być. – Chciał od samego początku pytać czy coś się stało, ale mimo wszystko ugryzł się w język. Uznał w końcu, że lepiej by było, gdyby czarownica wyjaśniła wszystko w odpowiednim czasie. – Jak minęły święta, panno Leighton? Mam nadzieję, że były spokojne.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tęskniła za tymi czasami, kiedy byli wszyscy w komplecie. Święta u Leightonów zawsze były radosne, i zwykle spędzali je w nawet większym gronie niż tata, mama i czwórka dzieci. Często zapraszali też krewnych taty z dziećmi, a niekiedy po świętowaniu w gronie Leightonów wybierali się również do Wrightów, czyli rodziny mamy. Kiedy zabrakło Helen nie było już tak wesoło. A teraz, kiedy zabrakło jeszcze Very trudno było mówić o radości i sielance.
Jeszcze przed opuszczeniem Londynu była w miejscu zwanym piwnicą zaginionych, gdzie zapaliła ku pamięci siostry lampion. Dziś rano przybyła do Kornwalii, a po spędzeniu trochę czasu z rodzicami postanowiła wyrwać się na plażę odpocznienia, by spotkać się tam z Anthonym, którego ostatni raz widziała pod koniec grudnia w Zakazanym Lesie, kiedy Zakonnicy wyprawiali się do Azkabanu, by zakończyć anomalie raz na zawsze.
Ich misja rzeczywiście przyniosła efekt, bo anomalii nie było. Znów można było czarować, także dzieci i mugole nie byli już dręczeni anomaliami, choć nadal nie byli bezpieczni. Nie, kiedy szaleństwo ideologiczne wciąż trwało, a walka Zakonu ze złem wcale się nie skończyła.
Mimo dotkliwego zimna siedziała na przewróconym pniu. Przed wyjściem z domu przezornie ciepło się ubrała, więc mróz nie dokuczał aż tak bardzo, choć przed anomaliami nie pamiętała zbyt wielu dni z takimi temperaturami. W porównaniu z tym, co działo się w ostatnich miesiącach, pogodę i tak można było określić mianem dobrej, więc nie zamierzała narzekać nawet mimo faktu, że Anthony trochę się spóźnił. Nie odesłał listu zwrotnego, więc nie była pewna, czy w ogóle znajdzie czas i przyjdzie, ale zamierzała poczekać godzinę.
W końcu jednak dostrzegła jego zbliżającą się sylwetkę i na jego widok mimowolnie poczuła dziwną sensację gdzieś w środku, a jej serce przez moment biło odrobinę szybciej. Dobrze, że o rumieńce na policzkach można było obwinić mróz! Anthony jednak nie był jej zupełnie obojętny, nic więc dziwnego, że na jego widok poczuła radość, ale i ulgę, a kiedy usiadł obok, uśmiechnęła się szerzej. Choć wcale nie znali się długo traktowała go jak przyjaciela. Wiedziała, że niczym więcej nigdy się nie staną, ale sama jego przyjaźń była dla niej cenna.
- Panno Leighton? Myślałam, że po tylu wspólnych przygodach przeszliśmy już na swobodniejszą formę – zauważyła; sama już dawno nazywała go po prostu Anthonym, porzucając drętwe tytuły i inne budujące dystans formułki, choć na początku budziło to w niej zakłopotanie, bowiem była świadoma różnicy pochodzenia i tego, że on był lordem, a ona tylko pospolitą wiejską dziewuchą półkrwi. W jego świecie nikim, choć wiedziała, że ród Macmillanów nie uczestniczył w szaleństwie na tle czystości krwi. Choć niewątpliwie dbali o zachowanie statusu, nie nienawidzili wszystkich tych, którzy nie mogli się poszczycić czystością.
- Nie gniewam się. Wiem, że pewnie nie tak łatwo znaleźć to miejsce, choć myślałam, że jako rodowity mieszkaniec Kornwalii będziesz je kojarzył. – Najwyraźniej przyjęła mylne założenia. Kornwalia była spora, Anthony mógł nie zawędrować w ten konkretny jej zakamarek. – Mi kiedyś pokazała to miejsce mama, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Dawno tu nie byłam, ale... tak to zapamiętałam. – Poprawiła dłońmi szalik, by lepiej odsłonić usta i wyraźniej mówić. – Jeśli chodzi o święta, było... w porządku – odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na niego z ukosa, ale później zdecydowała się na większą szczerość. – Choć niestety nie tak jak dawniej. Z czwórki dzieci tylko ja przyjechałam do domu. Mój brat jest za granicą, jedna siostra umarła ponad pięć lat temu, a druga... zaginęła. Nie tylko tobie muszę teraz warzyć eliksiry uspokajające, moja mama bardzo mocno to wszystko przeżyła. Ale mam nadzieję, że u was lepiej? Jak spędza się święta będąc Macmillanem?
Naprawdę liczyła na to, że Anthony spędzał te święta radośnie i wśród bliskich, że nie musiał opłakiwać nikogo, kto zniknął bez śladu i patrzeć na jego puste nakrycie przy stole.
Jeszcze przed opuszczeniem Londynu była w miejscu zwanym piwnicą zaginionych, gdzie zapaliła ku pamięci siostry lampion. Dziś rano przybyła do Kornwalii, a po spędzeniu trochę czasu z rodzicami postanowiła wyrwać się na plażę odpocznienia, by spotkać się tam z Anthonym, którego ostatni raz widziała pod koniec grudnia w Zakazanym Lesie, kiedy Zakonnicy wyprawiali się do Azkabanu, by zakończyć anomalie raz na zawsze.
Ich misja rzeczywiście przyniosła efekt, bo anomalii nie było. Znów można było czarować, także dzieci i mugole nie byli już dręczeni anomaliami, choć nadal nie byli bezpieczni. Nie, kiedy szaleństwo ideologiczne wciąż trwało, a walka Zakonu ze złem wcale się nie skończyła.
Mimo dotkliwego zimna siedziała na przewróconym pniu. Przed wyjściem z domu przezornie ciepło się ubrała, więc mróz nie dokuczał aż tak bardzo, choć przed anomaliami nie pamiętała zbyt wielu dni z takimi temperaturami. W porównaniu z tym, co działo się w ostatnich miesiącach, pogodę i tak można było określić mianem dobrej, więc nie zamierzała narzekać nawet mimo faktu, że Anthony trochę się spóźnił. Nie odesłał listu zwrotnego, więc nie była pewna, czy w ogóle znajdzie czas i przyjdzie, ale zamierzała poczekać godzinę.
W końcu jednak dostrzegła jego zbliżającą się sylwetkę i na jego widok mimowolnie poczuła dziwną sensację gdzieś w środku, a jej serce przez moment biło odrobinę szybciej. Dobrze, że o rumieńce na policzkach można było obwinić mróz! Anthony jednak nie był jej zupełnie obojętny, nic więc dziwnego, że na jego widok poczuła radość, ale i ulgę, a kiedy usiadł obok, uśmiechnęła się szerzej. Choć wcale nie znali się długo traktowała go jak przyjaciela. Wiedziała, że niczym więcej nigdy się nie staną, ale sama jego przyjaźń była dla niej cenna.
- Panno Leighton? Myślałam, że po tylu wspólnych przygodach przeszliśmy już na swobodniejszą formę – zauważyła; sama już dawno nazywała go po prostu Anthonym, porzucając drętwe tytuły i inne budujące dystans formułki, choć na początku budziło to w niej zakłopotanie, bowiem była świadoma różnicy pochodzenia i tego, że on był lordem, a ona tylko pospolitą wiejską dziewuchą półkrwi. W jego świecie nikim, choć wiedziała, że ród Macmillanów nie uczestniczył w szaleństwie na tle czystości krwi. Choć niewątpliwie dbali o zachowanie statusu, nie nienawidzili wszystkich tych, którzy nie mogli się poszczycić czystością.
- Nie gniewam się. Wiem, że pewnie nie tak łatwo znaleźć to miejsce, choć myślałam, że jako rodowity mieszkaniec Kornwalii będziesz je kojarzył. – Najwyraźniej przyjęła mylne założenia. Kornwalia była spora, Anthony mógł nie zawędrować w ten konkretny jej zakamarek. – Mi kiedyś pokazała to miejsce mama, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Dawno tu nie byłam, ale... tak to zapamiętałam. – Poprawiła dłońmi szalik, by lepiej odsłonić usta i wyraźniej mówić. – Jeśli chodzi o święta, było... w porządku – odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na niego z ukosa, ale później zdecydowała się na większą szczerość. – Choć niestety nie tak jak dawniej. Z czwórki dzieci tylko ja przyjechałam do domu. Mój brat jest za granicą, jedna siostra umarła ponad pięć lat temu, a druga... zaginęła. Nie tylko tobie muszę teraz warzyć eliksiry uspokajające, moja mama bardzo mocno to wszystko przeżyła. Ale mam nadzieję, że u was lepiej? Jak spędza się święta będąc Macmillanem?
Naprawdę liczyła na to, że Anthony spędzał te święta radośnie i wśród bliskich, że nie musiał opłakiwać nikogo, kto zniknął bez śladu i patrzeć na jego puste nakrycie przy stole.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zaśmiał się. Jej reakcja go zadziwiła, choć nie mniej niż to, że dopiero teraz zrozumiał, co tak właściwie powiedział. Sam nie zauważył, że nazwał ją panną Leighton, a nie po prostu Charlene. Prawdopodobnie był to efekt chwilowego roztargnienia. W końcu śpieszył się, żeby dostać się w odpowiednie miejsce jak najszybciej, a i tak się spóźnił. Może właśnie dlatego nie rozmyślał zbyt długo nad formą zwrócenia się do bliskiej mu czarownicy. W żadnym razie nie chciał jej obrazić. Nie zamierzał tym bardziej ochładzać stosunków między nimi, ani dawać powodów do zmartwienia. Po prostu na chwilę się zapomniał i zwrócił się zbyt oficjalnie. To było swego rodzaju przyzwyczajenie, nawyka. Owszem, był Macmillanem, a ci słynęli czasem z chamstwa i prostactwa, ale lady Macmillan, z domu Longobottom, wpoiła mu do głowy podstawowe zasady komunikacji z innymi czarodziejami. Tak czy inaczej, zaistniała sytuacja wydała mu się całkiem zabawna i z tego powodu zaczął się śmiać. Nie był to jednak prześmiewczy śmiech, a serdeczny, przyjemny, może trochę niesmiały. Mimika jego twarzy wskazywała na drobne zażenowanie swoim brakiem rozmyślania nad słowami.
- Nawyka - wytłumaczył jej krótko i wzruszył ramionami. Nie wiedział jak inaczej miał wytłumaczyć swoje zachowanie nie tylko jej, ale i sobie. Tak to już z nim po prostu było. Szkoła lady Macmillan nie mogła rozpłynąć się w powietrzu w ciągu kilku minut. - Nie miałem na celu tego, żebyś poczuła się urażona... sama rozumiesz. Po prostu weszło mi to w nawykę - dodał, chcąc być pewnym, że Charlene nie weźmie mu za złe tego, że nazwał ją panną Leighton.
Tak czy inaczej, głupio było przyznać, ale tego akurat zakątka Anthony nie kojarzył, a dotarcie do niego naprawdę sprawiło mu odrobinę kłopotów. Najważniejsze jednak, że je odnalazł i mógł w spokoju porozmawiać choć trochę z przyjaciółką.
- Trzeba przyznać, że miejsce jest ładne... i szkoda, że nie potrafiłem od razu do niego dotrzeć. Jeszcze raz przepraszam za to moje drobne spóźnienie - ponowił. Tym razem już bez większego zażenowania na twarzy. - Przynajmniej, na przyszłość, będę wiedzieć gdzie się znajduje - zaśmiał się skromnie. Starał się wyglądać na człowieka, który mimo wszystko nie przeszedł przez to wszystko, co działo się w poprzednim roku. Roztrząsanie się nad tym wszystkim nie miało dobrych konsekwencji. Musiał coś zmienić w swoim zachowaniu lub przynajmniej spróbować.
Wysłuchał jej opowieści o świętach, a w jej trakcie wyraźnie się zasmucił; stał się na chwilę melancholiczny. Fakt, że na świętach państwa Leighton obecna była tylko ona z całego rodzeństwa, a jedna z jej sióstr niestety odeszła z tego świata, druga z kolei zaginęła nie był niczym radosnym. Dla państwa Leighton na pewno był to ciężki okres, nie mówiąc o samej Charlene. Obecność brata za granicą na pewno nie była przy tym pocieszająca. Sam pamiętał jakie listy wysyłała jego własna matka, lady Macmillan, gdy on podróżował po Wschodzie. Były one co prawda przyjemne, ale jednocześnie wypełnione były swego rodzaju żalem i tęsknotą, co do tego, że wyjechał i nie zamierzał szybko wrócić. Nie wiedział jednak co powinien na to wszystko odpowiedzieć przyjaciółce, ani jak ją pocieszyć. Nie chciał w każdym razie, żeby się smuciła, choć nie było też powodów do radości. Życzył jej w myślach, żeby na następne święta siostra i brat wrócili; żeby ona sama była szczęśliwsza.
- Możemy być tylko pozytywnej myśli, że ta przeklęta wojna kiedyś się zakończy - odpowiedział. W głębi siebie przeklął wszystkich zwolenników samozwańczego lorda Voldemorta, życząc im aby ich mięso było jedzone przez psy. - I że wszystko wróci na swoje miejsce, w tym i nasze rodziny. - I jego rodzina nie miała łatwo, choć na pewno nie miała tak ciężko jak państwo Leighton. - Mogę jakoś pomóc twojej mamie? - Zapytał, a zaraz za tym zaproponował: - Mógłbym tobie oddawać część składników na eliksir uspokajający. - Chciał pomóc, bo zawdzięczał Charlene wiele dobrego. Poza tym Charlene była mu jak przyjaciółka. Miał nadzieję, że nie brzmiał dziwnie proponując jej pomoc w taki sposób. - U nas Macmillanów święta były dość spokojne, o dziwo. Atmosfera nie mogła się równać z tą sprzed kilkunastu lat... ale mimo wszystko było przyjemnie. Na przykład, taka śmieszna, w pewnym sensie, sytuacja. Otrzymałem list od lady Nott, w którym szanowna lady stwierdziła, że nie zamierza zapraszać terrorystów na coroczny bal. Zupełnie tak, jak gdybym w ogóle w nim uczęszczał od kilku lat... albo nawet kilkunastu. Oprawiłem więc ten list w ramkę, postawiłem nad kominkiem i przez tydzień był on atrakcją dla mojej rodziny. Całkiem zabawna sytuacja, przynajmniej na chwilę. - Zaśmiał się nieśmiało. Nie oczekiwał jednak aby czarownica zrozumiała jego humor, ani żeby wiedziała, że między Nottami a Macmillanami od dawna nie było pozytywnych relacji. Pewnie nie było to dla niej czymś śmiesznym, choć dla niego tak. Przeszedł więc z powrotem do ogólnej tematyki świąt: - A my jak to my, święta spędzamy na piciu i jedzeniu, i obgadywaniu każdego żywego i martwego Macmillana i krewnych. Ja je spędziłem na czytaniu i rozmyślaniu, jak najmniej przy stole. Sama rozumiesz...
- Nawyka - wytłumaczył jej krótko i wzruszył ramionami. Nie wiedział jak inaczej miał wytłumaczyć swoje zachowanie nie tylko jej, ale i sobie. Tak to już z nim po prostu było. Szkoła lady Macmillan nie mogła rozpłynąć się w powietrzu w ciągu kilku minut. - Nie miałem na celu tego, żebyś poczuła się urażona... sama rozumiesz. Po prostu weszło mi to w nawykę - dodał, chcąc być pewnym, że Charlene nie weźmie mu za złe tego, że nazwał ją panną Leighton.
Tak czy inaczej, głupio było przyznać, ale tego akurat zakątka Anthony nie kojarzył, a dotarcie do niego naprawdę sprawiło mu odrobinę kłopotów. Najważniejsze jednak, że je odnalazł i mógł w spokoju porozmawiać choć trochę z przyjaciółką.
- Trzeba przyznać, że miejsce jest ładne... i szkoda, że nie potrafiłem od razu do niego dotrzeć. Jeszcze raz przepraszam za to moje drobne spóźnienie - ponowił. Tym razem już bez większego zażenowania na twarzy. - Przynajmniej, na przyszłość, będę wiedzieć gdzie się znajduje - zaśmiał się skromnie. Starał się wyglądać na człowieka, który mimo wszystko nie przeszedł przez to wszystko, co działo się w poprzednim roku. Roztrząsanie się nad tym wszystkim nie miało dobrych konsekwencji. Musiał coś zmienić w swoim zachowaniu lub przynajmniej spróbować.
Wysłuchał jej opowieści o świętach, a w jej trakcie wyraźnie się zasmucił; stał się na chwilę melancholiczny. Fakt, że na świętach państwa Leighton obecna była tylko ona z całego rodzeństwa, a jedna z jej sióstr niestety odeszła z tego świata, druga z kolei zaginęła nie był niczym radosnym. Dla państwa Leighton na pewno był to ciężki okres, nie mówiąc o samej Charlene. Obecność brata za granicą na pewno nie była przy tym pocieszająca. Sam pamiętał jakie listy wysyłała jego własna matka, lady Macmillan, gdy on podróżował po Wschodzie. Były one co prawda przyjemne, ale jednocześnie wypełnione były swego rodzaju żalem i tęsknotą, co do tego, że wyjechał i nie zamierzał szybko wrócić. Nie wiedział jednak co powinien na to wszystko odpowiedzieć przyjaciółce, ani jak ją pocieszyć. Nie chciał w każdym razie, żeby się smuciła, choć nie było też powodów do radości. Życzył jej w myślach, żeby na następne święta siostra i brat wrócili; żeby ona sama była szczęśliwsza.
- Możemy być tylko pozytywnej myśli, że ta przeklęta wojna kiedyś się zakończy - odpowiedział. W głębi siebie przeklął wszystkich zwolenników samozwańczego lorda Voldemorta, życząc im aby ich mięso było jedzone przez psy. - I że wszystko wróci na swoje miejsce, w tym i nasze rodziny. - I jego rodzina nie miała łatwo, choć na pewno nie miała tak ciężko jak państwo Leighton. - Mogę jakoś pomóc twojej mamie? - Zapytał, a zaraz za tym zaproponował: - Mógłbym tobie oddawać część składników na eliksir uspokajający. - Chciał pomóc, bo zawdzięczał Charlene wiele dobrego. Poza tym Charlene była mu jak przyjaciółka. Miał nadzieję, że nie brzmiał dziwnie proponując jej pomoc w taki sposób. - U nas Macmillanów święta były dość spokojne, o dziwo. Atmosfera nie mogła się równać z tą sprzed kilkunastu lat... ale mimo wszystko było przyjemnie. Na przykład, taka śmieszna, w pewnym sensie, sytuacja. Otrzymałem list od lady Nott, w którym szanowna lady stwierdziła, że nie zamierza zapraszać terrorystów na coroczny bal. Zupełnie tak, jak gdybym w ogóle w nim uczęszczał od kilku lat... albo nawet kilkunastu. Oprawiłem więc ten list w ramkę, postawiłem nad kominkiem i przez tydzień był on atrakcją dla mojej rodziny. Całkiem zabawna sytuacja, przynajmniej na chwilę. - Zaśmiał się nieśmiało. Nie oczekiwał jednak aby czarownica zrozumiała jego humor, ani żeby wiedziała, że między Nottami a Macmillanami od dawna nie było pozytywnych relacji. Pewnie nie było to dla niej czymś śmiesznym, choć dla niego tak. Przeszedł więc z powrotem do ogólnej tematyki świąt: - A my jak to my, święta spędzamy na piciu i jedzeniu, i obgadywaniu każdego żywego i martwego Macmillana i krewnych. Ja je spędziłem na czytaniu i rozmyślaniu, jak najmniej przy stole. Sama rozumiesz...
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się, przyjmując do wiadomości jego wyjaśnienie. Pewnie za sprawą swojego pochodzenia był przyzwyczajony do tych wszystkich oficjalnych formułek, co zapewne wpajano mu od dziecka. Czasem sama się zastanawiała, po co szlachetnie urodzeni tak komplikują sobie życie tymi wszystkimi tytułami, zasadami i ograniczeniami, ale potrafiła to uszanować i zrozumieć, że pielęgnowali swoje tradycje – przynajmniej w sytuacji, kiedy było to nieszkodliwe i nie szło w ekstremalną stronę, w jaką poszli tak zwani rycerze Walpurgii. Same tytuły i zasady nikomu nie robiły krzywdy, a w Anthonym w pewien sposób intrygowało ją to, że był z innego niż ona świata, ale zarazem przypominało jej to o jej miejscu i trzymało w ryzach te wszystkie niezrozumiałe dla jej naukowego umysłu uczucia.
- Rozumiem – przytaknęła. – I nie czuję się urażona. Czasem zapominam, że wy macie te wszystkie zasady. Pewnie nawet nie bardzo wypada ci tu być ze mną sam na sam, prawda?
Anthony był przyjacielem – tak chyba powinna i wolała o nim myśleć. Tak było łatwiej, po prostu się z nim zaprzyjaźnić i okazywać mu wsparcie w trudnych chwilach, zwłaszcza że oboje byli w Zakonie, stali po tej samej stronie.
- Brakuje mi Kornwalii, gdy jestem w Londynie. Cudownie tu bywać chociaż raz na jakiś czas, a skoro już można się teleportować, łatwiej będzie mi wyrywać się w luźniejsze dni do rodziców – odezwała się; to z pewnością napawało ją radością i ulgą, że mogła częściej być przy ważnych dla niej osobach, zwłaszcza po zaginięciu Very. Czuła się w obowiązku regularnie pojawiać u rodziców lub przynajmniej do nich pisać, by matka nie zaczęła się bać, że i ona zniknęła.
- W tej chwili, gdy skończyły się anomalie, to najbardziej pragnę już tylko tego, by skończyła się wojna i żeby niewinni ludzie już nie musieli cierpieć. – Ale czy to nastąpi szybko? Nie wiadomo, pewnie nie. Chociaż skoro anomalie się skończyły, to może i wojna się skończy? Charlie chciała, żeby tak było, i chciała dożyć nadejścia upragnionego pokoju. Nie chciała dłużej patrzeć na cierpienie innych ani słuchać o nim. – I naprawdę nie musisz, ty też go potrzebujesz. Nie chcę w żaden sposób cię wykorzystywać do prywatnych celów, jakoś sobie poradzę z eliksirami dla mamy – zapewniła. Poprzednio pozwoliła sobie wziąć od niego kilka składników, bo nie chciała zapłaty za udzielenie mu pomocy, a składniki były dla Zakonu, do którego i on należał. Czułaby się jednak nieswojo, gdyby nadmiernie to wykorzystywała. – Nauczyłeś się już odmierzać sobie dawki? – spytała jeszcze, pamiętając że Macmillan miał z tym problem. – Mam nadzieję, że eliksir jest skuteczny i lepiej się po nim czujesz. Wiesz już, kiedy będziesz mógł zakończyć zażywanie go?
Wysłuchała jego opowieści o świętach i liście, który otrzymał. Nie wiedziała, jakie relacje istnieją między tymi rodami, ale jednak uważała że nazywanie Anthony’ego terrorystą jest niesprawiedliwe i krzywdzące. To określenie o wiele bardziej pasowałoby do czarnoksiężników, którzy spalili ministerstwo i zabijali ludzi w imię ideologii.
- Naprawdę napisała ci coś tak okropnego? – zdziwiła się, w głębi duszy czując pewien smutek, że traktowano Anthony’ego w taki sposób, choć prawdziwym zagrożeniem był przecież ten cały tak zwany Voldemort i jego świta. Dlaczego ci ludzie tego nie widzieli? – Może to i lepiej, że tam nie chodzisz, na pewno z większym pożytkiem spędziłeś ten czas wśród rodziny niż wśród ludzi, którzy tobą gardzą dlatego, że nie myślisz jak oni.
Charlie też na jego miejscu wybrałaby rodzinę. Nie pchałaby się na siłę do gniazda żmij. Ani trochę się nie dziwiła, że Leightonowie zawsze zachowywali zdrowy dystans od tego świata i nigdy nie mieli ambicji, by babrać się w polityce lub skoligacić się bliżej z wyższymi sferami. Wiedzieli, jak zepsute one są i że lepiej trzymać się z boku i żyć swoim zwyczajnym, prostolinijnym życiem, choć akurat z Macmillanami, na których ziemiach zamieszkali, dogadywali się dobrze i nigdy nie było żadnych zwad, a kolejne pokolenia Leightonów dorastały spokojnie w pięknej Kornwalii, nie wadząc nikomu.
Spojrzała z zamyśleniem w stronę morza i połyskujących przy brzegu skupisk fluszków.
- Wiesz, że podobno pomagają na bóle stawów i na obolałe stopy? Co prawda jest za zimno na to, by ściągnąć buty, ale latem naprawdę przyjemnie się po nich chodzi – powiedziała nagle, przypominając sobie, jak będąc dzieckiem wsuwała drobne stópki między połyskujące, galaretowate rośliny, chichocząc kiedy ją łaskotały.
- Rozumiem – przytaknęła. – I nie czuję się urażona. Czasem zapominam, że wy macie te wszystkie zasady. Pewnie nawet nie bardzo wypada ci tu być ze mną sam na sam, prawda?
Anthony był przyjacielem – tak chyba powinna i wolała o nim myśleć. Tak było łatwiej, po prostu się z nim zaprzyjaźnić i okazywać mu wsparcie w trudnych chwilach, zwłaszcza że oboje byli w Zakonie, stali po tej samej stronie.
- Brakuje mi Kornwalii, gdy jestem w Londynie. Cudownie tu bywać chociaż raz na jakiś czas, a skoro już można się teleportować, łatwiej będzie mi wyrywać się w luźniejsze dni do rodziców – odezwała się; to z pewnością napawało ją radością i ulgą, że mogła częściej być przy ważnych dla niej osobach, zwłaszcza po zaginięciu Very. Czuła się w obowiązku regularnie pojawiać u rodziców lub przynajmniej do nich pisać, by matka nie zaczęła się bać, że i ona zniknęła.
- W tej chwili, gdy skończyły się anomalie, to najbardziej pragnę już tylko tego, by skończyła się wojna i żeby niewinni ludzie już nie musieli cierpieć. – Ale czy to nastąpi szybko? Nie wiadomo, pewnie nie. Chociaż skoro anomalie się skończyły, to może i wojna się skończy? Charlie chciała, żeby tak było, i chciała dożyć nadejścia upragnionego pokoju. Nie chciała dłużej patrzeć na cierpienie innych ani słuchać o nim. – I naprawdę nie musisz, ty też go potrzebujesz. Nie chcę w żaden sposób cię wykorzystywać do prywatnych celów, jakoś sobie poradzę z eliksirami dla mamy – zapewniła. Poprzednio pozwoliła sobie wziąć od niego kilka składników, bo nie chciała zapłaty za udzielenie mu pomocy, a składniki były dla Zakonu, do którego i on należał. Czułaby się jednak nieswojo, gdyby nadmiernie to wykorzystywała. – Nauczyłeś się już odmierzać sobie dawki? – spytała jeszcze, pamiętając że Macmillan miał z tym problem. – Mam nadzieję, że eliksir jest skuteczny i lepiej się po nim czujesz. Wiesz już, kiedy będziesz mógł zakończyć zażywanie go?
Wysłuchała jego opowieści o świętach i liście, który otrzymał. Nie wiedziała, jakie relacje istnieją między tymi rodami, ale jednak uważała że nazywanie Anthony’ego terrorystą jest niesprawiedliwe i krzywdzące. To określenie o wiele bardziej pasowałoby do czarnoksiężników, którzy spalili ministerstwo i zabijali ludzi w imię ideologii.
- Naprawdę napisała ci coś tak okropnego? – zdziwiła się, w głębi duszy czując pewien smutek, że traktowano Anthony’ego w taki sposób, choć prawdziwym zagrożeniem był przecież ten cały tak zwany Voldemort i jego świta. Dlaczego ci ludzie tego nie widzieli? – Może to i lepiej, że tam nie chodzisz, na pewno z większym pożytkiem spędziłeś ten czas wśród rodziny niż wśród ludzi, którzy tobą gardzą dlatego, że nie myślisz jak oni.
Charlie też na jego miejscu wybrałaby rodzinę. Nie pchałaby się na siłę do gniazda żmij. Ani trochę się nie dziwiła, że Leightonowie zawsze zachowywali zdrowy dystans od tego świata i nigdy nie mieli ambicji, by babrać się w polityce lub skoligacić się bliżej z wyższymi sferami. Wiedzieli, jak zepsute one są i że lepiej trzymać się z boku i żyć swoim zwyczajnym, prostolinijnym życiem, choć akurat z Macmillanami, na których ziemiach zamieszkali, dogadywali się dobrze i nigdy nie było żadnych zwad, a kolejne pokolenia Leightonów dorastały spokojnie w pięknej Kornwalii, nie wadząc nikomu.
Spojrzała z zamyśleniem w stronę morza i połyskujących przy brzegu skupisk fluszków.
- Wiesz, że podobno pomagają na bóle stawów i na obolałe stopy? Co prawda jest za zimno na to, by ściągnąć buty, ale latem naprawdę przyjemnie się po nich chodzi – powiedziała nagle, przypominając sobie, jak będąc dzieckiem wsuwała drobne stópki między połyskujące, galaretowate rośliny, chichocząc kiedy ją łaskotały.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zaśmiał się serdecznie, kiedy tylko usłyszał jej pytanie. Nie spodziewał się go. Odpowiedź teoretycznie była skomplikowana i… jakby sztywna ze względu na etykę i inne tradycje, praktyka wyglądała jednak inaczej.
– Gdyby mi nie wypadało, to nie byłbym tutaj z tobą. Ale gdybym był z innej rodziny, na przykład z, nie wiem, Blacków, to tak, może nie wypadałoby mi się z tobą spotkać… choć to też nie jest pewne. I oni muszą mieć jakiś kontakt z, jakby to oni zapewne nazwali, zwykłymi czarodziejami. Pewnie też niektórzy z nich przyjaźnią się, na swój pokręcony sposób, z jakby to oni nazwali, gorszymi po krwi – starał się to jej jakoś wytłumaczyć. Naprawdę nie wyobrażał sobie aż tak wielkiej izolacji konserwatywnej szlachty. Przy czym ciężko mu było to stwierdzić, bo najczęściej przyjaźnił się z tą „lepszą” stroną. A jednak, i ta „lepsza” strona czasem stroniła od zwykłych czarodziei. Wszystko zależało od tego kto i jak został wychowany. On był przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju kontaktów. Z jednym wyjątkiem, który właśnie zamierzał wspomnieć: – Choć, gdybym planował mieć z tobą bardziej zaawansowane, że tak powiem, relacje, to tak, moja rodzina by się sprzeciwiła, domagałaby się wyjaśnienia… sama rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. – Spochmurniał przy wyjaśnianiu tej kwestii. Wszystko przez to, że przypomniała mu ona o dawnych ranach, a w tym o dawnej miłości. O całym sprzeciwie jego rodziny. Nie powinien tego aż tak wspominać, szczególnie że minęło tyle czasu od dnia kiedy zmarła nikomu winna mugolaczka. Teraz miał też przy swoim boku Rię, miał jej wsparcie… ale mimo wszystko nie mógł wymazać swoich wspomnień i przeszłości, dawnych uczuć. – W każdym razie, w obecnych czasach to my, Macmillanowie, potrzebujemy wsparcia czarodziei z Kornwalii, a nie oni naszego – spróbował uciec od złych myśli i dość przykrego dla niego tematu.
Ponownie się uśmiechnął, gdy Charlene wspomniała o Kornwalii i o tym, że za nią tęskni. I on za nią tęsknił, gdy podróżował. Teraz miał wrażenie, że odzyskiwał siły, których dotychczas mu brakowało. Potrzebował swojej rodziny i jej wsparcia. Potrzebował też wsparcia kogokolwiek, kto życzył mu dobrze. Kto by pomyślał w końcu, że pech tak mocno trzymał się jego osoby. Inna sprawa, że i jemu podobał się koniec panującej od maja anomalii, bo te sprawiały mu wiele kłopotów. Sam pamiętał jak kilkukrotnie dławił się dziwną mazią. Nie mówiąc o wężach podczas zawodów Wiklinowego Maga. Wróciła przy tym i możliwość teleportacji, a choć jej nie lubił, to rzeczywiście pozwalała ona na sprawniejszą komunikację. Dawało to też nadzieję na to, że wojna skończy się szybciej.
– Marzę, żebyśmy wygrali tę wojnę, żeby Kornwalia ponownie stała się miejscem, które pamiętam ze swojej młodości. Brakuje mi tej sielanki – stwierdził, zerkając przy tym w stronę czarownicy. – Przeraża mnie jedynie fakt, że chciałbym móc się zemścić na wszystkich wrogach mojej rodziny – przyznał trochę wstydliwie. Wygiął usta w niesmaku. Był Puchonem, nie lubił konfliktów, bo generowały one niesprawiedliwości, ale jednocześnie nie mógł od nich uciec. Ucieczka to zemsty rozpoczynała błędne koło nienawiści…. Ale bez tej wojny nie było szansy na powrót do spokoju i szczęśliwych dni. Musieli walczyć o lepsze jutro, lepsze jutro dla nich, a nie wrogów.
Jej kolejne pytanie wyraźnie go zaskoczyło, a przy tym i ponownie zawstydziło. Niestety, nie udało mu się nauczyć dawkowania eliksiru. Nie miał go kto nauczyć, co brzmiało zapewne niedorzecznie, ale było prawdą. Przypomniało mu także o tym, że przecież wziął ze sobą eliksir, a przy tym że planował poprosić Charlene o pomoc w jego użyciu.
– Nie, niestety. Wszyscy są zabiegani i nikt nie ma czasu mi tego wytłumaczyć – przyznał nieśmiało. – Jest skuteczny… ale jeżeli mógłbym cię prosić o pomoc, to czy pomogłabyś mi go teraz zażyć? – Naprawdę było mu głupio. Nie dość, że czarownica przygotowywała mu eliksiry i to za darmo, to teraz jeszcze prosił ją o pomoc. Wyciągnął mimo wszystko fiolkę i wskazał na nią.
Przytaknął jej na pytanie o prawdziwość listu lady Nott. Naprawdę napisała coś takiego. Nie czuł się jednak obrażony z racji braku zaproszenia. Wręcz przeciwnie. Sylwester spędził w przyjemnym gronie, bez nadętych bufonów i tak zwanej „konserwy”.
– Oczywiście. Przecież nie spędziłbym czasu z ludźmi, którzy planują mnie zabić – zaśmiał się. – Kogo obchodzą Nottowie, którzy odmienną opinię swojej rodziny traktują jako zdradę. Wydziedziczenie tego jednego Notta odbije się im jeszcze czkawką. Mam przeczucie, że to dobry człowiek, co mam nadzieję, nie usłyszy żaden z moich krewnych. My z Nottami nie darzymy się sympatią od dawna. Prawdopodobnie dlatego, że jesteśmy dla nich jak barbarzyńcy… no i w ich przekonaniu nie mamy krzty porządnego wychowania – wyjaśnił, a starał się przy tym nie komplikować swojej wypowiedzi. Mimowolnie chciał przybliżyć relację pomiędzy dwoma rodzinami. Tak czy inaczej środowisko konserwatywnej szlachty gniło od środka i był pewien, że jednego dnia to wszystko miało pęknąć jak za bardzo nadmuchany balon.
Spojrzał mimowolnie w stronę fluszków i kiwnął głową pannie Leighton. Coś o tym słyszał, nigdy jednak nie próbował. Może kiedyś, dawno temu. Ciężko mu było przypomnieć sobie co robił kilka lat temu. Tak czy inaczej, musiałby kiedyś tego spróbować, w cieplejszy dzień, na wiosnę.
– Tak, przydałby mi się kiedyś taki masaż – odpowiedział jej. – Byłoby miło mieć taką sadzawkę fluszków na ślubie. Muszę nad tym pomyśleć.
– Gdyby mi nie wypadało, to nie byłbym tutaj z tobą. Ale gdybym był z innej rodziny, na przykład z, nie wiem, Blacków, to tak, może nie wypadałoby mi się z tobą spotkać… choć to też nie jest pewne. I oni muszą mieć jakiś kontakt z, jakby to oni zapewne nazwali, zwykłymi czarodziejami. Pewnie też niektórzy z nich przyjaźnią się, na swój pokręcony sposób, z jakby to oni nazwali, gorszymi po krwi – starał się to jej jakoś wytłumaczyć. Naprawdę nie wyobrażał sobie aż tak wielkiej izolacji konserwatywnej szlachty. Przy czym ciężko mu było to stwierdzić, bo najczęściej przyjaźnił się z tą „lepszą” stroną. A jednak, i ta „lepsza” strona czasem stroniła od zwykłych czarodziei. Wszystko zależało od tego kto i jak został wychowany. On był przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju kontaktów. Z jednym wyjątkiem, który właśnie zamierzał wspomnieć: – Choć, gdybym planował mieć z tobą bardziej zaawansowane, że tak powiem, relacje, to tak, moja rodzina by się sprzeciwiła, domagałaby się wyjaśnienia… sama rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. – Spochmurniał przy wyjaśnianiu tej kwestii. Wszystko przez to, że przypomniała mu ona o dawnych ranach, a w tym o dawnej miłości. O całym sprzeciwie jego rodziny. Nie powinien tego aż tak wspominać, szczególnie że minęło tyle czasu od dnia kiedy zmarła nikomu winna mugolaczka. Teraz miał też przy swoim boku Rię, miał jej wsparcie… ale mimo wszystko nie mógł wymazać swoich wspomnień i przeszłości, dawnych uczuć. – W każdym razie, w obecnych czasach to my, Macmillanowie, potrzebujemy wsparcia czarodziei z Kornwalii, a nie oni naszego – spróbował uciec od złych myśli i dość przykrego dla niego tematu.
Ponownie się uśmiechnął, gdy Charlene wspomniała o Kornwalii i o tym, że za nią tęskni. I on za nią tęsknił, gdy podróżował. Teraz miał wrażenie, że odzyskiwał siły, których dotychczas mu brakowało. Potrzebował swojej rodziny i jej wsparcia. Potrzebował też wsparcia kogokolwiek, kto życzył mu dobrze. Kto by pomyślał w końcu, że pech tak mocno trzymał się jego osoby. Inna sprawa, że i jemu podobał się koniec panującej od maja anomalii, bo te sprawiały mu wiele kłopotów. Sam pamiętał jak kilkukrotnie dławił się dziwną mazią. Nie mówiąc o wężach podczas zawodów Wiklinowego Maga. Wróciła przy tym i możliwość teleportacji, a choć jej nie lubił, to rzeczywiście pozwalała ona na sprawniejszą komunikację. Dawało to też nadzieję na to, że wojna skończy się szybciej.
– Marzę, żebyśmy wygrali tę wojnę, żeby Kornwalia ponownie stała się miejscem, które pamiętam ze swojej młodości. Brakuje mi tej sielanki – stwierdził, zerkając przy tym w stronę czarownicy. – Przeraża mnie jedynie fakt, że chciałbym móc się zemścić na wszystkich wrogach mojej rodziny – przyznał trochę wstydliwie. Wygiął usta w niesmaku. Był Puchonem, nie lubił konfliktów, bo generowały one niesprawiedliwości, ale jednocześnie nie mógł od nich uciec. Ucieczka to zemsty rozpoczynała błędne koło nienawiści…. Ale bez tej wojny nie było szansy na powrót do spokoju i szczęśliwych dni. Musieli walczyć o lepsze jutro, lepsze jutro dla nich, a nie wrogów.
Jej kolejne pytanie wyraźnie go zaskoczyło, a przy tym i ponownie zawstydziło. Niestety, nie udało mu się nauczyć dawkowania eliksiru. Nie miał go kto nauczyć, co brzmiało zapewne niedorzecznie, ale było prawdą. Przypomniało mu także o tym, że przecież wziął ze sobą eliksir, a przy tym że planował poprosić Charlene o pomoc w jego użyciu.
– Nie, niestety. Wszyscy są zabiegani i nikt nie ma czasu mi tego wytłumaczyć – przyznał nieśmiało. – Jest skuteczny… ale jeżeli mógłbym cię prosić o pomoc, to czy pomogłabyś mi go teraz zażyć? – Naprawdę było mu głupio. Nie dość, że czarownica przygotowywała mu eliksiry i to za darmo, to teraz jeszcze prosił ją o pomoc. Wyciągnął mimo wszystko fiolkę i wskazał na nią.
Przytaknął jej na pytanie o prawdziwość listu lady Nott. Naprawdę napisała coś takiego. Nie czuł się jednak obrażony z racji braku zaproszenia. Wręcz przeciwnie. Sylwester spędził w przyjemnym gronie, bez nadętych bufonów i tak zwanej „konserwy”.
– Oczywiście. Przecież nie spędziłbym czasu z ludźmi, którzy planują mnie zabić – zaśmiał się. – Kogo obchodzą Nottowie, którzy odmienną opinię swojej rodziny traktują jako zdradę. Wydziedziczenie tego jednego Notta odbije się im jeszcze czkawką. Mam przeczucie, że to dobry człowiek, co mam nadzieję, nie usłyszy żaden z moich krewnych. My z Nottami nie darzymy się sympatią od dawna. Prawdopodobnie dlatego, że jesteśmy dla nich jak barbarzyńcy… no i w ich przekonaniu nie mamy krzty porządnego wychowania – wyjaśnił, a starał się przy tym nie komplikować swojej wypowiedzi. Mimowolnie chciał przybliżyć relację pomiędzy dwoma rodzinami. Tak czy inaczej środowisko konserwatywnej szlachty gniło od środka i był pewien, że jednego dnia to wszystko miało pęknąć jak za bardzo nadmuchany balon.
Spojrzał mimowolnie w stronę fluszków i kiwnął głową pannie Leighton. Coś o tym słyszał, nigdy jednak nie próbował. Może kiedyś, dawno temu. Ciężko mu było przypomnieć sobie co robił kilka lat temu. Tak czy inaczej, musiałby kiedyś tego spróbować, w cieplejszy dzień, na wiosnę.
– Tak, przydałby mi się kiedyś taki masaż – odpowiedział jej. – Byłoby miło mieć taką sadzawkę fluszków na ślubie. Muszę nad tym pomyśleć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To wszystko było skomplikowane. Charlie cieszyła się, że nie musiała się przejmować tym, z kim wypada jej się przyjaźnić a z kim nie. Mogła znajdować znajomych zarówno wśród mugolaków jak i czarodziejów czystej krwi, choć nigdy nie lgnęła do tych o mocno konserwatywnych poglądach, którzy uważali się za panów świata i gardzili wszystkimi, którzy nie mieli tak czystej krwi jak oni. Wśród Krukonów, Puchonów i Gryfonów miała jednak wystarczająco dużo przyjaciół i znajomych, by nie przejmować się Ślizgonami i ich gadaniem o czystości.
Gdy wspomniał o bardziej zaawansowanych relacjach, zarumieniła się, ale i zdziwiła, że poruszył ten temat. Czy i gdzieś bardzo, bardzo głęboko on myślał o ich relacji w podobny sposób, zastanawiając się, co by było, gdyby mogli spojrzeć na siebie inaczej? W swoim racjonalnym umyśle, nie pozwalającym rojeniom na stałe zagościć w myślach, wiedziała, że to byłoby niemożliwe. Nigdy nie chciałaby narazić Anthony’ego na nieprzyjemności ani utratę rodzinnych więzi. Poza tym miał narzeczoną, więc myślenie o czymś „bardziej zaawansowanym” tym bardziej nie wchodziło w grę i czuła ogromne wyrzuty sumienia z samego powodu że w ogóle o tym pomyślała, i dziękowała Merlinowi w duchu, że Anthony raczej nie posiadał zdolności legilimencji i nie mógł zajrzeć w jej umysł. Cokolwiek gdzieś bardzo głęboko w duszy czuła, być może jako pochodną odurzenia amortencją przed paroma miesiącami, to nie miało żadnego znaczenia. Nie mogło mieć. Anthony był Rii, i wybierając ją nie musiał wyrzekać się swojej rodziny i tego kim był. Zaczęła się bawić końcem szalika.
- Wiem, ale to ci nie grozi. Masz narzeczoną, wkrótce pewnie weźmiecie ślub i będziecie razem szczęśliwi. Ria jest naprawdę miła, lubię ją i uważam, że dokonałeś świetnego wyboru – powiedziała, i choć gdzieś głęboko poczuła leciutkie ukłucie, uśmiechnęła się ciepło i po chwili zapytała pogodnie: – Będę mogła kiedyś zatańczyć na waszym ślubie? – zastanowiła się, choć liczyła na to, że tak będzie, choć też nie miała zamiaru się narzucać. Pamiętała, jak dużo kontrowersji przed kilkoma miesiącami wywołało zaproszenie przez Ulyssesa i Julię czarodziejów nieczystej krwi, choć podejrzewała, że Anthony i Ria nie będą się przejmować opinią konserw. – W każdym razie mam nadzieję że dobrze się dogadujecie i myśl o spędzeniu z nią przyszłości napawa cię radością.
Czy to była miłość, czy aranżowany związek? Nie wiedziała tego.
- Myślę, że Leightonowie staną za wami murem – odezwała się po chwili. Trudno jej było wypowiadać się za całą rodzinę, zwłaszcza tą dalszą, ale wielu z nich żyło w Kornwalii obecnie lub przynajmniej się w niej wychowało, i nigdy nie mieli zwad z panami tych ziem. Szczególnie teraz ważna była jedność kornwalijskich czarodziejów, a Macmillanowie stanowili pewien filar tej społeczności, i kiedyś to rzeczywiście oni mogli chronić innych, a dziś sami potrzebowali wsparcia, skoro zwierzchnictwo nad Kornwalią było już bardziej umowne niż mające realną moc sprawczą. Poza tym Leightonowie czuli się Kornwalijczykami z krwi i kości, więc też zależało im na dobru tej krainy i jej mieszkańców. Charlie także czuła się Kornwalijką, i mieszkanie w Londynie nie mogło tego zmienić. Liczyło się to, gdzie było jej serce, a znajdowało się ono w Kornwalii, w jej rodzinnym Tinworth.
- Mi też brakuje tych czasów, takich jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem lub gdy wracałam tu co roku na wakacje. Mogłam całymi dniami spacerować po plaży lub uczyć się eliksirów pod okiem mamy, a nocą oglądałam niebo i uczyłam się astronomii – rozmarzyła się na wspomnienie tamtych dni, kiedy jej głównym zmartwieniem były szkolne egzaminy i snucie marzeń o zostaniu alchemiczką i opanowaniu umiejętności animagii. – Chciałabym kiedyś znowu móc mieszkać w domku przy plaży, warzyć eliksiry i nocami obserwować niebo, a potem zasypiać kołysana dobiegającym zza okna szumem fal. Bez strachu, bez wojny i bez ciągłego słyszenia o ludzkich tragediach.
Kiedy jednak wspomniał o pragnieniu zemsty, poczuła nieprzyjemny dreszcz w środku i spojrzała na niego z ukosa. Czy mówił poważnie? Trudno było jej sobie wyobrazić Anthony’ego jako myślącego o krzywdzeniu innych z premedytacją mimo wiedzy o tym co zrobił. Nie będąc w Stonehenge wyobrażała sobie to jako spontaniczny, nieprzemyślany zryw w rozpaczliwej chęci powstrzymania czarnoksiężnika i jego zwolenników, w wyniku którego niezamierzenie ucierpieli inni ludzie. Ale działanie celowe wydawało jej się nie pasować do tego sympatycznego, nieco nostalgicznego mężczyzny ze skłonnościami do pakowania się w kłopoty. Było w nim coś, co w niej samej budziło chęć zatroszczenia się o niego. Ale uświadomiła sobie, że przeżyte trudne doświadczenia mogły coś w nim zmienić; pozostawało jej mieć nadzieję że Zakon pomoże mu ukierunkować jego emocje w dobrą stronę, a nie taką, gdzie zrobiłby coś głupiego i stałby się równie zły jak ci, którzy krzywdzili innych tylko dlatego, że myśleli inaczej. Właśnie to ich różniło od tamtych, że nie robili tego dla przyjemności, a kierowali się dobrem świata. Lecz granica między dobrem i złem bywała bardzo cienka i subiektywna, a odpowiadanie przemocą na przemoc nie stanowiło wyjścia. Od razu przypomniała sobie też Jaydena Vane i jego odejście z Zakonu; musiała przyjąć do wiadomości, że Zakon czasem musiał podejmować trudne decyzje, a do takich niewątpliwie należało choćby zabranie trójki dzieci do Azkabanu i gotowość poświęcenia ich dla ratowania świata. Nawet ona rozumiała, że dobro całego świata stało ponad dobrem trzech jednostek, choć bardzo jej ulżyło gdy okazało się, że dzieci przeżyły. Wierzyła w Zakon i w to, że ktoś musiał nieść światło w ciemności, i ktoś musiał się poświęcać, by to inni nie musieli podejmować trudnych moralnie decyzji. Cieszyła się też, że żadna poważna moc decyzyjna nie spoczywa na niej, że była zwykłym szeregowym członkiem, który głównie warzył eliksiry.
Nie odpowiedziała więc na te słowa, nie chciała poruszać tak trudnego tematu. Ten dzień miał przecież być miły, szukali tu wszak ucieczki od nieprzyjemności. Sama zawsze była całkowicie przeciwna przemocy, ale była wojna i kto wie, co się wydarzy w przyszłości? Nie chciała też myśleć o Anthonym przez pryzmat takich rzeczy, woląc wciąż nosić w głowie obraz miłego, uczynnego mężczyzny, który kilka razy jej pomógł i któremu pomogła ona, gdy nawzajem wyciągali się z różnych tarapatów. Mężczyzny, który po tych wszystkich dziwnych spotkaniach stał się jej w pewien sposób bliski i którego zaczęła postrzegać w kategorii przyjaciela, choć naiwna, otwarta i miła Charlie łatwo obdarzała tym określeniem. Czasem czuła się, jakby znała go znacznie dłużej niż od czerwca.
Przełknęła ślinę i podjęła temat eliksirów.
- Tak, jasne! Pomogę ci, jeśli potrzebujesz – zgodziła się natychmiast. Gdy wyciągnął fiolkę, jedną z tych które dla niego kiedyś zrobiła, wzięła ją i pomogła mu odmierzyć odpowiednią porcję, by mógł ją bezpiecznie zażyć. – Wciąż uważam, że powinieneś opanować podstawy anatomii, nigdy nie wiesz, kiedy ta wiedza ci się przyda, a nie zawsze obok będzie ktoś, kto poda ci jakiś eliksir – dodała; wiedzy nigdy za wiele. A podstawy anatomii wydawały jej się sprawą dość fundamentalną, choć w przyszłości miała zamiar zainteresować się tą dziedziną głębiej i nauczyć się dawkować trudniejsze mikstury lecznicze.
- Pewnie nadal są wściekli – odezwała się; choć mogła zrozumieć złość ludzi, którzy ucierpieli przez zaklęcie dwójki Anthonych, nie rozumiała tej całej nienawiści wobec myślących inaczej. Gdy poruszył temat Percivala, znowu coś w niej drgnęło. Poznała Percivala i polubiła go. I jej wydawał się dobry, i choć dowiedziała się o tym, że przed nawróceniem i poparciem sprawy Zakonu należał do przeciwnego obozu, zdecydowała się mu w pewien sposób zaufać, tak silnie tkwiło w niej dobre pierwsze wrażenie, które zrobił. Wykonała dla niego kilka alchemicznych przysług, a nawet była z nim na smoczej wyprawie, na którą ją zabrał, pozwalając przeżyć niezwykłą przygodę. I przedwczoraj znów go spotkała, opłakując Verę w piwnicy zaginionych w Londynie.
- Miałam okazję go poznać. I jemu wyświadczyłam kiedyś kilka alchemicznych przysług – odezwała się, choć nie wspomniała o jego sojusznictwie, ani tym bardziej trudnej przeszłości. Czuła, że nie miała prawa do rozporządzania tymi szczegółami, do opowiadania o tym innym członkom Zakonu bez wiedzy i zgody Percivala. Lubiła Anthony’ego i ufała mu, ale nie była odpowiednią osobą, która mogłaby mu wspomnieć, że były Nott też był już jednym z nich, choć być może przyjdzie dzień, kiedy obaj spotkają się po tej samej stronie i dowiedzą się o sobie. – W każdym razie chyba nie był jak inni Nottowie, a teraz już w ogóle nim nie jest, więc... Chyba te rodowe spory już was nie dotyczą, prawda? I... naprawdę tak was postrzegają w szlacheckim świecie? Uważają za... niewychowanych? – zdziwiła się. Jej Anthony zawsze wydawał się bardzo uprzejmy i lepiej wychowany niż większość tych nadętych paniczyków i próżnych dam przechodzących przez życie z nosami wysoko w górze, by absolutnie nie spojrzeć na brudny plebs, jakim była Charlie i jej podobni czarodzieje.
- Cóż, może powinieneś w takim razie latem zabrać tu Rię? – zaproponowała. – Nie wiem, jak z sadzawką, bo mama mówiła, że fluszki oddzielone od swojej kolonii marnieją i tracą magiczne właściwości. Zupełnie, jakby były roślinami stadnymi, potrzebującymi otoczenia pozostałych, by zachować zdrowie i moc.
Znowu spojrzała na połyskujące galaretowate twory, nie przypominające zwykłych lądowych roślin, te jednak tkwiły na pograniczu morza i plaży, obmywane obecnie lodowatymi morskimi falami. Gdyby woda była spokojniejsza, niewątpliwie przy brzegu pokryłaby się już lodem.
Gdy wspomniał o bardziej zaawansowanych relacjach, zarumieniła się, ale i zdziwiła, że poruszył ten temat. Czy i gdzieś bardzo, bardzo głęboko on myślał o ich relacji w podobny sposób, zastanawiając się, co by było, gdyby mogli spojrzeć na siebie inaczej? W swoim racjonalnym umyśle, nie pozwalającym rojeniom na stałe zagościć w myślach, wiedziała, że to byłoby niemożliwe. Nigdy nie chciałaby narazić Anthony’ego na nieprzyjemności ani utratę rodzinnych więzi. Poza tym miał narzeczoną, więc myślenie o czymś „bardziej zaawansowanym” tym bardziej nie wchodziło w grę i czuła ogromne wyrzuty sumienia z samego powodu że w ogóle o tym pomyślała, i dziękowała Merlinowi w duchu, że Anthony raczej nie posiadał zdolności legilimencji i nie mógł zajrzeć w jej umysł. Cokolwiek gdzieś bardzo głęboko w duszy czuła, być może jako pochodną odurzenia amortencją przed paroma miesiącami, to nie miało żadnego znaczenia. Nie mogło mieć. Anthony był Rii, i wybierając ją nie musiał wyrzekać się swojej rodziny i tego kim był. Zaczęła się bawić końcem szalika.
- Wiem, ale to ci nie grozi. Masz narzeczoną, wkrótce pewnie weźmiecie ślub i będziecie razem szczęśliwi. Ria jest naprawdę miła, lubię ją i uważam, że dokonałeś świetnego wyboru – powiedziała, i choć gdzieś głęboko poczuła leciutkie ukłucie, uśmiechnęła się ciepło i po chwili zapytała pogodnie: – Będę mogła kiedyś zatańczyć na waszym ślubie? – zastanowiła się, choć liczyła na to, że tak będzie, choć też nie miała zamiaru się narzucać. Pamiętała, jak dużo kontrowersji przed kilkoma miesiącami wywołało zaproszenie przez Ulyssesa i Julię czarodziejów nieczystej krwi, choć podejrzewała, że Anthony i Ria nie będą się przejmować opinią konserw. – W każdym razie mam nadzieję że dobrze się dogadujecie i myśl o spędzeniu z nią przyszłości napawa cię radością.
Czy to była miłość, czy aranżowany związek? Nie wiedziała tego.
- Myślę, że Leightonowie staną za wami murem – odezwała się po chwili. Trudno jej było wypowiadać się za całą rodzinę, zwłaszcza tą dalszą, ale wielu z nich żyło w Kornwalii obecnie lub przynajmniej się w niej wychowało, i nigdy nie mieli zwad z panami tych ziem. Szczególnie teraz ważna była jedność kornwalijskich czarodziejów, a Macmillanowie stanowili pewien filar tej społeczności, i kiedyś to rzeczywiście oni mogli chronić innych, a dziś sami potrzebowali wsparcia, skoro zwierzchnictwo nad Kornwalią było już bardziej umowne niż mające realną moc sprawczą. Poza tym Leightonowie czuli się Kornwalijczykami z krwi i kości, więc też zależało im na dobru tej krainy i jej mieszkańców. Charlie także czuła się Kornwalijką, i mieszkanie w Londynie nie mogło tego zmienić. Liczyło się to, gdzie było jej serce, a znajdowało się ono w Kornwalii, w jej rodzinnym Tinworth.
- Mi też brakuje tych czasów, takich jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem lub gdy wracałam tu co roku na wakacje. Mogłam całymi dniami spacerować po plaży lub uczyć się eliksirów pod okiem mamy, a nocą oglądałam niebo i uczyłam się astronomii – rozmarzyła się na wspomnienie tamtych dni, kiedy jej głównym zmartwieniem były szkolne egzaminy i snucie marzeń o zostaniu alchemiczką i opanowaniu umiejętności animagii. – Chciałabym kiedyś znowu móc mieszkać w domku przy plaży, warzyć eliksiry i nocami obserwować niebo, a potem zasypiać kołysana dobiegającym zza okna szumem fal. Bez strachu, bez wojny i bez ciągłego słyszenia o ludzkich tragediach.
Kiedy jednak wspomniał o pragnieniu zemsty, poczuła nieprzyjemny dreszcz w środku i spojrzała na niego z ukosa. Czy mówił poważnie? Trudno było jej sobie wyobrazić Anthony’ego jako myślącego o krzywdzeniu innych z premedytacją mimo wiedzy o tym co zrobił. Nie będąc w Stonehenge wyobrażała sobie to jako spontaniczny, nieprzemyślany zryw w rozpaczliwej chęci powstrzymania czarnoksiężnika i jego zwolenników, w wyniku którego niezamierzenie ucierpieli inni ludzie. Ale działanie celowe wydawało jej się nie pasować do tego sympatycznego, nieco nostalgicznego mężczyzny ze skłonnościami do pakowania się w kłopoty. Było w nim coś, co w niej samej budziło chęć zatroszczenia się o niego. Ale uświadomiła sobie, że przeżyte trudne doświadczenia mogły coś w nim zmienić; pozostawało jej mieć nadzieję że Zakon pomoże mu ukierunkować jego emocje w dobrą stronę, a nie taką, gdzie zrobiłby coś głupiego i stałby się równie zły jak ci, którzy krzywdzili innych tylko dlatego, że myśleli inaczej. Właśnie to ich różniło od tamtych, że nie robili tego dla przyjemności, a kierowali się dobrem świata. Lecz granica między dobrem i złem bywała bardzo cienka i subiektywna, a odpowiadanie przemocą na przemoc nie stanowiło wyjścia. Od razu przypomniała sobie też Jaydena Vane i jego odejście z Zakonu; musiała przyjąć do wiadomości, że Zakon czasem musiał podejmować trudne decyzje, a do takich niewątpliwie należało choćby zabranie trójki dzieci do Azkabanu i gotowość poświęcenia ich dla ratowania świata. Nawet ona rozumiała, że dobro całego świata stało ponad dobrem trzech jednostek, choć bardzo jej ulżyło gdy okazało się, że dzieci przeżyły. Wierzyła w Zakon i w to, że ktoś musiał nieść światło w ciemności, i ktoś musiał się poświęcać, by to inni nie musieli podejmować trudnych moralnie decyzji. Cieszyła się też, że żadna poważna moc decyzyjna nie spoczywa na niej, że była zwykłym szeregowym członkiem, który głównie warzył eliksiry.
Nie odpowiedziała więc na te słowa, nie chciała poruszać tak trudnego tematu. Ten dzień miał przecież być miły, szukali tu wszak ucieczki od nieprzyjemności. Sama zawsze była całkowicie przeciwna przemocy, ale była wojna i kto wie, co się wydarzy w przyszłości? Nie chciała też myśleć o Anthonym przez pryzmat takich rzeczy, woląc wciąż nosić w głowie obraz miłego, uczynnego mężczyzny, który kilka razy jej pomógł i któremu pomogła ona, gdy nawzajem wyciągali się z różnych tarapatów. Mężczyzny, który po tych wszystkich dziwnych spotkaniach stał się jej w pewien sposób bliski i którego zaczęła postrzegać w kategorii przyjaciela, choć naiwna, otwarta i miła Charlie łatwo obdarzała tym określeniem. Czasem czuła się, jakby znała go znacznie dłużej niż od czerwca.
Przełknęła ślinę i podjęła temat eliksirów.
- Tak, jasne! Pomogę ci, jeśli potrzebujesz – zgodziła się natychmiast. Gdy wyciągnął fiolkę, jedną z tych które dla niego kiedyś zrobiła, wzięła ją i pomogła mu odmierzyć odpowiednią porcję, by mógł ją bezpiecznie zażyć. – Wciąż uważam, że powinieneś opanować podstawy anatomii, nigdy nie wiesz, kiedy ta wiedza ci się przyda, a nie zawsze obok będzie ktoś, kto poda ci jakiś eliksir – dodała; wiedzy nigdy za wiele. A podstawy anatomii wydawały jej się sprawą dość fundamentalną, choć w przyszłości miała zamiar zainteresować się tą dziedziną głębiej i nauczyć się dawkować trudniejsze mikstury lecznicze.
- Pewnie nadal są wściekli – odezwała się; choć mogła zrozumieć złość ludzi, którzy ucierpieli przez zaklęcie dwójki Anthonych, nie rozumiała tej całej nienawiści wobec myślących inaczej. Gdy poruszył temat Percivala, znowu coś w niej drgnęło. Poznała Percivala i polubiła go. I jej wydawał się dobry, i choć dowiedziała się o tym, że przed nawróceniem i poparciem sprawy Zakonu należał do przeciwnego obozu, zdecydowała się mu w pewien sposób zaufać, tak silnie tkwiło w niej dobre pierwsze wrażenie, które zrobił. Wykonała dla niego kilka alchemicznych przysług, a nawet była z nim na smoczej wyprawie, na którą ją zabrał, pozwalając przeżyć niezwykłą przygodę. I przedwczoraj znów go spotkała, opłakując Verę w piwnicy zaginionych w Londynie.
- Miałam okazję go poznać. I jemu wyświadczyłam kiedyś kilka alchemicznych przysług – odezwała się, choć nie wspomniała o jego sojusznictwie, ani tym bardziej trudnej przeszłości. Czuła, że nie miała prawa do rozporządzania tymi szczegółami, do opowiadania o tym innym członkom Zakonu bez wiedzy i zgody Percivala. Lubiła Anthony’ego i ufała mu, ale nie była odpowiednią osobą, która mogłaby mu wspomnieć, że były Nott też był już jednym z nich, choć być może przyjdzie dzień, kiedy obaj spotkają się po tej samej stronie i dowiedzą się o sobie. – W każdym razie chyba nie był jak inni Nottowie, a teraz już w ogóle nim nie jest, więc... Chyba te rodowe spory już was nie dotyczą, prawda? I... naprawdę tak was postrzegają w szlacheckim świecie? Uważają za... niewychowanych? – zdziwiła się. Jej Anthony zawsze wydawał się bardzo uprzejmy i lepiej wychowany niż większość tych nadętych paniczyków i próżnych dam przechodzących przez życie z nosami wysoko w górze, by absolutnie nie spojrzeć na brudny plebs, jakim była Charlie i jej podobni czarodzieje.
- Cóż, może powinieneś w takim razie latem zabrać tu Rię? – zaproponowała. – Nie wiem, jak z sadzawką, bo mama mówiła, że fluszki oddzielone od swojej kolonii marnieją i tracą magiczne właściwości. Zupełnie, jakby były roślinami stadnymi, potrzebującymi otoczenia pozostałych, by zachować zdrowie i moc.
Znowu spojrzała na połyskujące galaretowate twory, nie przypominające zwykłych lądowych roślin, te jednak tkwiły na pograniczu morza i plaży, obmywane obecnie lodowatymi morskimi falami. Gdyby woda była spokojniejsza, niewątpliwie przy brzegu pokryłaby się już lodem.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Biorąc pod uwagę to, że Anthony był niczym jak fanatyk oddany dotychczas tylko jednej kobiecie przez wiele lat, w dodatku martwej… zanosiło się na to, że zamierzał zachować się dokładnie tak samo w stosunku do panny Weasley. A i głupio było przyznać, że do niedawna sam uważał zmianę swoich uczuć za zdradę wobec zmarłej ukochanej i przeklinał samego siebie. Długo dochodził do konkluzji, że przecież był żywy, a wydarzenia po Stonehenge uświadomiły go o tym, że życie może się bardzo szybko skończyć, gdy rozpłakuje się stare duchy, a nie robi się nic, żeby zmienić teraźniejszość. Gdyby nie Ria, prawdopodobnie już dawno skończyłby z sobą w jakimś kornwalijskim bagnie, pogrążony swoimi depresyjnymi myślami i obwiniając się m.in. za śmierć kilkunastu osób. Zawdzięczał narzeczonej wiele (a i nie tylko niej, choć jej rola była dla niego najważniejsza). Nie był to jedyny powód dla którego zamierzał się związać akurat z nią. Rudowłosa była dla niego kimś, komu mógł zaufać i kimś, kto nie przejmował się arystokratycznymi schematami. Znał ją dobrze i to od dawna, prawie że od małego. Jednocześnie, na papierze, była szlachcianką, a to oznaczało, że jej bezpieczeństwo nie było zagrożone (teoretycznie). Co prawda, jej związek z Zakonem sprawiał, że to samo bezpieczeństwo, o które tak bardzo się martwił, było narażone bardziej niż życie zmarłej ukochanej… wiedział jednak, że Weasleyówna, córka aurora, była w stanie poradzić sobie w najgorszej sytuacji. Poza tym Ria była dobrą i oddaną czarownicą, która jako pierwsza dała mu oznaki swojego zainteresowania.
Jednak, kto wie co by się stało, gdyby nie zdarzenia z lewitującą jemiołą, spotkanie na wzgórzu po Wiklinowym Magu, wiele rozmów w ciągu ostatnich miesięcy i gdyby nie ślub u Ollivanderów, które zmieniły wszystko w jego życiu. Kto wie, co by było, gdyby do tego wszystkiego nie doszło lub gdyby to samo działo się właśnie z panną Leighton… może pewnego dnia obejrzałby się właśnie za nią? Mogło by tak się zdarzyć, teoretycznie, ale mimo wszystko szanse na to były niewielkie. Z kilku przyczyn. Po pierwsze miał przykre doświadczenie w zakochiwaniu się w kobiecie spoza grona szlachty. Taki związek, gdyby w ogóle miał szansę zaistnieć, nie przeszedłby cicho, tak samo jak stało się to z jego dawną miłością, mugolaczką. Obecnie nie miał wokół siebie żadnego przyjaciela, który zachowałby się tak, jak tamten, którego przeklinał od wielu lat… Złe doświadczenie mimowolnie wyryło mu w podświadomości, żeby nie dopuścić do podobnej krzywdy, a przez to – żeby nie wiązać się z kimś właśnie spoza szlachty. Charlene, rzecz jasna, była piękna i na pewno ktoś się za nią rozglądał. On, nawet jeżeli tak by robił, to mimo wszystko nigdy nie odważyłby się tego przyznać ani przed sobą, ani przed nią, ani przed nikim innym. Taki związek po prostu nie mógłby mieć miejsca i to nie ze względu na niego, ale ze względu na nią.
– Tak – przyznał jej, gdy tylko usłyszał te wszystkie komplementy wobec swojej narzeczonej. Rozweselił się na chwilę, ale wypowiedź Charlene sprawiła, że na chwilę się zamyślił. Czy zasługiwał na Weasleyównę? Być może wątpił w samego siebie, ale jak miałby zachowywać się inaczej? – Mam nadzieję, że będzie ze mną szczęśliwa – dodał ciszej, jak gdyby mruczał do samego siebie. – Głupie pytanie, oczywiście, że będziesz mogła zatańczyć! – Dodał znacznie weselej, jak gdyby przed chwilą wcale nie rozmyślał nad swoją wartością. Nie zauważył nawet jak bardzo przeskoczył z jednej skrajnej emocji do drugiej. – Będziesz jedną z zaproszonych osób! I to z zaproszeniem na imię i nazwisko. – Jej kolejne słowa jednak wyraźnie go zadziwiły. Szczęście. To była miłość, nie mogło być nic innego. On, uparty niczym osioł Macmillan, nie mógłby przecież zrezygnować ze swojego wolnego stanu od tak, po prostu. – Napawa, ale pytanie czy rzeczywiście Ria będzie ze mną szczęśliwa – wyjaśnił na głos swoją wcześniejszą uwagę, którą mruczał pod nosem. Wyraźnie przy tym spochmurniał. Jeżeli ci wszyscy zwolennicy tego przeklętego czarnoksiężnika mieli się na nim zemścić, to mogli to zrobić na wiele sposób. Od wtrącenia go to więzienia, po odegraniu się na rudowłosej czarownicy, jak ostatni tchórze. A to sprawiało, że bał się o szczęście panny Weasley. O szczęście, ale i o to czy z nim była bezpieczna.
Cieszył się, że mógł liczyć na Leightonów, a przynajmniej, że mógł liczyć na Charlene. Jej alchemiczne zdolności bardzo mu pomagały, ale jeszcze bardziej pomagało mu jej wsparcie. Każda mniejsza lub większa rodzina czarodziei w Kornwalii była dla niego na wagę złota. Powinien zabiegać o jak największe wsparcie ze strony każdego Kornwalijczyka, który posiadał różdżkę.
Poprawił szalik i kaptur swojego płaszcza. Było zimno, a wiatr pogłębiał to uczucie. Nie chciał mimo wszystko ruszać się z tego miejsca. Spojrzał w stronę wody, gdy czarownica opisywała dawne czasy spędzone nad tym miejscem. Jej życie wydawało się mniej skomplikowane niż jego… przynajmniej dla niego. Czasami żałował, że nie mógł podzielić losu zwykłych czarodziei. Z drugiej cieszył się, że mimo wszystko urodził się wśród Macmillanów, a nie w jakimś konserwatywnym rodzie. Jej uwaga, co do tego, że nie mieszkała tutaj wyraźnie go zaskoczyła.
– Przecież zawsze możesz zamieszkać w jednym z tych domków. Mogłabyś pracować dla nas, a nie dla Munga. A na pewno znalazłoby się kilka innych rodzin, które byłyby zainteresowane twoimi eliksirami. Z dala od tego szarlatana, choć i mojego dalekiego kuzyna, Blacka. Musisz na siebie uważać, szczególnie teraz kiedy Blackowie otwarcie poparli Sama-Wiesz-Kogo. Nie możemy ciebie stracić, tak samo jak pozostałych alchemików i magimedyków – odezwał się, łapiąc ją za ramię. Chciał całkowicie zwrócić jej uwagę na swojej osobie, kiedy wymawiał te słowa. Blackowie, choć byli z nim powiązani wyjątkowo naciąganą nicią, byli mu dobrze znani… a co przez to można rozumieć, znał mniej więcej czego po nich oczekiwał. Nie mógł pozwolić na to, żeby Charlene była zagrożona.
Rozumiał, że powinien opanować podstawy anatomii, ale naprawdę nie potrafił tego zrobić sam. Czarownica miała tutaj rację, nigdy nie wiadomo kiedy mógłby potrzebować pomocy w postaci eliksirów. W ciszy jednak jedynie przytaknął i wypił odpowiednią ilość eliksiru, odmierzoną dzięki Charlene.
– Nauczę się – rzucił jedynie. – Mogłabyś mi kiedyś pomóc, gdybyś chciała, a przede wszystkim miała chwilę wolnego czasu – zaproponował nieśmiało. Głupio mu było prosić, ale nie dlatego, że nie lubił. Wiedział, że nawet teraz zajmował cenny czas czarownicy, która mogła go przeznaczyć na eliksiry lub inne działania.
Informacja o tym jak zachowywał się Percival, którego okazję miał poznać dopiero podczas Stonehenge była dla niego cenna. Chciał mu podziękować, ale jednocześnie nie chciał, aby jego rodzina się o tym dowiedziała. Właśnie ze względu na nieprzyjemne relacje między Macmillanami a Nottami. Teraz jednak był bardziej przekonany co do tego, że powinien spróbować skontaktować się z byłym Nottem i choćby podziękować mu za pomocną dłoń po tym wszystkim co się stało. Mężczyzna i tak wykazał się dużą odwagą, bo nie uciekł z pobojowiska.
– Moja ciotka powiedziałaby, że od swojego rodzonego nazwiska nigdy nie można uciec… Ale pewnie dałoby się z tym polemizować – odpowiedział na pytanie przyjaciółki. – I tak… tak nas postrzegają. A obecnie nienawidzą nas nawet ci, którzy zmuszali się do względnej obiektywności. Może to przez ten alkohol, sam nie wiem.
Na propozycję panny Leighton uśmiechnął się nieśmiało. To był dobry pomysł. Lepszy niż sprowadzanie fluszków na ślub. Nie chciałby przecież niszczyć tak ładnego okazu ze względu na swojego zachcianki.
– Pewnie masz racę, lepiej ją tutaj zaprowadzić – przyznał, ponownie spoglądając w stronę wody.
Jednak, kto wie co by się stało, gdyby nie zdarzenia z lewitującą jemiołą, spotkanie na wzgórzu po Wiklinowym Magu, wiele rozmów w ciągu ostatnich miesięcy i gdyby nie ślub u Ollivanderów, które zmieniły wszystko w jego życiu. Kto wie, co by było, gdyby do tego wszystkiego nie doszło lub gdyby to samo działo się właśnie z panną Leighton… może pewnego dnia obejrzałby się właśnie za nią? Mogło by tak się zdarzyć, teoretycznie, ale mimo wszystko szanse na to były niewielkie. Z kilku przyczyn. Po pierwsze miał przykre doświadczenie w zakochiwaniu się w kobiecie spoza grona szlachty. Taki związek, gdyby w ogóle miał szansę zaistnieć, nie przeszedłby cicho, tak samo jak stało się to z jego dawną miłością, mugolaczką. Obecnie nie miał wokół siebie żadnego przyjaciela, który zachowałby się tak, jak tamten, którego przeklinał od wielu lat… Złe doświadczenie mimowolnie wyryło mu w podświadomości, żeby nie dopuścić do podobnej krzywdy, a przez to – żeby nie wiązać się z kimś właśnie spoza szlachty. Charlene, rzecz jasna, była piękna i na pewno ktoś się za nią rozglądał. On, nawet jeżeli tak by robił, to mimo wszystko nigdy nie odważyłby się tego przyznać ani przed sobą, ani przed nią, ani przed nikim innym. Taki związek po prostu nie mógłby mieć miejsca i to nie ze względu na niego, ale ze względu na nią.
– Tak – przyznał jej, gdy tylko usłyszał te wszystkie komplementy wobec swojej narzeczonej. Rozweselił się na chwilę, ale wypowiedź Charlene sprawiła, że na chwilę się zamyślił. Czy zasługiwał na Weasleyównę? Być może wątpił w samego siebie, ale jak miałby zachowywać się inaczej? – Mam nadzieję, że będzie ze mną szczęśliwa – dodał ciszej, jak gdyby mruczał do samego siebie. – Głupie pytanie, oczywiście, że będziesz mogła zatańczyć! – Dodał znacznie weselej, jak gdyby przed chwilą wcale nie rozmyślał nad swoją wartością. Nie zauważył nawet jak bardzo przeskoczył z jednej skrajnej emocji do drugiej. – Będziesz jedną z zaproszonych osób! I to z zaproszeniem na imię i nazwisko. – Jej kolejne słowa jednak wyraźnie go zadziwiły. Szczęście. To była miłość, nie mogło być nic innego. On, uparty niczym osioł Macmillan, nie mógłby przecież zrezygnować ze swojego wolnego stanu od tak, po prostu. – Napawa, ale pytanie czy rzeczywiście Ria będzie ze mną szczęśliwa – wyjaśnił na głos swoją wcześniejszą uwagę, którą mruczał pod nosem. Wyraźnie przy tym spochmurniał. Jeżeli ci wszyscy zwolennicy tego przeklętego czarnoksiężnika mieli się na nim zemścić, to mogli to zrobić na wiele sposób. Od wtrącenia go to więzienia, po odegraniu się na rudowłosej czarownicy, jak ostatni tchórze. A to sprawiało, że bał się o szczęście panny Weasley. O szczęście, ale i o to czy z nim była bezpieczna.
Cieszył się, że mógł liczyć na Leightonów, a przynajmniej, że mógł liczyć na Charlene. Jej alchemiczne zdolności bardzo mu pomagały, ale jeszcze bardziej pomagało mu jej wsparcie. Każda mniejsza lub większa rodzina czarodziei w Kornwalii była dla niego na wagę złota. Powinien zabiegać o jak największe wsparcie ze strony każdego Kornwalijczyka, który posiadał różdżkę.
Poprawił szalik i kaptur swojego płaszcza. Było zimno, a wiatr pogłębiał to uczucie. Nie chciał mimo wszystko ruszać się z tego miejsca. Spojrzał w stronę wody, gdy czarownica opisywała dawne czasy spędzone nad tym miejscem. Jej życie wydawało się mniej skomplikowane niż jego… przynajmniej dla niego. Czasami żałował, że nie mógł podzielić losu zwykłych czarodziei. Z drugiej cieszył się, że mimo wszystko urodził się wśród Macmillanów, a nie w jakimś konserwatywnym rodzie. Jej uwaga, co do tego, że nie mieszkała tutaj wyraźnie go zaskoczyła.
– Przecież zawsze możesz zamieszkać w jednym z tych domków. Mogłabyś pracować dla nas, a nie dla Munga. A na pewno znalazłoby się kilka innych rodzin, które byłyby zainteresowane twoimi eliksirami. Z dala od tego szarlatana, choć i mojego dalekiego kuzyna, Blacka. Musisz na siebie uważać, szczególnie teraz kiedy Blackowie otwarcie poparli Sama-Wiesz-Kogo. Nie możemy ciebie stracić, tak samo jak pozostałych alchemików i magimedyków – odezwał się, łapiąc ją za ramię. Chciał całkowicie zwrócić jej uwagę na swojej osobie, kiedy wymawiał te słowa. Blackowie, choć byli z nim powiązani wyjątkowo naciąganą nicią, byli mu dobrze znani… a co przez to można rozumieć, znał mniej więcej czego po nich oczekiwał. Nie mógł pozwolić na to, żeby Charlene była zagrożona.
Rozumiał, że powinien opanować podstawy anatomii, ale naprawdę nie potrafił tego zrobić sam. Czarownica miała tutaj rację, nigdy nie wiadomo kiedy mógłby potrzebować pomocy w postaci eliksirów. W ciszy jednak jedynie przytaknął i wypił odpowiednią ilość eliksiru, odmierzoną dzięki Charlene.
– Nauczę się – rzucił jedynie. – Mogłabyś mi kiedyś pomóc, gdybyś chciała, a przede wszystkim miała chwilę wolnego czasu – zaproponował nieśmiało. Głupio mu było prosić, ale nie dlatego, że nie lubił. Wiedział, że nawet teraz zajmował cenny czas czarownicy, która mogła go przeznaczyć na eliksiry lub inne działania.
Informacja o tym jak zachowywał się Percival, którego okazję miał poznać dopiero podczas Stonehenge była dla niego cenna. Chciał mu podziękować, ale jednocześnie nie chciał, aby jego rodzina się o tym dowiedziała. Właśnie ze względu na nieprzyjemne relacje między Macmillanami a Nottami. Teraz jednak był bardziej przekonany co do tego, że powinien spróbować skontaktować się z byłym Nottem i choćby podziękować mu za pomocną dłoń po tym wszystkim co się stało. Mężczyzna i tak wykazał się dużą odwagą, bo nie uciekł z pobojowiska.
– Moja ciotka powiedziałaby, że od swojego rodzonego nazwiska nigdy nie można uciec… Ale pewnie dałoby się z tym polemizować – odpowiedział na pytanie przyjaciółki. – I tak… tak nas postrzegają. A obecnie nienawidzą nas nawet ci, którzy zmuszali się do względnej obiektywności. Może to przez ten alkohol, sam nie wiem.
Na propozycję panny Leighton uśmiechnął się nieśmiało. To był dobry pomysł. Lepszy niż sprowadzanie fluszków na ślub. Nie chciałby przecież niszczyć tak ładnego okazu ze względu na swojego zachcianki.
– Pewnie masz racę, lepiej ją tutaj zaprowadzić – przyznał, ponownie spoglądając w stronę wody.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jej życiu nigdy nie było nikogo, bo po prostu zawsze była skupiona na innych kwestiach. W Hogwarcie kompletnie nie interesowali jej chłopcy, była na to za młoda, poza tym ciągle się uczyła i podczas gdy mniej pilni uczniowie przeżywali pierwsze miłosne wzloty i upadki, a ich życie towarzyskie kwitło, Charlie zaszywała się w jakimś odosobnionym zakamarku biblioteki, czytając kolejne receptury eliksirów, księgi traktujące o powiązaniach alchemii z astronomią, atlasy ingrediencji i tak dalej. Dodatkowo zaczęła się jeszcze fascynować animagią, więc pod koniec szkoły zaczynała też przygotowywać się do nauki przemiany. Później, gdy skończyła szkołę, zmarła Helen, a ona wyjechała do Londynu i dostała się na kurs do Munga, więc mimo osiedlenia się w wielkim mieście także poświęcała większość czasu pracy i nauce. I tak mijały jej kolejne lata pozbawione jakiegokolwiek porywu uczuć, kiedy kolejne jej koleżanki poznawały kogoś, niektóre zdążyły już wyjść za mąż i doczekać dzieci, podczas gdy ona doczekiwała się co najwyżej kolejnych kotów. Nic nie wskazywało na to, by coś w najbliższej przyszłości uległo zmianie i by widmo nadciągającego staropanieństwa zostało zażegnane. Prawdopodobnie tym właśnie miała się stać, starą panną i kocią mamą nie mającą życia poza pracą. I to tylko wtedy, jeśli przeżyje wojnę; jej widmo sprawiało, że zaczynała się cieszyć, że jest sama.
Dobrze, że chociaż Anthony układał sobie życie. I ona nigdy nie powiedziałaby mu wprost, co tliło się gdzieś na obrzeżach jej świadomości, a czego nie potrafiła zrozumieć ani nazwać słowami. Wiedziała, że to nieracjonalne i bez przyszłości, ale nie potrafiła o tym całkowicie zapomnieć, choć nigdy wcześniej nie czuła tego wobec nikogo innego. Żaden szkolny kolega w dawnych czasach nie miał szans poruszyć tego, co niedawno poruszył Anthony Macmillan, a czego zupełnie się nie spodziewała i nie ogarniała tego swoim naukowym umysłem, zdolnym do pojęcia skomplikowanych zagadnień alchemicznych i tworzenia coraz silniejszych eliksirów, a nie potrafiącym zrozumieć i nazwać uczuć odczuwanych w stosunku do mężczyzny pozostającego poza jej zasięgiem. Ironia losu, że to akurat on wzbudził coś, co nie udało się nikomu innemu, że to on wywoływał rumieńce na jej policzkach gdy wspominała ich poprzednie spotkania, a także budził w niej instynkty opiekuńcze i troskę bez względu na to, co zrobił. Nie potrafiła go nienawidzić i ciągle próbowała w swoim umyśle usprawiedliwiać jego czyn i wierzyć, że pomagając Skamanderowi nie chciał doprowadzić do takiej tragedii.
Nie pozostało jej też nic innego, jak po prostu życzyć jemu i Rii dużo szczęścia, choć w głębi duszy martwiła się o nich.
- Miejmy nadzieję, że będzie równie szczęśliwa, jak ty – odezwała się. – I dziękuję, chętnie przybędę w odpowiednim czasie, by razem z wami świętować tak niezwykły dzień. Nawet w tych czasach potrzebne są takie chwile... a może zwłaszcza w tych? By nie zapomnieć o tym, że oprócz wojny i smutku nadal istnieje też szczęście, dobro i miłość, i że mamy o co walczyć? – zastanowiła się, choć zdała sobie sprawę, że poprzednie dwa wesela, w których uczestniczyła, skończyły się niefortunnie, jedno śmiercią jednego z małżonków, a drugie rozwodem. Oby Anthony i Ria mieli więcej szczęścia.
Jego kolejne słowa budziły w niej sprzeczne uczucia, choć czuła, że naprawdę się martwił, widziała to wyraźnie w jego postawie i spojrzeniu.
- Nie mogę porzucić pracy dla Munga, gdy tak wielu czarodziejów potrzebuje eliksirów – zaperzyła się, zerkając na niego ze smutkiem. Wiedziała, że miał sporo racji i chciał dobrze, ale nie wyobrażała sobie na tym etapie zostania niezależnym alchemikiem, życia tylko z łapanych przygodnie zleceń, bez stałej, napływającej co miesiąc pensji. Dorabiała w taki sposób, to prawda, ale żeby tak żyć cały czas, nie wynurzać się ze swojej piwnicy i robić mikstury tylko dla znajomych i ich znajomych? Poza tym, co było dla niej najważniejsze i znacznie ważniejsze niż jakiekolwiek złoto, chciała pomagać jak największej liczbie ludzi, a nie tylko jednej rodzinie, bez względu na to, jak bardzo lubiła Macmillana. – Niejeden już mnie na to namawiał, twierdząc że marnuję się w Mungu i powinnam działać na własną rękę, ale... nie wyobrażam sobie, że mogłabym tak po prostu odejść po tym, co działo się tam w poprzednich miesiącach. – Wybranie kariery naukowej ponad pomaganie ludziom byłoby w obecnych czasach egoizmem, dlatego odwlekała w czasie własne marzenia. Nie czuła się też na nie w pełni gotowa. I choć Mung miał innych alchemików, nie tylko ją, pamiętała jakie urwanie głowy mieli w czasach anomalii, kiedy każda para rąk do pracy była bardzo cenna, i jak wiele czasu i energii musiała każdego dnia poświęcać, aby spełniać zapotrzebowanie uzdrowicieli na medykamenty dla pacjentów. Niestety zdawała sobie sprawę, że jej czas w Mungu może być już policzony, że pewnego dnia i na nią mogli znaleźć haka, żeby się jej pozbyć. Parę jej koleżanek mugolaczek już musiało pożegnać się z pracą, ale póki sami jej nie zwolnią nie chciała odchodzić, uciekać z podkulonym ogonem i rezygnować z tego, co było dla niej tak ważne. A jeśli taki dzień nadejdzie, prawdopodobnie poszuka pracy w jakiejś innej instytucji, na przykład Wieży Astrologów lub Instytucie Ziołouzdrowicielstwa. – Boję się, że taki dzień nadejdzie, że znajdą pretekst, by mnie zwolnić... Ale póki tego nie zrobili, chcę tam pracować. Co nie znaczy, że nie będę ci nadal pomagać, gdy będziesz potrzebował mikstur. I będę na siebie uważać. Staram się nie wchodzić w drogę Blackowi ani jemu podobnym, nie afiszuję się z poglądami i próbuję nie zwracać na siebie uwagi.
Teraz, kiedy już można było się teleportować, przybycie do Macmillanów i uwarzenie czegoś dla Anthony’ego nie będzie stanowić przeszkody.
- Z anatomią też ci mogę pomóc. Nie znam się na niej tak jak uzdrowiciele, ale poznałam podstawy wystarczające do dawkowania tych prostych mikstur i mam w domu parę atlasów anatomicznych, z których w trakcie kursu sama się uczyłam – zapewniła jeszcze, jednocześnie dochodząc do wniosku, że naprawdę przydałoby się poznać anatomię jeszcze lepiej i nauczyć się też dawkowania tych trudniejszych mikstur. Może powinna poprosić Roselyn lub Poppy o parę lekcji?
Charlie naprawdę polubiła Percivala, choć miała świadomość jego przeszłości (przynajmniej na tyle ile jej zdradzono, bo nie wiedziała wszystkiego) i tego, że popełnił w życiu wiele błędów, a teraz starał się je naprawić i działać na korzyść tej dobrej strony. Przypomniała sobie, jak znowu go spotkała ledwie przedwczoraj, w miejscu, w którym poszła zapalić lampion dla upamiętnienia Very, i gdzie wdali się w rozmowę zahaczającą o naprawdę trudne tematy. Naprawdę nie zazdrościła Percivalowi jego położenia i tego, że w jego przypadku myślenie samodzielnie i odrzucenie nienawistnych poglądów skończyło się wyrzuceniem go przez rodzinę. A przecież to on przejrzał na oczy i zrozumiał, że rycerze Walpurgii i ideologia czystości krwi są złe. To on postanowił odrzucić wiekowe schematy i postępować słusznie. Zdawała sobie też sprawę, że większość Zakonników mu nie ufała, zwłaszcza ci, którzy z rąk rycerzy ucierpieli najmocniej i ci, którzy znali życie lepiej niż ona, naiwna alchemiczka z sercem na dłoni.
- Od nazwiska może i nie, ale poglądy zawsze można zmienić i zrozumieć, że to, w co wierzyło się przez lata, było błędne. I trzeba ogromnej odwagi, żeby publicznie przyznać się do przekonań stojących w sprzeczności z tymi wyznawanymi przez rodzinę – powiedziała, czując że sama pewnie nie byłaby równie dzielna. Bałaby się wychylać, by nie utracić rodzinnych więzi. Na szczęście nie groziło jej znalezienie się w takiej sytuacji, bo jej bliscy byli zwyczajnymi, dobrymi i uczciwymi ludźmi, wyznającymi podobne poglądy co ona. Nie była w Stonehenge, ale po opowieściach innych mogła poczuć szacunek do odwagi Percivala, który w jej konsekwencji stracił wszystko co wcześniej tworzyło jego życie.
- Przykro mi, Anthony – rzekła cichutko. – Ale może z czasem więcej osób zrozumie, że oni są źli. Teraz niektórzy są zaślepieni, a inni ze strachu boją się wyłamać i biernie płyną z prądem, ale może nadejdzie dzień, gdy przejrzą na oczy.
Nie wierzyła, że wszyscy posiadacze czystej krwi byli źli. Że wszyscy z pozostałych rodów pragnęli krzywdy niewinnych. Takie przypadki jak Percival pokazywały, że świat nie jest czarno-biały, że bez względu na pochodzenie ludzie byli różni.
- Myślę, że może jej się tu spodobać. Zresztą niedługo Kornwalia stanie się i jej domem. Dla mnie jest nim cały czas, nawet jeśli zasypiam i budzę się w Londynie. Londyn nie jest prawdziwym domem, a tylko... koniecznością – odezwała się, czując w sercu głęboką tęsknotę za Kornwalią. Może rzeczywiście powinna znów zamieszkać z rodzicami? Nie chciała jednak ich narażać przez swoją działalność w Zakonie. To oprócz braku w ostatnich miesiącach teleportacji było jednym z powodów, dla których po zaginięciu Very nie zamieszkała znów z nimi, a pozostała w Londynie, w miejscu bliskim swej pracy oraz znanym innym Zakonnikom, by mogli przychodzić po eliksiry.
Dobrze, że chociaż Anthony układał sobie życie. I ona nigdy nie powiedziałaby mu wprost, co tliło się gdzieś na obrzeżach jej świadomości, a czego nie potrafiła zrozumieć ani nazwać słowami. Wiedziała, że to nieracjonalne i bez przyszłości, ale nie potrafiła o tym całkowicie zapomnieć, choć nigdy wcześniej nie czuła tego wobec nikogo innego. Żaden szkolny kolega w dawnych czasach nie miał szans poruszyć tego, co niedawno poruszył Anthony Macmillan, a czego zupełnie się nie spodziewała i nie ogarniała tego swoim naukowym umysłem, zdolnym do pojęcia skomplikowanych zagadnień alchemicznych i tworzenia coraz silniejszych eliksirów, a nie potrafiącym zrozumieć i nazwać uczuć odczuwanych w stosunku do mężczyzny pozostającego poza jej zasięgiem. Ironia losu, że to akurat on wzbudził coś, co nie udało się nikomu innemu, że to on wywoływał rumieńce na jej policzkach gdy wspominała ich poprzednie spotkania, a także budził w niej instynkty opiekuńcze i troskę bez względu na to, co zrobił. Nie potrafiła go nienawidzić i ciągle próbowała w swoim umyśle usprawiedliwiać jego czyn i wierzyć, że pomagając Skamanderowi nie chciał doprowadzić do takiej tragedii.
Nie pozostało jej też nic innego, jak po prostu życzyć jemu i Rii dużo szczęścia, choć w głębi duszy martwiła się o nich.
- Miejmy nadzieję, że będzie równie szczęśliwa, jak ty – odezwała się. – I dziękuję, chętnie przybędę w odpowiednim czasie, by razem z wami świętować tak niezwykły dzień. Nawet w tych czasach potrzebne są takie chwile... a może zwłaszcza w tych? By nie zapomnieć o tym, że oprócz wojny i smutku nadal istnieje też szczęście, dobro i miłość, i że mamy o co walczyć? – zastanowiła się, choć zdała sobie sprawę, że poprzednie dwa wesela, w których uczestniczyła, skończyły się niefortunnie, jedno śmiercią jednego z małżonków, a drugie rozwodem. Oby Anthony i Ria mieli więcej szczęścia.
Jego kolejne słowa budziły w niej sprzeczne uczucia, choć czuła, że naprawdę się martwił, widziała to wyraźnie w jego postawie i spojrzeniu.
- Nie mogę porzucić pracy dla Munga, gdy tak wielu czarodziejów potrzebuje eliksirów – zaperzyła się, zerkając na niego ze smutkiem. Wiedziała, że miał sporo racji i chciał dobrze, ale nie wyobrażała sobie na tym etapie zostania niezależnym alchemikiem, życia tylko z łapanych przygodnie zleceń, bez stałej, napływającej co miesiąc pensji. Dorabiała w taki sposób, to prawda, ale żeby tak żyć cały czas, nie wynurzać się ze swojej piwnicy i robić mikstury tylko dla znajomych i ich znajomych? Poza tym, co było dla niej najważniejsze i znacznie ważniejsze niż jakiekolwiek złoto, chciała pomagać jak największej liczbie ludzi, a nie tylko jednej rodzinie, bez względu na to, jak bardzo lubiła Macmillana. – Niejeden już mnie na to namawiał, twierdząc że marnuję się w Mungu i powinnam działać na własną rękę, ale... nie wyobrażam sobie, że mogłabym tak po prostu odejść po tym, co działo się tam w poprzednich miesiącach. – Wybranie kariery naukowej ponad pomaganie ludziom byłoby w obecnych czasach egoizmem, dlatego odwlekała w czasie własne marzenia. Nie czuła się też na nie w pełni gotowa. I choć Mung miał innych alchemików, nie tylko ją, pamiętała jakie urwanie głowy mieli w czasach anomalii, kiedy każda para rąk do pracy była bardzo cenna, i jak wiele czasu i energii musiała każdego dnia poświęcać, aby spełniać zapotrzebowanie uzdrowicieli na medykamenty dla pacjentów. Niestety zdawała sobie sprawę, że jej czas w Mungu może być już policzony, że pewnego dnia i na nią mogli znaleźć haka, żeby się jej pozbyć. Parę jej koleżanek mugolaczek już musiało pożegnać się z pracą, ale póki sami jej nie zwolnią nie chciała odchodzić, uciekać z podkulonym ogonem i rezygnować z tego, co było dla niej tak ważne. A jeśli taki dzień nadejdzie, prawdopodobnie poszuka pracy w jakiejś innej instytucji, na przykład Wieży Astrologów lub Instytucie Ziołouzdrowicielstwa. – Boję się, że taki dzień nadejdzie, że znajdą pretekst, by mnie zwolnić... Ale póki tego nie zrobili, chcę tam pracować. Co nie znaczy, że nie będę ci nadal pomagać, gdy będziesz potrzebował mikstur. I będę na siebie uważać. Staram się nie wchodzić w drogę Blackowi ani jemu podobnym, nie afiszuję się z poglądami i próbuję nie zwracać na siebie uwagi.
Teraz, kiedy już można było się teleportować, przybycie do Macmillanów i uwarzenie czegoś dla Anthony’ego nie będzie stanowić przeszkody.
- Z anatomią też ci mogę pomóc. Nie znam się na niej tak jak uzdrowiciele, ale poznałam podstawy wystarczające do dawkowania tych prostych mikstur i mam w domu parę atlasów anatomicznych, z których w trakcie kursu sama się uczyłam – zapewniła jeszcze, jednocześnie dochodząc do wniosku, że naprawdę przydałoby się poznać anatomię jeszcze lepiej i nauczyć się też dawkowania tych trudniejszych mikstur. Może powinna poprosić Roselyn lub Poppy o parę lekcji?
Charlie naprawdę polubiła Percivala, choć miała świadomość jego przeszłości (przynajmniej na tyle ile jej zdradzono, bo nie wiedziała wszystkiego) i tego, że popełnił w życiu wiele błędów, a teraz starał się je naprawić i działać na korzyść tej dobrej strony. Przypomniała sobie, jak znowu go spotkała ledwie przedwczoraj, w miejscu, w którym poszła zapalić lampion dla upamiętnienia Very, i gdzie wdali się w rozmowę zahaczającą o naprawdę trudne tematy. Naprawdę nie zazdrościła Percivalowi jego położenia i tego, że w jego przypadku myślenie samodzielnie i odrzucenie nienawistnych poglądów skończyło się wyrzuceniem go przez rodzinę. A przecież to on przejrzał na oczy i zrozumiał, że rycerze Walpurgii i ideologia czystości krwi są złe. To on postanowił odrzucić wiekowe schematy i postępować słusznie. Zdawała sobie też sprawę, że większość Zakonników mu nie ufała, zwłaszcza ci, którzy z rąk rycerzy ucierpieli najmocniej i ci, którzy znali życie lepiej niż ona, naiwna alchemiczka z sercem na dłoni.
- Od nazwiska może i nie, ale poglądy zawsze można zmienić i zrozumieć, że to, w co wierzyło się przez lata, było błędne. I trzeba ogromnej odwagi, żeby publicznie przyznać się do przekonań stojących w sprzeczności z tymi wyznawanymi przez rodzinę – powiedziała, czując że sama pewnie nie byłaby równie dzielna. Bałaby się wychylać, by nie utracić rodzinnych więzi. Na szczęście nie groziło jej znalezienie się w takiej sytuacji, bo jej bliscy byli zwyczajnymi, dobrymi i uczciwymi ludźmi, wyznającymi podobne poglądy co ona. Nie była w Stonehenge, ale po opowieściach innych mogła poczuć szacunek do odwagi Percivala, który w jej konsekwencji stracił wszystko co wcześniej tworzyło jego życie.
- Przykro mi, Anthony – rzekła cichutko. – Ale może z czasem więcej osób zrozumie, że oni są źli. Teraz niektórzy są zaślepieni, a inni ze strachu boją się wyłamać i biernie płyną z prądem, ale może nadejdzie dzień, gdy przejrzą na oczy.
Nie wierzyła, że wszyscy posiadacze czystej krwi byli źli. Że wszyscy z pozostałych rodów pragnęli krzywdy niewinnych. Takie przypadki jak Percival pokazywały, że świat nie jest czarno-biały, że bez względu na pochodzenie ludzie byli różni.
- Myślę, że może jej się tu spodobać. Zresztą niedługo Kornwalia stanie się i jej domem. Dla mnie jest nim cały czas, nawet jeśli zasypiam i budzę się w Londynie. Londyn nie jest prawdziwym domem, a tylko... koniecznością – odezwała się, czując w sercu głęboką tęsknotę za Kornwalią. Może rzeczywiście powinna znów zamieszkać z rodzicami? Nie chciała jednak ich narażać przez swoją działalność w Zakonie. To oprócz braku w ostatnich miesiącach teleportacji było jednym z powodów, dla których po zaginięciu Very nie zamieszkała znów z nimi, a pozostała w Londynie, w miejscu bliskim swej pracy oraz znanym innym Zakonnikom, by mogli przychodzić po eliksiry.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Gdyby tylko był świadom tego, co kryło się w podświadomości panny Leighton, pewnie zachowałby i zachowywałby się inaczej. Zapewne, na nieszczęście dla siebie i dla niej, zachowałby odpowiedni dystans, nie chcąc wzbudzać bolesnych albo nieprzyjemnych uczuć. Nie lubił odrzucenia, a na pewno ciężej by mu było być osobą, która tego odrzucenia dokonuje wobec kogoś, kogo zdołał polubić i zaczął uważać za przyjaciela – w tym przypadku za przyjaciółkę. Nie byłby w stanie emocjonalnie krzywdzić Charlene, ale w obecnej sytuacji nie był nawet świadom tego, że mógł coś takiego robić wspominając i rozmawiając o swoim ślubie. Nie mówiąc już o dawaniu złudnych nadziei lub ich szczątek. Na, swego rodzaju, szczęście nie był świadom tego, czego i blondwłosa czarownica nie była w pełni świadoma.
Uśmiechnął się na głośno wypowiedziane przez czarownicę nadzieje. I on tak myślał. Nie chciał aby Ria czuła się u jego boku źle. Chciał, żeby była szczęśliwa. Wiedział jednak, że jego poczynania były mimo wszystko krzywdzące dla ich obu. A zanosiło się, że miało być ich jeszcze więcej. Nadzieję przynosiła mu tylko myśl o jak najszybszym zakończeniu wojny.
– Miejmy nadzieję – powtórzył za nią. Być może takie małe, ale szczęśliwe wydarzenie było potrzebne każdemu. On dawno nie czuł się szczęśliwy, więc świadomość, że czekał go ślub i że miał u boku kogoś, kto chciał z nim zostać do końca życia przynosiła mu otuchy. – Każdy z nas potrzebuje choć trochę nadziei w tych wyjątkowo kruchych czasach. Nawet nasi wrogowie jej potrzebują – dodał, ku swojemu zaskoczeniu, trochę filozoficznie. To nie tak, że przejmował się losem swoich wrogów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że i oni nie byli zwykłymi kukłami pozbawionymi emocji.
Jej stwierdzenie sprawiło, że wbił swoje spojrzenie na jej twarzy. Rozumiał jej chęć niesienia pomocy, ale nie miała ona sensu, jeżeli sama ryzykowała swoim życiem. Owszem, rozumiał że sama się zgodziło na pewne ryzyko, bo takie było zadanie Zakonu. Z drugiej strony jednak codzienne przebywanie z kimś, kto otwarcie popierał Wiadomo-Kogo go przerażało. Wystarczył drobny błąd, żeby coś się jej stało. Stąd też pojawiła się jego propozycja. Nie chodziło tu o to czy przez nią (o ile by ją wybrała) zachowałaby się egoistycznie, czy też nie. Chodziło o jej możliwość dalszego noszenia pomocy osobom, które tego potrzebowały. Strach pomyśleć, co by było, gdyby ci przeklęci czarnoksiężnicy naprawdę pewnego dnia dowiedzieli się o jej współdziałaniu z Zakonem. Nie proponował jej przecież otworzenia biznesu dla jej korzyści, tylko dla korzyści każdego obywatela Anglii, a przede wszystkim Kornwalii.
– Charlene – zaczął, a przy tym chwycił ją za ramiona, chcąc skupić jej uwagę na każdym słowie, które zamierzał wypowiedzieć. – Nie mówię o porzuceniu pracy i wielu czarodziejów. Mówię o pomaganiu czarodziejom w bezpieczniejszym miejscu, w którym zawsze mogłabyś liczyć na czyjąś pomoc. To nie musi być Kornwalia. Rodziny, o których mówiłem, to rodziny szlachetne, które byłyby w stanie pomóc ci się utrzymać. – Wpatrywał w nią swoje zielono-niebieskie oczy szukając reakcji na jego słowa. – Jeżeli Blackowie poparli Jego, to strach pomyśleć, co w stanie jest zrobić Lupus dla głupich idei, którymi pochłonięta jest cała jego rodzina. Widziałem ich fanatyzm i szaleństwo. – A on wiedział do czego zdolni są niektórzy Blackowie. Do czego zdolne są osoby, które pochłonięte są ideą czystości. I nie chodziło tu o zwykłe zwolnienie. Strach mu było o tym myśleć. Jej zapewnienia o nie denerwowaniu trochę go uspokoiły, ale nadal bał się. Sam oberwał potężną klątwą, której efekty trzymały się jego do dnia dzisiejszego. – Rozumiem twoją decyzję, ale proszę cię, przemyśl to jeszcze. A gdybyś miała problemy, to możesz na mnie liczyć i wiesz gdzie możesz szukać schronienia. – Dopiero po tych słowach puścił czarownicę, przepraszając ją przy tym za (być może) zbyt silne ściśnięcie.
Cieszył się mimo wszystko, że w tym szaleństwie rodów znajdowali się i tacy ludzie jak ten jeden niespodziewany Nott. Ufał też ocenie Charlene co do jego osoby. Oby było tak, jak mówiła. Rzeczywiście, niewiele osób potrafiło zebrać się na tyle odwagi, co wspomniany przez nich Percival. Ale czy na pewno zmienił poglądy? Ciężko mu było to przyznać, ale wiedział, że akurat poglądy były czymś, co ludzie dość rzadko zmieniali, chyba że dla własnych korzyści. Pokiwał mimo wszystko głową na jej słowa. Może się mylił, może były Nott rzeczywiście dokonał cudownej zmiany. Może przez Anthony’ego przemawiały uprzedzenia rodzinne? Sam już nie wiedział.
– Powinienem mu podziękować za pomoc… za wtedy – przyznał przed nią. Co do kwestii nienawiści wśród pozostałych rodzin mógł mieć tylko jedną odpowiedź: – I tak nas wcześniej nienawidzili, tylko udawali, że tak nie jest. – Mimo wszystko doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że należało zawrzeć jak najwięcej sojuszy, które sprzyjałyby jego rodowi. Dla przykładu, kłócenie się z Abbottami było dla niego największym głupstwem. Owszem, sam ich nie lubił, ale uważał, że należało przymknąć oko na dotychczasowe niesnaski i połączyć się w celu, którym było rozbrojenie konserwatywnej, oddanej czarnej magii szlachty. – Oby, droga Charlene, oby przejrzeli.
Może też dlatego powrót do tematu Rii i ślubu był dla niego miły wyjściem z tej całej, wyjątkowo pesymistycznej wizji. Sam chciałby już teraz zobaczyć reakcję Weasleyówny po kilku tygodniach, a nawet miesiącach w Puddlemere.
– Mam nadzieję, że nie znudzą jej się bagna – zaśmiał się. – Cieszę się, że nie muszę mieszkać w Londynie. To miasto żmij, które na każdym kroku cuchnie czarną magią i złem.
Uśmiechnął się na głośno wypowiedziane przez czarownicę nadzieje. I on tak myślał. Nie chciał aby Ria czuła się u jego boku źle. Chciał, żeby była szczęśliwa. Wiedział jednak, że jego poczynania były mimo wszystko krzywdzące dla ich obu. A zanosiło się, że miało być ich jeszcze więcej. Nadzieję przynosiła mu tylko myśl o jak najszybszym zakończeniu wojny.
– Miejmy nadzieję – powtórzył za nią. Być może takie małe, ale szczęśliwe wydarzenie było potrzebne każdemu. On dawno nie czuł się szczęśliwy, więc świadomość, że czekał go ślub i że miał u boku kogoś, kto chciał z nim zostać do końca życia przynosiła mu otuchy. – Każdy z nas potrzebuje choć trochę nadziei w tych wyjątkowo kruchych czasach. Nawet nasi wrogowie jej potrzebują – dodał, ku swojemu zaskoczeniu, trochę filozoficznie. To nie tak, że przejmował się losem swoich wrogów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że i oni nie byli zwykłymi kukłami pozbawionymi emocji.
Jej stwierdzenie sprawiło, że wbił swoje spojrzenie na jej twarzy. Rozumiał jej chęć niesienia pomocy, ale nie miała ona sensu, jeżeli sama ryzykowała swoim życiem. Owszem, rozumiał że sama się zgodziło na pewne ryzyko, bo takie było zadanie Zakonu. Z drugiej strony jednak codzienne przebywanie z kimś, kto otwarcie popierał Wiadomo-Kogo go przerażało. Wystarczył drobny błąd, żeby coś się jej stało. Stąd też pojawiła się jego propozycja. Nie chodziło tu o to czy przez nią (o ile by ją wybrała) zachowałaby się egoistycznie, czy też nie. Chodziło o jej możliwość dalszego noszenia pomocy osobom, które tego potrzebowały. Strach pomyśleć, co by było, gdyby ci przeklęci czarnoksiężnicy naprawdę pewnego dnia dowiedzieli się o jej współdziałaniu z Zakonem. Nie proponował jej przecież otworzenia biznesu dla jej korzyści, tylko dla korzyści każdego obywatela Anglii, a przede wszystkim Kornwalii.
– Charlene – zaczął, a przy tym chwycił ją za ramiona, chcąc skupić jej uwagę na każdym słowie, które zamierzał wypowiedzieć. – Nie mówię o porzuceniu pracy i wielu czarodziejów. Mówię o pomaganiu czarodziejom w bezpieczniejszym miejscu, w którym zawsze mogłabyś liczyć na czyjąś pomoc. To nie musi być Kornwalia. Rodziny, o których mówiłem, to rodziny szlachetne, które byłyby w stanie pomóc ci się utrzymać. – Wpatrywał w nią swoje zielono-niebieskie oczy szukając reakcji na jego słowa. – Jeżeli Blackowie poparli Jego, to strach pomyśleć, co w stanie jest zrobić Lupus dla głupich idei, którymi pochłonięta jest cała jego rodzina. Widziałem ich fanatyzm i szaleństwo. – A on wiedział do czego zdolni są niektórzy Blackowie. Do czego zdolne są osoby, które pochłonięte są ideą czystości. I nie chodziło tu o zwykłe zwolnienie. Strach mu było o tym myśleć. Jej zapewnienia o nie denerwowaniu trochę go uspokoiły, ale nadal bał się. Sam oberwał potężną klątwą, której efekty trzymały się jego do dnia dzisiejszego. – Rozumiem twoją decyzję, ale proszę cię, przemyśl to jeszcze. A gdybyś miała problemy, to możesz na mnie liczyć i wiesz gdzie możesz szukać schronienia. – Dopiero po tych słowach puścił czarownicę, przepraszając ją przy tym za (być może) zbyt silne ściśnięcie.
Cieszył się mimo wszystko, że w tym szaleństwie rodów znajdowali się i tacy ludzie jak ten jeden niespodziewany Nott. Ufał też ocenie Charlene co do jego osoby. Oby było tak, jak mówiła. Rzeczywiście, niewiele osób potrafiło zebrać się na tyle odwagi, co wspomniany przez nich Percival. Ale czy na pewno zmienił poglądy? Ciężko mu było to przyznać, ale wiedział, że akurat poglądy były czymś, co ludzie dość rzadko zmieniali, chyba że dla własnych korzyści. Pokiwał mimo wszystko głową na jej słowa. Może się mylił, może były Nott rzeczywiście dokonał cudownej zmiany. Może przez Anthony’ego przemawiały uprzedzenia rodzinne? Sam już nie wiedział.
– Powinienem mu podziękować za pomoc… za wtedy – przyznał przed nią. Co do kwestii nienawiści wśród pozostałych rodzin mógł mieć tylko jedną odpowiedź: – I tak nas wcześniej nienawidzili, tylko udawali, że tak nie jest. – Mimo wszystko doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że należało zawrzeć jak najwięcej sojuszy, które sprzyjałyby jego rodowi. Dla przykładu, kłócenie się z Abbottami było dla niego największym głupstwem. Owszem, sam ich nie lubił, ale uważał, że należało przymknąć oko na dotychczasowe niesnaski i połączyć się w celu, którym było rozbrojenie konserwatywnej, oddanej czarnej magii szlachty. – Oby, droga Charlene, oby przejrzeli.
Może też dlatego powrót do tematu Rii i ślubu był dla niego miły wyjściem z tej całej, wyjątkowo pesymistycznej wizji. Sam chciałby już teraz zobaczyć reakcję Weasleyówny po kilku tygodniach, a nawet miesiącach w Puddlemere.
– Mam nadzieję, że nie znudzą jej się bagna – zaśmiał się. – Cieszę się, że nie muszę mieszkać w Londynie. To miasto żmij, które na każdym kroku cuchnie czarną magią i złem.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pewnych rzeczy lepiej było nie wiedzieć. Charlie jednak bardzo zależało na znajomości z Anthonym, która choć zaczęła się tak niefortunnie, z czasem zaczęła stawać się dla niej ważna. Lubiła tego wrażliwego, nostalgicznego i momentami uroczo nieporadnego mężczyznę, choć wiedziała też, że to tylko pozory i krył się w nim odważny duch. Niemniej jednak lubiła te spotkania z nim i cieszyła się, że miała możliwość go poznać, tym bardziej, że skoro oboje pochodzili z Kornwalii, powinni pozostać sojusznikami bez względu na różnice w pochodzeniu.
Teraz, gdy zaczął się kolejny rok, w którym miała ukończyć dwadzieścia cztery lata, zdała sobie sprawę jak niewiele brakowało jej do tego, by zaczęto ją uważać za starą pannę. I że może staropanieństwo było jej pisane jako konsekwencja oddania się pracy i nauce. Być może nie dane jej będzie nigdy spełnić marzenia o szczęśliwym małżeństwie i wzięciu w ramiona własnego dziecka. Może miała już zawsze tylko patrzeć na szczęście innych i altruistycznie oddawać się warzeniu mikstur w Mungu, a potem wracać do domu, w którym jedynym jej towarzystwem były, są i będą koty? Może już kiedyś spotkała tego przeznaczonego jej mężczyznę, ale przegapiła go, skupiając się na tym, by ukończyć kurs i nauczyć się zmieniać w kota, przez co ostatecznie znalazł sobie inną?
To, że regularnie napotykała na swojej drodze Anthony’ego Macmillana, często w dziwacznych sytuacjach, rzeczywiście było ironią losu, choć akurat dziś ich spotkanie nie było przypadkowe, a zaplanowane, jakby przełamując dotychczasowy ciąg zbiegów okoliczności.
- Mówią, że nadzieja jest nawet silniejsza niż strach – przemówiła po chwili zadumy. – Więc musimy się jej trzymać i wierzyć w to, że będzie lepiej. Anomalie się skończyły, choć też wszyscy baliśmy się, że ten koszmar nie minie jeszcze długo. Może te złe dni też przeminą. A nadziei nie mogą nam odebrać.
Ona też miała swoje nadzieje, nie tylko na koniec wojny i powrót spokoju, ale też na odnalezienie się siostry całej i zdrowej, choć minęły już trzy miesiące i nadal nie było żadnego znaku życia.
Charlie nie do końca jeszcze zdawała sobie sprawę z tego, że jej praca stała się ryzykowna, ale w Mungu oprócz Zakonników na pewno byli też członkowie tej drugiej strony barykady. Musieli być, kryć się za twarzami niektórych uzdrowicieli i innych pracowników, zmuszając tym samym Zakonników do ciągłej ostrożności wobec każdego, kto nie był jednym z nich. Ale członkowie Zakonu pracujący w ministerstwie też mieli na każdym kroku styczność z tymi złymi, i to zapewne dużo większą niż ona.
- Ilu osobom będę mogła pomóc? Kilkunastu? Chcę pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują tak długo, jak mogę – powiedziała, gdy chwycił ją za ramiona i próbował przekonać do swojej racji. Być może było to nieco idealistyczne, ale tak postrzegała swoją pracę. Jako niesienie pomocy potrzebującym, których w większości nawet nie poznawała, bo to uzdrowiciele i stażyści roznosili i podawali mikstury, ona tylko je warzyła, nie pytając dla kogo. – Wiem, że masz dobre chęci, że się martwisz, ale nie chcę tak łatwo zrezygnować, choć zrobię to, jeśli zacznie robić się niebezpiecznie i jeśli tak będzie lepiej dla... naszych przyjaciół. Póki co uważam i obiecuję, że będę uważać jeszcze bardziej. Nie mogą przecież pozbyć się wszystkich czarodziejów mieszanej krwi, bo kto będzie wykonywać prace, na które oni czują się zbyt... wielcy i ważni?
Mimo wszystko doceniała jego troskę. Widziała, że rzeczywiście się martwił myślą, że przebywała w tym samym budynku co Black i zapewne jeszcze przynajmniej kilku mu podobnych. W głębi duszy nawet ją ta troskliwość rozczuliła, karmiąc to, co głęboko schowane w jej podświadomości, zaś jego dotyk, mimo ciepłych, zimowych ubrań, rozbudzał bliżej nieokreślone emocje. W jakiś dziwny sposób podobało jej się, że był tuż obok, że mogła spojrzeć mu w oczy, poczuć jego uścisk na swoich ramionach i usłyszeć, że się martwił. Ona też patrzyła na niego swoimi oczami do złudzenia przypominającymi kocie, poza tym że w ludzkiej postaci miała normalne źrenice, nie pionowe szparki.
- Będę pamiętać i dziękuję – szepnęła cicho, kiedy już ją puścił. Po chwili odwróciła wzrok od jego twarzy, znów umknęła nim gdzieś w kierunku fluszków skrzących się lekko w miejscu, gdzie morze stykało się z plażą.
Niewykluczone, że wiedziała o nawróceniu Percivala więcej niż Anthony, choć on posiadał większy obraz sytuacji w Stonehenge, skoro tam był i przeżył wszystko, co się tam wydarzyło. Miała okazję poznać byłego już Notta na tydzień przed tym, jak pozbyła się go rodzina, nie wiedząc wtedy jeszcze, że był rycerzem ani że targały nim wątpliwości. Później spotkała go już w listopadzie, gdy zgodziła się przybyć do rezerwatu Greengrassów mimo posiadanej już wiedzy o tym, kim był, a później na smoczej wyprawie. I w końcu przedwczoraj, nieplanowanie i przez przypadek, i już nie na gruncie zawodowym, a zupełnie innym, zahaczającym o tematy trudne i bolesne.
- Może jeszcze będziesz miał okazję – powiedziała, choć nie wdawała się w szczegóły. W swoim czasie Anthony pewnie dowie się o zaangażowaniu Percivala. W pewnym sensie coś ich łączyło, obaj popełnili tragiczne w skutkach błędy, którym musieli zadośćuczynić, i obaj byli znienawidzeni przez konserwatywne rody.
- Chcę w to wierzyć. W to, że pewnego dnia zrozumieją i jeszcze się nawrócą. Przecież można kultywować te wszystkie tradycje i zwyczaje bez jednoczesnego zwalczania czarodziejów mugolskiej krwi i mugoli, tak jak robicie to wy i tych kilka wam podobnych rodzin. Pokazujecie, że można żyć po staremu, ale bez nienawiści.
Uśmiechnęła się lekko. Kojarzyła z opowieści ojca że Macmillanowie też mieli niezbyt chlubną przeszłość, ale ta już minęła, a teraz dawali się poznać jako w gruncie rzeczy porządni czarodzieje. Przynajmniej ten, który siedział obok.
- Kornwalia to przecież nie tylko bagna, ale też piękne plaże i inne zakątki, które będziesz mógł jej pokazać – zauważyła. Ich ziemie naprawdę były przepiękne i darzyła je wielkim sentymentem. – Dlatego właśnie niezbyt lubię tam żyć, choć i tak mieszkam na obrzeżach, nie w centrum. Może coś w tym jest, że Leightonowie nie są stworzeni do wielkich miast. Lepiej czujemy się na wsi, bliżej natury. Kiedy powróciła teleportacja nawet zaczęłam się zastanawiać nad powrotem do rodziców, ale... nie chcę ich narażać. Poza tym, gdyby tak Vera wróciła... chcę na nią czekać w naszym wspólnym domu. Nie chcę, by wróciła i zastała go opustoszałego, budowałyśmy sobie to małe wspólne gniazdko we dwie, było naszą wspólną przystanią, do której mogłyśmy powracać po swoich kursach, a później pracach. A potem... ona zaginęła i nadal nie wróciła.
Spuściła wzrok na dłonie w rękawiczkach splecione na kolanach. Naprawdę tęskniła za Verą i bała się o nią.
Teraz, gdy zaczął się kolejny rok, w którym miała ukończyć dwadzieścia cztery lata, zdała sobie sprawę jak niewiele brakowało jej do tego, by zaczęto ją uważać za starą pannę. I że może staropanieństwo było jej pisane jako konsekwencja oddania się pracy i nauce. Być może nie dane jej będzie nigdy spełnić marzenia o szczęśliwym małżeństwie i wzięciu w ramiona własnego dziecka. Może miała już zawsze tylko patrzeć na szczęście innych i altruistycznie oddawać się warzeniu mikstur w Mungu, a potem wracać do domu, w którym jedynym jej towarzystwem były, są i będą koty? Może już kiedyś spotkała tego przeznaczonego jej mężczyznę, ale przegapiła go, skupiając się na tym, by ukończyć kurs i nauczyć się zmieniać w kota, przez co ostatecznie znalazł sobie inną?
To, że regularnie napotykała na swojej drodze Anthony’ego Macmillana, często w dziwacznych sytuacjach, rzeczywiście było ironią losu, choć akurat dziś ich spotkanie nie było przypadkowe, a zaplanowane, jakby przełamując dotychczasowy ciąg zbiegów okoliczności.
- Mówią, że nadzieja jest nawet silniejsza niż strach – przemówiła po chwili zadumy. – Więc musimy się jej trzymać i wierzyć w to, że będzie lepiej. Anomalie się skończyły, choć też wszyscy baliśmy się, że ten koszmar nie minie jeszcze długo. Może te złe dni też przeminą. A nadziei nie mogą nam odebrać.
Ona też miała swoje nadzieje, nie tylko na koniec wojny i powrót spokoju, ale też na odnalezienie się siostry całej i zdrowej, choć minęły już trzy miesiące i nadal nie było żadnego znaku życia.
Charlie nie do końca jeszcze zdawała sobie sprawę z tego, że jej praca stała się ryzykowna, ale w Mungu oprócz Zakonników na pewno byli też członkowie tej drugiej strony barykady. Musieli być, kryć się za twarzami niektórych uzdrowicieli i innych pracowników, zmuszając tym samym Zakonników do ciągłej ostrożności wobec każdego, kto nie był jednym z nich. Ale członkowie Zakonu pracujący w ministerstwie też mieli na każdym kroku styczność z tymi złymi, i to zapewne dużo większą niż ona.
- Ilu osobom będę mogła pomóc? Kilkunastu? Chcę pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują tak długo, jak mogę – powiedziała, gdy chwycił ją za ramiona i próbował przekonać do swojej racji. Być może było to nieco idealistyczne, ale tak postrzegała swoją pracę. Jako niesienie pomocy potrzebującym, których w większości nawet nie poznawała, bo to uzdrowiciele i stażyści roznosili i podawali mikstury, ona tylko je warzyła, nie pytając dla kogo. – Wiem, że masz dobre chęci, że się martwisz, ale nie chcę tak łatwo zrezygnować, choć zrobię to, jeśli zacznie robić się niebezpiecznie i jeśli tak będzie lepiej dla... naszych przyjaciół. Póki co uważam i obiecuję, że będę uważać jeszcze bardziej. Nie mogą przecież pozbyć się wszystkich czarodziejów mieszanej krwi, bo kto będzie wykonywać prace, na które oni czują się zbyt... wielcy i ważni?
Mimo wszystko doceniała jego troskę. Widziała, że rzeczywiście się martwił myślą, że przebywała w tym samym budynku co Black i zapewne jeszcze przynajmniej kilku mu podobnych. W głębi duszy nawet ją ta troskliwość rozczuliła, karmiąc to, co głęboko schowane w jej podświadomości, zaś jego dotyk, mimo ciepłych, zimowych ubrań, rozbudzał bliżej nieokreślone emocje. W jakiś dziwny sposób podobało jej się, że był tuż obok, że mogła spojrzeć mu w oczy, poczuć jego uścisk na swoich ramionach i usłyszeć, że się martwił. Ona też patrzyła na niego swoimi oczami do złudzenia przypominającymi kocie, poza tym że w ludzkiej postaci miała normalne źrenice, nie pionowe szparki.
- Będę pamiętać i dziękuję – szepnęła cicho, kiedy już ją puścił. Po chwili odwróciła wzrok od jego twarzy, znów umknęła nim gdzieś w kierunku fluszków skrzących się lekko w miejscu, gdzie morze stykało się z plażą.
Niewykluczone, że wiedziała o nawróceniu Percivala więcej niż Anthony, choć on posiadał większy obraz sytuacji w Stonehenge, skoro tam był i przeżył wszystko, co się tam wydarzyło. Miała okazję poznać byłego już Notta na tydzień przed tym, jak pozbyła się go rodzina, nie wiedząc wtedy jeszcze, że był rycerzem ani że targały nim wątpliwości. Później spotkała go już w listopadzie, gdy zgodziła się przybyć do rezerwatu Greengrassów mimo posiadanej już wiedzy o tym, kim był, a później na smoczej wyprawie. I w końcu przedwczoraj, nieplanowanie i przez przypadek, i już nie na gruncie zawodowym, a zupełnie innym, zahaczającym o tematy trudne i bolesne.
- Może jeszcze będziesz miał okazję – powiedziała, choć nie wdawała się w szczegóły. W swoim czasie Anthony pewnie dowie się o zaangażowaniu Percivala. W pewnym sensie coś ich łączyło, obaj popełnili tragiczne w skutkach błędy, którym musieli zadośćuczynić, i obaj byli znienawidzeni przez konserwatywne rody.
- Chcę w to wierzyć. W to, że pewnego dnia zrozumieją i jeszcze się nawrócą. Przecież można kultywować te wszystkie tradycje i zwyczaje bez jednoczesnego zwalczania czarodziejów mugolskiej krwi i mugoli, tak jak robicie to wy i tych kilka wam podobnych rodzin. Pokazujecie, że można żyć po staremu, ale bez nienawiści.
Uśmiechnęła się lekko. Kojarzyła z opowieści ojca że Macmillanowie też mieli niezbyt chlubną przeszłość, ale ta już minęła, a teraz dawali się poznać jako w gruncie rzeczy porządni czarodzieje. Przynajmniej ten, który siedział obok.
- Kornwalia to przecież nie tylko bagna, ale też piękne plaże i inne zakątki, które będziesz mógł jej pokazać – zauważyła. Ich ziemie naprawdę były przepiękne i darzyła je wielkim sentymentem. – Dlatego właśnie niezbyt lubię tam żyć, choć i tak mieszkam na obrzeżach, nie w centrum. Może coś w tym jest, że Leightonowie nie są stworzeni do wielkich miast. Lepiej czujemy się na wsi, bliżej natury. Kiedy powróciła teleportacja nawet zaczęłam się zastanawiać nad powrotem do rodziców, ale... nie chcę ich narażać. Poza tym, gdyby tak Vera wróciła... chcę na nią czekać w naszym wspólnym domu. Nie chcę, by wróciła i zastała go opustoszałego, budowałyśmy sobie to małe wspólne gniazdko we dwie, było naszą wspólną przystanią, do której mogłyśmy powracać po swoich kursach, a później pracach. A potem... ona zaginęła i nadal nie wróciła.
Spuściła wzrok na dłonie w rękawiczkach splecione na kolanach. Naprawdę tęskniła za Verą i bała się o nią.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Uśmiechnął się na jej słowa, może i nawet cichutko, ale krótko zaśmiał.
– Mówią też, że nadzieja jest matką głupich, – dodał natychmiast, jak gdyby bojąc się, że ta jedna myśl za chwilę mu ucieknie i nie będzie miał okazji zabłysnąć głupimi, ale być może mądrymi powiedzeniami, – a także, że matka kocha swoje dzieci najbardziej. – Chciał trochę rozweselić Charlene, ale też rozproszyć i tak zbyt poważną i ciężką atmosferę, która krążyła między nimi. On także potrzebował tej małej otuchy i nadziei na poprawę sytuacji. – Ale masz rację, żeby mieć trochę więcej wiary na lepszą przyszłość. Pochmurne dni są najgorsze, kiedy nie ma się nadziei. – A sam doskonale wiedział jak ciężko było przechodzić przez najgorsze dni bez niej. Te dziesięć lat spędzone za granicą, choć wydawały się kolorowe i wypełnione opowieściami o obcej kulturze, mugolach i innych, były jednocześnie katuszą.
Chciał odpowiedzieć na jej pytania związane z jego propozycją. Bardzo chciał, ale wiedział i widział, że nie miał szans przekonać czarownicy do tego, żeby przeniosła się tutaj i żeby stąd pomagała innym. Widać to też było po jego mimice. Na moment otworzył usta, gotowy przekonywać dalej, ale jednak, gdy tylko tak spoglądał w jej oczy, powstrzymał się. Widział jej gotowość i oddanie do swojej pracy, ale przede wszystkim dla innych. Nie było sensu ani jej przekonywać, ani krzyczeć. Zupełnie jak gdyby widział upór Rii. Zacisnął usta. Czuł jak bardzo był bezradny. Kiwnął jedynie głową, zgadzając się na jej słowa i decyzję. Było jednak ciężko mu ją zaakceptować.
– Proszę jedynie o to, żebyś przemyślała moją propozycję – ponowił, klepiąc ją po ramieniu, a potem targając jej włosy i uśmiechając się na wpół żałośnie, na wpół serdecznie. Mimo wszystko cieszył się, że rozumiała powagę sytuacji i że mimo wszystko obiecała, że gdy zrobi się niebezpiecznie to się przeniesie. To zawsze był mały postęp dla jej bezpieczeństwa. – Nie mogą, ale nie chodzi tu o pozbywanie się pracowników, a ludzi, którzy stoją za prawdziwym Ministrem. Jeżeli odkryliby twoje tendencje… – zaczął, ale nie dokończył. Nie zamierzał zresztą skończyć zdania. – Wiesz, to śmieszne, ale jeszcze z kilka miesięcy temu nie interesowało mnie kto jest Ministrem – przyznał, zmieniając trochę temat. Chciał trochę odświeżyć ponownie ciążącą atmosferę.
Naprawdę troszczył się o bezpieczeństwo panny Leighton. Ledwo ją znał, ale widział w niej dobro, które widział w naprawdę niewielu osobach. Nie chciał też sprawiać, żeby czuła się źle, stąd ta ponowna próba rozweselenia i zejścia na (jak mu się zdawało) zabawną ciekawostkę.
Zdawało się też, że Charlene rzeczywiście więcej wiedziała o Percivalu i o jego zamiarach, i pewnie lepiej wyczuwała jego zamiary, ale o tym na swoje nieszczęście nie wiedział. Być może ta zła strona, którą posiadał Anthony, czyli uprzedzenie do rodziny Nott nie pozwalała mu przejrzeć na oczy i uznać i tak wielki czyn, jakiego dokonał Percival za rzeczywiście wielki. Na chwilę obecną wiedział tylko jedno – powinien mimo wszystko przełamać swoją niechęć i spróbował napisać list do byłego lorda Notta.
Inaczej było z kwestią pozostałych rodzin. Do nich Anthony czuł jeszcze większą niechęć niż dotychczas, z wyjątkiem płci pięknej, której nie powinno się za nic obwiniać. Charlene miała rację w swojej wypowiedzi i tę opinię popierał także on. Tradycje można było kultywować bez zwalczania czarodziejów.
– Problem w tym, że oni nie mają innych wartości, o ile można to tak w ogóle nazwać, prócz nienawidzenia osób, jak to oni nazywają, gorszej krwi. Oni są rodami, które nie potrafią opisać swojej pozycji bez wykorzystywania argumentu nienawiści i niewytłumaczalnej wyższości. – Nie wiedział jak dokładnie opisać swoją myśl, ale miał nadzieję, że go rozumiała. Bez mugolaków i osób „gorszych” w ich opinii nie mogli opisać siebie. Bez „gorszych” nie potrafili funkcjonować. Jednocześnie, co zakrawa o swego rodzaju szaleństwo, chcieli pozbyć się tego jednego czynnika, który pozwalał im na identyfikację. Czysta psychoza w rozumieniu Anthony’ego, który być może był ograniczony własnymi myślami i wartościami, a przez to nie potrafił zrozumieć „konserwatywnej” szlachty. – Chociaż nie wiem czy jesteśmy dobrym przykładem nie-nienawiści, skoro aż tyle rodów nas nienawidzi, a i my wpadamy czasem w tę samą pułapkę – dodał gorzko.
Ponownie zaśmiał się na jej uwagę na jego słowa. Miała rację, ale on trochę wyolbrzymiał fakt, może i podkoloryzował opis Kornwalii, żeby ją rozśmieszyć.
– Żartowałem tylko. Chociaż Puddlemere to głównie bagna… no i może morze – wyjaśnił. – Londyn, kiedyś był dla mnie magiczny niczym Hogwart… ale to wszystko zmieniło się przed moim wyjazdem – dodał, pochmurniejąc na chwilę. Szybko się jednak otrząsnął. – Słuchaj… może mógłbym rozpytać kogoś o twoją siostrę? Mam parę kontaktów, to jest moja rodzina ma, może dałoby się coś ruszyć w sprawie Very – zaproponował. Chciał pomóc, ale wszystko zależało od Charlene. Widział smutek czarownicy i nie mógł tak po prostu go zignorować.
– Mówią też, że nadzieja jest matką głupich, – dodał natychmiast, jak gdyby bojąc się, że ta jedna myśl za chwilę mu ucieknie i nie będzie miał okazji zabłysnąć głupimi, ale być może mądrymi powiedzeniami, – a także, że matka kocha swoje dzieci najbardziej. – Chciał trochę rozweselić Charlene, ale też rozproszyć i tak zbyt poważną i ciężką atmosferę, która krążyła między nimi. On także potrzebował tej małej otuchy i nadziei na poprawę sytuacji. – Ale masz rację, żeby mieć trochę więcej wiary na lepszą przyszłość. Pochmurne dni są najgorsze, kiedy nie ma się nadziei. – A sam doskonale wiedział jak ciężko było przechodzić przez najgorsze dni bez niej. Te dziesięć lat spędzone za granicą, choć wydawały się kolorowe i wypełnione opowieściami o obcej kulturze, mugolach i innych, były jednocześnie katuszą.
Chciał odpowiedzieć na jej pytania związane z jego propozycją. Bardzo chciał, ale wiedział i widział, że nie miał szans przekonać czarownicy do tego, żeby przeniosła się tutaj i żeby stąd pomagała innym. Widać to też było po jego mimice. Na moment otworzył usta, gotowy przekonywać dalej, ale jednak, gdy tylko tak spoglądał w jej oczy, powstrzymał się. Widział jej gotowość i oddanie do swojej pracy, ale przede wszystkim dla innych. Nie było sensu ani jej przekonywać, ani krzyczeć. Zupełnie jak gdyby widział upór Rii. Zacisnął usta. Czuł jak bardzo był bezradny. Kiwnął jedynie głową, zgadzając się na jej słowa i decyzję. Było jednak ciężko mu ją zaakceptować.
– Proszę jedynie o to, żebyś przemyślała moją propozycję – ponowił, klepiąc ją po ramieniu, a potem targając jej włosy i uśmiechając się na wpół żałośnie, na wpół serdecznie. Mimo wszystko cieszył się, że rozumiała powagę sytuacji i że mimo wszystko obiecała, że gdy zrobi się niebezpiecznie to się przeniesie. To zawsze był mały postęp dla jej bezpieczeństwa. – Nie mogą, ale nie chodzi tu o pozbywanie się pracowników, a ludzi, którzy stoją za prawdziwym Ministrem. Jeżeli odkryliby twoje tendencje… – zaczął, ale nie dokończył. Nie zamierzał zresztą skończyć zdania. – Wiesz, to śmieszne, ale jeszcze z kilka miesięcy temu nie interesowało mnie kto jest Ministrem – przyznał, zmieniając trochę temat. Chciał trochę odświeżyć ponownie ciążącą atmosferę.
Naprawdę troszczył się o bezpieczeństwo panny Leighton. Ledwo ją znał, ale widział w niej dobro, które widział w naprawdę niewielu osobach. Nie chciał też sprawiać, żeby czuła się źle, stąd ta ponowna próba rozweselenia i zejścia na (jak mu się zdawało) zabawną ciekawostkę.
Zdawało się też, że Charlene rzeczywiście więcej wiedziała o Percivalu i o jego zamiarach, i pewnie lepiej wyczuwała jego zamiary, ale o tym na swoje nieszczęście nie wiedział. Być może ta zła strona, którą posiadał Anthony, czyli uprzedzenie do rodziny Nott nie pozwalała mu przejrzeć na oczy i uznać i tak wielki czyn, jakiego dokonał Percival za rzeczywiście wielki. Na chwilę obecną wiedział tylko jedno – powinien mimo wszystko przełamać swoją niechęć i spróbował napisać list do byłego lorda Notta.
Inaczej było z kwestią pozostałych rodzin. Do nich Anthony czuł jeszcze większą niechęć niż dotychczas, z wyjątkiem płci pięknej, której nie powinno się za nic obwiniać. Charlene miała rację w swojej wypowiedzi i tę opinię popierał także on. Tradycje można było kultywować bez zwalczania czarodziejów.
– Problem w tym, że oni nie mają innych wartości, o ile można to tak w ogóle nazwać, prócz nienawidzenia osób, jak to oni nazywają, gorszej krwi. Oni są rodami, które nie potrafią opisać swojej pozycji bez wykorzystywania argumentu nienawiści i niewytłumaczalnej wyższości. – Nie wiedział jak dokładnie opisać swoją myśl, ale miał nadzieję, że go rozumiała. Bez mugolaków i osób „gorszych” w ich opinii nie mogli opisać siebie. Bez „gorszych” nie potrafili funkcjonować. Jednocześnie, co zakrawa o swego rodzaju szaleństwo, chcieli pozbyć się tego jednego czynnika, który pozwalał im na identyfikację. Czysta psychoza w rozumieniu Anthony’ego, który być może był ograniczony własnymi myślami i wartościami, a przez to nie potrafił zrozumieć „konserwatywnej” szlachty. – Chociaż nie wiem czy jesteśmy dobrym przykładem nie-nienawiści, skoro aż tyle rodów nas nienawidzi, a i my wpadamy czasem w tę samą pułapkę – dodał gorzko.
Ponownie zaśmiał się na jej uwagę na jego słowa. Miała rację, ale on trochę wyolbrzymiał fakt, może i podkoloryzował opis Kornwalii, żeby ją rozśmieszyć.
– Żartowałem tylko. Chociaż Puddlemere to głównie bagna… no i może morze – wyjaśnił. – Londyn, kiedyś był dla mnie magiczny niczym Hogwart… ale to wszystko zmieniło się przed moim wyjazdem – dodał, pochmurniejąc na chwilę. Szybko się jednak otrząsnął. – Słuchaj… może mógłbym rozpytać kogoś o twoją siostrę? Mam parę kontaktów, to jest moja rodzina ma, może dałoby się coś ruszyć w sprawie Very – zaproponował. Chciał pomóc, ale wszystko zależało od Charlene. Widział smutek czarownicy i nie mógł tak po prostu go zignorować.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie westchnęła.
- Może i jestem głupia, ale chcę mieć nadzieję – powiedziała cicho. Charlie, choć była bardzo inteligentną czarownicą i zdolną alchemiczką, była też osobą wychowaną w kochającej rodzinie, dorastającą w atmosferze sielanki i nie przeżartą zgorzknieniem i cynizmem, jakie często były zmorą osób obytych z walką, wiedzącym jak dużo zła potrafią wyrządzić ludzie innym. Była naiwna i niewinna, chciała wierzyć że kiedyś będzie lepiej. Że dobro zatriumfuje.
Niemniej jednak uśmiechnęła się do niego lekko, ujęta tą jego troską i próbą trzymania jej na dystans od zagrożenia, które dostrzegał w jej pracy dla Munga.
- Staram się nie wychylać. Nie krzyczę głośno, nie obnoszę się z poglądami bo wiem, że w Mungu nawet ściany mogą mieć uszy – rzekła. Zawsze była rozsądna i zachowawcza, nie należała do tych pełnych brawury ludzi, którzy obnosili się z przekonaniami wszem i wobec. To byłoby niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi i wystawianie się jak kaczka do odstrzału, dlatego Charlie pojmowała, jak wielką wagę ma dyskrecja, nijakość i niewychylanie się. Żeby móc faktycznie pomagać ludziom, czynami a nie tylko deklaracjami, musiała siedzieć cicho. – Zresztą czy gdziekolwiek w tym kraju jest teraz naprawdę bezpiecznie? Chyba że by się tak okopać w jakiejś dziurze pod Fideliusem i innymi zaklęciami, wtedy może... Ale chcąc pracować i bywać wśród ludzi, zagrożony jest każdy, kto nie deklaruje wszem i wobec nienawiści do mugoli. Poza tym, czy pracowanie dla Macmillanów tym bardziej nie byłoby podejrzane dla kogoś, kto zainteresowałby się przyczynami mojego nagłego odejścia?
Nawet jej naiwność miała swoje granice i wiedziała, że poza Mungiem też może być zagrożona, jeśli ktoś uzna ją za podejrzaną. Leightonowie nigdy nie przywiązywali większej wagi do czystości krwi, przez ostatnich kilka wieków rozrzedzali ją na tyle, że współcześnie większość gałęzi rodziny była mieszańcami. Pewnie nie potrzeba było wiele, by wysnuć wniosek, że mogli opowiadać się po „nieodpowiedniej” stronie.
Nie była odważna ani waleczna, ale kochała swoją pracę oraz pomaganie ludziom, była oddana temu co robiła, dlatego upierała się, że daje radę, choć podobało jej się to, że się martwił, że obchodziło go jej bezpieczeństwo. Ona o niego także się martwiła.
- Mnie kiedyś też to nie interesowało, bo myślałam, że to mnie nie dotyczy – przyznała. Poza tym rodzice zawsze wypowiadali się o polityce niechętnie, nawet w lepszych czasach. Szczyty władzy kojarzyły jej się jako coś zepsutego, choć w Longbottoma i jego chęć walki o sprawiedliwość uwierzyła. Szkoda, że tak szybko zastąpiono go kimś podłym. – Przez lata myślałam, że to, kto zajmuje najwyższy stołek nie ma wpływu na życie takich zwykłych, szarych obywateli jak ja. Ale teraz... trudno to ignorować i udawać, że jest tak jak było, skoro nie jest.
Najwyraźniej oboje musieli do pewnych rzeczy dorosnąć i zrozumieć, jak parszywa stała się obecna rzeczywistość. Ale mimo to Charlie dość łatwo poddała się próbie rozweselenia jej przez Anthony’ego, nie potrafiła być przy nim długo smutna.
Panna Leighton, jako zwykła czarownica, nie kierowała się podobnymi uprzedzeniami. Jej rodzina nie była rodem, a zwyczajną rodziną przeciętnych czarodziejów, nie szukali sobie wrogów, unikali wszelkich zwad i konfliktów. W domu nie uczono jej nienawiści do nikogo, pokazywano że bez względu na pochodzenie ludzie są różni, że trzeba ich szanować bez względu na krew. Zaoferowała byłemu Nottowi czystą kartę, nie znała go przed październikiem, więc nigdy nie zdążył wyrządzić jej żadnych krzywd. Poza tym był przyjacielem Bena, więc samo to dodatkowo przemawiało na jego korzyść. Jednocześnie pragnęła wierzyć, że jego zamiary i przysięga złożona Gwardzistom były szczere i naprawdę zrozumiał swoje błędy i odtąd miał zamiar postępować słusznie.
- Nie znam się na szlacheckich rodach, ale podejrzewam, że większość z nich nie wie, że można żyć inaczej. To nie usprawiedliwia czynów tych spośród nich, którzy dołączyli do rycerzy, ale dla tych, którzy tego nie zrobili, może jeszcze jest nadzieja – odezwała się. Czuła że to w samo sobie było straszne, jak bardzo ci ludzie mieli wyprane umysły, jak zostali skrzywdzeni przez swoje rodziny, które od maleńkości uczyły ich zgubnych idei i nie pozwalały myśleć samodzielnie. I co gorsza nie wszyscy poprzestawali na samym wierzeniu w jakąś ideę, a niektórzy rzeczywiście próbowali wcielać ją w życie i to w okrutny sposób. Dlatego cieszyła się, że jest tylko półkrwi i że jej nikt tak nie wychowywał, nie urabiał, i że nie musiała mieć z tym środowiskiem za wiele do czynienia. – W każdym razie to jest błędne koło – pozostawało tylko westchnąć nad ludzką naturą, dążącą do konfliktów, podziałów i wojen. Gdyby wszyscy mieli tak życzliwe i pokojowe nastawienie do świata jak Charlie, zapewne był on dużo lepszy, jednak byłaby to nierealna do osiągnięcia utopia.
- Na początku też byłam zafascynowana perspektywami, jakie dawało mi życie w mieście, ale później początkowa fascynacja zaczęła mijać. To, że blisko siebie jest tyle ważnych dla czarodziejów i nauki miejsc, jest dla mnie dobre, ale poza tym... czuję się tam dość przytłoczona i stęskniona za Kornwalią – zauważyła. – Ale gdybym teraz opuściła dom, to by znaczyło, że straciłam nadzieję na to, że Vera żyje i zaakceptowałam fakt, że już nie wróci. Dlatego wciąż naiwnie czekam, bo jestem przekonana, że gdyby tylko mogła wrócić, to by wróciła. Ona nie jest osobą, która mogłaby zniknąć tak po prostu, nigdy nie cechowała się egoizmem ani chęcią poszukiwania przygód nie bacząc na rodzinę. Nie zrobiłaby tego ani mnie, ani naszym rodzicom. – Była tego pewna równie mocno jak tego, że kochała alchemię albo że trawa była zielona. Vera nigdy nie zniknęłaby dla kaprysu, nie porzuciłaby rodziny, by ruszyć w świat za przygodami. Zniknęła przy anomalii, zapewne przeniesiona gdzieś przez nią, może martwa, a może ciężko ranna lub bez pamięci, nie pamiętająca o rodzinie, która na nią czekała. – Nie wiem czy to dobry pomysł, nie chcę też zwracać na jej zniknięcie uwagi... nieodpowiednich ludzi. Bo Vera była jedną z nas – zaznaczyła. To utrudniało szukanie pomocy oficjalnymi drogami, zwłaszcza że magiczna policja od dawna rozkładała ręce, prowadząc tyle spraw, a Vera nie była jedyną zaginioną ani nikim ważnym. Pozostało jej liczyć na pomoc zaufanych aurorów, którzy obiecali dać znać jeśli natrafią na jakiś ślad po Verze. – Ale paru znajomych aurorów ma mieć oczy szeroko otwarte i mnie poinformować, jeśli coś znajdą.
Chciałaby po prostu wiedzieć. Nawet jeśli Vera nie żyła, lepsza była wieść o tym i możliwość spokojnego przeżycia żałoby, niż tkwienie latami w niewiedzy, nie mogąc nawet pochować siostry ani należycie jej opłakać.
Nagle, gdy zawiał mroźny wiatr od strony morza, zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno. Potarła dłońmi ramiona i poprawiła czapkę; podczas rozmowy czas leciał bardzo szybko, ale wiedziała, że nie mogła tu zabawić zbyt długo, bo obiecała mamie pomóc przy paru sprawach, skoro już była w Kornwalii.
- Może i jestem głupia, ale chcę mieć nadzieję – powiedziała cicho. Charlie, choć była bardzo inteligentną czarownicą i zdolną alchemiczką, była też osobą wychowaną w kochającej rodzinie, dorastającą w atmosferze sielanki i nie przeżartą zgorzknieniem i cynizmem, jakie często były zmorą osób obytych z walką, wiedzącym jak dużo zła potrafią wyrządzić ludzie innym. Była naiwna i niewinna, chciała wierzyć że kiedyś będzie lepiej. Że dobro zatriumfuje.
Niemniej jednak uśmiechnęła się do niego lekko, ujęta tą jego troską i próbą trzymania jej na dystans od zagrożenia, które dostrzegał w jej pracy dla Munga.
- Staram się nie wychylać. Nie krzyczę głośno, nie obnoszę się z poglądami bo wiem, że w Mungu nawet ściany mogą mieć uszy – rzekła. Zawsze była rozsądna i zachowawcza, nie należała do tych pełnych brawury ludzi, którzy obnosili się z przekonaniami wszem i wobec. To byłoby niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi i wystawianie się jak kaczka do odstrzału, dlatego Charlie pojmowała, jak wielką wagę ma dyskrecja, nijakość i niewychylanie się. Żeby móc faktycznie pomagać ludziom, czynami a nie tylko deklaracjami, musiała siedzieć cicho. – Zresztą czy gdziekolwiek w tym kraju jest teraz naprawdę bezpiecznie? Chyba że by się tak okopać w jakiejś dziurze pod Fideliusem i innymi zaklęciami, wtedy może... Ale chcąc pracować i bywać wśród ludzi, zagrożony jest każdy, kto nie deklaruje wszem i wobec nienawiści do mugoli. Poza tym, czy pracowanie dla Macmillanów tym bardziej nie byłoby podejrzane dla kogoś, kto zainteresowałby się przyczynami mojego nagłego odejścia?
Nawet jej naiwność miała swoje granice i wiedziała, że poza Mungiem też może być zagrożona, jeśli ktoś uzna ją za podejrzaną. Leightonowie nigdy nie przywiązywali większej wagi do czystości krwi, przez ostatnich kilka wieków rozrzedzali ją na tyle, że współcześnie większość gałęzi rodziny była mieszańcami. Pewnie nie potrzeba było wiele, by wysnuć wniosek, że mogli opowiadać się po „nieodpowiedniej” stronie.
Nie była odważna ani waleczna, ale kochała swoją pracę oraz pomaganie ludziom, była oddana temu co robiła, dlatego upierała się, że daje radę, choć podobało jej się to, że się martwił, że obchodziło go jej bezpieczeństwo. Ona o niego także się martwiła.
- Mnie kiedyś też to nie interesowało, bo myślałam, że to mnie nie dotyczy – przyznała. Poza tym rodzice zawsze wypowiadali się o polityce niechętnie, nawet w lepszych czasach. Szczyty władzy kojarzyły jej się jako coś zepsutego, choć w Longbottoma i jego chęć walki o sprawiedliwość uwierzyła. Szkoda, że tak szybko zastąpiono go kimś podłym. – Przez lata myślałam, że to, kto zajmuje najwyższy stołek nie ma wpływu na życie takich zwykłych, szarych obywateli jak ja. Ale teraz... trudno to ignorować i udawać, że jest tak jak było, skoro nie jest.
Najwyraźniej oboje musieli do pewnych rzeczy dorosnąć i zrozumieć, jak parszywa stała się obecna rzeczywistość. Ale mimo to Charlie dość łatwo poddała się próbie rozweselenia jej przez Anthony’ego, nie potrafiła być przy nim długo smutna.
Panna Leighton, jako zwykła czarownica, nie kierowała się podobnymi uprzedzeniami. Jej rodzina nie była rodem, a zwyczajną rodziną przeciętnych czarodziejów, nie szukali sobie wrogów, unikali wszelkich zwad i konfliktów. W domu nie uczono jej nienawiści do nikogo, pokazywano że bez względu na pochodzenie ludzie są różni, że trzeba ich szanować bez względu na krew. Zaoferowała byłemu Nottowi czystą kartę, nie znała go przed październikiem, więc nigdy nie zdążył wyrządzić jej żadnych krzywd. Poza tym był przyjacielem Bena, więc samo to dodatkowo przemawiało na jego korzyść. Jednocześnie pragnęła wierzyć, że jego zamiary i przysięga złożona Gwardzistom były szczere i naprawdę zrozumiał swoje błędy i odtąd miał zamiar postępować słusznie.
- Nie znam się na szlacheckich rodach, ale podejrzewam, że większość z nich nie wie, że można żyć inaczej. To nie usprawiedliwia czynów tych spośród nich, którzy dołączyli do rycerzy, ale dla tych, którzy tego nie zrobili, może jeszcze jest nadzieja – odezwała się. Czuła że to w samo sobie było straszne, jak bardzo ci ludzie mieli wyprane umysły, jak zostali skrzywdzeni przez swoje rodziny, które od maleńkości uczyły ich zgubnych idei i nie pozwalały myśleć samodzielnie. I co gorsza nie wszyscy poprzestawali na samym wierzeniu w jakąś ideę, a niektórzy rzeczywiście próbowali wcielać ją w życie i to w okrutny sposób. Dlatego cieszyła się, że jest tylko półkrwi i że jej nikt tak nie wychowywał, nie urabiał, i że nie musiała mieć z tym środowiskiem za wiele do czynienia. – W każdym razie to jest błędne koło – pozostawało tylko westchnąć nad ludzką naturą, dążącą do konfliktów, podziałów i wojen. Gdyby wszyscy mieli tak życzliwe i pokojowe nastawienie do świata jak Charlie, zapewne był on dużo lepszy, jednak byłaby to nierealna do osiągnięcia utopia.
- Na początku też byłam zafascynowana perspektywami, jakie dawało mi życie w mieście, ale później początkowa fascynacja zaczęła mijać. To, że blisko siebie jest tyle ważnych dla czarodziejów i nauki miejsc, jest dla mnie dobre, ale poza tym... czuję się tam dość przytłoczona i stęskniona za Kornwalią – zauważyła. – Ale gdybym teraz opuściła dom, to by znaczyło, że straciłam nadzieję na to, że Vera żyje i zaakceptowałam fakt, że już nie wróci. Dlatego wciąż naiwnie czekam, bo jestem przekonana, że gdyby tylko mogła wrócić, to by wróciła. Ona nie jest osobą, która mogłaby zniknąć tak po prostu, nigdy nie cechowała się egoizmem ani chęcią poszukiwania przygód nie bacząc na rodzinę. Nie zrobiłaby tego ani mnie, ani naszym rodzicom. – Była tego pewna równie mocno jak tego, że kochała alchemię albo że trawa była zielona. Vera nigdy nie zniknęłaby dla kaprysu, nie porzuciłaby rodziny, by ruszyć w świat za przygodami. Zniknęła przy anomalii, zapewne przeniesiona gdzieś przez nią, może martwa, a może ciężko ranna lub bez pamięci, nie pamiętająca o rodzinie, która na nią czekała. – Nie wiem czy to dobry pomysł, nie chcę też zwracać na jej zniknięcie uwagi... nieodpowiednich ludzi. Bo Vera była jedną z nas – zaznaczyła. To utrudniało szukanie pomocy oficjalnymi drogami, zwłaszcza że magiczna policja od dawna rozkładała ręce, prowadząc tyle spraw, a Vera nie była jedyną zaginioną ani nikim ważnym. Pozostało jej liczyć na pomoc zaufanych aurorów, którzy obiecali dać znać jeśli natrafią na jakiś ślad po Verze. – Ale paru znajomych aurorów ma mieć oczy szeroko otwarte i mnie poinformować, jeśli coś znajdą.
Chciałaby po prostu wiedzieć. Nawet jeśli Vera nie żyła, lepsza była wieść o tym i możliwość spokojnego przeżycia żałoby, niż tkwienie latami w niewiedzy, nie mogąc nawet pochować siostry ani należycie jej opłakać.
Nagle, gdy zawiał mroźny wiatr od strony morza, zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno. Potarła dłońmi ramiona i poprawiła czapkę; podczas rozmowy czas leciał bardzo szybko, ale wiedziała, że nie mogła tu zabawić zbyt długo, bo obiecała mamie pomóc przy paru sprawach, skoro już była w Kornwalii.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Uśmiechnął się na jej słowa, choć nie do końca ją dobrze zrozumiał, szczególnie, że mówiła dość cicho. Domyślał się jednak, że wspominała coś o tym, że nie jest głupia albo zareagowała w podobny, trochę obronny sposób. Nie miał na myśli tego, że Charlene jest głupia. W ogóle tak o niej nie myślał i tu nie powinno być żadnych wątpliwości. Była dla niego przykładem mądrej czarownicy, na pewno posiadającej więcej wiedzy niż on. Chciał tylko ją rozśmieszyć, a przy tym dodać jeszcze więcej wiary. W końcu druga część jego głupiego powiedzenia podkreślała, że mimo wszystko warto było mieć nadzieję. Oby czarownica odebrała to w ten sposób, a nie w żaden inny. W końcu i on zaliczał się do tych osób, które chciały wierzyć w lepszy świat.
Cieszył się, że rozumiała powagę sytuacji. Dobrze robiła trzymając się na dystans w szpitalu. Musiała na siebie uważać i wiedział, że tak robiła. A mimo wszystko miał wrażenie, że czułby się spokojniejszy, gdyby znajdowała się od niego jak najdalej. Nigdy nie wiadomo było kto mógł bacznie słuchać o czym mówiła. Ufał jej, ale jednocześnie się martwił, że ktoś niepowołany może dowiedzieć się o jej poglądach, a przez to zrobić jej krzywdę. Nie chciał, żeby do tego doszło, bo wiele jej zawdzięczał, a i lubił ją. Gdyby jeszcze ktoś przypadkiem dowiedział się o tym, że pomagała jemu… Przymknął na chwilę oczy, chcąc odgonić negatywne myśli. Musiała być bardzo ostrożna, szczególnie teraz.
Miała też rację, co do jednego – nigdzie w Anglii, ani w ogóle w Wielkiej Brytanii nie było bezpiecznie. Pracowanie dla Macmillanów rzeczywiście mogłoby wzmocnić podejrzenia względem jej osoby, a przez to narazić ją na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Sam już nie wiedział co myśleć. Rozumiał ją, ale jednocześnie nie potrafił pogodzić się z jej pracą w Mungu w obecnych czasach. Kiwnął mimo wszystko głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć jej na to wszystko. Nie mógł jej powstrzymać. Czuł jednak złość względem swojej bezczynności. Nie mógł nic zmienić, a tak bardzo chciał. Gdyby tylko jednym ruchem mógł uwolnić Anglię od tyranii… gdyby mógł ją zbawić od fałszywego Ministra Magii… Ale to jednocześnie oznaczałoby kolejne ryzykowanie życia. Z drugiej strony okopywanie się zaklęciami obronnymi doprowadzało go do jeszcze większej złości, bo oznaczało swego rodzaju bezbronność.
– Masz rację – przyznał na głos. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, a on wyraźnie spoważniał. – Ale wtedy powinniśmy się widywać rzadziej – przyznał trochę gorzko. Nie chciał sprawiać jej problemów. Nie chciał by jakiś przypadkowy przechodzień spotkał ich razem i nie daj Merlinie rozgadał się na ten temat niewłaściwej osobie. – To jest… rzadziej w jakiś publicznych miejscach. Chyba, że w miejscach, których nikt nie odwiedza… jak to dla przykładu.
Później padła ta kwestia dorośnięcia i zainteresowania polityką… I znowu, Charlene miała dużo racji w tym, o czym mówiła. W tych pochmurnych czasach aż obowiązkiem było zainteresowanie się polityką. I on czuł, że twardo trzymać się po stronie Longbottomów i nie tylko ich, a i innych czarodziei, którzy wspierali H. Longbottoma. Nie chciał jednak wgłębiać się w polityczne powiązania zbyt głęboko. Swoje zainteresowanie ograniczał do lojalności wobec krwi i kuzynostwa, wobec zwykłych czarodziei, dla których obecny system był krzywdzący. Jego przysięga była szczera, bo chciał pomóc nie sobie, a innym. Choć przede wszystkim Kornwalii.
Lepiej też było, przy okazji wspominania rodów, że Charlene nie posiadała żadnych uprzedzeń. To czyniło ją czystą od nienawiści, choć pewnie miała też osoby, których nie darzyła sympatią. A on, Anthony, ponownie musiał się zgodzić z jej wypowiedzią. Można było żyć inaczej, tylko niewiele szlachciców chciało tak funkcjonować. Nic na to nie dało się poradzić. Nie dało się ich zmusić na siłę, ale też i nie było sensu prowadzić z nimi polemiki, na nieszczęście. Dochodziło więc do impasu. Czarnoksiężnicy musieli zginąć, choć ciężko mu było myśleć o kolejnych śmierciach. Pozostali, którzy wspierali Rycerzy powinni przejrzeć na swoje oczy.
– Błędne koło, którego nie sposób zatrzymać – odpowiedział jej. – Mam tylko nadzieję, że może rzeczywiście część tych szlachciców powstrzyma się w tym szaleństwie.
Słuchał jej uważnie, ale obserwował fluszki. Dla niego Londyn wydawał się kiedyś wspaniałym miejscem. Ludzie, którzy przez nie przechodzili, mugole… no i ona jedna biedna, zmarnowana dusza, którą odwiedzał, dopóki jeszcze była żywa. Uśmiechnął się gorzko, ale nie na słowa panny Leighton, a na własne wspomnienia. Kornwalia była jednak miejscem, w którym dało się odetchnąć od tłumu. I on zawsze tęsknił za Kornwalią, bez względu na to gdzie wyjeżdżał. Była mu bliska ze względu na dzieciństwo, na rodzinę, na otoczenie.
– Twoja siostra wróci – chciał dodać jej otuchy. Widział, że jest to dla niej ważne. – Postaram się rozpytać tak, żeby nie zwrócić niepotrzebnej uwagi – obiecał. Oficjalne drogi rzeczywiście nie były najlepszym sposobem poszukiwań… ale gdyby wypytał kilka mniej zwracających na siebie uwagę osób… może coś by z tego wyszło? Powinien zapytać kilka osób w Porcie. Nie wierzył jednak w to, że siostra Charlene nie żyła. A przynajmniej nie chciał w to wierzyć.
Widział też, że czarownicy zrobiło się zimno. Objął ją ramieniem, co by to ją trochę ogrzać i poprowadził ją w stronę miasta. Zaproponował przy tym, żeby ją odprowadzić do pewnego miejsca, w którym mogliby się rozejść.
|zt[?]
Cieszył się, że rozumiała powagę sytuacji. Dobrze robiła trzymając się na dystans w szpitalu. Musiała na siebie uważać i wiedział, że tak robiła. A mimo wszystko miał wrażenie, że czułby się spokojniejszy, gdyby znajdowała się od niego jak najdalej. Nigdy nie wiadomo było kto mógł bacznie słuchać o czym mówiła. Ufał jej, ale jednocześnie się martwił, że ktoś niepowołany może dowiedzieć się o jej poglądach, a przez to zrobić jej krzywdę. Nie chciał, żeby do tego doszło, bo wiele jej zawdzięczał, a i lubił ją. Gdyby jeszcze ktoś przypadkiem dowiedział się o tym, że pomagała jemu… Przymknął na chwilę oczy, chcąc odgonić negatywne myśli. Musiała być bardzo ostrożna, szczególnie teraz.
Miała też rację, co do jednego – nigdzie w Anglii, ani w ogóle w Wielkiej Brytanii nie było bezpiecznie. Pracowanie dla Macmillanów rzeczywiście mogłoby wzmocnić podejrzenia względem jej osoby, a przez to narazić ją na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Sam już nie wiedział co myśleć. Rozumiał ją, ale jednocześnie nie potrafił pogodzić się z jej pracą w Mungu w obecnych czasach. Kiwnął mimo wszystko głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć jej na to wszystko. Nie mógł jej powstrzymać. Czuł jednak złość względem swojej bezczynności. Nie mógł nic zmienić, a tak bardzo chciał. Gdyby tylko jednym ruchem mógł uwolnić Anglię od tyranii… gdyby mógł ją zbawić od fałszywego Ministra Magii… Ale to jednocześnie oznaczałoby kolejne ryzykowanie życia. Z drugiej strony okopywanie się zaklęciami obronnymi doprowadzało go do jeszcze większej złości, bo oznaczało swego rodzaju bezbronność.
– Masz rację – przyznał na głos. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, a on wyraźnie spoważniał. – Ale wtedy powinniśmy się widywać rzadziej – przyznał trochę gorzko. Nie chciał sprawiać jej problemów. Nie chciał by jakiś przypadkowy przechodzień spotkał ich razem i nie daj Merlinie rozgadał się na ten temat niewłaściwej osobie. – To jest… rzadziej w jakiś publicznych miejscach. Chyba, że w miejscach, których nikt nie odwiedza… jak to dla przykładu.
Później padła ta kwestia dorośnięcia i zainteresowania polityką… I znowu, Charlene miała dużo racji w tym, o czym mówiła. W tych pochmurnych czasach aż obowiązkiem było zainteresowanie się polityką. I on czuł, że twardo trzymać się po stronie Longbottomów i nie tylko ich, a i innych czarodziei, którzy wspierali H. Longbottoma. Nie chciał jednak wgłębiać się w polityczne powiązania zbyt głęboko. Swoje zainteresowanie ograniczał do lojalności wobec krwi i kuzynostwa, wobec zwykłych czarodziei, dla których obecny system był krzywdzący. Jego przysięga była szczera, bo chciał pomóc nie sobie, a innym. Choć przede wszystkim Kornwalii.
Lepiej też było, przy okazji wspominania rodów, że Charlene nie posiadała żadnych uprzedzeń. To czyniło ją czystą od nienawiści, choć pewnie miała też osoby, których nie darzyła sympatią. A on, Anthony, ponownie musiał się zgodzić z jej wypowiedzią. Można było żyć inaczej, tylko niewiele szlachciców chciało tak funkcjonować. Nic na to nie dało się poradzić. Nie dało się ich zmusić na siłę, ale też i nie było sensu prowadzić z nimi polemiki, na nieszczęście. Dochodziło więc do impasu. Czarnoksiężnicy musieli zginąć, choć ciężko mu było myśleć o kolejnych śmierciach. Pozostali, którzy wspierali Rycerzy powinni przejrzeć na swoje oczy.
– Błędne koło, którego nie sposób zatrzymać – odpowiedział jej. – Mam tylko nadzieję, że może rzeczywiście część tych szlachciców powstrzyma się w tym szaleństwie.
Słuchał jej uważnie, ale obserwował fluszki. Dla niego Londyn wydawał się kiedyś wspaniałym miejscem. Ludzie, którzy przez nie przechodzili, mugole… no i ona jedna biedna, zmarnowana dusza, którą odwiedzał, dopóki jeszcze była żywa. Uśmiechnął się gorzko, ale nie na słowa panny Leighton, a na własne wspomnienia. Kornwalia była jednak miejscem, w którym dało się odetchnąć od tłumu. I on zawsze tęsknił za Kornwalią, bez względu na to gdzie wyjeżdżał. Była mu bliska ze względu na dzieciństwo, na rodzinę, na otoczenie.
– Twoja siostra wróci – chciał dodać jej otuchy. Widział, że jest to dla niej ważne. – Postaram się rozpytać tak, żeby nie zwrócić niepotrzebnej uwagi – obiecał. Oficjalne drogi rzeczywiście nie były najlepszym sposobem poszukiwań… ale gdyby wypytał kilka mniej zwracających na siebie uwagę osób… może coś by z tego wyszło? Powinien zapytać kilka osób w Porcie. Nie wierzył jednak w to, że siostra Charlene nie żyła. A przynajmniej nie chciał w to wierzyć.
Widział też, że czarownicy zrobiło się zimno. Objął ją ramieniem, co by to ją trochę ogrzać i poprowadził ją w stronę miasta. Zaproponował przy tym, żeby ją odprowadzić do pewnego miejsca, w którym mogliby się rozejść.
|zt[?]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Kornwalia