Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Plaża odpocznienia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plaża odpocznienia
Nie wszystkim znane są magiczne, relaksujące właściwości rośliny znanej jako fluszek napęczniały. Każdy taki błękitny, mokry i wypełniony półprzezroczystą, nieco mętną substancją dysk, wydziela błękitnawą, lepką maź, która ma właściwości kojące i pozwala pozbyć się natarczywych bóli stawów oraz zmiękcza skórę stóp, które zmęczone są chodzeniem w obcisłych, eleganckich butach, delikatnie łaskocząc i chłodząc. Schorowani czarodzieje przychodzą tu, by boso spacerować po niemal fluorescencyjnych łebkach tajemniczych, oceanicznych roślin i doznać ulgi. Najmocniejsze właściwości stwierdza się wczesnymi, letnimi i zimowymi wieczorami, gdy fluszki lśnią bardzo jasną, migoczącą poświatą. Fluszki owszem, można zabrać do domu, ale odłączone od stada tracą swoje magiczne właściwości, stając się suchymi, bezwartościowymi kulami.
Jakaś dziwna przekora pokierowała nią, gdy odpisywała na jego list. Może chciała sprawdzić, czy naprawdę pamięta, może podświadomie chciała zmusić go do pracy, by poszukał wśród wszystkich wspomnień tego jednego, wcale nie najważniejszego, możliwie blaknącego na tle innych za to, że w ostatnim roku zostawił ją z tyloma wątpliwościami. Nie potrafiła zliczyć, ile razy spoglądała w stronę okna, wyczekując jego sowy. Nie spodziewała się wylewnych listów, a w nich wielkich słów. Wiedziała, że nie mówił dużo, pisał niewiele więcej. Zawsze szczerze, zawsze na temat; to ona mówiła. Czasem za wiele, czasem zbyt mało; może mimo wszystko wystarczająco. Czekała. Wpierw na wyjaśnienia, później tylko informacje, że żyje i miewa się dobrze. Chciała wiedzieć, czy jest bezpieczny gdzieś tam, szczęśliwy, czy wszystko układa się tak, jak sobie zaplanował. Nie oczekiwała nic ponadto. Ale nie dostała też tego. Pozostając z pustymi rękami i z pustką w sercu chwytała się wiary w to, że tak być musi.
Ten dzień nadszedł niespodziewanie. Zapomniana sowa przyłapała ją na oddawaniu się bez reszty zwykłej codzienności. Musiało minąć mnóstwo czasu, nim po wielokrotnym odczytaniu listu i wymięciu pergaminu była w stanie na niego odpisać, spokojna i wyzbyta tych wszystkich gwałtownych emocji, które na raz zalały ją tak nagle. I teraz znów to poczuła, wchodząc na kornwalijską plażę, przywołując na myśl wspomnienie tamtych dni, tamtych ich, pogrążonych we własnych małych dramatach, przeżywających swoje drobne porażki, gdy jeszcze żadne z nich nie myślało, że przyszłość spowije ciemny całun śmierci.
Zatrzymała się, pokonawszy po piasku kilka kroków, dostrzegłszy jego sylwetkę majaczącą na tle łagodnych fal cofających się i powracających do niego natarczywie. Chciała móc powiedzieć samej sobie, że nic się nie zmieniło, wszystko było po staremu i mogło być wciąż jak dawniej, ale pod jego nieobecność życie toczyło się dalej, choć przez kilka chwil myślała, że jej świat się zatrzymał. Zatęskniła za beztroską tamtych lat. Za burzliwym dopingiem Jastrzębi, pomimo wielkiej miłości do Zjednoczonych. Za świętowaniem małych i wielkich sukcesów, za aromatycznym zapachem szarlotki i skrzypieniem zużytych zawiasów, które wymieniał w jakiś dziwny, niemagiczny sposób. Bo dziś rzeczywistość była ponura, smutna. Budziła ją nocami z koszmarów, których była świadkiem, nie potrafiąc powstrzymać szerzącego się okrucieństwa. Doniesienia o kolejnych falach terroru Voldemorta i jego ministerialnych pionków wypełniały codzienność. Zamiast wyników meczów, poszukiwała na łamach Proroka Codziennego informacji o kolejnych ofiarach zamachów i zbrodni, których sprawcy pozostawali bezkarni.
Pamiętała tamten dzień; wielką przegraną, która zakłuła głęboko, brutalnie uderzając w męską dumę. Nie był wtedy sam; nigdy nie był. Zawsze trwała gotowa do tego, by stanąć obok i objąć go, gdy potrzebował oparcia. Mimo wszystko, dobrze było powrócić do niego na jedną chwilę, czując jak buty zanurzają się w miękkim piasku, kiedy znów ruszyła do przodu, w jego stronę. Morska bryza otuliła ją całą, rozwiała włosy. Stanęła na kamieniach, śliskich, trzeszczących o siebie pod jej stopami. Patrzyła w jego plecy, zmierzwione wiatrem włosy, które w promieniach pełnego słońca miały kolor morskiego piasku. Nie wiedziała, dlaczego się nie odezwała pierwsza, choć miała mu tak wiele do powiedzenia. Co ją powstrzymywało? Nie była pewna. Dopiero kiedy ciszę przeplataną szumem morza przerwał dobrze znany głos, wypuściła powietrze z płuc.
— Czym są złamane obietnice w porównaniu do zmiażdżonej męskiej dumy szukającego — prychnęła, kręcąc głową, ale oderwała od niego spojrzenie tylko na moment. Szybko powróciła znów. — Jeśli z tamtym sobie poradziły, a wydawało się to niemożliwe, to poradzą sobie i z tym. — Sądziła, że będzie w stanie zachować kamienną twarz, dać wyraz temu, jak się czuła, gdy wyjechał, może nieco ukarać go za tą okropną zbrodnię, ale kiedy tylko spojrzał na nią wiedziała, że nie podoła. — Billy — odpowiedziała mu walcząc sama ze sobą, ale z każda chwilą przegrywała bitwę z własnymi postanowieniami. Kąciki ust drgnęły, a był to początek oficjalnej kapitulacji. Zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko i pokonała te kilka kroków, jakie ich dzieliło, by objąć go powoli, lecz mocno, zaciskając pięści na jego plecach. Cieszyła się, że znów tu był, nawet jeśli tylko na krótką chwilę. — Chyba ta praca ci się przysłużyła, trochę wyrosłeś — mruknęła, odrywając się w końcu od niego i przecierając palcami nagromadzone w tej krótkiej chwili łzy wzruszenia. Złapała go za ramię i ścisnęła lekko. — Nabrałeś krzepy. I chyba kilku kilogramów. Twoja miotła to wytrzymuje?— Nie chciała się rozklejać, było przecież dobrze. Wyglądał cało i zdrowo. I wrócił do nich wszystkich.
Ten dzień nadszedł niespodziewanie. Zapomniana sowa przyłapała ją na oddawaniu się bez reszty zwykłej codzienności. Musiało minąć mnóstwo czasu, nim po wielokrotnym odczytaniu listu i wymięciu pergaminu była w stanie na niego odpisać, spokojna i wyzbyta tych wszystkich gwałtownych emocji, które na raz zalały ją tak nagle. I teraz znów to poczuła, wchodząc na kornwalijską plażę, przywołując na myśl wspomnienie tamtych dni, tamtych ich, pogrążonych we własnych małych dramatach, przeżywających swoje drobne porażki, gdy jeszcze żadne z nich nie myślało, że przyszłość spowije ciemny całun śmierci.
Zatrzymała się, pokonawszy po piasku kilka kroków, dostrzegłszy jego sylwetkę majaczącą na tle łagodnych fal cofających się i powracających do niego natarczywie. Chciała móc powiedzieć samej sobie, że nic się nie zmieniło, wszystko było po staremu i mogło być wciąż jak dawniej, ale pod jego nieobecność życie toczyło się dalej, choć przez kilka chwil myślała, że jej świat się zatrzymał. Zatęskniła za beztroską tamtych lat. Za burzliwym dopingiem Jastrzębi, pomimo wielkiej miłości do Zjednoczonych. Za świętowaniem małych i wielkich sukcesów, za aromatycznym zapachem szarlotki i skrzypieniem zużytych zawiasów, które wymieniał w jakiś dziwny, niemagiczny sposób. Bo dziś rzeczywistość była ponura, smutna. Budziła ją nocami z koszmarów, których była świadkiem, nie potrafiąc powstrzymać szerzącego się okrucieństwa. Doniesienia o kolejnych falach terroru Voldemorta i jego ministerialnych pionków wypełniały codzienność. Zamiast wyników meczów, poszukiwała na łamach Proroka Codziennego informacji o kolejnych ofiarach zamachów i zbrodni, których sprawcy pozostawali bezkarni.
Pamiętała tamten dzień; wielką przegraną, która zakłuła głęboko, brutalnie uderzając w męską dumę. Nie był wtedy sam; nigdy nie był. Zawsze trwała gotowa do tego, by stanąć obok i objąć go, gdy potrzebował oparcia. Mimo wszystko, dobrze było powrócić do niego na jedną chwilę, czując jak buty zanurzają się w miękkim piasku, kiedy znów ruszyła do przodu, w jego stronę. Morska bryza otuliła ją całą, rozwiała włosy. Stanęła na kamieniach, śliskich, trzeszczących o siebie pod jej stopami. Patrzyła w jego plecy, zmierzwione wiatrem włosy, które w promieniach pełnego słońca miały kolor morskiego piasku. Nie wiedziała, dlaczego się nie odezwała pierwsza, choć miała mu tak wiele do powiedzenia. Co ją powstrzymywało? Nie była pewna. Dopiero kiedy ciszę przeplataną szumem morza przerwał dobrze znany głos, wypuściła powietrze z płuc.
— Czym są złamane obietnice w porównaniu do zmiażdżonej męskiej dumy szukającego — prychnęła, kręcąc głową, ale oderwała od niego spojrzenie tylko na moment. Szybko powróciła znów. — Jeśli z tamtym sobie poradziły, a wydawało się to niemożliwe, to poradzą sobie i z tym. — Sądziła, że będzie w stanie zachować kamienną twarz, dać wyraz temu, jak się czuła, gdy wyjechał, może nieco ukarać go za tą okropną zbrodnię, ale kiedy tylko spojrzał na nią wiedziała, że nie podoła. — Billy — odpowiedziała mu walcząc sama ze sobą, ale z każda chwilą przegrywała bitwę z własnymi postanowieniami. Kąciki ust drgnęły, a był to początek oficjalnej kapitulacji. Zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko i pokonała te kilka kroków, jakie ich dzieliło, by objąć go powoli, lecz mocno, zaciskając pięści na jego plecach. Cieszyła się, że znów tu był, nawet jeśli tylko na krótką chwilę. — Chyba ta praca ci się przysłużyła, trochę wyrosłeś — mruknęła, odrywając się w końcu od niego i przecierając palcami nagromadzone w tej krótkiej chwili łzy wzruszenia. Złapała go za ramię i ścisnęła lekko. — Nabrałeś krzepy. I chyba kilku kilogramów. Twoja miotła to wytrzymuje?— Nie chciała się rozklejać, było przecież dobrze. Wyglądał cało i zdrowo. I wrócił do nich wszystkich.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
To nie tak, że nie chciał do niej napisać. Były dni, zdarzające się raczej częściej niż rzadziej, kiedy dosłownie niczego nie pragnął mocniej niż chwycenia za pióro i podzielenia się z nią niepewnością, przelania na pergamin kotłujących się za mostkiem emocji, wpuszczenia jej w swoją nową i na setki sposobów przerażającą codzienność. Wydawało się to naturalne, oczywiste; Hannah była przecież obecna w jego życiu od zawsze, i ta rozciągająca się między nimi, fantomowa cisza, bywała ogłuszająca, sprawiając czasami, że dławił się samotnością – a mimo to nie potrafił przekroczyć dzielącej ich przepaści. Tej, którą własnoręcznie wykopał, przy okazji zasypując dno tajemnicami; sekretami, których nigdy nie pragnął, i z którymi nie wiedział jak sobie poradzić, przyzwyczajony do szczerości i otwartości. Wciąż pamiętał jeden z ostatnich listów, które do niego wysłała, tuż po tym, jak dowiedziała się, że przez tyle czasu milczał na temat istnienia Zakonu Feniksa. Nie pisz już nic. To bezcelowe. Wiedział, że tak naprawdę nie miała tego na myśli – ale jej słowa i tak wryły się w jego umysł, odzywając się ponownie za każdym razem, kiedy sięgał po arkusz czystego pergaminu. Może to rzeczywiście było bezcelowe – kiedy on był tam, a oni wszyscy tutaj, tocząc zupełnie inny rodzaj bitew. A może zwyczajnie się bał, i chwytał się napisanych w złości zdań po to, żeby usprawiedliwić własny strach, powstrzymujący go przed posprzątaniem bałaganu, który po sobie pozostawił.
Nie wiedział. Może nigdy nie miał się dowiedzieć – i może nie miało to już znaczenia, bo nie miał zamiaru już dłużej uciekać.
Zaśmiał się cicho, gdy się odezwała, niepewny, co właściwie czuł. Ulgę? Z jednej strony – na pewno, z drugiej chyba oczekiwał, że na niego nakrzyczy, i jakaś jego część chciała, żeby to zrobiła. Zrozumienie sprawiało, że tlący się w jego wnętrznościach wstyd zaczynał palić jeszcze mocniej, podkreślając jedynie, jakim był idiotą – ale może na to właśnie zasłużył. Otworzył usta, chcąc powiedzieć, że mówił poważnie, że w ten koślawy sposób prosił ją o wybaczenie – ale nie zdążył, bo sekundę później otoczyły go znajome ramiona, a on po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł się, jakby wrócił do domu.
Odwzajemnił uścisk od razu, nie wahając się już; jej włosy załaskotały go w nos, ale nie odsunął się, na moment przyciskając policzek do jej skroni i oddychając swobodniej, dopiero teraz orientując się, że przez dłuższy czas wstrzymywał powietrze. – Przepraszam – odezwał się cicho, głosem – o dziwo – pewniejszym niż jeszcze przed chwilą. – S-s-stchórzyłem, Hannah. Tak bardzo mi wstyd, o tylu rzeczach ci nie p-p-powiedziałem. Duch Godryka Gryffindora p-po-powinien latać za mną tak d-d-długo, aż nie oddam odznaki – dodał, tonem tylko pozornie żartobliwym; głoski nawet jak na jego standardy drżały odrobinę zbyt mocno, by można było uznać je za całkowicie pozbawione wagi. Kiedy się odsunęła, również na nią spojrzał; włosy miała odrobinę dłuższe niż zapamiętał, a rysy wydały mu się poważniejsze – choć możliwe, że za to wrażenie odpowiedzialne były oczy, jakby kryjące w sobie nowy rodzaj smutku – nawet pomimo rozjaśniającego jej twarz uśmiechu. I słów, które chwilę później opuściły jej usta. – Czy ty mi próbujesz p-po-powiedzieć, że zrobiłem się gruby? – zapytał z udawanym oburzeniem, unosząc wyżej brwi; na widok łez umykających z kącików jej oczu, jego własne jakby zapiekły – pewnie od wiejącego od wody wiatru – ale zamrugał szybko, nie pozwalając sobie na płacz, mimo że na wspomnienie o miotle coś wyjątkowo boleśnie ugodziło go we wrażliwe miejsce za mostkiem. Wzruszył ramionami. – N-n-nie płacz, nie będziesz musiała robić mi n-n-nowej. Miotły. N-n-nie jest mi już potrzebna – powiedział, prawie namacalnie odczuwając dysonans pomiędzy lekkością, z jaką wypowiedział to zdanie, a spustoszeniem, które ta świadomość siała w jego umyśle. Przez moment niemal masochistycznie obracał ją dookoła, oglądał ze wszystkich stron, sprawdzał, jak smakuje; nie był już zawodnikiem Quidditcha, nie był Jastrzębiem. Jedyna rzecz, w której kiedykolwiek czuł się dobry, nie należała już do niego, odebrana mu tak samo, jak prawo wstępu do Londynu.
Szarpnął lekko głową, bezwiednie; stary tik, który pozostał mu po uderzeniu tłuczkiem, całe lata temu. – Ale p-powiedz lepiej, jak sobie radzicie. W-w-wiem, że Joe nie sprzedał jeszcze swoich pokładów s-sa-sarkazmu. – Również napisał do niego kilka dni temu – i musiał przyznać, że otrzymał dokładnie taką odpowiedź, na jaką w duchu liczył. Nie mógłby być bardziej za to wdzięczny. – Co z resztą? – Z ich przyjaciółmi, z Zakonem Feniksa; czuł się nieco dziwnie, pytając o to Hannah, bo nigdy nie rozmawiali ze sobą o organizacji – nie licząc wyjca, który od niej otrzymał – ale wiedział przecież, że skoro się o niej wtedy dowiedziała, to mógł istnieć ku temu tylko jeden powód.
Nie wiedział. Może nigdy nie miał się dowiedzieć – i może nie miało to już znaczenia, bo nie miał zamiaru już dłużej uciekać.
Zaśmiał się cicho, gdy się odezwała, niepewny, co właściwie czuł. Ulgę? Z jednej strony – na pewno, z drugiej chyba oczekiwał, że na niego nakrzyczy, i jakaś jego część chciała, żeby to zrobiła. Zrozumienie sprawiało, że tlący się w jego wnętrznościach wstyd zaczynał palić jeszcze mocniej, podkreślając jedynie, jakim był idiotą – ale może na to właśnie zasłużył. Otworzył usta, chcąc powiedzieć, że mówił poważnie, że w ten koślawy sposób prosił ją o wybaczenie – ale nie zdążył, bo sekundę później otoczyły go znajome ramiona, a on po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł się, jakby wrócił do domu.
Odwzajemnił uścisk od razu, nie wahając się już; jej włosy załaskotały go w nos, ale nie odsunął się, na moment przyciskając policzek do jej skroni i oddychając swobodniej, dopiero teraz orientując się, że przez dłuższy czas wstrzymywał powietrze. – Przepraszam – odezwał się cicho, głosem – o dziwo – pewniejszym niż jeszcze przed chwilą. – S-s-stchórzyłem, Hannah. Tak bardzo mi wstyd, o tylu rzeczach ci nie p-p-powiedziałem. Duch Godryka Gryffindora p-po-powinien latać za mną tak d-d-długo, aż nie oddam odznaki – dodał, tonem tylko pozornie żartobliwym; głoski nawet jak na jego standardy drżały odrobinę zbyt mocno, by można było uznać je za całkowicie pozbawione wagi. Kiedy się odsunęła, również na nią spojrzał; włosy miała odrobinę dłuższe niż zapamiętał, a rysy wydały mu się poważniejsze – choć możliwe, że za to wrażenie odpowiedzialne były oczy, jakby kryjące w sobie nowy rodzaj smutku – nawet pomimo rozjaśniającego jej twarz uśmiechu. I słów, które chwilę później opuściły jej usta. – Czy ty mi próbujesz p-po-powiedzieć, że zrobiłem się gruby? – zapytał z udawanym oburzeniem, unosząc wyżej brwi; na widok łez umykających z kącików jej oczu, jego własne jakby zapiekły – pewnie od wiejącego od wody wiatru – ale zamrugał szybko, nie pozwalając sobie na płacz, mimo że na wspomnienie o miotle coś wyjątkowo boleśnie ugodziło go we wrażliwe miejsce za mostkiem. Wzruszył ramionami. – N-n-nie płacz, nie będziesz musiała robić mi n-n-nowej. Miotły. N-n-nie jest mi już potrzebna – powiedział, prawie namacalnie odczuwając dysonans pomiędzy lekkością, z jaką wypowiedział to zdanie, a spustoszeniem, które ta świadomość siała w jego umyśle. Przez moment niemal masochistycznie obracał ją dookoła, oglądał ze wszystkich stron, sprawdzał, jak smakuje; nie był już zawodnikiem Quidditcha, nie był Jastrzębiem. Jedyna rzecz, w której kiedykolwiek czuł się dobry, nie należała już do niego, odebrana mu tak samo, jak prawo wstępu do Londynu.
Szarpnął lekko głową, bezwiednie; stary tik, który pozostał mu po uderzeniu tłuczkiem, całe lata temu. – Ale p-powiedz lepiej, jak sobie radzicie. W-w-wiem, że Joe nie sprzedał jeszcze swoich pokładów s-sa-sarkazmu. – Również napisał do niego kilka dni temu – i musiał przyznać, że otrzymał dokładnie taką odpowiedź, na jaką w duchu liczył. Nie mógłby być bardziej za to wdzięczny. – Co z resztą? – Z ich przyjaciółmi, z Zakonem Feniksa; czuł się nieco dziwnie, pytając o to Hannah, bo nigdy nie rozmawiali ze sobą o organizacji – nie licząc wyjca, który od niej otrzymał – ale wiedział przecież, że skoro się o niej wtedy dowiedziała, to mógł istnieć ku temu tylko jeden powód.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spodziewała się po sobie wszystkiego. Opanowanie nigdy nie szło jej najlepiej, przeskakiwała ze skrajności w skrajność — z krzyku do płaczu, płaczu do radości. Dramatyzowała od czasu do czasu, czasem histeryzowała. Nie wiedziała, czy kiedy nie stanie z nim twarzą w twarz w zwyczajnym odruchu nie zamachnie się, policzkując go mocno, byle zapiekło, ulżyłoby jej pewnie dopiero, kiedy na skórze pojawiłby się czerwony ślad. Równie szybko szkarłat zdradziłby ją samą, a poczucie winy rozpaliło wnętrzności. I pewnie by tego żałowała, jak zawsze — żałowała, że to zrobiła, nigdy odwrotnie. Ale kiedy na niego spojrzała, napotykając te wodniste oczy; kiedy przywitał ją ten uśmiech — choć niepewny, wciąż dobrze znajomy, rozpalający ciepło w sercu, nie mogła. Zaschło jej w gardle, płuca wypełniły się kamieniami, a kiedy ją objął skruszała na moment. Gdzieś przez myśl przemknęło jej, że tęskniła. Pewne i zdecydowane przepraszam sparaliżowało ją na moment, przypominając o rozczarowaniu i żalu, jaki się w niej zebrał.
— Na przykład o tym, że masz córkę? — Spojrzenie czekoladowych oczu spłynęło na piasek. Nie miała do niego pretensji o to, że to mogła być prawda. Żałowała, że jej nie powiedział. — Tak słyszałam — dodała po chwili, znacznie ciszej. Takie plotki krążyły; nie pamiętała już gdzie i od kogo ani czy to była prawda. Woda nie dosięgała jego stóp, ale ten widok przypomniał jej wyrwany z ciasnych ramion łzawej porażki spacer po błyszczących w wodzie dyskach. Śmiech, którzy dźwięczał jej w uszach, jego śmiech; głośny, wyraźny, mówiący znacznie więcej niż pojedyncze słowa, z którymi się zmagał.
— Myślałam, że byliśmy przyjaciółmi. Jesteśmy — poprawiła się szybko, podnosząc na niego powoli wzrok. Chciała złapać cień jego oczu, przykuć go do siebie na moment. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, Billy? Zbyt mało wody upłynęło w rzekach, by mógł zaprzeczyć, a jednak chciała, by wypowiedział to na głos, dał jej choć odrobinę pewności, że między nimi nie zmieniło się za wiele. — Że nie mamy przed sobą tajemnic. Ja nie miałam ich przed tobą — poprawiła się znów, niepewna, gdzie właściwie się znajduje w tym wszystkim i jaka naprawdę była jej rola. Wiedział o tym, jak ciężko było jej przeżyć utratę marzeń z dostaniem się do jakiejkolwiek zawodowej drużyny quidditcha. Jako jedyny wiedział o kłopotach finansowych sklepu, o tym, że dziadek, pomimo całej swej miłości do niego oddał go jej na skraju bankructwa; o lichwiarzu z doków, który udzielił jej pożyczki i jego pośredniku, który udźwignął jej ciężar, gdy myślała, że się pod nim ugnie. Wiedział wszystko. Prawie wszystko. — Zrozumiałabym, że mogę nie być osobą godną zaufania, ale... dla ciebie?— Była przy nim zawsze i wiedziała, że nigdy się to nie zmieni. Widziała jego radość i łzy, znała jego słabości lepiej od swoich własnych i nigdy w niczym jej to nie przeszkadzało. Coś musiało się jednak zmienić. Stchórzył nie bez powodu. — Czego się bałeś?— spytała więc, nie odrywając od niego spojrzenia. Chciała wiedzieć, gdzie popełniła błąd; w którym miejscu nie dała mu wystarczającego oparcia, że wbrew sobie postanowił zamknąć się przed nią.
Przemknęła jeszcze spojrzeniem po jego twarzy; dla niej nie zmienił się wcale. Wbrew własnym żartom był dokładnie taki, jak pamiętała, jak potrafiła widzieć go oczami własnej wyobraźni podczas jego nieobecności. Zaśmiała się dopiero po chwili; gruby to on akurat nigdy nie był.
— Mięciutki. Troszeczkę.— Wskazała miarę między palcami, pozwalając sobie na ten żart i błogie kłamstwo jednocześnie. Pod palcami nie wyczuła nic miękkiego, jego ramiona pozostawały twarde i umięśnione. Kiedy wspomniał o miotle westchnęła. Wiedziała, ile to dla niego znaczyło. Jak musiał się czuć, żegnając się ze sportem, drużyną, a nawet Londynem, który był jego domem. Choć wydawało mu się, że stracił swoje miejsce na świecie, zawsze mógł znaleźć je przy niej.
— To ze śmiechu, rozbawiłeś mnie tym do łez. Z miotłą się tak szybko nie pożegnasz. Dla utrzymania formy mógłbyś pozamiatać trochę czyjeś podwórko. Czy... — spoważniała na moment, wypuszczając powietrze z płuc. — Masz się gdzie zatrzymać? Nie zaproponuję ci kanapy, nie chcę cię nawet widzieć w pobliżu Londynu— nuta groźby rozbrzmiała w jej głosie i wcale nie żartowała. Zawsze był mile widziany, ale w sytuacja była zbyt niebezpieczna. — Jest takie miejsce... Stworzyliśmy oazę. W Zakazanym Lesie. Sprowadzamy tam wszystkich, którzy uciekają z Londynu, mugolaków, tych, którzy muszą ukryć się przed ludźmi Malfoya. Mógłbyś tam zostać, tym bardziej, że potrzeba tam rąk do pracy. Do budowy, a ty masz w tym wprawę. Mógłbyś mi pomóc. Nam.— Chciała odciągnąć jego myśli od osobistego dramatu, jaki rozgrywał się w jego głowie, ale nie miała słów, które wypełniłyby jego pustkę w sercu. Wiedziała, co czuł, ale w tej jednej chwili potrafiła znaleźć dla niego setki alternatyw, byle tylko został.
Spuściła na moment głowę, a kiedy zmarszczyła brwi drobna zmarszczka pojawiła się nad nosem. Zwlekała z odpowiedzią, nie wiedziała od czego zacząć. Chwyciła się więc jego ramienia, pewnie i mocno, drugą dłonią zdejmując buty.
— Przejdziemy się?— zaproponowała, stając znów prosto z butami w dłoni. Chciała go złapać za rękę i pociągnąć za sobą, ale zamiast tego wyminęła go i weszła bosymi stopami do wody. Chłód wody przeszył ją na wskroś, na ciele wywołując gęsią skórkę. Objęła się dłońmi, wpatrując chwilę w jasne dyski. — Jackie zaginęła. Kiedy ostatniego marca w Londynie rozpoczęła się ta okrutna noc oczyszczenia brała udział w akcji z innymi aurorami. Zniknęła wszystkim z oczu. I nikt nie wie, co się z nią stało. — Przygryzła na moment wagę, mocno aż do krwi, a głos jej się załamał. Wierzyła, że żyła. Musiała żyć. I być bezpieczna. Wmawiała sobie, że nie mogła się z nimi skontaktować, ale gdzieś tam była. I wróci. — Sophia nie żyje. Zginęła w tych zamieszkach — dodała drżącym głosem, biorąc powietrze w płuca. — Hereward nie żyje. Zginął na misji w Azkabanie. Bathilda Bagshot też nie żyje. Poświęciła się, żeby ci, którzy byli w Azkabanie mogli ocalić dzieci i zniszczyć źródło anomalii. Powinnam chyba zacząć od początku, nie od końca — mruknęła, robiąc krok wzdłuż plaży, w zimnej wodzie, która sięgała kostek.
— Na przykład o tym, że masz córkę? — Spojrzenie czekoladowych oczu spłynęło na piasek. Nie miała do niego pretensji o to, że to mogła być prawda. Żałowała, że jej nie powiedział. — Tak słyszałam — dodała po chwili, znacznie ciszej. Takie plotki krążyły; nie pamiętała już gdzie i od kogo ani czy to była prawda. Woda nie dosięgała jego stóp, ale ten widok przypomniał jej wyrwany z ciasnych ramion łzawej porażki spacer po błyszczących w wodzie dyskach. Śmiech, którzy dźwięczał jej w uszach, jego śmiech; głośny, wyraźny, mówiący znacznie więcej niż pojedyncze słowa, z którymi się zmagał.
— Myślałam, że byliśmy przyjaciółmi. Jesteśmy — poprawiła się szybko, podnosząc na niego powoli wzrok. Chciała złapać cień jego oczu, przykuć go do siebie na moment. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, Billy? Zbyt mało wody upłynęło w rzekach, by mógł zaprzeczyć, a jednak chciała, by wypowiedział to na głos, dał jej choć odrobinę pewności, że między nimi nie zmieniło się za wiele. — Że nie mamy przed sobą tajemnic. Ja nie miałam ich przed tobą — poprawiła się znów, niepewna, gdzie właściwie się znajduje w tym wszystkim i jaka naprawdę była jej rola. Wiedział o tym, jak ciężko było jej przeżyć utratę marzeń z dostaniem się do jakiejkolwiek zawodowej drużyny quidditcha. Jako jedyny wiedział o kłopotach finansowych sklepu, o tym, że dziadek, pomimo całej swej miłości do niego oddał go jej na skraju bankructwa; o lichwiarzu z doków, który udzielił jej pożyczki i jego pośredniku, który udźwignął jej ciężar, gdy myślała, że się pod nim ugnie. Wiedział wszystko. Prawie wszystko. — Zrozumiałabym, że mogę nie być osobą godną zaufania, ale... dla ciebie?— Była przy nim zawsze i wiedziała, że nigdy się to nie zmieni. Widziała jego radość i łzy, znała jego słabości lepiej od swoich własnych i nigdy w niczym jej to nie przeszkadzało. Coś musiało się jednak zmienić. Stchórzył nie bez powodu. — Czego się bałeś?— spytała więc, nie odrywając od niego spojrzenia. Chciała wiedzieć, gdzie popełniła błąd; w którym miejscu nie dała mu wystarczającego oparcia, że wbrew sobie postanowił zamknąć się przed nią.
Przemknęła jeszcze spojrzeniem po jego twarzy; dla niej nie zmienił się wcale. Wbrew własnym żartom był dokładnie taki, jak pamiętała, jak potrafiła widzieć go oczami własnej wyobraźni podczas jego nieobecności. Zaśmiała się dopiero po chwili; gruby to on akurat nigdy nie był.
— Mięciutki. Troszeczkę.— Wskazała miarę między palcami, pozwalając sobie na ten żart i błogie kłamstwo jednocześnie. Pod palcami nie wyczuła nic miękkiego, jego ramiona pozostawały twarde i umięśnione. Kiedy wspomniał o miotle westchnęła. Wiedziała, ile to dla niego znaczyło. Jak musiał się czuć, żegnając się ze sportem, drużyną, a nawet Londynem, który był jego domem. Choć wydawało mu się, że stracił swoje miejsce na świecie, zawsze mógł znaleźć je przy niej.
— To ze śmiechu, rozbawiłeś mnie tym do łez. Z miotłą się tak szybko nie pożegnasz. Dla utrzymania formy mógłbyś pozamiatać trochę czyjeś podwórko. Czy... — spoważniała na moment, wypuszczając powietrze z płuc. — Masz się gdzie zatrzymać? Nie zaproponuję ci kanapy, nie chcę cię nawet widzieć w pobliżu Londynu— nuta groźby rozbrzmiała w jej głosie i wcale nie żartowała. Zawsze był mile widziany, ale w sytuacja była zbyt niebezpieczna. — Jest takie miejsce... Stworzyliśmy oazę. W Zakazanym Lesie. Sprowadzamy tam wszystkich, którzy uciekają z Londynu, mugolaków, tych, którzy muszą ukryć się przed ludźmi Malfoya. Mógłbyś tam zostać, tym bardziej, że potrzeba tam rąk do pracy. Do budowy, a ty masz w tym wprawę. Mógłbyś mi pomóc. Nam.— Chciała odciągnąć jego myśli od osobistego dramatu, jaki rozgrywał się w jego głowie, ale nie miała słów, które wypełniłyby jego pustkę w sercu. Wiedziała, co czuł, ale w tej jednej chwili potrafiła znaleźć dla niego setki alternatyw, byle tylko został.
Spuściła na moment głowę, a kiedy zmarszczyła brwi drobna zmarszczka pojawiła się nad nosem. Zwlekała z odpowiedzią, nie wiedziała od czego zacząć. Chwyciła się więc jego ramienia, pewnie i mocno, drugą dłonią zdejmując buty.
— Przejdziemy się?— zaproponowała, stając znów prosto z butami w dłoni. Chciała go złapać za rękę i pociągnąć za sobą, ale zamiast tego wyminęła go i weszła bosymi stopami do wody. Chłód wody przeszył ją na wskroś, na ciele wywołując gęsią skórkę. Objęła się dłońmi, wpatrując chwilę w jasne dyski. — Jackie zaginęła. Kiedy ostatniego marca w Londynie rozpoczęła się ta okrutna noc oczyszczenia brała udział w akcji z innymi aurorami. Zniknęła wszystkim z oczu. I nikt nie wie, co się z nią stało. — Przygryzła na moment wagę, mocno aż do krwi, a głos jej się załamał. Wierzyła, że żyła. Musiała żyć. I być bezpieczna. Wmawiała sobie, że nie mogła się z nimi skontaktować, ale gdzieś tam była. I wróci. — Sophia nie żyje. Zginęła w tych zamieszkach — dodała drżącym głosem, biorąc powietrze w płuca. — Hereward nie żyje. Zginął na misji w Azkabanie. Bathilda Bagshot też nie żyje. Poświęciła się, żeby ci, którzy byli w Azkabanie mogli ocalić dzieci i zniszczyć źródło anomalii. Powinnam chyba zacząć od początku, nie od końca — mruknęła, robiąc krok wzdłuż plaży, w zimnej wodzie, która sięgała kostek.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wiedział, że zwyczajne przyznanie się do błędów, zebrane w pojedyncze i ciche przepraszam, nie miało prawa niczego rozwiązać. To nie była błaha sprzeczka, czy proste nieporozumienie, a utrzymująca się między nimi niezręczność – obca, dziwna – nie była spowodowana tym, że stłukł jej ulubiony wazon i przez jakiś czas bał się do tego przyznać. Ukrywał wiele, chował przed nią prawdę przez wiele miesięcy, odgradzając się od niej ścianą milczenia, choć przecież nie zrobiła nic, by sobie na to zasłużyć. Ani ona, ani Joe, ani nikt, kto zdecydował się mu zaufać. Nie miał prawa prosić, by zrobili to po raz drugi, ale chciał przynajmniej spróbować wyjaśnić – dlatego kiedy wprost zapytała go o Amelkę, na jego twarzy nie odmalowało się zaskoczenie, a on sam nie cofnął się o krok, choć skłamałby mówiąc, że jej słowa – wypowiedziane jasno, celnie, tak po prostu – nie sprawiły, że jego serce podskoczyło gwałtownie, gubiąc po drodze jedno uderzenie. Był przygotowany na to, że mogła już o tym wiedzieć, Amelka mieszkała z nim w końcu przez kilka tygodni, a on sam raczej niezbyt skutecznie chował ją przed światem. Być może fakt, że ktoś powiedział Hannah prawdę za niego, powinien wywołać ulgę – ale słuchając jej podszytych niewypowiedzianym żalem słów, wcale jej nie czuł.
Przeniósł na nią spojrzenie, szukając jej oczu, ale nie patrzyła w jego kierunku. Spodziewał się, że wypowiedzenie następnych zdań będzie trudne, że przyznanie się do tego, co ukrywał tak długo, będzie kosztowało go sporo wysiłku, ale kiedy pytanie Hannah zawisło w powietrzu, nie wahał się nawet sekundy. – Tak – przytaknął; nie istniała przecież inna odpowiedź. – O tym też. – Teraz to on opuścił wzrok, zawieszając go gdzieś na poziomie własnych stóp; bosych, siniejących powoli z promieniującego od piasku chłodu, z jednej strony wbijającego się w skórę nieprzyjemnymi igiełkami, z drugiej – na pewien sposób stanowiącego jakiś kojący, stały łącznik z rzeczywistością. – Amelia ma sześć lat. Dowiedziałem się w m-m-maju, kiedy jej matka – k-kiedy Camilla zginęła w w-w-wybuchu anomalii. – Wydawało mu się to niepojęte – że całą tę tragedię i chaos, który za nią podążył, można było zamknąć w dwóch zdaniach. Wypowiedziane tutaj, spokojnym, pozbawionym gwałtownych emocji głosem, brzmiały niemal nierealnie – jak coś, o czym mógłby przeczytać w porannym wydaniu Proroka Codziennego, a nie jak wydarzenie, które wywróciło cały jego dotychczasowy świat do góry nogami. Czuł, że być może powinien opowiedzieć jej też o tym: o cichym pogrzebie, na którym po raz pierwszy zobaczył swoją córkę; o tym, że podobnie jak on, miała problem z wymawianiem niektórych głosek, co początkowo wydawało mu się niepojęte; o niestabilnej magii podążającej za nią na każdym kroku, i o tym, jakie przerażenie za sobą niosła; o tym, jak zamiast Billy, zaczęła mówić do niego tato. Z jednej strony chciał, żeby o tym wiedziała, chciał poznać jej myśli i opinie, z drugiej – myśląc o tym, poczuł głównie żal, po raz pierwszy częściowo rozumiejąc, czego tak naprawdę sam siebie pozbawił, zamykając się przez Hannah na cztery spusty. Nie powinien być zmuszony do dzielenia się z nią tymi wspomnieniami; ona powinna być ich częścią.
Użyty przez nią czas przeszły tylko dodatkowo wykręcił jego wnętrzności, na moment zawiązując je w supeł; prawie nie słyszał, jak się poprawiła – poczuł za to na sobie jej spojrzenie, więc sam również je podniósł, odnajdując parę czekoladowych oczu. – J-j-jesteśmy. Ja… W-wiem, Haniu – powiedział, nadal starając się mówić spokojnie, choć urywane sylaby jak zwykle bezlitośnie go zdradzały, nie pozwalając mu na ukrycie zdenerwowania – podobnie jak pionowa zmarszczka, pojawiająca się między ściągniętymi brwiami. Nie miał wątpliwości co do tego, że była z nim szczera, i czuł się jeszcze gorzej z myślą, że ona nie mogła już powiedzieć tego samego o nim. – Przestań. Przecież to nie tak. P-p-przecież ci ufam – przerwał jej po chwili, nieco głośniej. Nie krzyczał – ale jego słowa wzniosły się nieco wyżej ponad wieczorny szum fal. – Po prostu… – zaczął, jednak następne głoski rozmyły się gdzieś po drodze między sercem, a strunami głosowymi. Czego się bałeś? Czego się boisz, Billy? Zacisnął opuszczone wzdłuż tułowia dłonie w pięści, nie zdając sobie sprawy, że to robi; chciał odwrócić spojrzenie – ale Hannah wciąż na niego patrzyła, a on przed momentem obiecał sobie, że już nie będzie uciekał. – Tego, że uznacie, że jestem kimś innym. W-wiesz – wziął głęboki oddech, po czym powoli wypuścił powietrze; kupując dla siebie pojedyncze sekundy? – ja od z-z-zawsze wiedziałem, że nie będę nigdy specjalnie mądry ani z-zd-zdolny, ale wydawało mi się, że przynajmniej jestem dobrym cz-czło-człowiekiem. – Silny kręgosłup moralny i jakaś wrodzona naturalność w odróżnianiu dobra od zła od wczesnej młodości były jego bronią; tarczą, którą chronił się przed tymi, którzy wykorzystywali jego słabości i wady do wgniecenia go w ziemię. Wydawało mu się, że był to też oręż, którego nikt nie był w stanie mu odebrać – ale okazało się, że tutaj też się pomylił. – Zamiast tego stałem się ojcem, k-k-którego nigdy nie było. Takim, któremu się nie m-m-mówi, że nim został, bo tak będzie lepiej. Lepiej dla k-kogo? Dla małej? Żeby ją ochronić – p-p-przede mną? – Nie chciał, żeby w jego głosie odbił się ból, przygaszony upływającymi miesiącami, rozpalony na nowo wyciągnięciem przeszłości na światło dzienne – ale miał wrażenie, że tak właśnie się stało; jego palce zacisnęły się jeszcze mocniej, zapewne odbijając po wewnętrznej stronie szorstkich dłoni jasne półksiężyce. – Było mi wstyd, że nie starałem się b-b-bardziej. – Za to – i za inne rzeczy; pamiętał, że kiedy minął już pierwszy szok po pogrzebie, wypełniła go złość: na Camillę i na samego siebie. Głównie jednak na siebie, bo mimo wszystko trudno było gniewać się na kogoś, kto już nie żył. Wydawało mu się to niewłaściwe i pozbawione większego sensu; wylewanie żali nad milczącym nagrobkiem nie mogło przynieść ukojenia.
Był wdzięczny, gdy temat przesunął się na kwestie błahsze, jedynie nieznacznie podszyte powagą. Potrzebował tego – śmiechu, wypełniającego jego klatkę piersiową, wypierającego stopniowo zalegające tam, trudne emocje. I nadziei – płynących z jej opowieści o Oazie, tajemniczym miejscu, którego póki co nie potrafił sobie nawet wyobrazić. – Zamiatanie akurat idzie mi całkiem n-n-nieźle – powiedział, wywracając oczami. Nigdy nie miał w zwyczaju uciekać od domowych obowiązków, odnajdując w nich jakiś spokój. I satysfakcję, gdy naoliwione zawiasy przestawały skrzypieć, a na półkach pojawiały się ruchome i nieruchome fotografie. – Zatrzymałem się u P-p-penny. Moje mieszkanie chyba p-p-przepadło – odpowiedział, unosząc wyżej brwi na dźwięczącą w jej głosie groźbę. – Mam nadzieję, że to nie znaczy, że d-d-dalej mieszkasz w Londynie – zaznaczył, doskonale wiedząc, że się nie przesłyszał. – Nie wróciłem po to, żeby się ch-chować – dodał po chwili, bo słowa Hannah brzmiały odrobinę, jakby właśnie to mu proponowała. Wiedział, że minie trochę czasu, zanim Zakon Feniksa zaufa mu ponownie – ale nigdy nie był bezbronną ofiarą, i nie miał zamiaru być nią też teraz. Chciał być pomocą, nie ciężarem. – Ale oczywiście, że ci p-p-pomogę. Wam. – W budowie – i we wszystkim; nie wierzył, że nie robili niczego w sprawie sytuacji w stolicy – póki co nie podejmował jednak tego tematu. Miał jeszcze przyjść na to czas, i mieli go mieć sporo. Musiał przyznać, że było w tej myśli coś kojącego.
Nie od razu pojął jej zamiary, kiedy chwyciła go pod ramię, a gdy pierwszy z butów wylądował w jej dłoni, było już za późno na reakcję. – N-nie, Hannah, to n-n-nie jest – dobry pomysł; właściwie umierał z zimna już od dobrych paru minut, zaczynając stopniowo rozważać powrót do ciepłych butów i skarpetek, jednak na widok wchodzącej do wody przyjaciółki tylko westchnął przeciągle. Podążył za nią – bo oczywiście, że to zrobił – i już planował powiedzieć coś na temat niechybnego nabawienia się magicznego kataru, kiedy kolejne wypowiedziane przez nią zdania sprawiły, że zatrzymał się w miejscu, tkwiąc po kostki w lodowatej wodzie. To nie tak, że się tego nie spodziewał: wysłał Jackie list zaledwie kilka dni temu, ale Bursztyn wrócił bez odpowiedzi; o śmierci Sophii przeczytał w Proroku, choć do tej pory jeszcze naiwnie liczył na to, że nie była to prawda. Czym innym było jednak domyślanie się najgorszego, a czymś zupełnie odmiennym słuchanie drżącego głosu Hannah, kolejnymi niespokojnymi wdechami i wydechami oddzielającej od siebie druzgoczące wiadomości. Dzwoniące w uszach, wywracające do góry nogami wspomnienia; ile czasu minęło, odkąd razem z Sophią mierzył się z anomaliami? Od dnia, w którym bawił się na weselu Herewarda i Eileen? Coś ścisnęło go boleśnie za gardło, a wiejący od morza wiatr tym razem bezlitośnie wdarł się do oczu, które zapiekły go gwałtownie; sięgnął dłonią do twarzy, przez chwilę przecierając zaciśnięte powieki. Chciał coś powiedzieć, ale jeszcze nie potrafił – więc ruszył po prostu przed siebie, zrównując się z Hannah, pozornie po to, by osłonić ją przed falami uderzającego od morza, zimnego powietrza, a w rzeczywistości – zwyczajnie potrzebując jej obok, nie wyobrażając sobie samotnego mierzenia się z utratą przyjaciół, o których jeszcze minuty temu zwyczajnie się martwił – a teraz żegnał się z nimi w przedłużającym się milczeniu. – Eileen? – zapytał w końcu, gdy był już w stanie się odezwać; o nic więcej na razie pytać nie był w stanie. – T-t-tak mi przykro, Haniu. Że m-mnie tu nie było – wyszeptał po chwili, ledwie słyszalnie. Nie chodziło o to, że mógłby temu wszystkiemu zapobiec – nie oszukiwał się, nie był cudotwórcą, nie był nawet nadzwyczajnie uzdolniony – ale o to, że przez jego nieobecność nie mogli – że nie mogła – podzielić się z nim cierpieniem, kiedy kolejni z ich przyjaciół znikali z jej życia.
Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć, więc póki co milczał – wyciągając jedynie rękę i otaczając Hannah ramieniem, przyciągając ją bliżej; odkrywając tym samym jeszcze jeden powód, dla którego wrócił do Anglii. I nie była nim zwykła tęsknota, ani nawet to, że jego bliscy mogli go potrzebować; to on potrzebował ich, potrzebował jej, nie będąc w stanie już dłużej samodzielnie poradzić sobie ze światem, który – nie bacząc na dystans – zrzucał mu na barki coraz większy ciężar.
Przeniósł na nią spojrzenie, szukając jej oczu, ale nie patrzyła w jego kierunku. Spodziewał się, że wypowiedzenie następnych zdań będzie trudne, że przyznanie się do tego, co ukrywał tak długo, będzie kosztowało go sporo wysiłku, ale kiedy pytanie Hannah zawisło w powietrzu, nie wahał się nawet sekundy. – Tak – przytaknął; nie istniała przecież inna odpowiedź. – O tym też. – Teraz to on opuścił wzrok, zawieszając go gdzieś na poziomie własnych stóp; bosych, siniejących powoli z promieniującego od piasku chłodu, z jednej strony wbijającego się w skórę nieprzyjemnymi igiełkami, z drugiej – na pewien sposób stanowiącego jakiś kojący, stały łącznik z rzeczywistością. – Amelia ma sześć lat. Dowiedziałem się w m-m-maju, kiedy jej matka – k-kiedy Camilla zginęła w w-w-wybuchu anomalii. – Wydawało mu się to niepojęte – że całą tę tragedię i chaos, który za nią podążył, można było zamknąć w dwóch zdaniach. Wypowiedziane tutaj, spokojnym, pozbawionym gwałtownych emocji głosem, brzmiały niemal nierealnie – jak coś, o czym mógłby przeczytać w porannym wydaniu Proroka Codziennego, a nie jak wydarzenie, które wywróciło cały jego dotychczasowy świat do góry nogami. Czuł, że być może powinien opowiedzieć jej też o tym: o cichym pogrzebie, na którym po raz pierwszy zobaczył swoją córkę; o tym, że podobnie jak on, miała problem z wymawianiem niektórych głosek, co początkowo wydawało mu się niepojęte; o niestabilnej magii podążającej za nią na każdym kroku, i o tym, jakie przerażenie za sobą niosła; o tym, jak zamiast Billy, zaczęła mówić do niego tato. Z jednej strony chciał, żeby o tym wiedziała, chciał poznać jej myśli i opinie, z drugiej – myśląc o tym, poczuł głównie żal, po raz pierwszy częściowo rozumiejąc, czego tak naprawdę sam siebie pozbawił, zamykając się przez Hannah na cztery spusty. Nie powinien być zmuszony do dzielenia się z nią tymi wspomnieniami; ona powinna być ich częścią.
Użyty przez nią czas przeszły tylko dodatkowo wykręcił jego wnętrzności, na moment zawiązując je w supeł; prawie nie słyszał, jak się poprawiła – poczuł za to na sobie jej spojrzenie, więc sam również je podniósł, odnajdując parę czekoladowych oczu. – J-j-jesteśmy. Ja… W-wiem, Haniu – powiedział, nadal starając się mówić spokojnie, choć urywane sylaby jak zwykle bezlitośnie go zdradzały, nie pozwalając mu na ukrycie zdenerwowania – podobnie jak pionowa zmarszczka, pojawiająca się między ściągniętymi brwiami. Nie miał wątpliwości co do tego, że była z nim szczera, i czuł się jeszcze gorzej z myślą, że ona nie mogła już powiedzieć tego samego o nim. – Przestań. Przecież to nie tak. P-p-przecież ci ufam – przerwał jej po chwili, nieco głośniej. Nie krzyczał – ale jego słowa wzniosły się nieco wyżej ponad wieczorny szum fal. – Po prostu… – zaczął, jednak następne głoski rozmyły się gdzieś po drodze między sercem, a strunami głosowymi. Czego się bałeś? Czego się boisz, Billy? Zacisnął opuszczone wzdłuż tułowia dłonie w pięści, nie zdając sobie sprawy, że to robi; chciał odwrócić spojrzenie – ale Hannah wciąż na niego patrzyła, a on przed momentem obiecał sobie, że już nie będzie uciekał. – Tego, że uznacie, że jestem kimś innym. W-wiesz – wziął głęboki oddech, po czym powoli wypuścił powietrze; kupując dla siebie pojedyncze sekundy? – ja od z-z-zawsze wiedziałem, że nie będę nigdy specjalnie mądry ani z-zd-zdolny, ale wydawało mi się, że przynajmniej jestem dobrym cz-czło-człowiekiem. – Silny kręgosłup moralny i jakaś wrodzona naturalność w odróżnianiu dobra od zła od wczesnej młodości były jego bronią; tarczą, którą chronił się przed tymi, którzy wykorzystywali jego słabości i wady do wgniecenia go w ziemię. Wydawało mu się, że był to też oręż, którego nikt nie był w stanie mu odebrać – ale okazało się, że tutaj też się pomylił. – Zamiast tego stałem się ojcem, k-k-którego nigdy nie było. Takim, któremu się nie m-m-mówi, że nim został, bo tak będzie lepiej. Lepiej dla k-kogo? Dla małej? Żeby ją ochronić – p-p-przede mną? – Nie chciał, żeby w jego głosie odbił się ból, przygaszony upływającymi miesiącami, rozpalony na nowo wyciągnięciem przeszłości na światło dzienne – ale miał wrażenie, że tak właśnie się stało; jego palce zacisnęły się jeszcze mocniej, zapewne odbijając po wewnętrznej stronie szorstkich dłoni jasne półksiężyce. – Było mi wstyd, że nie starałem się b-b-bardziej. – Za to – i za inne rzeczy; pamiętał, że kiedy minął już pierwszy szok po pogrzebie, wypełniła go złość: na Camillę i na samego siebie. Głównie jednak na siebie, bo mimo wszystko trudno było gniewać się na kogoś, kto już nie żył. Wydawało mu się to niewłaściwe i pozbawione większego sensu; wylewanie żali nad milczącym nagrobkiem nie mogło przynieść ukojenia.
Był wdzięczny, gdy temat przesunął się na kwestie błahsze, jedynie nieznacznie podszyte powagą. Potrzebował tego – śmiechu, wypełniającego jego klatkę piersiową, wypierającego stopniowo zalegające tam, trudne emocje. I nadziei – płynących z jej opowieści o Oazie, tajemniczym miejscu, którego póki co nie potrafił sobie nawet wyobrazić. – Zamiatanie akurat idzie mi całkiem n-n-nieźle – powiedział, wywracając oczami. Nigdy nie miał w zwyczaju uciekać od domowych obowiązków, odnajdując w nich jakiś spokój. I satysfakcję, gdy naoliwione zawiasy przestawały skrzypieć, a na półkach pojawiały się ruchome i nieruchome fotografie. – Zatrzymałem się u P-p-penny. Moje mieszkanie chyba p-p-przepadło – odpowiedział, unosząc wyżej brwi na dźwięczącą w jej głosie groźbę. – Mam nadzieję, że to nie znaczy, że d-d-dalej mieszkasz w Londynie – zaznaczył, doskonale wiedząc, że się nie przesłyszał. – Nie wróciłem po to, żeby się ch-chować – dodał po chwili, bo słowa Hannah brzmiały odrobinę, jakby właśnie to mu proponowała. Wiedział, że minie trochę czasu, zanim Zakon Feniksa zaufa mu ponownie – ale nigdy nie był bezbronną ofiarą, i nie miał zamiaru być nią też teraz. Chciał być pomocą, nie ciężarem. – Ale oczywiście, że ci p-p-pomogę. Wam. – W budowie – i we wszystkim; nie wierzył, że nie robili niczego w sprawie sytuacji w stolicy – póki co nie podejmował jednak tego tematu. Miał jeszcze przyjść na to czas, i mieli go mieć sporo. Musiał przyznać, że było w tej myśli coś kojącego.
Nie od razu pojął jej zamiary, kiedy chwyciła go pod ramię, a gdy pierwszy z butów wylądował w jej dłoni, było już za późno na reakcję. – N-nie, Hannah, to n-n-nie jest – dobry pomysł; właściwie umierał z zimna już od dobrych paru minut, zaczynając stopniowo rozważać powrót do ciepłych butów i skarpetek, jednak na widok wchodzącej do wody przyjaciółki tylko westchnął przeciągle. Podążył za nią – bo oczywiście, że to zrobił – i już planował powiedzieć coś na temat niechybnego nabawienia się magicznego kataru, kiedy kolejne wypowiedziane przez nią zdania sprawiły, że zatrzymał się w miejscu, tkwiąc po kostki w lodowatej wodzie. To nie tak, że się tego nie spodziewał: wysłał Jackie list zaledwie kilka dni temu, ale Bursztyn wrócił bez odpowiedzi; o śmierci Sophii przeczytał w Proroku, choć do tej pory jeszcze naiwnie liczył na to, że nie była to prawda. Czym innym było jednak domyślanie się najgorszego, a czymś zupełnie odmiennym słuchanie drżącego głosu Hannah, kolejnymi niespokojnymi wdechami i wydechami oddzielającej od siebie druzgoczące wiadomości. Dzwoniące w uszach, wywracające do góry nogami wspomnienia; ile czasu minęło, odkąd razem z Sophią mierzył się z anomaliami? Od dnia, w którym bawił się na weselu Herewarda i Eileen? Coś ścisnęło go boleśnie za gardło, a wiejący od morza wiatr tym razem bezlitośnie wdarł się do oczu, które zapiekły go gwałtownie; sięgnął dłonią do twarzy, przez chwilę przecierając zaciśnięte powieki. Chciał coś powiedzieć, ale jeszcze nie potrafił – więc ruszył po prostu przed siebie, zrównując się z Hannah, pozornie po to, by osłonić ją przed falami uderzającego od morza, zimnego powietrza, a w rzeczywistości – zwyczajnie potrzebując jej obok, nie wyobrażając sobie samotnego mierzenia się z utratą przyjaciół, o których jeszcze minuty temu zwyczajnie się martwił – a teraz żegnał się z nimi w przedłużającym się milczeniu. – Eileen? – zapytał w końcu, gdy był już w stanie się odezwać; o nic więcej na razie pytać nie był w stanie. – T-t-tak mi przykro, Haniu. Że m-mnie tu nie było – wyszeptał po chwili, ledwie słyszalnie. Nie chodziło o to, że mógłby temu wszystkiemu zapobiec – nie oszukiwał się, nie był cudotwórcą, nie był nawet nadzwyczajnie uzdolniony – ale o to, że przez jego nieobecność nie mogli – że nie mogła – podzielić się z nim cierpieniem, kiedy kolejni z ich przyjaciół znikali z jej życia.
Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć, więc póki co milczał – wyciągając jedynie rękę i otaczając Hannah ramieniem, przyciągając ją bliżej; odkrywając tym samym jeszcze jeden powód, dla którego wrócił do Anglii. I nie była nim zwykła tęsknota, ani nawet to, że jego bliscy mogli go potrzebować; to on potrzebował ich, potrzebował jej, nie będąc w stanie już dłużej samodzielnie poradzić sobie ze światem, który – nie bacząc na dystans – zrzucał mu na barki coraz większy ciężar.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie musiał przepraszać. Nigdy nie czekała na to i nie wymagała od niego skruchy, czy przyznania się, że to nagłe zniknięcie, a może wykluczenie jej ze swojego życia, było błędem. Podejrzewała, dlaczego wyjechał, zostawiając wszystko i wszystkich za sobą, włącznie z nią. Wiedziała też, że nigdy nie będzie dla niego tym, kim on był dla niej, lecz choć tak kurczowo trzymała się ich przyjaźni i tak bardzo starała, by nigdy nic jej nie złamało, nie naruszyło, przegapiła moment, w którym z nieznanego powodu wszystko runęło. Bardzo chciała wierzyć, że to tylko wstrząs; ziemia się zatrzęsła, kilka cegieł spadło ze szczytu, ale cała konstrukcja stała na zbyt silnych fundamentach, by legnąć w gruzach. Umiała wybaczać, a jemu wybaczyłaby wszystko — nawet gdyby zniknął na dekadę i po niej wrócił jak gdyby nigdy nic. Czym było tych kilka miesięcy tęsknoty za jego uśmiechem i ramionami, w których zawsze odnajdowała oparcie; smutku w wewnętrznej walce z tym wszystkim, z czym przyszło jej się mierzyć? Czym była ziejąca pustka po inicjacjach w organizacji, dla której wspólnie walczyli? Zdawało jej się, że wiecznością. Stos piętrzących się tajemnic, które gromadził zbudował mur, przez który po jakimś czasie nie mogli się dostrzec. Patrzyli na kamienną ścianę, czekając na bombardę, ale była tylko głucha cisza. I był sam, gdy dopadały go demony przeszłości, teraźniejszości, a widmo przyszłości stawało się coraz bardziej ponure. Chciała być zła, by wyrzucić z siebie to paskudne przygnębienie spowodowane jego nieobecnością; pragnęła zarzucić mu jak bardzo osamotniona czuła się przez to, co zrobił, ale bała się, że gdy tylko się odezwie znów zniknie. Przełykała więc ślinę raz za razem, a wraz z nią kolejne gromadzące się na języku słowa.
— Mogłeś dać znać, że…— Nie wytrzymała w końcu, wplatając dłoń we włosy i zaczesując je do tyłu w nerwowym odruchu. —żyjesz. Nic ci nie jest. Masz się dobrze tam, gdzie byłeś i nie musimy się… martwić. — Bo martwili się; zniknął bez słowa. Tak nagle, tak po prostu. Poczuła jak rozpala ją żołądek na samą myśl o tym, jak paskudne było to uczucie — i jak paskudnie było być z drugiej strony. Spojrzała na niego, dobrze wiedząc, co czuł. Pokręciła głową na znak, że to już nieważne, by się nie przejmował. Rozumiała — starała się zrozumieć.
Utkwiła w nim nieruchomo wzrok, gdy zaczął mówić o córce. Może przez to, że przegapiła już tak wiele najważniejszych momentów, że nie chciała stracić już żadnego, w jego głosie odszukując emocji, jakie w sobie krył, a w twarzy uczuć. Na wieść o śmierci kobiety nie spuściła wzroku, choć poczuła ciężar na piersi, słuchając go. Nie było jej przy nim, kiedy się dowiedział, kiedy ją poznał. Nie wiedziała, co powstawało w jego głowie wtedy — zmagał się z tym wszystkim sam, choć tego nie lubił, kiepsko to znosił. Może to była jej wina; nie była zbyt uważna; zostawiła go samego na moment, a on uciekł jak spuszczone z oczu dziecko.
— Przykro mi — przyznała szczerze. Musiało mu być ciężko i nie miał z kim podzielić się smutkiem, z kim przeżyć tej żałoby, jednocześnie musząc twardo trzymać się ziemi, kiedy pod jego opieką znalazła się mała istota.
Kiedy podniósł głos, powstrzymała się — ledwie— przed przewróceniem oczami; zamiast tego przygryzła policzek od środka, grymasząc się lekko. Szybko wcięła się też w jego pierwsze próby wyjaśnienia.
— Czyli nie ufasz, skoro myślałeś, że to możliwe — by wziąć go za kogoś innego. Znali się nie od dziś, nie od wczoraj. Widziała go kiedy wygrywał mecze, był w swoim żywiole — szczęśliwy i zdeterminowany, widziała go, gdy żegnał matkę, w chwilach, gdy rozpadał się, pogrążał we własnych myślach. Tak jak tu, wtedy, na tej plaży. Sądziła, że nie mógł jej niczym zaskoczyć, a jednak zrobił to teraz. — Jak mogłeś tak pomyśleć?— skarciła go łagodnie, marszcząc brwi. Podeszła do niego bliżej, sięgnęła dłonią do jego policzka. Kiedy opuszkami palców dotknęła jego skóry zdawało jej się, że parzy. Powinna go trzasnąć, dla otrzeźwienia, lecz zamiast tego pogładziła lekko i czule. — Jesteś szalenie mądry i pierońsko zdolny.— Naprawdę taki był, nie kłamała. Zresztą, to wychodziło jej beznadziejnie. Dla niej zawsze był najlepszy.— I jesteś dobrym człowiekiem. I przysięgam, że jeśli w to będziesz wątpił, zastosuję na tobie drastyczne metody wbijania wiedzy do głowy. Pomyśl, jak będziesz wyglądał na okładce Czarownicy, gdy już wrócisz do gry po tym wszystkim…— spytała cicho, powoli opuszczając dłoń, a kąciki ust zadrżały w lekkim, smutnym uśmiechu. Nie miała słów, którymi wyjaśniłaby jego sytuację. Dlaczego Camilla nigdy mu nie powiedziała; dlaczego nie uznała, że był wart — a był — zostania świadomym i pełnoprawnym rodzicem? Z każdym jego słowem rosła w niej złość na nią, choć wcale jej nie znała. A może to coś innego, może zazdrość zakłuła ją boleśnie. Myśl, że sama tego nie doświadczyła i nigdy nie doświadczy. — Nie sądzę, by to było dla jej dobra. — Bo dla jakiego dziecka lepiej jest, kiedy pozbawione jest rodzica? Dla złego, okrutnego, egoistycznego. Ale Billy nawet nie zbliżał się do podobnego obrazka. Nie musiała widzieć go w tej roli, by wiedzieć, że spisałby się w niej doskonale, nawet wtedy, sześć lat temu. Spojrzała na zaciskającą się w pięść dłoń i wzięła ją w swoje własne, by rozprostować palce powoli, nim nabawi się drobnych ran. Jego dłonie były bardziej szorstkie niż dawniej, czuć w nich było ogrom pracy ostatnich miesięcy.
— Jest podobna do ciebie?— spytała, unosząc na niego wzrok znów i uśmiechając się pogodniej. Potrafiła sobie wyobrazić jego dzieci z łatwością i to zadziwiającą. — Założę się, że ma twoje oczy.— Szturchnęła go lekko, by poczuł się lżej. Nie musiało być im obojgu trudno. Mogła się tym zająć, zabrać od niego niepotrzebny smutek i zutylizować go jakoś. Od tego przecież zawsze była. Zwarta i gotowa do tego, by wziąć na barki ciężar, który dźwigał, poruszyć nim, gdy paraliżowało go rozgoryczenie; pchnąć do przodu, gdy zatrzymywał się na zbyt długo, wyciągnąć do niego dłoń, gdy spadał i resztkami sił podnieść. Na zawołanie, o każdej porze dnia, czy nocy. Gdy tylko jej potrzebował. I mieszała się w niej radość z przygnębieniem na myśl, że w tej może najważniejszej życiowej przygodzie poradził sobie sam, bez niej, odseparowując ją od własnych myśli i uczuć. Nie szkodzi przecież, to niczego nie zmienia. Mimo to, zawsze będzie przy nim.
Na pytanie o mieszkanie odchrząknęła. Miała ochotę coś wymyślić, ale wcale nie chciała go okłamywać. Przemilczenie tematu wydało jej się więc najrozsądniejsze.
— Wiem, że nie — był odważny i dzielny; w jego naturze nie było ukrywanie się zarówno przed tym, co czyhało za rogiem, jak i odpowiedzialnością. — Ale teraz nie jesteś już sam, Billy. Masz sześcioletnią córkę. Nie chcesz być ojcem, którego nie ma, a ona na pewno cię potrzebuje. Żywego. Matkę już straciła. Teraz nie możesz myśleć tylko o…— zawahała się na moment, mając wrażenie, że powiedzenie tego na głos zabrzmi niewłaściwie, ale taka była prawda. — o Zakonie. Musisz myśleć też o sobie. Bo tylko w ten sposób możesz o nią zadbać. — Nikt nie zastąpi jej ojca, a jeśli jego już zabraknie, będzie sierotą. — Oczywiście, nigdy nie będzie sama — bo ani Hannah, ani żadne z ich przyjaciół do tego nie dopuści. Zawsze będzie miała, do kogo się zwrócić. — Ale to nie to samo. — Nie przyznała głośno, że sama zamartwiałaby się o niego, z łatwością przerzucając ciężar odpowiedzialności na sześcioletnią dziewczynkę. Bo gdyby cokolwiek mu się stało jej serce pękłoby na pół.
W pierwszej chwili nie poczuła przeszywającego zimna, tysiąca niewidzialnych igieł, które wbiły się w jej stopy, kiedy zanurzyła je w wodzie. Była zbyt pełna emocji, rozgrzana od nich, dygocząca, rozkojarzona, by zdać sobie sprawę, że woda wciąż była lodowata, a pora roku nie sprzyjała jeszcze kąpielom. Przyzwyczajona jednak do zimnych potoków, skupiona na własnych myślach i tym, co chciała mu przekazać ruszyła przed siebie, w głowie odszukując wszystkich wspomnień. Potarła czoło, próbując poskładać to wszystko w całość, ułożyć od początku do końca, tak, jak miało być.
— Podczas grudniowego spotkania była z nami pani Bagshot — podjęła, wracając w końcu do tamtych zimnych dni. — Był też Harold Longbottom. Pewnie czytałeś o tym, co stało się na szczycie w Stonehenge — zerknęła na niego tylko przelotnie, z powrotem spoglądając na wodę pod sobą. — Kiedy dowiedział się o Zakonie postanowił nas wesprzeć. Poinformowali nas, że udało nam się przygotować przejście do Azkabanu. Bathilda rozwikłała sprawę kamienia wskrzeszenia, dzięki niej dzieci miały być bezpieczne. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że odda za nie życie. Zakonnicy zabrali je do Azkabanu, by zniszczyć źródło anomalii i… naprawdę przeżyły. Na jego zgliszczach powstała Oaza. To miejsce jest magiczne, Billy. Naprawdę magiczne. Czuć białą magię dosłownie wszędzie. Przejście wiedzie z Zakazanego Lasu, otwiera je zaklęcie patronusa. Byłbyś tam bezpieczny. Razem z córką. — Gdzie była teraz? U Penny? Była pewna, że nie znalazłby bezpieczniejsze miejsca dla niej niż Oaza. — Jest tam dużo dzieci – dodała zachęcająco; sądziła, że oboje mogliby być tam szczęśliwi. Po chwili spochmurniała i idąc dalej znów spoglądała na bose stopy niknące w czystej wodzie. Dopiero teraz zrobiło jej się zimno. — Pani Bagshot wyjawiła nam jeszcze jeden sekret… — zawahała się, nie będąc pewną, jak przyjmie. To właśnie z tego powodu wyjechał z Anglii. —Skrzynia Grindelwalda nie zawierała jego serca.Nie dosłownie. Zawierała jego potęgę. Otwierając ją Zakon sprowadził to wszystko… Spowodował anomalie. — Zatrzymała się na moment, biorąc głęboki wdech. — Ale to wszystko to był plan Dumbledore’a. Gdyby gwardia nie otwarła skrzyni, moc w niej by rosła, a tak, uwolnienie jej osłabiło Gellerta, poza tym Zakon był już gotów, by uporać się z tym wszystkim. I tak się stało. Pani Bagshot wypełniła swoją mocą artefakt i dzięki temu uratowała dzieci. One też są w oazie. Poza tym Rycerze rozpoczęli ataki na nas. Zniszczyli lodziarnię Floreana. Zdelegalizowano Proroka, ale to pewnie wiesz. Dołączył do nas… były Rycerz Walpurgii, Percival Nott. Złożył przysięgę wieczystą. Od niego wiemy, że najbliżsi sojusznicy Voldemorta noszą maski i tylko oni są w stanie wyczarować ten… znak na niebie. Mają jakieś idiotyczne tatuaże na rękach. Znamy ich nazwiska. Fred gdzieś zniknął, nie wiadomo, gdzie się podziewa. Samuel dokądś wyjechał. Brendan też wyjechał. — kontynuowała wyliczenia, starając się powstrzymać drżenie głosu. To też byli przyjaciele, którzy zniknęli. Wszyscy znikali. Jeden po drugim. Kiedy zrównał się z nią, podniosła na niego wzrok, biorąc powietrze w płuca. Zostali praktycznie sami. — Eileen urodziła dwójkę zdrowych dzieci i wyjechała do Kornwalii— odpowiedziała mu cicho; przynajmniej oni. Byli bezpieczni. Kiwnęła głową, zaciskając usta. Podnosząc wzrok gdzieś przed siebie. Oczy zeszkliły się, ale oddychała powoli, patrząc na plażę przed nimi, na fale powoli rozmywające się na jasnym piachu i powracające do morza, zgarniając ze sobą pojedyncze ziarenka. Jej też było przykro, że go tu nie było; że nie było go przy niej, ale wiedziała, że jeśli powie to głośno to rozklei się zupełnie, posypie jak zamek z piasku. A przecież była silna. I miała być jego opoką.
— Ale jesteś teraz — i to powinno być — było — najważniejsze. — I nie waż się mnie już zostawiać. — Zagroziła surowo, ale jej głos był cichy i z każdą kolejną sylabą przypominał bardziej prośbę niż groźbę.
Był obok. O krok, a potem już przy niej zupełnie. Wydawał się zmarznięty. Czuła to, kiedy ją objął, choć w tej krótkiej chwili jej zrobiło się od razu cieplej. Dopiero teraz, uświadomiła sobie, że własnych stóp nie czuje już wcale. Ale nie obejrzała się nawet do tyłu, na miejsce, gdzie zostawili miotły, gdzie zostały jego buty. Nie chciała wcale wracać, nie chciała ruszać się nawet o cal. Spojrzała na niego z boku, przez krótką chwilę błądząc oczami po jego twarzy, o chwilę za długo — nie zmienił się absolutnie nic — i w tej chwili to stało się najgorsze, bo przestawała sobie radzić z emocjami, z tym wszystkim, co tak skrzętnie uporządkowywała ostatnimi miesiącami. Dłonią podążyła po jego pasie, łapiąc go za koszulkę z drugiej strony, zaciskając na niej palce. Bo tak było wygodniej; bo tak nie mógł zbyt łatwo uciec. Może też dlatego, że tak był jeszcze bliżej. Pachniał morskim wiatrem, przesiąkł już bryzą całkowicie. — To był zły pomysł — szepnęła w końcu, przygryzając wargę, odpędziwszy z oczu cisnące się łzy. Dość już było płaczu, trzeba było wziąć się w garść.— Czemu mi nie powiedziałeś? — spytała z nutą pretensji, szczypiąc go w bok, za który go trzymała. Woda była lodowata; straciła czucie w nogach.— Alex będzie musiał mi wyhodować nowe stopy. — mruknęła z udawanym niezadowoleniem, zerkając w dół. — Mógłby na złość wyhodować mi stopy olbrzymki.
— Mogłeś dać znać, że…— Nie wytrzymała w końcu, wplatając dłoń we włosy i zaczesując je do tyłu w nerwowym odruchu. —żyjesz. Nic ci nie jest. Masz się dobrze tam, gdzie byłeś i nie musimy się… martwić. — Bo martwili się; zniknął bez słowa. Tak nagle, tak po prostu. Poczuła jak rozpala ją żołądek na samą myśl o tym, jak paskudne było to uczucie — i jak paskudnie było być z drugiej strony. Spojrzała na niego, dobrze wiedząc, co czuł. Pokręciła głową na znak, że to już nieważne, by się nie przejmował. Rozumiała — starała się zrozumieć.
Utkwiła w nim nieruchomo wzrok, gdy zaczął mówić o córce. Może przez to, że przegapiła już tak wiele najważniejszych momentów, że nie chciała stracić już żadnego, w jego głosie odszukując emocji, jakie w sobie krył, a w twarzy uczuć. Na wieść o śmierci kobiety nie spuściła wzroku, choć poczuła ciężar na piersi, słuchając go. Nie było jej przy nim, kiedy się dowiedział, kiedy ją poznał. Nie wiedziała, co powstawało w jego głowie wtedy — zmagał się z tym wszystkim sam, choć tego nie lubił, kiepsko to znosił. Może to była jej wina; nie była zbyt uważna; zostawiła go samego na moment, a on uciekł jak spuszczone z oczu dziecko.
— Przykro mi — przyznała szczerze. Musiało mu być ciężko i nie miał z kim podzielić się smutkiem, z kim przeżyć tej żałoby, jednocześnie musząc twardo trzymać się ziemi, kiedy pod jego opieką znalazła się mała istota.
Kiedy podniósł głos, powstrzymała się — ledwie— przed przewróceniem oczami; zamiast tego przygryzła policzek od środka, grymasząc się lekko. Szybko wcięła się też w jego pierwsze próby wyjaśnienia.
— Czyli nie ufasz, skoro myślałeś, że to możliwe — by wziąć go za kogoś innego. Znali się nie od dziś, nie od wczoraj. Widziała go kiedy wygrywał mecze, był w swoim żywiole — szczęśliwy i zdeterminowany, widziała go, gdy żegnał matkę, w chwilach, gdy rozpadał się, pogrążał we własnych myślach. Tak jak tu, wtedy, na tej plaży. Sądziła, że nie mógł jej niczym zaskoczyć, a jednak zrobił to teraz. — Jak mogłeś tak pomyśleć?— skarciła go łagodnie, marszcząc brwi. Podeszła do niego bliżej, sięgnęła dłonią do jego policzka. Kiedy opuszkami palców dotknęła jego skóry zdawało jej się, że parzy. Powinna go trzasnąć, dla otrzeźwienia, lecz zamiast tego pogładziła lekko i czule. — Jesteś szalenie mądry i pierońsko zdolny.— Naprawdę taki był, nie kłamała. Zresztą, to wychodziło jej beznadziejnie. Dla niej zawsze był najlepszy.— I jesteś dobrym człowiekiem. I przysięgam, że jeśli w to będziesz wątpił, zastosuję na tobie drastyczne metody wbijania wiedzy do głowy. Pomyśl, jak będziesz wyglądał na okładce Czarownicy, gdy już wrócisz do gry po tym wszystkim…— spytała cicho, powoli opuszczając dłoń, a kąciki ust zadrżały w lekkim, smutnym uśmiechu. Nie miała słów, którymi wyjaśniłaby jego sytuację. Dlaczego Camilla nigdy mu nie powiedziała; dlaczego nie uznała, że był wart — a był — zostania świadomym i pełnoprawnym rodzicem? Z każdym jego słowem rosła w niej złość na nią, choć wcale jej nie znała. A może to coś innego, może zazdrość zakłuła ją boleśnie. Myśl, że sama tego nie doświadczyła i nigdy nie doświadczy. — Nie sądzę, by to było dla jej dobra. — Bo dla jakiego dziecka lepiej jest, kiedy pozbawione jest rodzica? Dla złego, okrutnego, egoistycznego. Ale Billy nawet nie zbliżał się do podobnego obrazka. Nie musiała widzieć go w tej roli, by wiedzieć, że spisałby się w niej doskonale, nawet wtedy, sześć lat temu. Spojrzała na zaciskającą się w pięść dłoń i wzięła ją w swoje własne, by rozprostować palce powoli, nim nabawi się drobnych ran. Jego dłonie były bardziej szorstkie niż dawniej, czuć w nich było ogrom pracy ostatnich miesięcy.
— Jest podobna do ciebie?— spytała, unosząc na niego wzrok znów i uśmiechając się pogodniej. Potrafiła sobie wyobrazić jego dzieci z łatwością i to zadziwiającą. — Założę się, że ma twoje oczy.— Szturchnęła go lekko, by poczuł się lżej. Nie musiało być im obojgu trudno. Mogła się tym zająć, zabrać od niego niepotrzebny smutek i zutylizować go jakoś. Od tego przecież zawsze była. Zwarta i gotowa do tego, by wziąć na barki ciężar, który dźwigał, poruszyć nim, gdy paraliżowało go rozgoryczenie; pchnąć do przodu, gdy zatrzymywał się na zbyt długo, wyciągnąć do niego dłoń, gdy spadał i resztkami sił podnieść. Na zawołanie, o każdej porze dnia, czy nocy. Gdy tylko jej potrzebował. I mieszała się w niej radość z przygnębieniem na myśl, że w tej może najważniejszej życiowej przygodzie poradził sobie sam, bez niej, odseparowując ją od własnych myśli i uczuć. Nie szkodzi przecież, to niczego nie zmienia. Mimo to, zawsze będzie przy nim.
Na pytanie o mieszkanie odchrząknęła. Miała ochotę coś wymyślić, ale wcale nie chciała go okłamywać. Przemilczenie tematu wydało jej się więc najrozsądniejsze.
— Wiem, że nie — był odważny i dzielny; w jego naturze nie było ukrywanie się zarówno przed tym, co czyhało za rogiem, jak i odpowiedzialnością. — Ale teraz nie jesteś już sam, Billy. Masz sześcioletnią córkę. Nie chcesz być ojcem, którego nie ma, a ona na pewno cię potrzebuje. Żywego. Matkę już straciła. Teraz nie możesz myśleć tylko o…— zawahała się na moment, mając wrażenie, że powiedzenie tego na głos zabrzmi niewłaściwie, ale taka była prawda. — o Zakonie. Musisz myśleć też o sobie. Bo tylko w ten sposób możesz o nią zadbać. — Nikt nie zastąpi jej ojca, a jeśli jego już zabraknie, będzie sierotą. — Oczywiście, nigdy nie będzie sama — bo ani Hannah, ani żadne z ich przyjaciół do tego nie dopuści. Zawsze będzie miała, do kogo się zwrócić. — Ale to nie to samo. — Nie przyznała głośno, że sama zamartwiałaby się o niego, z łatwością przerzucając ciężar odpowiedzialności na sześcioletnią dziewczynkę. Bo gdyby cokolwiek mu się stało jej serce pękłoby na pół.
W pierwszej chwili nie poczuła przeszywającego zimna, tysiąca niewidzialnych igieł, które wbiły się w jej stopy, kiedy zanurzyła je w wodzie. Była zbyt pełna emocji, rozgrzana od nich, dygocząca, rozkojarzona, by zdać sobie sprawę, że woda wciąż była lodowata, a pora roku nie sprzyjała jeszcze kąpielom. Przyzwyczajona jednak do zimnych potoków, skupiona na własnych myślach i tym, co chciała mu przekazać ruszyła przed siebie, w głowie odszukując wszystkich wspomnień. Potarła czoło, próbując poskładać to wszystko w całość, ułożyć od początku do końca, tak, jak miało być.
— Podczas grudniowego spotkania była z nami pani Bagshot — podjęła, wracając w końcu do tamtych zimnych dni. — Był też Harold Longbottom. Pewnie czytałeś o tym, co stało się na szczycie w Stonehenge — zerknęła na niego tylko przelotnie, z powrotem spoglądając na wodę pod sobą. — Kiedy dowiedział się o Zakonie postanowił nas wesprzeć. Poinformowali nas, że udało nam się przygotować przejście do Azkabanu. Bathilda rozwikłała sprawę kamienia wskrzeszenia, dzięki niej dzieci miały być bezpieczne. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że odda za nie życie. Zakonnicy zabrali je do Azkabanu, by zniszczyć źródło anomalii i… naprawdę przeżyły. Na jego zgliszczach powstała Oaza. To miejsce jest magiczne, Billy. Naprawdę magiczne. Czuć białą magię dosłownie wszędzie. Przejście wiedzie z Zakazanego Lasu, otwiera je zaklęcie patronusa. Byłbyś tam bezpieczny. Razem z córką. — Gdzie była teraz? U Penny? Była pewna, że nie znalazłby bezpieczniejsze miejsca dla niej niż Oaza. — Jest tam dużo dzieci – dodała zachęcająco; sądziła, że oboje mogliby być tam szczęśliwi. Po chwili spochmurniała i idąc dalej znów spoglądała na bose stopy niknące w czystej wodzie. Dopiero teraz zrobiło jej się zimno. — Pani Bagshot wyjawiła nam jeszcze jeden sekret… — zawahała się, nie będąc pewną, jak przyjmie. To właśnie z tego powodu wyjechał z Anglii. —Skrzynia Grindelwalda nie zawierała jego serca.Nie dosłownie. Zawierała jego potęgę. Otwierając ją Zakon sprowadził to wszystko… Spowodował anomalie. — Zatrzymała się na moment, biorąc głęboki wdech. — Ale to wszystko to był plan Dumbledore’a. Gdyby gwardia nie otwarła skrzyni, moc w niej by rosła, a tak, uwolnienie jej osłabiło Gellerta, poza tym Zakon był już gotów, by uporać się z tym wszystkim. I tak się stało. Pani Bagshot wypełniła swoją mocą artefakt i dzięki temu uratowała dzieci. One też są w oazie. Poza tym Rycerze rozpoczęli ataki na nas. Zniszczyli lodziarnię Floreana. Zdelegalizowano Proroka, ale to pewnie wiesz. Dołączył do nas… były Rycerz Walpurgii, Percival Nott. Złożył przysięgę wieczystą. Od niego wiemy, że najbliżsi sojusznicy Voldemorta noszą maski i tylko oni są w stanie wyczarować ten… znak na niebie. Mają jakieś idiotyczne tatuaże na rękach. Znamy ich nazwiska. Fred gdzieś zniknął, nie wiadomo, gdzie się podziewa. Samuel dokądś wyjechał. Brendan też wyjechał. — kontynuowała wyliczenia, starając się powstrzymać drżenie głosu. To też byli przyjaciele, którzy zniknęli. Wszyscy znikali. Jeden po drugim. Kiedy zrównał się z nią, podniosła na niego wzrok, biorąc powietrze w płuca. Zostali praktycznie sami. — Eileen urodziła dwójkę zdrowych dzieci i wyjechała do Kornwalii— odpowiedziała mu cicho; przynajmniej oni. Byli bezpieczni. Kiwnęła głową, zaciskając usta. Podnosząc wzrok gdzieś przed siebie. Oczy zeszkliły się, ale oddychała powoli, patrząc na plażę przed nimi, na fale powoli rozmywające się na jasnym piachu i powracające do morza, zgarniając ze sobą pojedyncze ziarenka. Jej też było przykro, że go tu nie było; że nie było go przy niej, ale wiedziała, że jeśli powie to głośno to rozklei się zupełnie, posypie jak zamek z piasku. A przecież była silna. I miała być jego opoką.
— Ale jesteś teraz — i to powinno być — było — najważniejsze. — I nie waż się mnie już zostawiać. — Zagroziła surowo, ale jej głos był cichy i z każdą kolejną sylabą przypominał bardziej prośbę niż groźbę.
Był obok. O krok, a potem już przy niej zupełnie. Wydawał się zmarznięty. Czuła to, kiedy ją objął, choć w tej krótkiej chwili jej zrobiło się od razu cieplej. Dopiero teraz, uświadomiła sobie, że własnych stóp nie czuje już wcale. Ale nie obejrzała się nawet do tyłu, na miejsce, gdzie zostawili miotły, gdzie zostały jego buty. Nie chciała wcale wracać, nie chciała ruszać się nawet o cal. Spojrzała na niego z boku, przez krótką chwilę błądząc oczami po jego twarzy, o chwilę za długo — nie zmienił się absolutnie nic — i w tej chwili to stało się najgorsze, bo przestawała sobie radzić z emocjami, z tym wszystkim, co tak skrzętnie uporządkowywała ostatnimi miesiącami. Dłonią podążyła po jego pasie, łapiąc go za koszulkę z drugiej strony, zaciskając na niej palce. Bo tak było wygodniej; bo tak nie mógł zbyt łatwo uciec. Może też dlatego, że tak był jeszcze bliżej. Pachniał morskim wiatrem, przesiąkł już bryzą całkowicie. — To był zły pomysł — szepnęła w końcu, przygryzając wargę, odpędziwszy z oczu cisnące się łzy. Dość już było płaczu, trzeba było wziąć się w garść.— Czemu mi nie powiedziałeś? — spytała z nutą pretensji, szczypiąc go w bok, za który go trzymała. Woda była lodowata; straciła czucie w nogach.— Alex będzie musiał mi wyhodować nowe stopy. — mruknęła z udawanym niezadowoleniem, zerkając w dół. — Mógłby na złość wyhodować mi stopy olbrzymki.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Obserwował ją kątem oka, zerkając kontrolnie na odmalowujące się na jej twarzy zmiany, nawet wtedy, gdy pozornie wpatrywał się we własne buty. Trochę wbrew sobie – bał się tego, co mógł za moment dostrzec w jej rysach, usłyszeć w głosie; chociaż znali się od zawsze, i chociaż nie był to pierwszy raz, kiedy przychodził do niej z przeprosinami, to z jakiegoś powodu nie wiedział, czego powinien się spodziewać (czy może – obawiał się, że to, czego się spodziewał, nieuchronnie nastąpi), nie potrafiąc odgonić od siebie myśli, że tym razem przekroczył jakąś niewidzialną granicę, zza której nie było już powrotu. Być może zwlekał za długo, może wrócił za późno; może zbyt wiele się zdarzyło – pomiędzy wtedy a teraz, bo chociaż w teorii minęło zaledwie kilka miesięcy, to przecież nie był to czas wypełniony spokojem. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co działo się na przełomie roku w Anglii, zagraniczna prasa grzmiała od doniesień o czynionym przez anomalie spustoszeniu i chaosie, który ogarnął brytyjskie ministerstwo magii. To były tygodnie, które powinni spędzić razem, wspierając się wzajemnie i starając się przetrwać, zawalczyć o lepsze jutro – tak robili przyjaciele – ale on zamiast tego zdecydował się zniknąć, pojawiając się dopiero na dogasających zgliszczach. Chyba chciał, żeby wygarnęła mu to wszystko, zdecydowanie bardziej od ciszy, wolałby usłyszeć krzyk – bo znacznie łatwiej byłoby mu poradzić sobie ze złością niż z rozczarowaniem i zrezygnowaniem. Ale Hannah milczała, a kiedy w końcu się odezwała, jej słowa brzmiały zaledwie jak echo tych, które tak naprawdę kotłowały jej się na języku. – Nie miałem się dobrze – odpowiedział cicho, tym razem na nią nie patrząc, spojrzenie przenosząc w bok, na rozbijające się o brzeg fale, i wyżej – w miejsce, w którym morze stykało się z ciemniejącym niebem. To był kolejny z problemów; chociaż początkowo wydawało mu się, że wyjeżdżając, ucieknie od wypełniającego jego życie bałaganu, to sporą jego część zabrał ze sobą, porządkując go mozolnie przez następne dni i miesiące; odkładając moment napisania do przyjaciół do chwili, w której rzeczywiście wszystko już będzie dobrze. Tyle, że nigdy tak naprawdę nie było. A przynajmniej nie w stopniu, który byłby wystarczający. – Ale masz r-rację. Myślałem, że tak będzie l-l-lepiej, a wszystkich zawiodłem – przyznał. Nie było sensu w łagodzeniu ostrych krawędzi, wina leżała w całości po jego stronie. Przełknął powoli ślinę, starając się pozbyć gorzkiego posmaku z języka, ale nie przyniosło to żadnego skutku; oderwał spojrzenie od wody, żeby ponownie odnaleźć nim Hannah. – Nie jesteś na mnie zła? – zapytał w końcu, nie potrafiąc już dłużej powstrzymać cisnącego mu się na usta pytania. Chciał zrozumieć, co oznaczało milczące potrząśnięcie głową, dotrzeć do źródła tego bijącego z jej głosu spokoju, tylko nieznacznie przełamanego zdenerwowaniem; czy wynikało to z tego, że pewnego dnia po prostu przestała czekać? Czy miał jeszcze do czego wracać?
Czuł na sobie jej spojrzenie, gdy zaczął wreszcie powoli odsłaniać wszystko co, co przez tyle czasu trzymał w tajemnicy. Dzisiaj wciąż rzadko opowiadał innym o Amelce, powstrzymywany jakąś wewnętrzną potrzebą osłonienia jej przed światem, ale przy Hannah słowa płynęły swobodnie. W odpowiedzi na krótkie przykro mi, pokręcił lekko głową, uśmiechając się smutno. – Niepotrzebnie. P-p-pożegnałem się z nią wiele lat temu – powiedział cicho. Być może źle to o nim świadczyło, ale żal, który ogarnął go na wieść o śmierci Camilli, wynikał głównie ze świadomości, że jego córka – której co prawda wtedy nie znał, ale która oczarowała go od pierwszego spotkania – zdecydowanie zbyt wcześnie straciła matkę. Pamiętał dokładnie, jak smakowała podobna utrata; czasami wciąż wracała do niego ta pustka, wyrwana przestrzeń gdzieś za mostkiem – i myśl, że Amelka nosiła w sobie ten sam rodzaj bólu, sprawiała, że łamało mu się serce.
Zamilkł na dłuższą chwilę, kiedy mu przerwała, starając się na nowo zebrać w całość rozsypane sylaby, składające się na wyjaśnienia. Nie chciał się z nią sprzeczać, ale nie wiedział, jak wyjaśnić, że to wcale nie o nią – o nich – chodziło; że to nie w nich wątpił, kiedy odsuwał się coraz dalej i dalej. Gdy Hannah dotknęła palcami jego policzka, na krótką chwilę przymknął powieki, jednocześnie oddychając nieco swobodniej – zupełnie jakby każdym zdaniem i każdym gestem stopniowo ściągała z jego barków coraz większy ciężar. Otworzył oczy po paru sekundach, spoglądając na nią przepraszająco. – Niczego nie byłem już p-p-pewny, Hannah – odezwał się. Nie chciał już wracać myślami do tego stanu mentalnego i emocjonalnego zagubienia, wyciągać na światło dzienne własnych słabości – to nigdy nie było łatwe, nawet (a może szczególnie?) wśród przyjaciół – ale skoro już zaczął, musiał dokończyć. – Siebie nie byłem pewny. – Były dni, kiedy sądził, że naprawdę na wszystko to sobie zasłużył; że nie potrafił nikim się zaopiekować – i że nie powinien nawet próbować, bo wyrządzi tylko w ten sposób więcej niepotrzebnej krzywdy. Przez ostatnie miesiące szczęśliwie udało mu się pogrzebać większość tych myśli. Powracały jedynie czasami, w tych najgorszych, najciemniejszych momentach – ale mimo wszystko dobrze było usłyszeć słowa zapewnienia od Hannah. Zawsze cenił sobie jej zdanie, bardziej nawet od własnego. – No tak – odezwał się po chwili, pozwalając sobie na śmiech; cichy, prawie bezgłośny – to byłaby prawdziwa t-t-tragedia, gdybym nie wygrał plebiscytu na na-najbardziej czarujący uśmiech – dokończył, tym razem nie decydując się na wypowiedzenie oczywistego: że wcale nie mieli gwarancji, że będzie jakieś później. On sam trochę nie potrafił sobie tego wyobrazić, zwyczajnego powrotu do treningów, do meczów – ze świadomością, że wielu z jego przyjaciół nie zasiądzie już nigdy na trybunach. Ojciec powiedział mu kiedyś, że na wojnie nie było zwycięzców, że byli tylko ci, którym udało się ją przetrwać; wtedy nie wiedział, co miał na myśli – dzisiaj wydawało mu się, że rozumiał już bardziej.
Pozwolił jej na rozprostowanie zaciśniętych w pięść palców, posłusznie odginając jeden po drugim, zawieszając przy tym spojrzenie na ich dłoniach: jego – dużych i pokrytych zgrubieniami, i jej – drobniejszych i delikatniejszych, choć tylko pozornie; wiedział, że potrafiły sprawnie dzierżyć zarówno różdżkę, jak i miotłę. – Do mnie to chyba nie – odpowiedział z namysłem, i uśmiechem błąkającym się po wargach. – To znaczy, jest dużo m-m-mniejsza. I ma dłuższe włosy, bardziej jak t-t-twoje. Tylko jaśniejsze – dodał. Porównywanie drobnej dziewczynki do niego wydawało mu się dziwne, choć kiedy Hannah wspomniała o oczach, zmarszczył brwi. – Ale oczy rzeczywiście ma p-p-podobne – przyznał, unosząc wzrok. – I świetnie lata na m-m-miotle. To znaczy – nie na takiej prawdziwej, dostała mniejszą na urodziny – zaznaczył; nie chciał, by pomyślała, że nieodpowiedzialnie pozwolił sześciolatce na latanie na miotle wyścigowej. Nie to, żeby łatwo byłoby mu odmówić, gdyby Amelka któregoś dnia go o to poprosiła. – Musisz ją kiedyś poznać, p-po-polubiłybyście się. – Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Nie umknęło mu jej wymijające odchrząknięcie, ale na razie postanowił nie ciągnąć dalej tematu, który w oczywisty sposób omijała; nie chciał się z nią kłócić – nie dzisiaj, nie, kiedy to wszystko wciąż wydawało się jeszcze takie kruche – ale nie miał zamiaru o tym zapomnieć. – Porozmawiamy o tym jeszcze – powiedział tylko, unosząc brwi – a zaraz potem je marszcząc. Westchnął cicho. – Nie myślę tylko o Zakonie – zaprzeczył – i była to prawda; chociaż pomoc organizacji wciąż znajdowała się wysoko na liście jego priorytetów, choć nadal planował walczyć – aż do samego końca – to w którymś momencie środek ciężkości jego hermetycznego świata przeniósł się gdzieś indziej. – Ale ona jest m-m-mugolaczką, Hannah. A jakikolwiek świat pozostawimy po sobie, będzie w nim d-do-dorastać. Nie mogę pozwolić, żeby wyglądał tak, jak t-teraz – powiedział, z jakąś nowym rodzajem dziwnej pewności, pobrzmiewającej w głosie. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie było to naiwne – ta butna wiara, że jego udział w walce mógł zrobić jakąś różnicę, choćby nieznacznie przechylić szalę – ale nie wyobrażał sobie, że mógłby postąpić inaczej; by po wszystkim bezradnie spoglądać wstecz, do końca życia zastanawiając się, co by było, gdyby.
Lodowata woda wyciągnęła go na moment z tych mętnych wizji niepewnej przyszłości, a głos przyjaciółki poprowadził go w przeszłość – niedawną, tę, którą dobrowolnie ominął. Słuchał o niej w milczeniu, nie przerywając, ani nie wchodząc Hannah w zdanie; kiwając jedynie głową, kiedy wspomniała o Stonehenge. Czytał o tym co się tam stało, wieści przyszły, nim jeszcze zdążył na dobre rozpakować bagaże. – Pokażesz mi ją? Oazę – zapytał, kiedy ponownie wymieniła charakterystyczną nazwę, samą w sobie kojarzącą się z bezpieczną przystanią. Chciałby uwierzyć w to, że takie miejsce rzeczywiście istniało – strzeżone, chronione przed czyhającymi na zewnątrz zagrożeniami – ale póki co nie potrafił sobie tego wyobrazić. Po tych wszystkich okropnościach, o których słyszał, wydawało się to wręcz nieprawdopodobne – a jednak ani przez moment nie wątpił w prawdziwość padających słów. – Chciałbym, żeby była b-bez-bezpieczna – podjął po chwili, wracając myślami do Amelii. – Ale nie wiem, Hannah. W ciągu roku już d-d-dwa razy zaczynała wszystko od początku. – Raz, kiedy umarła jej matka; drugi raz, kiedy musieli uciekać przed anomaliami. Czy mógł wywrócić jej życie do góry nogami po raz trzeci?
Bez problemu wyczuł zmianę w jej nastroju, odbijającą się poniekąd również w głosie – i prawie instynktownie przysunął się bliżej, tak, że prawie stykali się ramionami; jakby w ten sposób przygotowywał się na wieści, które dopiero miały nadejść. Kiedy się zatrzymała, on również przystanął, spojrzeniem odnajdując jej twarz. I słuchał – w milczeniu, nie odzywając się jeszcze przez chwilę po tym, jak ostatnie głoski zniknęły wśród cichego szumu morskich fal. Anomalie zmieniły w jego rzeczywistości wszystko, ale przede wszystkim – zmieniły wszystko w rzeczywistości jego córki, roztrzaskały ją na ostre kawałki, przez kolejne tygodnie raniąc ją za każdym razem, kiedy próbowali niezdarnie poskładać je w całość. Chyba powinien odczuwać gniew, albo przynajmniej oburzenie – ale chociaż oba te uczucia rozgrzały jego wnętrzności, to nie były wcale skierowane ku Gwardzistom. – Zrobili to, co w danej chwili wydawało się w-w-właściwe. Tak jak my w-w-wszyscy – odezwał się w końcu, spokojnie – spokojniej niż się czuł, rozdarty gdzieś między żalem wywołanym przez konieczność pożegnania na zawsze tylu przyjaciół, a złością na tych, którzy idiotycznie nazywali siebie Rycerzami Walpurgii. - A Florean? Wszystko z nim w p-po-porządku? – zapytał; tym razem już z trudem powstrzymując szarpiące głoskami emocje. Był w lodziarni Fortescue niejednokrotnie, kilka razy nawet z Amelką; u boku Floreana wypełniał ostatnią misję, jaką Zakon Feniksa przydzielił mu przed wyjazdem. – Samuel nie odpisał mi na list – powiedział jeszcze, pozornie nie kierując tych słów do nikogo; potwierdzając jedynie ponuro to, co przekazała mu Hannah. Gdzie się podziewał?
Odwróciła od niego spojrzenie, ale zanim to zrobiła, dostrzegł wilgotny błysk w jej oczach; tłumaczył sobie, że to dlatego wyciągnął rękę, przyciągając ją bliżej do siebie – że chciał ją pocieszyć, wesprzeć, nadrobić przynajmniej cząstkę całego tego czasu, kiedy nie było go przy niej – ale była to prawda jedynie w połowie. On sam również jej potrzebował, tutaj, obok; nie chciał już mierzyć się z tym wszystkim samotnie, poniekąd czuł, że nie był już w stanie; cicha ulga związana z faktem, że przynajmniej Eileen udało się przetrwać, nie mogła samodzielnie załagodzić całej reszty, ani zneutralizować kotłujących się za mostkiem emocji. Pomagała za to świadomość, że była tu również Hannah; że mimo wszystkiego, co los rzucił jej pod nogi, Azkabanu, ataków wymierzonych przez popleczników Voldemorta – wciąż znajdowała się przy nim, żywa i oddychająca. – Jestem – potwierdził cicho, odwracając głowę i wypowiadając te słowa gdzieś na wysokości jej skroni; ciemne kosmyki włosów połaskotały go w twarz. – I już nigdzie się nie w-wy-wybieram – dodał. I wierzył, że była to prawda.
Przez chwilę szli w milczeniu, a jemu nawet udało się zapomnieć o przeszywającym stopy chłodzie – a być może wynikało to z faktu, że przemarzły mu one zupełnie – dopóki Hannah ponownie się nie odezwała. – Co? – zapytał niezbyt przytomnie, wyrwany nagle z własnych myśli – choć gdyby go o to zapytała, nie potrafiłby określić, którędy dokładnie biegły. Zmarszczył brwi, spoglądając na nią z dezorientacją; czego jej nie powiedział? Dopiero po chwili udało mu się połączyć fakty. Roześmiał się, spoglądając w dół; jej stopy, przykryte płytką warstwą wody, wydawały się kompletnie sine – nie był jednak pewien, czy była to ich faktyczna barwa, czy może złudzenie wywołane zapadającym wieczorem. – Ciekawe, jak szybko byś ch-cho-chodziła ze stopami olbrzymki? – zastanowił się głośno, jakby naprawdę rozważał tę kwestię. Spoważniał jednak stosunkowo szybko; naprawdę robiło się zimno. – Za tamtymi drzewami jest m-m-miejsce na ognisko – powiedział, wskazując właściwy kierunek. Zawodnicy czasami spędzali tam czas po meczach. – Ale jak wyjdziemy, to będzie jeszcze g-g-gorzej – ostrzegł; myśl o wietrze uderzającym w przemoczone stopy sprawiła, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu lodowaty dreszcz. A od linii drzew dzieliło ich jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów plaży. – Będzie nam cieplej, jeśli pobiegniemy – zasugerował jeszcze, spoglądając na Hannah spod uniesionych brwi – wzrokiem, w którym troska jakimś cudem mieszała się z wyzwaniem i rozbawieniem.
Czuł na sobie jej spojrzenie, gdy zaczął wreszcie powoli odsłaniać wszystko co, co przez tyle czasu trzymał w tajemnicy. Dzisiaj wciąż rzadko opowiadał innym o Amelce, powstrzymywany jakąś wewnętrzną potrzebą osłonienia jej przed światem, ale przy Hannah słowa płynęły swobodnie. W odpowiedzi na krótkie przykro mi, pokręcił lekko głową, uśmiechając się smutno. – Niepotrzebnie. P-p-pożegnałem się z nią wiele lat temu – powiedział cicho. Być może źle to o nim świadczyło, ale żal, który ogarnął go na wieść o śmierci Camilli, wynikał głównie ze świadomości, że jego córka – której co prawda wtedy nie znał, ale która oczarowała go od pierwszego spotkania – zdecydowanie zbyt wcześnie straciła matkę. Pamiętał dokładnie, jak smakowała podobna utrata; czasami wciąż wracała do niego ta pustka, wyrwana przestrzeń gdzieś za mostkiem – i myśl, że Amelka nosiła w sobie ten sam rodzaj bólu, sprawiała, że łamało mu się serce.
Zamilkł na dłuższą chwilę, kiedy mu przerwała, starając się na nowo zebrać w całość rozsypane sylaby, składające się na wyjaśnienia. Nie chciał się z nią sprzeczać, ale nie wiedział, jak wyjaśnić, że to wcale nie o nią – o nich – chodziło; że to nie w nich wątpił, kiedy odsuwał się coraz dalej i dalej. Gdy Hannah dotknęła palcami jego policzka, na krótką chwilę przymknął powieki, jednocześnie oddychając nieco swobodniej – zupełnie jakby każdym zdaniem i każdym gestem stopniowo ściągała z jego barków coraz większy ciężar. Otworzył oczy po paru sekundach, spoglądając na nią przepraszająco. – Niczego nie byłem już p-p-pewny, Hannah – odezwał się. Nie chciał już wracać myślami do tego stanu mentalnego i emocjonalnego zagubienia, wyciągać na światło dzienne własnych słabości – to nigdy nie było łatwe, nawet (a może szczególnie?) wśród przyjaciół – ale skoro już zaczął, musiał dokończyć. – Siebie nie byłem pewny. – Były dni, kiedy sądził, że naprawdę na wszystko to sobie zasłużył; że nie potrafił nikim się zaopiekować – i że nie powinien nawet próbować, bo wyrządzi tylko w ten sposób więcej niepotrzebnej krzywdy. Przez ostatnie miesiące szczęśliwie udało mu się pogrzebać większość tych myśli. Powracały jedynie czasami, w tych najgorszych, najciemniejszych momentach – ale mimo wszystko dobrze było usłyszeć słowa zapewnienia od Hannah. Zawsze cenił sobie jej zdanie, bardziej nawet od własnego. – No tak – odezwał się po chwili, pozwalając sobie na śmiech; cichy, prawie bezgłośny – to byłaby prawdziwa t-t-tragedia, gdybym nie wygrał plebiscytu na na-najbardziej czarujący uśmiech – dokończył, tym razem nie decydując się na wypowiedzenie oczywistego: że wcale nie mieli gwarancji, że będzie jakieś później. On sam trochę nie potrafił sobie tego wyobrazić, zwyczajnego powrotu do treningów, do meczów – ze świadomością, że wielu z jego przyjaciół nie zasiądzie już nigdy na trybunach. Ojciec powiedział mu kiedyś, że na wojnie nie było zwycięzców, że byli tylko ci, którym udało się ją przetrwać; wtedy nie wiedział, co miał na myśli – dzisiaj wydawało mu się, że rozumiał już bardziej.
Pozwolił jej na rozprostowanie zaciśniętych w pięść palców, posłusznie odginając jeden po drugim, zawieszając przy tym spojrzenie na ich dłoniach: jego – dużych i pokrytych zgrubieniami, i jej – drobniejszych i delikatniejszych, choć tylko pozornie; wiedział, że potrafiły sprawnie dzierżyć zarówno różdżkę, jak i miotłę. – Do mnie to chyba nie – odpowiedział z namysłem, i uśmiechem błąkającym się po wargach. – To znaczy, jest dużo m-m-mniejsza. I ma dłuższe włosy, bardziej jak t-t-twoje. Tylko jaśniejsze – dodał. Porównywanie drobnej dziewczynki do niego wydawało mu się dziwne, choć kiedy Hannah wspomniała o oczach, zmarszczył brwi. – Ale oczy rzeczywiście ma p-p-podobne – przyznał, unosząc wzrok. – I świetnie lata na m-m-miotle. To znaczy – nie na takiej prawdziwej, dostała mniejszą na urodziny – zaznaczył; nie chciał, by pomyślała, że nieodpowiedzialnie pozwolił sześciolatce na latanie na miotle wyścigowej. Nie to, żeby łatwo byłoby mu odmówić, gdyby Amelka któregoś dnia go o to poprosiła. – Musisz ją kiedyś poznać, p-po-polubiłybyście się. – Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Nie umknęło mu jej wymijające odchrząknięcie, ale na razie postanowił nie ciągnąć dalej tematu, który w oczywisty sposób omijała; nie chciał się z nią kłócić – nie dzisiaj, nie, kiedy to wszystko wciąż wydawało się jeszcze takie kruche – ale nie miał zamiaru o tym zapomnieć. – Porozmawiamy o tym jeszcze – powiedział tylko, unosząc brwi – a zaraz potem je marszcząc. Westchnął cicho. – Nie myślę tylko o Zakonie – zaprzeczył – i była to prawda; chociaż pomoc organizacji wciąż znajdowała się wysoko na liście jego priorytetów, choć nadal planował walczyć – aż do samego końca – to w którymś momencie środek ciężkości jego hermetycznego świata przeniósł się gdzieś indziej. – Ale ona jest m-m-mugolaczką, Hannah. A jakikolwiek świat pozostawimy po sobie, będzie w nim d-do-dorastać. Nie mogę pozwolić, żeby wyglądał tak, jak t-teraz – powiedział, z jakąś nowym rodzajem dziwnej pewności, pobrzmiewającej w głosie. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie było to naiwne – ta butna wiara, że jego udział w walce mógł zrobić jakąś różnicę, choćby nieznacznie przechylić szalę – ale nie wyobrażał sobie, że mógłby postąpić inaczej; by po wszystkim bezradnie spoglądać wstecz, do końca życia zastanawiając się, co by było, gdyby.
Lodowata woda wyciągnęła go na moment z tych mętnych wizji niepewnej przyszłości, a głos przyjaciółki poprowadził go w przeszłość – niedawną, tę, którą dobrowolnie ominął. Słuchał o niej w milczeniu, nie przerywając, ani nie wchodząc Hannah w zdanie; kiwając jedynie głową, kiedy wspomniała o Stonehenge. Czytał o tym co się tam stało, wieści przyszły, nim jeszcze zdążył na dobre rozpakować bagaże. – Pokażesz mi ją? Oazę – zapytał, kiedy ponownie wymieniła charakterystyczną nazwę, samą w sobie kojarzącą się z bezpieczną przystanią. Chciałby uwierzyć w to, że takie miejsce rzeczywiście istniało – strzeżone, chronione przed czyhającymi na zewnątrz zagrożeniami – ale póki co nie potrafił sobie tego wyobrazić. Po tych wszystkich okropnościach, o których słyszał, wydawało się to wręcz nieprawdopodobne – a jednak ani przez moment nie wątpił w prawdziwość padających słów. – Chciałbym, żeby była b-bez-bezpieczna – podjął po chwili, wracając myślami do Amelii. – Ale nie wiem, Hannah. W ciągu roku już d-d-dwa razy zaczynała wszystko od początku. – Raz, kiedy umarła jej matka; drugi raz, kiedy musieli uciekać przed anomaliami. Czy mógł wywrócić jej życie do góry nogami po raz trzeci?
Bez problemu wyczuł zmianę w jej nastroju, odbijającą się poniekąd również w głosie – i prawie instynktownie przysunął się bliżej, tak, że prawie stykali się ramionami; jakby w ten sposób przygotowywał się na wieści, które dopiero miały nadejść. Kiedy się zatrzymała, on również przystanął, spojrzeniem odnajdując jej twarz. I słuchał – w milczeniu, nie odzywając się jeszcze przez chwilę po tym, jak ostatnie głoski zniknęły wśród cichego szumu morskich fal. Anomalie zmieniły w jego rzeczywistości wszystko, ale przede wszystkim – zmieniły wszystko w rzeczywistości jego córki, roztrzaskały ją na ostre kawałki, przez kolejne tygodnie raniąc ją za każdym razem, kiedy próbowali niezdarnie poskładać je w całość. Chyba powinien odczuwać gniew, albo przynajmniej oburzenie – ale chociaż oba te uczucia rozgrzały jego wnętrzności, to nie były wcale skierowane ku Gwardzistom. – Zrobili to, co w danej chwili wydawało się w-w-właściwe. Tak jak my w-w-wszyscy – odezwał się w końcu, spokojnie – spokojniej niż się czuł, rozdarty gdzieś między żalem wywołanym przez konieczność pożegnania na zawsze tylu przyjaciół, a złością na tych, którzy idiotycznie nazywali siebie Rycerzami Walpurgii. - A Florean? Wszystko z nim w p-po-porządku? – zapytał; tym razem już z trudem powstrzymując szarpiące głoskami emocje. Był w lodziarni Fortescue niejednokrotnie, kilka razy nawet z Amelką; u boku Floreana wypełniał ostatnią misję, jaką Zakon Feniksa przydzielił mu przed wyjazdem. – Samuel nie odpisał mi na list – powiedział jeszcze, pozornie nie kierując tych słów do nikogo; potwierdzając jedynie ponuro to, co przekazała mu Hannah. Gdzie się podziewał?
Odwróciła od niego spojrzenie, ale zanim to zrobiła, dostrzegł wilgotny błysk w jej oczach; tłumaczył sobie, że to dlatego wyciągnął rękę, przyciągając ją bliżej do siebie – że chciał ją pocieszyć, wesprzeć, nadrobić przynajmniej cząstkę całego tego czasu, kiedy nie było go przy niej – ale była to prawda jedynie w połowie. On sam również jej potrzebował, tutaj, obok; nie chciał już mierzyć się z tym wszystkim samotnie, poniekąd czuł, że nie był już w stanie; cicha ulga związana z faktem, że przynajmniej Eileen udało się przetrwać, nie mogła samodzielnie załagodzić całej reszty, ani zneutralizować kotłujących się za mostkiem emocji. Pomagała za to świadomość, że była tu również Hannah; że mimo wszystkiego, co los rzucił jej pod nogi, Azkabanu, ataków wymierzonych przez popleczników Voldemorta – wciąż znajdowała się przy nim, żywa i oddychająca. – Jestem – potwierdził cicho, odwracając głowę i wypowiadając te słowa gdzieś na wysokości jej skroni; ciemne kosmyki włosów połaskotały go w twarz. – I już nigdzie się nie w-wy-wybieram – dodał. I wierzył, że była to prawda.
Przez chwilę szli w milczeniu, a jemu nawet udało się zapomnieć o przeszywającym stopy chłodzie – a być może wynikało to z faktu, że przemarzły mu one zupełnie – dopóki Hannah ponownie się nie odezwała. – Co? – zapytał niezbyt przytomnie, wyrwany nagle z własnych myśli – choć gdyby go o to zapytała, nie potrafiłby określić, którędy dokładnie biegły. Zmarszczył brwi, spoglądając na nią z dezorientacją; czego jej nie powiedział? Dopiero po chwili udało mu się połączyć fakty. Roześmiał się, spoglądając w dół; jej stopy, przykryte płytką warstwą wody, wydawały się kompletnie sine – nie był jednak pewien, czy była to ich faktyczna barwa, czy może złudzenie wywołane zapadającym wieczorem. – Ciekawe, jak szybko byś ch-cho-chodziła ze stopami olbrzymki? – zastanowił się głośno, jakby naprawdę rozważał tę kwestię. Spoważniał jednak stosunkowo szybko; naprawdę robiło się zimno. – Za tamtymi drzewami jest m-m-miejsce na ognisko – powiedział, wskazując właściwy kierunek. Zawodnicy czasami spędzali tam czas po meczach. – Ale jak wyjdziemy, to będzie jeszcze g-g-gorzej – ostrzegł; myśl o wietrze uderzającym w przemoczone stopy sprawiła, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu lodowaty dreszcz. A od linii drzew dzieliło ich jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów plaży. – Będzie nam cieplej, jeśli pobiegniemy – zasugerował jeszcze, spoglądając na Hannah spod uniesionych brwi – wzrokiem, w którym troska jakimś cudem mieszała się z wyzwaniem i rozbawieniem.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Znacznie prościej byłoby go ukarać za to, że zniknął. Wyrzucić z siebie wszystko to, co czuła i co myślała, ale mogła przewidzieć, że wyciągając cały ten arsenał żalu, gniewu i frustracji nie zatrzymałby jej; nie zostawiłaby na nim suchej nitki, nie szczędząc prawdziwych — gorzkich i bolesnych słów. Zniszczyłaby wszystko. Tak bardzo nie chciała palić tego mostu, równać wszystkiego z ziemią. Te kilka dni zwłoki były tym czego potrzebowała, by rozładować złość w kuchni, zmoczyć wystarczającą ilością łez poduszkę w sypialni, by przyjść tu dziś nieco spokojniejsza — może starała się za bardzo; naturalne odruchy zostały spętane grubymi łańcuchami. Zamiast rozdygotanej, rozwścieczonej dziewczyny wpadającej w histerię i szał za to, że ośmielił się jej coś takiego zrobić, zjawiła się odmieniona. Nie była pewna, który z powodów bolał najbardziej. To, że zniknął bez słowa na tyle czasu; czy, że los zadrwił z niej tak okrutnie, spychając ją na drugą stronę tej zabawy; czy w końcu to, że jednak wcale nie różniła się niczym od tych wcześniej.
—Za to, że zostawiłeś mnie jak je wcześniej? Że przyszła i kolej na mnie? — spytała, unosząc brwi, a głos jej zadrżał. Czy naprawdę nie został ci już nikt inny, od kogo mógłbyś się odwrócić? I choć wygięła usta w uśmiechu, oczy zrobiły się wilgotne; może od wiatru, może od zbyt wielu myśli, może od słów, które chciała mu powiedzieć, a nie miała na tyle odwagi. Wiedziała, że jego przeszłość nie była wcale taka prosta. Pożałowała swoich słów szybko, bo nie powinna była wyciągać w ten sposób faktów z jego życia, wykorzystywać ich w ten sposób. Znała przecież prawdę i te fakty. — Jestem. Jestem też zła na siebie, bo wierzyłam, że mnie byś tego nie zrobił. Naiwne, prawda?— Bo tak bardzo starała się nie zrobić nic, co mogłoby negatywnie wpłynąć na ich relację. Walczyła — ze sobą najbardziej — każdego dnia o to, by nie stracić tego, co mieli. By przyjaźń nie rozpadła się z powodu zbyt wielu niepasujących do niej słów. Nie spodziewała się, że cień, jaki ją okryje mógł być spowodowany ciszą. I to ciszą budowaną z jego strony. — Złamałeś mi serce — mruknęła znów z uśmiechem, lub raczej słabą jego imitacją. Miał w tym wprawę przecież, robił to nieświadomie raz za razem. Ale wtedy to nie była jego wina, nie mogła i nie chciała go do niczego zmuszać. Niczego od niego nie oczekiwała. Chciała tylko, by był obok, to jej wystarczało. Tym razem zrobił to celowo. — Przyjaciół nie zostawia się bez słowa — sprostowała po chwili, marszcząc brwi. — Też nie miałam się za dobrze, jeśli cię to pocieszy — wiedziała, że nie, a jej słowa tylko mu dołożą, ale wpychał ją w wir, w którym wcale nie chciała się znaleźć; z którego łatwo nie potrafiła się wydostać. Nie była pewna, czy większe miejsce w niej zajmowało rozgoryczenie, czy zawód. Niepotrzebnie pytał, mogli to już zostawić za sobą. — Myślałeś, że tak będzie lepiej. Dla kogo? Dla nas? Dla mnie? Dla siebie? Czy ty się słyszysz? — Czy ona się słyszała, wypowiadając te słowa? Czy nie rozbrzmiały już wcześniej, wypowiadane przez kogoś innego? Zamknęła usta na moment, powstrzymując rosnącą falę nim mogła niszczycielską siłą uderzyć w brzeg. Zdawał się być przygotowany na to tsunami, ale nie chciała tego zrobić. Sobie na to pozwolić. Wyrzucić mu tego wszystkiego — pragnęła być pełna zrozumienia i współczucia. Chciała umieć okazać mu wsparcie, zamiast zalewać go falą krytyki i bólu, jaki czuła. — Mogłeś z tym wszystkim przyjść. Wiem, że byłam zła, że mi nie powiedziałeś o Zakonie, ale… na Godryka, Billy… Od jak dawna budujesz ten mur? — Mur tajemnic. Między nimi? Między wszystkimi? — To pomaga?— Wątpiła, sama doskonale wiedziała, jak ciężko jest to robić przy tych, których się kochało. — Czujesz się tak lepiej? — zalała go falą słów; kiedyś myślała, że nie były potrzebne. Dwoje ludzi potrafiło się porozumieć bez ich użycia, ale nie była już tego taka pewna. — Nie chcę żebyś żegnał się ze mną — powiedziała w końcu, kiedy przyznał, że z Camillą uczynił to lata temu. — Ale jeśli musisz, zrób to. Nie zostawiaj mnie tak… — zawieszonej gdzieś w pustce, pomiędzy wyobrażeniami, a tym jak było naprawdę. Nie czekała na żadne deklaracje, ani decyzje, w którą stronę postanowi pójść. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że jest i dla niego zawsze będzie przy nim.
Zmarszczyła brwi, słuchając jego wyjaśnień. Zła, że w ten sposób o sobie myślał. Gdyby pozwolił jej być przy nim zadbałaby o klarowny obraz sytuacji.
— Przestań uciekać — nie prosiła, zdecydowanie mu nakazała, szybko łapiąc jego spojrzenie. — To wszystko mogłoby się udać, gdybyś przestał uciekać.— Wtedy, teraz. — Nie rezygnuj. I nie poddawaj się. Nigdy.— Niezależnie od tego, co od siebie odsuwał. Ona była zbyt naiwna, on zaczął odpuszczać. Było wiele powodów do takiego pesymizmu, ale miał zbyt wiele do zaoferowania całemu światu, by to zatrzymał w sobie. — Byłaby!— odparła całkiem poważnie, a po chwili zmrużyła oczy i pokręciła głową z dezaprobatą. — Weź poważnie pod uwagę zdrowie psychiczne swoich fanek, które tylko czekają na to, byś się tam pojawił. Wiesz co robi z ludźmi tęsknota? — dłonią zakreśliła w powietrzu nagłówek. [/b]— Billy Moore wraca do gry.[/b]— Widziała to oczami wyobraźni. — Pewnie nie zauważą niczego na początku, ale za jakiś czas... Będzie ci wstyd— próba rozchmurzenia go okazała się całkiem udana, nawet jeśli tylko pozornie, tylko na chwilę. Wierzyła, że kiedyś wszystko wróci do normalności — tylko ona wtedy będzie miała już inny wymiar. Naznaczona wszystkim, przez co przeszli, co osiągnęli i zdobyli w tym długim procesie adaptacji do nowe rzeczywistości. Przyglądała mu się, kiedy opisał Amelię. Mimowolnie się rozpromieniła, nie odrywając od niego oczu. Niezgrabny sposób, w jaki próbował opisać podobieństwo córki wzruszył ją, kąciki ust uniosły się, po chwili ciągnąć za sobą szeroki uśmiech.
— Zaskakujące. Myślałam, że to całkiem normalne u sześcioletnich dziewczynek — że są małe i mają piękne, długie włosy. — Chodzi w sukienkach?— spytała, próbując zachować powagę. Nie mogła z całą pewnością przyznać, że po tym opisie była do niego podobna, ale uchwyciła się tej myśli, szczególnie, gdy wspomniał o lataniu na miotle. Nie mogło być inaczej, był najlepszym szukającym jakiego znała, jakiego widziała. Zupełnie jakby urodził się w powietrzu. Krew z jego krwi nie mogła być przecież inna. — Z pewnością odziedziczyła dar po tacie — dodała, a po chwili pokiwała głową, na znak, że chciałaby — poznać jego córkę, choć było w tym coś wyjątkowego i dokuczliwego zarazem.
Zaskoczył ją. Swoją odpowiedzią i dojrzałością zarazem. Sposobem myślenia i patrzenia w przyszłość. Czy zawsze taki był, czy jego punkt widzenia zmienił się, dopiero kiedy został ojcem? Nie przeanalizowała tego pod tym kątem i poczuła się zakłopotana, że nie wzięła tego pod uwagę. Pokiwała głową, rozumiała. I nie zamierzała go już od tego odwodzić.
— Jak zasłużysz to nawet cię po niej oprowadzę i przedstawię paru osobom.— Uniosła brew, odnajdując jego spojrzenie i uśmiechnęła się łagodnie. — Oczywiście, że tak — dodała po chwili, na wypadek, gdyby przyszło mu jednak spytać, czym miałby sobie na to zapracować. Wolała nie odpowiadać. I nie była pewna, czy powinna mu cokolwiek radzić w sprawie Amelii. Nie wiedziała, co byłoby dla niej najlepsze — ale nie miała wątpliwości, że on wiedział. Ta pewność wbrew temu, co twierdził — że nie wie — biła z jego oczu. — Ja myślę, że wiesz. Tam gdzieś głęboko w sobie. — Puknęła go palcem w pierś. Nigdy nie widziała u niego czegoś takiego, nie potrafiła nawet tego nazwać. Może jednak nie miała racji — zmienił się. Amelia w jego życie wniosła coś, czego dotąd nie zauważyła, wpłynęła na niego znacząco; i pięknie. — Moja mama się ucieszy, jak się dowie, że wróciłeś — wspomniała, lekko sugerując, że miał się do kogo zwrócić, gdyby czegoś potrzebował, a Ginevra z pewnością pomogłaby mu z rzeczami, które wiedziały tylko kobiety.
— Zniszczyli mu lodziarnię. Ale jest cały i chyba miewa się dobrze. Nie widziałeś się z nim jeszcze? — Nie była pewna, czy powinna być zdziwiona. — A z moim bratem?— spytała i wypuściła głośno powietrze z płuc. Potarła dłonią czoło. — Mam nadzieję, że nie pomyli cię z tłuczkiem za to. Choć trochę by ci się należało — bąknęła, a później uniosła dłoń i pokazała palcami. — tak troszkę.
Woda była lodowata, zadrżała, ale jego obietnica niosła ze sobą ciepło domowego spokoju. Może nie będzie jak dawniej, może nie będzie tak jak powinno, ale nie mogło być źle. Stracili już tak wielu przyjaciół, brakowało ludzi, którzy wiele znaczyli. Znikali, zostawiając po sobie garść wspomnień. Jego obecność była jedną dobrą — dla niej, jedną z najlepszych — wiadomością; wciąż mieli szansę zrobić coś dobrego. Razem.
Wizja olbrzymich stóp wywołała na jej twarzy wyraźne niezadowolenie. Zerknęła jeszcze na swoje nogi, a później jego i posłała mu mordercze spojrzenie.
— Na tyle szybko, żeby cię przegonić — odpowiedziała zaczepnie, unosząc brew. — I byłyby na tyle duże, żeby ci nakopać tak, byś zapamiętał. Raz na zawsze. — Niechętnie puściła go z boku, chłód owiał ją z tej strony, którą chwilę wcześniej zdążył ogrzać samym sobą. Zerknęła w kierunku, który wskazał, jakby przeczuwając już, co za chwilę nastąpi, nim jeszcze wypowiedział te słowa podszyte wyzwaniem. Może dlatego puściła go bezwiednie, na poważnie biorąc rywalizację. — Mhm — mruknęła, zadzierając wyżej brodę i biorąc głęboki wdech. Wiedziała, że był szybszy i trudno go będzie wyprzedzić. Przeszywający chłód dręczący stopy nagle stał się zupełnie nieważny, szybko o nim zapomniała. Patrzyła tylko w kierunku drzew, zastanawiając się, czy rozpędzając się bez ostrzeżenia zdoła sobie narobić jakiejś przewagi. Może powinna wcześniej odwrócić czymś jego uwagę? — W takim razie… — szepnęła, robiąc większy krok do przodu. Jedną ręką już chwyciła za spódnicę, którą lekko uniosła. — Przegrany robi następnym razem kolację — zawyrokowała — bo bez sensu było ścigać się o nic, prawda? — Billy! — podniosła głos, spoglądając na morze. — Czy to okręt Rycerzy? — I nie zastanawiając się już więcej wyrwała się do przodu szybko, w kierunku przez niego wskazanym.
To co? K100, podwójna zwinność i k6?
1. Bieg przez plaże okazuje się być biegiem pełnym wyzwań. Najpierw leci na ciebie spod stóp lodowata woda, która pryska we wszystkie strony, a później piach, który cię oblepia. Czeka cię dziś długa kąpiel. We włosach znajdziesz nawet wodorosty.
2. Wiatr bijący od morza znosi cię na lewo utrudniając bieg w określonym kierunku. Niby skracasz drogę, ale zaczynasz coraz bardziej odbijać w kierunku zejścia z plaży, przez co musisz włożyć więcej sił, walcząc z wiatrem. Walka z żywiołem zakończy się zadyszką. -10 do rzutu.
3. Podczas biegu w stronę zagajnika przypadkiem nadeptujesz na coś, czego pod piaskiem kompletnie nie było widać. Na twoje nieszczęście to okazał się to być zakopany krab, który w ataku paniki przed czyjąś wielką stopą zdążył szczypnąć szczypcami za mały palec. Ostrza kaleczą lekko, wszystko znoszący palec szybko puchnie, ale bez wątpienia przetrwa i to.
4. Na twojej drodze do linii drzew stają potężne nierówności. Panująca szarówka, nadchodzący zmrok sprawiają, że nie zauważasz dołu, w który wpadasz nagle, zakopując się w piachu. Drobne ziarenka otaczają cię całego, możesz przysiąc, że piach jest dosłownie wszędzie na tobie, ale bez trudu udaje ci się z niego wygrzebać i biegnąć dalej.
5. Biegniesz śmiało przez plażę, zupełnie nie czując ukrytych w piachu muszli, które wbijają ci się w stopy. Dopiero, kiedy podłoże zaczyna robić się twardsze czujesz dodatkowy balast w postaci ozdób przytwierdzonych, a nawet wgniecionych w miękką podeszwę. Jedna z muszli zawiera małą i nieidealną perłę.
6. Biegniesz szybko przed siebie, szybko obierając właściwy kierunek. Dzięki temu wiatr od morza dmucha ci plecy, niosąc cię szybciej do przodu, przy znacznie mniejszym wysiłku. +10 do rzutu.
—Za to, że zostawiłeś mnie jak je wcześniej? Że przyszła i kolej na mnie? — spytała, unosząc brwi, a głos jej zadrżał. Czy naprawdę nie został ci już nikt inny, od kogo mógłbyś się odwrócić? I choć wygięła usta w uśmiechu, oczy zrobiły się wilgotne; może od wiatru, może od zbyt wielu myśli, może od słów, które chciała mu powiedzieć, a nie miała na tyle odwagi. Wiedziała, że jego przeszłość nie była wcale taka prosta. Pożałowała swoich słów szybko, bo nie powinna była wyciągać w ten sposób faktów z jego życia, wykorzystywać ich w ten sposób. Znała przecież prawdę i te fakty. — Jestem. Jestem też zła na siebie, bo wierzyłam, że mnie byś tego nie zrobił. Naiwne, prawda?— Bo tak bardzo starała się nie zrobić nic, co mogłoby negatywnie wpłynąć na ich relację. Walczyła — ze sobą najbardziej — każdego dnia o to, by nie stracić tego, co mieli. By przyjaźń nie rozpadła się z powodu zbyt wielu niepasujących do niej słów. Nie spodziewała się, że cień, jaki ją okryje mógł być spowodowany ciszą. I to ciszą budowaną z jego strony. — Złamałeś mi serce — mruknęła znów z uśmiechem, lub raczej słabą jego imitacją. Miał w tym wprawę przecież, robił to nieświadomie raz za razem. Ale wtedy to nie była jego wina, nie mogła i nie chciała go do niczego zmuszać. Niczego od niego nie oczekiwała. Chciała tylko, by był obok, to jej wystarczało. Tym razem zrobił to celowo. — Przyjaciół nie zostawia się bez słowa — sprostowała po chwili, marszcząc brwi. — Też nie miałam się za dobrze, jeśli cię to pocieszy — wiedziała, że nie, a jej słowa tylko mu dołożą, ale wpychał ją w wir, w którym wcale nie chciała się znaleźć; z którego łatwo nie potrafiła się wydostać. Nie była pewna, czy większe miejsce w niej zajmowało rozgoryczenie, czy zawód. Niepotrzebnie pytał, mogli to już zostawić za sobą. — Myślałeś, że tak będzie lepiej. Dla kogo? Dla nas? Dla mnie? Dla siebie? Czy ty się słyszysz? — Czy ona się słyszała, wypowiadając te słowa? Czy nie rozbrzmiały już wcześniej, wypowiadane przez kogoś innego? Zamknęła usta na moment, powstrzymując rosnącą falę nim mogła niszczycielską siłą uderzyć w brzeg. Zdawał się być przygotowany na to tsunami, ale nie chciała tego zrobić. Sobie na to pozwolić. Wyrzucić mu tego wszystkiego — pragnęła być pełna zrozumienia i współczucia. Chciała umieć okazać mu wsparcie, zamiast zalewać go falą krytyki i bólu, jaki czuła. — Mogłeś z tym wszystkim przyjść. Wiem, że byłam zła, że mi nie powiedziałeś o Zakonie, ale… na Godryka, Billy… Od jak dawna budujesz ten mur? — Mur tajemnic. Między nimi? Między wszystkimi? — To pomaga?— Wątpiła, sama doskonale wiedziała, jak ciężko jest to robić przy tych, których się kochało. — Czujesz się tak lepiej? — zalała go falą słów; kiedyś myślała, że nie były potrzebne. Dwoje ludzi potrafiło się porozumieć bez ich użycia, ale nie była już tego taka pewna. — Nie chcę żebyś żegnał się ze mną — powiedziała w końcu, kiedy przyznał, że z Camillą uczynił to lata temu. — Ale jeśli musisz, zrób to. Nie zostawiaj mnie tak… — zawieszonej gdzieś w pustce, pomiędzy wyobrażeniami, a tym jak było naprawdę. Nie czekała na żadne deklaracje, ani decyzje, w którą stronę postanowi pójść. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że jest i dla niego zawsze będzie przy nim.
Zmarszczyła brwi, słuchając jego wyjaśnień. Zła, że w ten sposób o sobie myślał. Gdyby pozwolił jej być przy nim zadbałaby o klarowny obraz sytuacji.
— Przestań uciekać — nie prosiła, zdecydowanie mu nakazała, szybko łapiąc jego spojrzenie. — To wszystko mogłoby się udać, gdybyś przestał uciekać.— Wtedy, teraz. — Nie rezygnuj. I nie poddawaj się. Nigdy.— Niezależnie od tego, co od siebie odsuwał. Ona była zbyt naiwna, on zaczął odpuszczać. Było wiele powodów do takiego pesymizmu, ale miał zbyt wiele do zaoferowania całemu światu, by to zatrzymał w sobie. — Byłaby!— odparła całkiem poważnie, a po chwili zmrużyła oczy i pokręciła głową z dezaprobatą. — Weź poważnie pod uwagę zdrowie psychiczne swoich fanek, które tylko czekają na to, byś się tam pojawił. Wiesz co robi z ludźmi tęsknota? — dłonią zakreśliła w powietrzu nagłówek. [/b]— Billy Moore wraca do gry.[/b]— Widziała to oczami wyobraźni. — Pewnie nie zauważą niczego na początku, ale za jakiś czas... Będzie ci wstyd— próba rozchmurzenia go okazała się całkiem udana, nawet jeśli tylko pozornie, tylko na chwilę. Wierzyła, że kiedyś wszystko wróci do normalności — tylko ona wtedy będzie miała już inny wymiar. Naznaczona wszystkim, przez co przeszli, co osiągnęli i zdobyli w tym długim procesie adaptacji do nowe rzeczywistości. Przyglądała mu się, kiedy opisał Amelię. Mimowolnie się rozpromieniła, nie odrywając od niego oczu. Niezgrabny sposób, w jaki próbował opisać podobieństwo córki wzruszył ją, kąciki ust uniosły się, po chwili ciągnąć za sobą szeroki uśmiech.
— Zaskakujące. Myślałam, że to całkiem normalne u sześcioletnich dziewczynek — że są małe i mają piękne, długie włosy. — Chodzi w sukienkach?— spytała, próbując zachować powagę. Nie mogła z całą pewnością przyznać, że po tym opisie była do niego podobna, ale uchwyciła się tej myśli, szczególnie, gdy wspomniał o lataniu na miotle. Nie mogło być inaczej, był najlepszym szukającym jakiego znała, jakiego widziała. Zupełnie jakby urodził się w powietrzu. Krew z jego krwi nie mogła być przecież inna. — Z pewnością odziedziczyła dar po tacie — dodała, a po chwili pokiwała głową, na znak, że chciałaby — poznać jego córkę, choć było w tym coś wyjątkowego i dokuczliwego zarazem.
Zaskoczył ją. Swoją odpowiedzią i dojrzałością zarazem. Sposobem myślenia i patrzenia w przyszłość. Czy zawsze taki był, czy jego punkt widzenia zmienił się, dopiero kiedy został ojcem? Nie przeanalizowała tego pod tym kątem i poczuła się zakłopotana, że nie wzięła tego pod uwagę. Pokiwała głową, rozumiała. I nie zamierzała go już od tego odwodzić.
— Jak zasłużysz to nawet cię po niej oprowadzę i przedstawię paru osobom.— Uniosła brew, odnajdując jego spojrzenie i uśmiechnęła się łagodnie. — Oczywiście, że tak — dodała po chwili, na wypadek, gdyby przyszło mu jednak spytać, czym miałby sobie na to zapracować. Wolała nie odpowiadać. I nie była pewna, czy powinna mu cokolwiek radzić w sprawie Amelii. Nie wiedziała, co byłoby dla niej najlepsze — ale nie miała wątpliwości, że on wiedział. Ta pewność wbrew temu, co twierdził — że nie wie — biła z jego oczu. — Ja myślę, że wiesz. Tam gdzieś głęboko w sobie. — Puknęła go palcem w pierś. Nigdy nie widziała u niego czegoś takiego, nie potrafiła nawet tego nazwać. Może jednak nie miała racji — zmienił się. Amelia w jego życie wniosła coś, czego dotąd nie zauważyła, wpłynęła na niego znacząco; i pięknie. — Moja mama się ucieszy, jak się dowie, że wróciłeś — wspomniała, lekko sugerując, że miał się do kogo zwrócić, gdyby czegoś potrzebował, a Ginevra z pewnością pomogłaby mu z rzeczami, które wiedziały tylko kobiety.
— Zniszczyli mu lodziarnię. Ale jest cały i chyba miewa się dobrze. Nie widziałeś się z nim jeszcze? — Nie była pewna, czy powinna być zdziwiona. — A z moim bratem?— spytała i wypuściła głośno powietrze z płuc. Potarła dłonią czoło. — Mam nadzieję, że nie pomyli cię z tłuczkiem za to. Choć trochę by ci się należało — bąknęła, a później uniosła dłoń i pokazała palcami. — tak troszkę.
Woda była lodowata, zadrżała, ale jego obietnica niosła ze sobą ciepło domowego spokoju. Może nie będzie jak dawniej, może nie będzie tak jak powinno, ale nie mogło być źle. Stracili już tak wielu przyjaciół, brakowało ludzi, którzy wiele znaczyli. Znikali, zostawiając po sobie garść wspomnień. Jego obecność była jedną dobrą — dla niej, jedną z najlepszych — wiadomością; wciąż mieli szansę zrobić coś dobrego. Razem.
Wizja olbrzymich stóp wywołała na jej twarzy wyraźne niezadowolenie. Zerknęła jeszcze na swoje nogi, a później jego i posłała mu mordercze spojrzenie.
— Na tyle szybko, żeby cię przegonić — odpowiedziała zaczepnie, unosząc brew. — I byłyby na tyle duże, żeby ci nakopać tak, byś zapamiętał. Raz na zawsze. — Niechętnie puściła go z boku, chłód owiał ją z tej strony, którą chwilę wcześniej zdążył ogrzać samym sobą. Zerknęła w kierunku, który wskazał, jakby przeczuwając już, co za chwilę nastąpi, nim jeszcze wypowiedział te słowa podszyte wyzwaniem. Może dlatego puściła go bezwiednie, na poważnie biorąc rywalizację. — Mhm — mruknęła, zadzierając wyżej brodę i biorąc głęboki wdech. Wiedziała, że był szybszy i trudno go będzie wyprzedzić. Przeszywający chłód dręczący stopy nagle stał się zupełnie nieważny, szybko o nim zapomniała. Patrzyła tylko w kierunku drzew, zastanawiając się, czy rozpędzając się bez ostrzeżenia zdoła sobie narobić jakiejś przewagi. Może powinna wcześniej odwrócić czymś jego uwagę? — W takim razie… — szepnęła, robiąc większy krok do przodu. Jedną ręką już chwyciła za spódnicę, którą lekko uniosła. — Przegrany robi następnym razem kolację — zawyrokowała — bo bez sensu było ścigać się o nic, prawda? — Billy! — podniosła głos, spoglądając na morze. — Czy to okręt Rycerzy? — I nie zastanawiając się już więcej wyrwała się do przodu szybko, w kierunku przez niego wskazanym.
To co? K100, podwójna zwinność i k6?
1. Bieg przez plaże okazuje się być biegiem pełnym wyzwań. Najpierw leci na ciebie spod stóp lodowata woda, która pryska we wszystkie strony, a później piach, który cię oblepia. Czeka cię dziś długa kąpiel. We włosach znajdziesz nawet wodorosty.
2. Wiatr bijący od morza znosi cię na lewo utrudniając bieg w określonym kierunku. Niby skracasz drogę, ale zaczynasz coraz bardziej odbijać w kierunku zejścia z plaży, przez co musisz włożyć więcej sił, walcząc z wiatrem. Walka z żywiołem zakończy się zadyszką. -10 do rzutu.
3. Podczas biegu w stronę zagajnika przypadkiem nadeptujesz na coś, czego pod piaskiem kompletnie nie było widać. Na twoje nieszczęście to okazał się to być zakopany krab, który w ataku paniki przed czyjąś wielką stopą zdążył szczypnąć szczypcami za mały palec. Ostrza kaleczą lekko, wszystko znoszący palec szybko puchnie, ale bez wątpienia przetrwa i to.
4. Na twojej drodze do linii drzew stają potężne nierówności. Panująca szarówka, nadchodzący zmrok sprawiają, że nie zauważasz dołu, w który wpadasz nagle, zakopując się w piachu. Drobne ziarenka otaczają cię całego, możesz przysiąc, że piach jest dosłownie wszędzie na tobie, ale bez trudu udaje ci się z niego wygrzebać i biegnąć dalej.
5. Biegniesz śmiało przez plażę, zupełnie nie czując ukrytych w piachu muszli, które wbijają ci się w stopy. Dopiero, kiedy podłoże zaczyna robić się twardsze czujesz dodatkowy balast w postaci ozdób przytwierdzonych, a nawet wgniecionych w miękką podeszwę. Jedna z muszli zawiera małą i nieidealną perłę.
6. Biegniesz szybko przed siebie, szybko obierając właściwy kierunek. Dzięki temu wiatr od morza dmucha ci plecy, niosąc cię szybciej do przodu, przy znacznie mniejszym wysiłku. +10 do rzutu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k6' : 6
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k6' : 6
Może nie powinien był pytać. Może należało zostawić to takim, jakie było: przytaknąć w odpowiedzi na spokojne słowa Hannah i przejść dalej, zbyć milczeniem ostatnie pół roku, przeskoczyć ponad niezasypaną wyrwą i pozwolić jej trwać, licząc na to, że później – za tydzień, dwa, kilka miesięcy – nie pożałuje tego, potykając się i wpadając prosto w nią. W tamtej chwili, kiedy stał na plaży, nie mając pojęcia, czy ich spotkanie nie miało być ostatnim, wydawało mu się to łatwiejszym wyjściem – i być może właśnie dlatego nie zdecydował się nim podążyć. Gdyby tę samą decyzję podjął wtedy, nie znaleźliby się teraz w tym miejscu; łatwiejsze nie zawsze oznaczało lepsze – przekonał się o tym, ucząc się na własnych błędach.
Pozwolił więc pytaniu zawisnąć w przestrzeni pomiędzy nimi, niepewny, jakiej odpowiedzi obawiał się bardziej; czy tego, że w istocie miała mu za złe tę tchórzliwą ucieczkę, ale z jakiegoś powodu chowała przed nim wszystkie te emocje; czy tego, że wcale ich nie było – i że przedłużające się milczenie zdążyło już zamienić początkową złość w obojętność? Na rozwianie własnych wątpliwości nie musiał czekać długo, kiedy jednak Hannah się odezwała, w pierwszej chwili nie zrozumiał, nie spodziewając się wcale podobnej wycieczki do zamkniętej przeszłości. Zamrugał szybko powiekami, marszcząc brwi. – O czym… – zaczął, nim jednak skończył wypowiadać to zdanie, udało mu się dopasować właściwe imiona do zaimków; to jednak – paradoksalnie – tylko zbiło go z tropu jeszcze bardziej. Posłał jej zaskoczone spojrzenie, a rysujący się na jej ustach, pozbawiony wesołości uśmiech, jedynie dodatkowo pogłębił jego dezorientację. – To niesp-p-prawiedliwe – powiedział głucho, tonem mimowolnie o pół stopnia chłodniejszym. Wiedziała przecież – musiała wiedzieć – że to nie było to samo; sytuacje, które wyciągała na światło dzienne, wydawały mu się tak różne od siebie nawzajem, że w ogóle nie powinny stać obok; otworzył usta, chcąc powiedzieć na ten temat coś jeszcze, ale nie zdążył zebrać zdań w całość, bo Hannah mówiła już dalej, zalewając go słowami zbyt ciężkimi, i padającymi zbyt szybko, by miał szansę odnaleźć pomiędzy nimi wystarczająco dużo przestrzeni na odpowiedź; taką, która jakimś cudem przerwałaby rwący potok. Czy tego właśnie chciał? I tak, i nie; potrzebował szczerości, ale nie spodziewał się, że rzucane w jego stronę oskarżenia zapieką tak mocno. Pokręcił głową przecząco, nie – oczekiwanie od przyjaciół, że będą trwać mimo wszystko, nie było ani trochę naiwne. – Przepraszam, Hannah – był w stanie tylko powtórzyć, nie potrafiąc odnaleźć żadnych argumentów; nie mógł zaprzeczać uczuciom, złamanemu sercu ani rozczarowaniu. – Wiesz d-do-dobrze, że tak nie jest. – Nigdy nie sprawiało mu radości jej cierpienie, dlaczego więc miałby odnajdować pociechę w świadomości, że jej też było ciężko?
Odbicie jego własnych słów, skierowanych z powrotem do niego, uderzyło tępo w jego klatkę piersiową, sprawiając, że odruchowo cofnął się o krok, przecierając twarz dłonią, podczas gdy kolejne niewypowiedziane odpowiedzi wybrzmiewały wyłącznie w jego głowie, w milczeniu tłocząc się obok siebie na języku. W takich chwilach nienawidził swojej ułomności najbardziej; w momentach, gdy to właśnie głos mógł odwrócić bieg wydarzeń, kiedy potrzebował go, by wyjaśnić, wytłumaczyć, odpowiedzieć – a ten uparcie grzązł mu w gardle, pozwalając jedynie na żałosne, bezgłośne poruszanie ustami. – Nie – zdołał jedynie wydukać, to nie pomagało. – Nie. – Nie, nie czuł się z tym lepiej. Nie potrafił kłamać – i być może tutaj leżał cały problem, bo kłamstwo nigdy nie było jedynie pojedynczym, odseparowanym od całej reszty przypadkiem. Nie można było chować jednej tajemnicy i jednocześnie nie pozwolić jej na zatrucie reszty życia; przekonał się o tym na własnej skórze – gdy Ministerstwo Magii omal nie zabiło Sally, a on w efekcie dołączył do Zakonu Feniksa, początkowo sądząc, że zdoła bez problemu ukryć przed przyjaciółmi ten jeden element swojej codzienności. Tylko, że sekrety były jak kule śniegowe, które z każdą chwilą zabierały więcej i więcej, nabierając rozpędu, zmuszając go do dziesiątek wymówek: dlaczego opuszczał kolejne treningi? Po co chodził nocą po Londynie? Skąd brały się ślady po zaklęciach, drobne blizny, zadrapania? Zagubił się; nie potrafił poruszać się w tym chaosie drobnych niedopowiedzeń, więc zwyczajnie zaczął ich wszystkich unikać – jej unikać – bojąc się, że jeśli zacznie dzielić się z nią jedną tajemnicą, to wyjawi od razu je wszystkie, łamiąc daną Zakonowi obietnicę.
Coś w nim pękło; cicho, niewidocznie. – Przestań, Hannah. Ja wiem to wszystko – wyrzucił z siebie, głośniej, niż zamierzał; ostrzej, niż planował; płynniej, niż sądził, że był w stanie. – Teraz to wydaje się takie proste. Mogłem przyjść. Powiedzieć ci o wszystkim. Z perspektywy czasu to brzmi jak coś oczywistego. – Wzruszył ramionami, w geście, w którym więcej było bezradności niż lekceważenia. – Ale wtedy byłem kurewsko przerażony. Jednego dnia, jedynym, co mnie obchodziło, był Quidditch – następnego prawie straciłem Sally, a chwilę później zacząłem chodzić na tajne spotkania nielegalnej organizacji. Walczyć. Razem z aurorami. Ja. A potem pojawiła się Amelka, i oprócz cholernego buntownika, który nie miał pojęcia, co właściwie robi, stałem się ojcem dziecka, które przez anomalie w każdej chwili mogło zrobić krzywdę sobie albo komuś innemu. – Dzisiaj te tygodnie niepewności wydawały mu się minionym, odległym snem, z którego szczęśliwie się obudził; czymś schowanym za mgłą, blednącym z czasem – tak, jak miała w zwyczaju blaknąć większość przykrych wspomnień – ale wciąż był w stanie przywołać echa tego, jak bezradnie się wtedy czuł; jak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że za moment cały chyboczący się świat zwali mu się na ramiona i przygniecie bezlitośnie do ziemi. – Nie usprawiedliwiam się – zaznaczył po chwili, gdy odzyskał oddech, nadal drżący odrobinę; zdając sobie sprawę, że brzmiał, jakby właśnie to robił. – Wiem, że spieprzyłem. Czasami mi się to z-z-zdarza. – Pozwolił sobie na uśmiech; lekki, przepraszający. Dziwna siła, która pozwoliła mu na wyrzucanie z siebie kolejnych słów, zdawała się słabnąć, ale on nie powiedział jeszcze wszystkiego. – Ale nie myśl, że to w-was zostawiłem. Że ciebie z-z-zostawiłem. Nigdy nie chodziło o ciebie. – Pokręcił głową. – Nie chcę się z tobą żegnać. Jesteś m-m-moją – zawiesił się tylko na ułamek sekundy – rodziną. – Bo jak inaczej można było nazwać kogoś, kto zawsze był – bez względu na to, ile błędów się popełniło? Opuścił na moment spojrzenie; w liście napisał jej, że nie planował wracać – ale orientował się właśnie, że nie była to prawda; że być może zniknął bez słowa i pożegnania nie tylko dlatego, że się bał – ale też dlatego, że potrzebował pozostawić sobie otwartą furtkę. Jeżeli zamknąłby za sobą ten rozdział, mógłby nie odnaleźć wystarczającej liczby wymówek, by ponownie go otworzyć.
Nie potrafił się nie uśmiechnąć, kiedy tak stanowczo do niego przemówiła, zabraniając mu dalszych ucieczek; nie dlatego, że go to rozbawiło – wesołość przyszła dopiero chwilę później – ale dlatego, że im bardziej zachowywała się jak dawna Hannah, tym bardziej czuł, że naprawdę wrócił wreszcie do domu. I że może rzeczywiście to wszystko, o czym mówiła, mogło się udać. – W porządku – przytaknął więc tylko, niejako przelewając na te słowa obietnicę: że będzie starał się bardziej. Zaraz po tym wywrócił oczami, ale przytknął dłoń do klatki piersiowej, jakby składał coś w rodzaju przyrzeczenia. – W takim razie od jutra zacznę ćwiczyć podpis do składania autografów. Nie mogę ich zawieść – powiedział przesadnie poważnym tonem, nie mówiąc już oczywistego – że jego fanki, jeśli kiedykolwiek istniały, z pewnością miały aktualnie nieco gorsze problemy niż jego zniknięcie z boiska.
Przeniesienie środka ciężkości rozmowy na Amelię z jakiegoś powodu sprawiło, że oddychało mu się lżej; być może była to zasługa typowej dla niej magii – a może wynik ulgi związanej z faktem, że nie była już tajemnicą; że Hannah wiedziała – i że zdawała się zaakceptować jej istnienie. – No… tak – odpowiedział, nie doszukując się w jej słowach łagodnej ironii, i również marszcząc brwi, niepewny, czy w pytaniu o sukienki nie kryła się jakaś pułapka. Wciąż się tego wszystkiego uczył – ojcostwa, jakkolwiek nierealnie by to nie brzmiało. – Nie p-p-powinna w nich chodzić? – zapytał całkiem poważnie, zastanawiając się, czy nieświadomie nie popełnił jakiegoś błędu. Jeśli tak, nie byłby pierwszym. Zaraz potem uśmiechnął się jednak szeroko, kiedy Hannah wspomniała o odziedziczonym talencie do latania. Nie wiedział na pewno, czy była to prawda – było jeszcze stanowczo za wcześnie, żeby obiektywnie to ocenić – ale na myśl, że rzeczywiście mógł przekazać coś dobrego dalej, coś ciepłego i bliżej nieokreślonego rozchodziło się po jego klatce piersiowej, głęboko za mostkiem, momentami ściskając też gardło.
Odchrząknął, starając się tego pozbyć. – Dziękuję – odezwał się, myśląc o obietnicy oprowadzenia go po Oazie – choć chyba nie tylko o tym. – Dołączył do nas ktoś n-n-nowy? – zapytał, gdy powiedziała, że przedstawi go paru osobom. – Oprócz nawróconych Rycerzy Walpurgii – doprecyzował, krzywiąc się. Coś go uwierało, gdy o tym myślał; zdecydowanie łatwiej było widzieć wroga jako jedną grupę tych złych, pozbawionych imion i nazwisk czarodziejów, o twarzach skrytych pod głębokimi kapturami. Wątpił, by oni spoglądali na Zakon Feniksa inaczej.
Zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, właściwie tylko wydmuchując powietrze przez nos – i opuszczając wzrok niżej, na szturchający go w klatkę piersiową palec. – Zawsze byłaś taka m-m-mądra? – zapytał; bo może rzeczywiście miała rację. Może tak naprawdę wiedział, tylko trudno mu było podjąć tę decyzję. – Chciałem do niej napisać – przyznał. Po latach przyjaźni z Hannah i Josephem, Ginevrę traktował już praktycznie jak członka rodziny; bliższej, odkąd umarła jego mama. – Jak sobie radzi? Z tym w-w-wszystkim. – Nie było mu trudno wyobrazić sobie, w jakiej dezorientacji znajdowali się teraz mugole; dostrzegał ten cichy, niewypowiedziany strach w oczach własnego ojca – mimo że bardzo starał się robić dobrą minę do złej gry i go nie okazywać – i za każdym razem łamało mu to serce.
Poczuł ukłucie gorącego gniewu na wspomnienie zniszczonej lodziarni oraz coś w rodzaju odległego smutku; był tam nie tak dawno – jeszcze przed wyjazdem – i pamiętał, jak mocno błyszczały oczy Amelii, kiedy wybierała lodowe smaki. – Z Floreanem jeszcze nie. Ani z Florence – odpowiedział. – Ale z Joe widziałem się parę dni t-t-temu. Dał mi dosyć d-do-dosadnie do zrozumienia, co o mnie myśli – przyznał, wspominając swoją niedawną wizytę u brata Hannah. – Nie zaprzeczę, że mi się n-n-należało – dodał, wzruszając ramionami. – Tak troszkę – powtórzył po niej, naśladując bliźniaczy gest.
Uniósł wyżej brwi. – No nie wiem – powiedział, kładąc palec wskazujący na brodzie, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał. – Jeszcze żaden olbrzym mnie nie p-p-przegonił. Ani mi nie nakopał – zauważył prowokująco, starając się nie dać po sobie poznać, że jeszcze chwila, a sam będzie potrzebował nowych stóp. Zresztą; wizja nadchodzącej rywalizacji już zaczęła przyjemnie rozgrzewać go od środka, miał wrażenie, że mógł niemal dostrzec rzucone przez siebie wyzwanie, zawisające na moment w powietrzu, a później docierające do Hannah, przygotowującej się do biegu, zanim jeszcze oficjalnie je przyjęła. On również zerknął w stronę zarośli, w duchu przymierzając się do rzucenia się w tamtym kierunku… kiedy z tropu zbił go niespodziewany okrzyk. Odwrócił się przez ramię odruchowo, wiedziony jakimś niemożliwym do powstrzymania instynktem, który na boisku kazał mu w ten sposób szukać zauważonego przez innego zawodnika znicza; zanim dotarły do niego następne słowa, już stracił kilka cennych sekund. – Hannah! – zawołał za nią, zrywając się do biegu, na równi poirytowany i rozbawiony. – Oszukiwanie ci nie pomoże! – krzyknął jeszcze, po czym na dobre skupił się na dotarciu do celu – intensywnie rozchlapując wodę, a kątem oka obserwując pozostającą jeszcze na przedzie przyjaciółkę.
Pozwolił więc pytaniu zawisnąć w przestrzeni pomiędzy nimi, niepewny, jakiej odpowiedzi obawiał się bardziej; czy tego, że w istocie miała mu za złe tę tchórzliwą ucieczkę, ale z jakiegoś powodu chowała przed nim wszystkie te emocje; czy tego, że wcale ich nie było – i że przedłużające się milczenie zdążyło już zamienić początkową złość w obojętność? Na rozwianie własnych wątpliwości nie musiał czekać długo, kiedy jednak Hannah się odezwała, w pierwszej chwili nie zrozumiał, nie spodziewając się wcale podobnej wycieczki do zamkniętej przeszłości. Zamrugał szybko powiekami, marszcząc brwi. – O czym… – zaczął, nim jednak skończył wypowiadać to zdanie, udało mu się dopasować właściwe imiona do zaimków; to jednak – paradoksalnie – tylko zbiło go z tropu jeszcze bardziej. Posłał jej zaskoczone spojrzenie, a rysujący się na jej ustach, pozbawiony wesołości uśmiech, jedynie dodatkowo pogłębił jego dezorientację. – To niesp-p-prawiedliwe – powiedział głucho, tonem mimowolnie o pół stopnia chłodniejszym. Wiedziała przecież – musiała wiedzieć – że to nie było to samo; sytuacje, które wyciągała na światło dzienne, wydawały mu się tak różne od siebie nawzajem, że w ogóle nie powinny stać obok; otworzył usta, chcąc powiedzieć na ten temat coś jeszcze, ale nie zdążył zebrać zdań w całość, bo Hannah mówiła już dalej, zalewając go słowami zbyt ciężkimi, i padającymi zbyt szybko, by miał szansę odnaleźć pomiędzy nimi wystarczająco dużo przestrzeni na odpowiedź; taką, która jakimś cudem przerwałaby rwący potok. Czy tego właśnie chciał? I tak, i nie; potrzebował szczerości, ale nie spodziewał się, że rzucane w jego stronę oskarżenia zapieką tak mocno. Pokręcił głową przecząco, nie – oczekiwanie od przyjaciół, że będą trwać mimo wszystko, nie było ani trochę naiwne. – Przepraszam, Hannah – był w stanie tylko powtórzyć, nie potrafiąc odnaleźć żadnych argumentów; nie mógł zaprzeczać uczuciom, złamanemu sercu ani rozczarowaniu. – Wiesz d-do-dobrze, że tak nie jest. – Nigdy nie sprawiało mu radości jej cierpienie, dlaczego więc miałby odnajdować pociechę w świadomości, że jej też było ciężko?
Odbicie jego własnych słów, skierowanych z powrotem do niego, uderzyło tępo w jego klatkę piersiową, sprawiając, że odruchowo cofnął się o krok, przecierając twarz dłonią, podczas gdy kolejne niewypowiedziane odpowiedzi wybrzmiewały wyłącznie w jego głowie, w milczeniu tłocząc się obok siebie na języku. W takich chwilach nienawidził swojej ułomności najbardziej; w momentach, gdy to właśnie głos mógł odwrócić bieg wydarzeń, kiedy potrzebował go, by wyjaśnić, wytłumaczyć, odpowiedzieć – a ten uparcie grzązł mu w gardle, pozwalając jedynie na żałosne, bezgłośne poruszanie ustami. – Nie – zdołał jedynie wydukać, to nie pomagało. – Nie. – Nie, nie czuł się z tym lepiej. Nie potrafił kłamać – i być może tutaj leżał cały problem, bo kłamstwo nigdy nie było jedynie pojedynczym, odseparowanym od całej reszty przypadkiem. Nie można było chować jednej tajemnicy i jednocześnie nie pozwolić jej na zatrucie reszty życia; przekonał się o tym na własnej skórze – gdy Ministerstwo Magii omal nie zabiło Sally, a on w efekcie dołączył do Zakonu Feniksa, początkowo sądząc, że zdoła bez problemu ukryć przed przyjaciółmi ten jeden element swojej codzienności. Tylko, że sekrety były jak kule śniegowe, które z każdą chwilą zabierały więcej i więcej, nabierając rozpędu, zmuszając go do dziesiątek wymówek: dlaczego opuszczał kolejne treningi? Po co chodził nocą po Londynie? Skąd brały się ślady po zaklęciach, drobne blizny, zadrapania? Zagubił się; nie potrafił poruszać się w tym chaosie drobnych niedopowiedzeń, więc zwyczajnie zaczął ich wszystkich unikać – jej unikać – bojąc się, że jeśli zacznie dzielić się z nią jedną tajemnicą, to wyjawi od razu je wszystkie, łamiąc daną Zakonowi obietnicę.
Coś w nim pękło; cicho, niewidocznie. – Przestań, Hannah. Ja wiem to wszystko – wyrzucił z siebie, głośniej, niż zamierzał; ostrzej, niż planował; płynniej, niż sądził, że był w stanie. – Teraz to wydaje się takie proste. Mogłem przyjść. Powiedzieć ci o wszystkim. Z perspektywy czasu to brzmi jak coś oczywistego. – Wzruszył ramionami, w geście, w którym więcej było bezradności niż lekceważenia. – Ale wtedy byłem kurewsko przerażony. Jednego dnia, jedynym, co mnie obchodziło, był Quidditch – następnego prawie straciłem Sally, a chwilę później zacząłem chodzić na tajne spotkania nielegalnej organizacji. Walczyć. Razem z aurorami. Ja. A potem pojawiła się Amelka, i oprócz cholernego buntownika, który nie miał pojęcia, co właściwie robi, stałem się ojcem dziecka, które przez anomalie w każdej chwili mogło zrobić krzywdę sobie albo komuś innemu. – Dzisiaj te tygodnie niepewności wydawały mu się minionym, odległym snem, z którego szczęśliwie się obudził; czymś schowanym za mgłą, blednącym z czasem – tak, jak miała w zwyczaju blaknąć większość przykrych wspomnień – ale wciąż był w stanie przywołać echa tego, jak bezradnie się wtedy czuł; jak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że za moment cały chyboczący się świat zwali mu się na ramiona i przygniecie bezlitośnie do ziemi. – Nie usprawiedliwiam się – zaznaczył po chwili, gdy odzyskał oddech, nadal drżący odrobinę; zdając sobie sprawę, że brzmiał, jakby właśnie to robił. – Wiem, że spieprzyłem. Czasami mi się to z-z-zdarza. – Pozwolił sobie na uśmiech; lekki, przepraszający. Dziwna siła, która pozwoliła mu na wyrzucanie z siebie kolejnych słów, zdawała się słabnąć, ale on nie powiedział jeszcze wszystkiego. – Ale nie myśl, że to w-was zostawiłem. Że ciebie z-z-zostawiłem. Nigdy nie chodziło o ciebie. – Pokręcił głową. – Nie chcę się z tobą żegnać. Jesteś m-m-moją – zawiesił się tylko na ułamek sekundy – rodziną. – Bo jak inaczej można było nazwać kogoś, kto zawsze był – bez względu na to, ile błędów się popełniło? Opuścił na moment spojrzenie; w liście napisał jej, że nie planował wracać – ale orientował się właśnie, że nie była to prawda; że być może zniknął bez słowa i pożegnania nie tylko dlatego, że się bał – ale też dlatego, że potrzebował pozostawić sobie otwartą furtkę. Jeżeli zamknąłby za sobą ten rozdział, mógłby nie odnaleźć wystarczającej liczby wymówek, by ponownie go otworzyć.
Nie potrafił się nie uśmiechnąć, kiedy tak stanowczo do niego przemówiła, zabraniając mu dalszych ucieczek; nie dlatego, że go to rozbawiło – wesołość przyszła dopiero chwilę później – ale dlatego, że im bardziej zachowywała się jak dawna Hannah, tym bardziej czuł, że naprawdę wrócił wreszcie do domu. I że może rzeczywiście to wszystko, o czym mówiła, mogło się udać. – W porządku – przytaknął więc tylko, niejako przelewając na te słowa obietnicę: że będzie starał się bardziej. Zaraz po tym wywrócił oczami, ale przytknął dłoń do klatki piersiowej, jakby składał coś w rodzaju przyrzeczenia. – W takim razie od jutra zacznę ćwiczyć podpis do składania autografów. Nie mogę ich zawieść – powiedział przesadnie poważnym tonem, nie mówiąc już oczywistego – że jego fanki, jeśli kiedykolwiek istniały, z pewnością miały aktualnie nieco gorsze problemy niż jego zniknięcie z boiska.
Przeniesienie środka ciężkości rozmowy na Amelię z jakiegoś powodu sprawiło, że oddychało mu się lżej; być może była to zasługa typowej dla niej magii – a może wynik ulgi związanej z faktem, że nie była już tajemnicą; że Hannah wiedziała – i że zdawała się zaakceptować jej istnienie. – No… tak – odpowiedział, nie doszukując się w jej słowach łagodnej ironii, i również marszcząc brwi, niepewny, czy w pytaniu o sukienki nie kryła się jakaś pułapka. Wciąż się tego wszystkiego uczył – ojcostwa, jakkolwiek nierealnie by to nie brzmiało. – Nie p-p-powinna w nich chodzić? – zapytał całkiem poważnie, zastanawiając się, czy nieświadomie nie popełnił jakiegoś błędu. Jeśli tak, nie byłby pierwszym. Zaraz potem uśmiechnął się jednak szeroko, kiedy Hannah wspomniała o odziedziczonym talencie do latania. Nie wiedział na pewno, czy była to prawda – było jeszcze stanowczo za wcześnie, żeby obiektywnie to ocenić – ale na myśl, że rzeczywiście mógł przekazać coś dobrego dalej, coś ciepłego i bliżej nieokreślonego rozchodziło się po jego klatce piersiowej, głęboko za mostkiem, momentami ściskając też gardło.
Odchrząknął, starając się tego pozbyć. – Dziękuję – odezwał się, myśląc o obietnicy oprowadzenia go po Oazie – choć chyba nie tylko o tym. – Dołączył do nas ktoś n-n-nowy? – zapytał, gdy powiedziała, że przedstawi go paru osobom. – Oprócz nawróconych Rycerzy Walpurgii – doprecyzował, krzywiąc się. Coś go uwierało, gdy o tym myślał; zdecydowanie łatwiej było widzieć wroga jako jedną grupę tych złych, pozbawionych imion i nazwisk czarodziejów, o twarzach skrytych pod głębokimi kapturami. Wątpił, by oni spoglądali na Zakon Feniksa inaczej.
Zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, właściwie tylko wydmuchując powietrze przez nos – i opuszczając wzrok niżej, na szturchający go w klatkę piersiową palec. – Zawsze byłaś taka m-m-mądra? – zapytał; bo może rzeczywiście miała rację. Może tak naprawdę wiedział, tylko trudno mu było podjąć tę decyzję. – Chciałem do niej napisać – przyznał. Po latach przyjaźni z Hannah i Josephem, Ginevrę traktował już praktycznie jak członka rodziny; bliższej, odkąd umarła jego mama. – Jak sobie radzi? Z tym w-w-wszystkim. – Nie było mu trudno wyobrazić sobie, w jakiej dezorientacji znajdowali się teraz mugole; dostrzegał ten cichy, niewypowiedziany strach w oczach własnego ojca – mimo że bardzo starał się robić dobrą minę do złej gry i go nie okazywać – i za każdym razem łamało mu to serce.
Poczuł ukłucie gorącego gniewu na wspomnienie zniszczonej lodziarni oraz coś w rodzaju odległego smutku; był tam nie tak dawno – jeszcze przed wyjazdem – i pamiętał, jak mocno błyszczały oczy Amelii, kiedy wybierała lodowe smaki. – Z Floreanem jeszcze nie. Ani z Florence – odpowiedział. – Ale z Joe widziałem się parę dni t-t-temu. Dał mi dosyć d-do-dosadnie do zrozumienia, co o mnie myśli – przyznał, wspominając swoją niedawną wizytę u brata Hannah. – Nie zaprzeczę, że mi się n-n-należało – dodał, wzruszając ramionami. – Tak troszkę – powtórzył po niej, naśladując bliźniaczy gest.
Uniósł wyżej brwi. – No nie wiem – powiedział, kładąc palec wskazujący na brodzie, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał. – Jeszcze żaden olbrzym mnie nie p-p-przegonił. Ani mi nie nakopał – zauważył prowokująco, starając się nie dać po sobie poznać, że jeszcze chwila, a sam będzie potrzebował nowych stóp. Zresztą; wizja nadchodzącej rywalizacji już zaczęła przyjemnie rozgrzewać go od środka, miał wrażenie, że mógł niemal dostrzec rzucone przez siebie wyzwanie, zawisające na moment w powietrzu, a później docierające do Hannah, przygotowującej się do biegu, zanim jeszcze oficjalnie je przyjęła. On również zerknął w stronę zarośli, w duchu przymierzając się do rzucenia się w tamtym kierunku… kiedy z tropu zbił go niespodziewany okrzyk. Odwrócił się przez ramię odruchowo, wiedziony jakimś niemożliwym do powstrzymania instynktem, który na boisku kazał mu w ten sposób szukać zauważonego przez innego zawodnika znicza; zanim dotarły do niego następne słowa, już stracił kilka cennych sekund. – Hannah! – zawołał za nią, zrywając się do biegu, na równi poirytowany i rozbawiony. – Oszukiwanie ci nie pomoże! – krzyknął jeszcze, po czym na dobre skupił się na dotarciu do celu – intensywnie rozchlapując wodę, a kątem oka obserwując pozostającą jeszcze na przedzie przyjaciółkę.
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k6' : 2
— Życie jest niesprawiedliwe— weszła mu w słowo, brutalnie, nie patrząc nawet na niego. Głos miała wibrujący; zadrżał w jakiejś silnie powstrzymywanej emocji, a może ona była już widoczna, tylko słowa, które chciała zatrzymać za zębami obiły się o nie dźwięcząc wyraźnie, wprawiając w drżenie ciszę, która miała wybrzmieć. Doskonale zdawała sobie sprawę z różnic, jakie dzieliły to, co jej się przytrafiło z tym, co przytrafiło się tamtym innym. I nie wiedziała, czy ukłucie było związane z żalem, bo wolałaby by wyglądało właśnie tak samo, podszyte tymi samymi emocjami, spojone uczuciami i błędami, które się naprawdę przydarzyły, czy by nigdy nie miało miejsca. Nie powinna się do nich przyrównywać, bo poza samym aktem cichego porzucenia i uczucia jakim był darzony nie łączyło je nic, nie powinna wyciągać tamtych zdarzeń, by porównać je do siebie, bo ich wymiar znacznie przekraczał to co spotkało ją samą. Dramatyzowała. To leżało w jej naturze. Instynkt przebijał się przez wygłuszenia, które produkowała skrzętnie, nie pozwalając, by krzyki zburzyły to, czego tak kurczowo się trzymała; by wyrzucając z siebie wszystko, powiedziała to, czego mówić nie chciała, nie powinna. Coś kazało w głowie jej przestać, przedzierając się przez szum napływających myśli. Była jak kubek wypełniony po brzegi gorącym napojem. Każdy krok wprawiał go w ruch, mógł się wylać i poparzyć. Było tego zbyt wiele — ale czas mógł ostudzić emocje, a wtedy nawet gdy się rozleją, nie zabolą.
Jego kolejne przeprosiny niczego nie zmieniały — wiedziała, że żałował, tak jak to, że będzie to powtarzał, czując się winny. I będzie tak robił do końca życia, a ona wybaczy mu wszystko. I przez to nigdy niczego nie zrozumie. I nigdy nic się nie zmieni. Spojrzała na niego krótko i pokręciła głową. Zrobił co musiał — to też rozumiała. Życie składało się z priorytetów, każdy z nich ustanawiał je samodzielnie; nie mogła go winić za to, że była gdzieś daleko. Winiła go jednak za to, że tak łatwo pozwolił na to, by oddalała się od początku z każdą jego kolejną tajemnicą.
— Przestań — poprosiła, marszcząc brwi. Zatrzymała się w zimnej wodzie; jeszcze nie czując przeszywającego ją chłodu. Było jej gorąco przez chwilę. Nie chciała jego tłumaczeń, zaprzeczeń. Spytał, więc odpowiedziała i na tym mogli, powinni zakończyć. To jednak nie rozwiązywało niczego. Mur pozostał, choć już nie tak wysoki, mogli się zobaczyć, dzielił ich od pasa w dół. Mogli się objąć, porozmawiać, ale nie być całkiem blisko. Zrobienie kroku ku sobie było zupełnie niemożliwe, a ona wcale nie próbowała go zburzyć. Dołożyła do niego swoją własną cegłę. Kiedy podniósł głos, odwróciła głowę w drugą stronę, zacięcie pojawiło się na jej twarzy, niemalże odruchowo, jak na twarzy besztanej dziewczynki, niezależnie od tego, czy miał rację, czy nie. Szybko zwróciła znów oczy ku niemu, a te zapłonęły w niekontrolowanej złości.
— To było całkiem proste, wmawiasz sobie, że było inaczej, bo nie masz teraz żadnych argumentów, by usprawiedliwić własne działanie — odparowała i zacisnęła zęby, na moment tylko. — Wiesz, co robią małe dzieci, kiedy boją się ciemności? Wołają kogoś, by zapalił świecę, by pobył przez chwilę obok i poczekał aż usną, trzymając je za rękę, by czuły się bezpiecznie. Nie muszą wcale tłumaczyć się z potworów ze swoich snów. – I ty mogłeś tak zrobić, Billy. Wezwać mnie, czekałam. Musiał to wiedzieć, miał córkę, którą próbował ocalić przed złem tego świata, o wiele gorszym od koszmarów, które dręczyły ją z pewnością nocami. I oni nie byli inni, też się bali. Zawsze była obok. Gotowa, by pobyć z nim, póki się nie uspokoi, póki nie odegna strachów, demonów i wątpliwości. — Ale ty już nie jesteś mały. Dorosłeś. I nie chciałeś. Po prostu. To wszystko, to tylko wymówki — odpowiedziała mu ostrzej. — Nie musiałeś ich kiedyś tworzyć. — Bo gdy działo się coś złego mógł na nią liczyć i nie bał się prosić o pomoc. Co się nagle zmieniło?— Być może wypytywałabym cię o twoje nocne eskapady, zadrapania, siniaki. Może podejrzewałabym, że wpadłeś w złe towarzystwo i próbowała cię z niego wyciągnąć, czym tylko bym cię denerwowała. I wściekałbyś się, nie wiedząc, co zrobić. Nie mam dzieci, nie powiedziałabym ci, jak stać się nagle ojcem z dnia na dzień, ale pewnie próbowałabym ci pomóc to jakoś ogarnąć, poukładać. Ale... Nie chciałeś. Próbujesz mi wmówić, że tajemnica zakonu stworzyła wszystkie kolejne, ale nie widzisz, jak to brzmi? Jakbyś sam siebie próbował przekonać, że właśnie tak było. Nie chciałeś tego. Żebym była obok, żebym znała prawdę. Więc nie przepraszaj teraz za coś, czego nie żałujesz.— Wplotła dłoń we włosy i przeczesała je po całej długości nerwowo; zatrzymały się w pewnej chwil, natrafiając na kołtun, szarpnęła więc ręką, jakby ten krótki i ostry ból miał ją zmylić, odciągnąć jej uwagę od czegoś innego. — Gdybym się nie dowiedziała o Zakonie od kogoś innego to gdzie byśmy byli teraz, Billy? — Spiorunowała go wzrokiem pełnym żalu. — Powiem ci, gdzie. W czarnej dupie. — I niech nawet nie próbuje zaprzeczać. Naciskałaby na niego, a on odsuwał się w dziwny i niezrozumiały dla niej sposób, wznosząc mur wyżej, dokładając do niego kolejne tajemnice, których nie umiałaby rozwiązać. Być może dziś nie spotkaliby się wcale. Nie próbowałby jej odszukać, niczego wyjaśnić, ona układałaby sobie życie, zapomniawszy o nim zupełnie. Przypadkowe spotkanie w oazie, które prędzej lub później by nastąpiło udowodniłoby im, że są dwójką obcych sobie ludzi.
Przetarła twarz dłonią, palcami potarła oczy, tak jakby piekły. Zamilkła na dłuższą chwilę, oddychając ciężko i ruszyła znów przed siebie, stawiając czoła temu, co właśnie powiedziała. Wyglądało to fatalnie i nie chciała wierzyć, że tak by było. A jednak jakieś katastroficzne przeczucie — to samo, które nie pozwalało jej wyjawić mu prawdy o tym co czuła — podpowiadało, że tak właśnie by to wyglądało. I to zabolało ją bardziej, niż to, że próbował jej wyjaśnić, co i dlaczego właściwie zrobił.
— Każdemu się zdarza — mruknęła po chwili pojednawczo, spuszczając wzrok na mokry piach, który jeszcze sekundę wcześniej pokryty był pieniącą się falą. Nigdy nie chodziło o ciebie. Wewnętrznie zawyła, ale może to tylko woda stała się nagle na tyle zimna, że orzeźwiła ją wystarczająco. — Choć raz by mogło… — burknęła pod nosem, nie kontrolując żalu i rozgoryczenia, jakie omiotło powiedziane słowa. Przełknęła ślinę i zamilkła, wiedząc, że jeśli tego nie zrobi rozsypie się w jednej chwili. Kolejne słowa tylko spotęgowały jej rozpacz. Uśmiechnęła się lekko, nie podnosząc na niego wzroku, który zdradzały, jak bardzo zawiedziona była jego odpowiedzią. Zamiast tego pokiwała głową, jakby w zrozumieniu. Sięgnęła do niego ręką i pokrzepiająco potarła jego przedramię, wciąż spoglądając sobie pod nogi.
— Myślałam, że ten podpis masz już dawno wypracowany. Nie mów, że wracając z meczów nie przechadzałeś się po pokoju, rozdając autografy wymyślonym tłumom — zadrwiła, ale jednocześnie sama przecież widziała w nim gwiazdę wielkiego formatu, którą jeszcze nie zdążył się tak naprawdę stać. Łatwo jej było przyrównać go — choć był zupełnie inny — to własnego brata, który pewnie każdą taką chwilę poświęcał na wyobrażanie sobie rozdawania nie tylko własnych fotografii z podpisem, ale i buziaków rozemocjonowanym fankom. — W sukienkach? To zależy. McKinnon gardzi sukienkami — zastanowiła się przez chwilę; była dobrą graczką, kobietą i nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała ją w sukience. Tonks też wolała spodnie, choć akurat w jej przypadku nie wydawało jej się to dziwne. W przyjaciółce mogła doszukać się wielu dziwniejszych rzeczy niż to. — Ani się obejrzysz, jak przyprowadzi do ciebie pierwszego chłopaka, by ci go przedstawić .— Starała się zachować przy tym powagę, ale nie mogła powstrzymać się przed dopieczeniem mu w ten sposób, choć rzuciła to głównie po to, by zobaczyć jego reakcję. Obróciła więc głowę w bok, niby zupełnie nienachalnie spoglądając na jego przystojny profil.
Kiedy spytał o nowych zastanowiła się przez chwilę, rozważając, ile osób mogło mu umknąć. Nie było ich tak wiele; o wiele więcej zniknęło. Uśmiechnęła się lekko, gdy wspomniał o Percivalu. Nie dziwiło jej wcale jego podejście; ona sama żywiła względem byłego Notta wielkie pokłady ostrożności.
— Gwardia mu zaufała — mruknęła z niezadowoleniem. — Ale jest za to całkiem przystojny — dodała ciszej, spuszczając wzrok. — I dobrze zbudowany. Na pewno jest więc silny, tacy sojusznicy mogą nam się przydać. Nawet jakbyśmy mieli ich tylko wysłać na pierwszy ogień — dodała po chwili, przygryzając wargę od wewnątrz, by nie wybuchnąć śmiechem. — Jamie McKinnon — o której już wspomniała; zmarszczyła brwi. Błądząc po twarzach z ostatniego spotkania Zakonu. Na jednej zatrzymała się na dłużej. — Ten chłopak od długu. Chłopak z doków, od wuja lichwiarza — sprecyzowała. — Burroughs. Brat Tonks, Michael. Jest aurorem — nie była pewna, czy się znali. — Steffen Cattermole, łamacz klątw.— Nikt więcej nie przychodził jej do głowy; większość osób była w Zakonie już od dawna, z pewnością nie umknęło mu więcej przez cały ten czas.
— A ty ślepy?— spytała w odpowiedzi, unosząc brew. — Kto by pomyślał, że jesteś szukającym, tak mało zauważasz. Z a w s z e — była taka mądra; po prostu tego nie widział wcześniej. Zmarszczyła brwi oburzona i uniosła wzrok przed siebie, wodząc nim wzdłuż linii brzegowej. — Moja mama przeżyje nas wszystkich — co do tego nie miała wątpliwości. — Dobrze, ale ograniczamy ilość informacji. Myślę, że tata też nie mówi jej o wszystkim, co się dzieje w Londynie, żeby się nie martwiła. Znasz ją. — Może nawet wpadałby na idiotyczny pomysł, by przyjechać tu i siłą ich zaciągnąć do domu. Wszystko było możliwe. Martwiła się o nią, ale przy tacie była bezpieczna. Z dala od centrum koszmarnych wydarzeń. Czuła, że gdy dowie się o Billym i Amelii poczuje się tak, jakby została babcią. Poklepała delikatnie Moore’a, potwierdzając tym samym, że dobrze by zrobił, gdyby się do niej odezwał. Na pewno, by ją tym uszczęśliwił, a ona mogłaby pomóc i jemu, to zaś brzmiało jak przepis na ulgę, której mu od dawna brakowało.
— A masz duże doświadczenie z olbrzymami?— spytała wścibsko, przyglądając mu się bacznie. Być może będzie pierwszą, której się to uda. Zresztą, gdyby dobiegła na miejsce pierwsza, czułaby się tak, jakby zdobyła Puchar Quidditcha przeciwko najlepszej drużynie. Zdecydowanie było o co walczyć. Dość szybko obrała właściwy kierunek. Bieg po piachu, szczególnie tym wilgotnym nie był wcale taki trudny. Szybko uzyskała przewagę, korzystając z wiejącego w plecy wiatru, ale on okazał się szybszy. W mgnieniu oka zniwelował dzielący ich dystans i wyprzedził. I to był ten moment, w którym wściekła rzuciła w niego butem, gdy zwolniła. Celowała w tyłek, ale nie wiedziała, czy w ogóle dorzuci, miała fatalnego cela. Przyspieszyła znów bieg, by go złapać.
(zakładam ST 50, rzut zwinność x2)
Jego kolejne przeprosiny niczego nie zmieniały — wiedziała, że żałował, tak jak to, że będzie to powtarzał, czując się winny. I będzie tak robił do końca życia, a ona wybaczy mu wszystko. I przez to nigdy niczego nie zrozumie. I nigdy nic się nie zmieni. Spojrzała na niego krótko i pokręciła głową. Zrobił co musiał — to też rozumiała. Życie składało się z priorytetów, każdy z nich ustanawiał je samodzielnie; nie mogła go winić za to, że była gdzieś daleko. Winiła go jednak za to, że tak łatwo pozwolił na to, by oddalała się od początku z każdą jego kolejną tajemnicą.
— Przestań — poprosiła, marszcząc brwi. Zatrzymała się w zimnej wodzie; jeszcze nie czując przeszywającego ją chłodu. Było jej gorąco przez chwilę. Nie chciała jego tłumaczeń, zaprzeczeń. Spytał, więc odpowiedziała i na tym mogli, powinni zakończyć. To jednak nie rozwiązywało niczego. Mur pozostał, choć już nie tak wysoki, mogli się zobaczyć, dzielił ich od pasa w dół. Mogli się objąć, porozmawiać, ale nie być całkiem blisko. Zrobienie kroku ku sobie było zupełnie niemożliwe, a ona wcale nie próbowała go zburzyć. Dołożyła do niego swoją własną cegłę. Kiedy podniósł głos, odwróciła głowę w drugą stronę, zacięcie pojawiło się na jej twarzy, niemalże odruchowo, jak na twarzy besztanej dziewczynki, niezależnie od tego, czy miał rację, czy nie. Szybko zwróciła znów oczy ku niemu, a te zapłonęły w niekontrolowanej złości.
— To było całkiem proste, wmawiasz sobie, że było inaczej, bo nie masz teraz żadnych argumentów, by usprawiedliwić własne działanie — odparowała i zacisnęła zęby, na moment tylko. — Wiesz, co robią małe dzieci, kiedy boją się ciemności? Wołają kogoś, by zapalił świecę, by pobył przez chwilę obok i poczekał aż usną, trzymając je za rękę, by czuły się bezpiecznie. Nie muszą wcale tłumaczyć się z potworów ze swoich snów. – I ty mogłeś tak zrobić, Billy. Wezwać mnie, czekałam. Musiał to wiedzieć, miał córkę, którą próbował ocalić przed złem tego świata, o wiele gorszym od koszmarów, które dręczyły ją z pewnością nocami. I oni nie byli inni, też się bali. Zawsze była obok. Gotowa, by pobyć z nim, póki się nie uspokoi, póki nie odegna strachów, demonów i wątpliwości. — Ale ty już nie jesteś mały. Dorosłeś. I nie chciałeś. Po prostu. To wszystko, to tylko wymówki — odpowiedziała mu ostrzej. — Nie musiałeś ich kiedyś tworzyć. — Bo gdy działo się coś złego mógł na nią liczyć i nie bał się prosić o pomoc. Co się nagle zmieniło?— Być może wypytywałabym cię o twoje nocne eskapady, zadrapania, siniaki. Może podejrzewałabym, że wpadłeś w złe towarzystwo i próbowała cię z niego wyciągnąć, czym tylko bym cię denerwowała. I wściekałbyś się, nie wiedząc, co zrobić. Nie mam dzieci, nie powiedziałabym ci, jak stać się nagle ojcem z dnia na dzień, ale pewnie próbowałabym ci pomóc to jakoś ogarnąć, poukładać. Ale... Nie chciałeś. Próbujesz mi wmówić, że tajemnica zakonu stworzyła wszystkie kolejne, ale nie widzisz, jak to brzmi? Jakbyś sam siebie próbował przekonać, że właśnie tak było. Nie chciałeś tego. Żebym była obok, żebym znała prawdę. Więc nie przepraszaj teraz za coś, czego nie żałujesz.— Wplotła dłoń we włosy i przeczesała je po całej długości nerwowo; zatrzymały się w pewnej chwil, natrafiając na kołtun, szarpnęła więc ręką, jakby ten krótki i ostry ból miał ją zmylić, odciągnąć jej uwagę od czegoś innego. — Gdybym się nie dowiedziała o Zakonie od kogoś innego to gdzie byśmy byli teraz, Billy? — Spiorunowała go wzrokiem pełnym żalu. — Powiem ci, gdzie. W czarnej dupie. — I niech nawet nie próbuje zaprzeczać. Naciskałaby na niego, a on odsuwał się w dziwny i niezrozumiały dla niej sposób, wznosząc mur wyżej, dokładając do niego kolejne tajemnice, których nie umiałaby rozwiązać. Być może dziś nie spotkaliby się wcale. Nie próbowałby jej odszukać, niczego wyjaśnić, ona układałaby sobie życie, zapomniawszy o nim zupełnie. Przypadkowe spotkanie w oazie, które prędzej lub później by nastąpiło udowodniłoby im, że są dwójką obcych sobie ludzi.
Przetarła twarz dłonią, palcami potarła oczy, tak jakby piekły. Zamilkła na dłuższą chwilę, oddychając ciężko i ruszyła znów przed siebie, stawiając czoła temu, co właśnie powiedziała. Wyglądało to fatalnie i nie chciała wierzyć, że tak by było. A jednak jakieś katastroficzne przeczucie — to samo, które nie pozwalało jej wyjawić mu prawdy o tym co czuła — podpowiadało, że tak właśnie by to wyglądało. I to zabolało ją bardziej, niż to, że próbował jej wyjaśnić, co i dlaczego właściwie zrobił.
— Każdemu się zdarza — mruknęła po chwili pojednawczo, spuszczając wzrok na mokry piach, który jeszcze sekundę wcześniej pokryty był pieniącą się falą. Nigdy nie chodziło o ciebie. Wewnętrznie zawyła, ale może to tylko woda stała się nagle na tyle zimna, że orzeźwiła ją wystarczająco. — Choć raz by mogło… — burknęła pod nosem, nie kontrolując żalu i rozgoryczenia, jakie omiotło powiedziane słowa. Przełknęła ślinę i zamilkła, wiedząc, że jeśli tego nie zrobi rozsypie się w jednej chwili. Kolejne słowa tylko spotęgowały jej rozpacz. Uśmiechnęła się lekko, nie podnosząc na niego wzroku, który zdradzały, jak bardzo zawiedziona była jego odpowiedzią. Zamiast tego pokiwała głową, jakby w zrozumieniu. Sięgnęła do niego ręką i pokrzepiająco potarła jego przedramię, wciąż spoglądając sobie pod nogi.
— Myślałam, że ten podpis masz już dawno wypracowany. Nie mów, że wracając z meczów nie przechadzałeś się po pokoju, rozdając autografy wymyślonym tłumom — zadrwiła, ale jednocześnie sama przecież widziała w nim gwiazdę wielkiego formatu, którą jeszcze nie zdążył się tak naprawdę stać. Łatwo jej było przyrównać go — choć był zupełnie inny — to własnego brata, który pewnie każdą taką chwilę poświęcał na wyobrażanie sobie rozdawania nie tylko własnych fotografii z podpisem, ale i buziaków rozemocjonowanym fankom. — W sukienkach? To zależy. McKinnon gardzi sukienkami — zastanowiła się przez chwilę; była dobrą graczką, kobietą i nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała ją w sukience. Tonks też wolała spodnie, choć akurat w jej przypadku nie wydawało jej się to dziwne. W przyjaciółce mogła doszukać się wielu dziwniejszych rzeczy niż to. — Ani się obejrzysz, jak przyprowadzi do ciebie pierwszego chłopaka, by ci go przedstawić .— Starała się zachować przy tym powagę, ale nie mogła powstrzymać się przed dopieczeniem mu w ten sposób, choć rzuciła to głównie po to, by zobaczyć jego reakcję. Obróciła więc głowę w bok, niby zupełnie nienachalnie spoglądając na jego przystojny profil.
Kiedy spytał o nowych zastanowiła się przez chwilę, rozważając, ile osób mogło mu umknąć. Nie było ich tak wiele; o wiele więcej zniknęło. Uśmiechnęła się lekko, gdy wspomniał o Percivalu. Nie dziwiło jej wcale jego podejście; ona sama żywiła względem byłego Notta wielkie pokłady ostrożności.
— Gwardia mu zaufała — mruknęła z niezadowoleniem. — Ale jest za to całkiem przystojny — dodała ciszej, spuszczając wzrok. — I dobrze zbudowany. Na pewno jest więc silny, tacy sojusznicy mogą nam się przydać. Nawet jakbyśmy mieli ich tylko wysłać na pierwszy ogień — dodała po chwili, przygryzając wargę od wewnątrz, by nie wybuchnąć śmiechem. — Jamie McKinnon — o której już wspomniała; zmarszczyła brwi. Błądząc po twarzach z ostatniego spotkania Zakonu. Na jednej zatrzymała się na dłużej. — Ten chłopak od długu. Chłopak z doków, od wuja lichwiarza — sprecyzowała. — Burroughs. Brat Tonks, Michael. Jest aurorem — nie była pewna, czy się znali. — Steffen Cattermole, łamacz klątw.— Nikt więcej nie przychodził jej do głowy; większość osób była w Zakonie już od dawna, z pewnością nie umknęło mu więcej przez cały ten czas.
— A ty ślepy?— spytała w odpowiedzi, unosząc brew. — Kto by pomyślał, że jesteś szukającym, tak mało zauważasz. Z a w s z e — była taka mądra; po prostu tego nie widział wcześniej. Zmarszczyła brwi oburzona i uniosła wzrok przed siebie, wodząc nim wzdłuż linii brzegowej. — Moja mama przeżyje nas wszystkich — co do tego nie miała wątpliwości. — Dobrze, ale ograniczamy ilość informacji. Myślę, że tata też nie mówi jej o wszystkim, co się dzieje w Londynie, żeby się nie martwiła. Znasz ją. — Może nawet wpadałby na idiotyczny pomysł, by przyjechać tu i siłą ich zaciągnąć do domu. Wszystko było możliwe. Martwiła się o nią, ale przy tacie była bezpieczna. Z dala od centrum koszmarnych wydarzeń. Czuła, że gdy dowie się o Billym i Amelii poczuje się tak, jakby została babcią. Poklepała delikatnie Moore’a, potwierdzając tym samym, że dobrze by zrobił, gdyby się do niej odezwał. Na pewno, by ją tym uszczęśliwił, a ona mogłaby pomóc i jemu, to zaś brzmiało jak przepis na ulgę, której mu od dawna brakowało.
— A masz duże doświadczenie z olbrzymami?— spytała wścibsko, przyglądając mu się bacznie. Być może będzie pierwszą, której się to uda. Zresztą, gdyby dobiegła na miejsce pierwsza, czułaby się tak, jakby zdobyła Puchar Quidditcha przeciwko najlepszej drużynie. Zdecydowanie było o co walczyć. Dość szybko obrała właściwy kierunek. Bieg po piachu, szczególnie tym wilgotnym nie był wcale taki trudny. Szybko uzyskała przewagę, korzystając z wiejącego w plecy wiatru, ale on okazał się szybszy. W mgnieniu oka zniwelował dzielący ich dystans i wyprzedził. I to był ten moment, w którym wściekła rzuciła w niego butem, gdy zwolniła. Celowała w tyłek, ale nie wiedziała, czy w ogóle dorzuci, miała fatalnego cela. Przyspieszyła znów bieg, by go złapać.
(zakładam ST 50, rzut zwinność x2)
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Nie spodziewał się tej gwałtownej odpowiedzi, oczywistości rzuconej gdzieś w przestrzeń, ale w jakiś sposób trafiającej prosto do celu – mocno, jak tłuczek pojawiający się znikąd i uderzający w sam środek klatki piersiowej. Nie do końca rozumiał tę wrogość, bo o ile wiedział, że jego zniknięcie miało prawo ją zaboleć i był gotów przyjąć na siebie tego konsekwencje, o tyle wyciągnięcie na światło dzienne zamkniętej, zdawałoby się, przeszłości, na dłuższą chwilę wytrąciło go z równowagi. Nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć jej na te wyrzuty, jak odnieść się do porównania, które od samych podstaw zostało zbudowane na niepasujących do reszty fundamentach; nie mógł jej przecież przeprosić za tamte błędy, tak samo jak nie mógł naprawić już tamtych decyzji – anomalie na zawsze odebrały mu tę możliwość, grzebiąc ją razem z ciałem Camilli. Hannah doskonale o tym wiedziała – a mimo to bez litości szarpała za tę napiętą od emocji strunę. – To prawda. Nie jest. Ale my nie m-m-musimy – odpowiedział powoli, siląc się na spokój – i na to, żeby posmak gorzkiego, zalewającego jego usta rozczarowania nie przedostał się do jego słów. Sam tego chciał, sam prosił się o tę szczerość – nie mógł więc mieć jej teraz za złe, że mówiła głośno o tym, co ją bolało, nawet jeśli prawda okazywała się trudna do zniesienia i milczącego przyjęcia. Może był jej winien chociaż tyle; może powinien zwyczajnie pozwolić jej wyrzucić z siebie wszystkie oskarżenia, wylać cały żal, nie próbując niczego wytłumaczyć – ale zdania zdawały się wypływać spomiędzy jego warg same, zatrzymane dopiero krótkim przestań.
Przestał. Zamilkł na dłuższą chwilę, słuchając, ale ani na moment nie odwracając spojrzenia – przyjmując w spokoju kierowaną ku niemu złość, nie odbijając jej – ale też jej nie przyklaskując. Nie zgadzał się ze wszystkim, co mówiła, wciąż uważając, że część jej słów tchnęła niesprawiedliwością; może brakowało mu pokory – a może z jakiegoś powodu nie potrafili się porozumieć, gubiąc się gdzieś w plątaninie gromadzących się przez miesiące tajemnic i niedopowiedzeń. Bez względu na to, która z odpowiedzi była prawdziwa, wina leżała po jego stronie – i uświadomiwszy to sobie, po raz pierwszy od dłuższej chwili odwrócił wzrok, zatrzymując go gdzieś na poziomie własnych stóp, zniekształconych przez wycofujące się w wieczornym odpływie fale. On również zdawał się wycofywać; nie dosłownie – fizycznie wciąż stał w miejscu, ale gdy ponownie się odezwał, jego głos brzmiał jakby z oddali. – Cieszę się, że znasz mnie tak d-d-dobrze, że wiesz lepiej, co mną wtedy k-k-kierowało – odparł głosem zabarwionym goryczą, choć pozbawionym kpiny; wbrew pozorom nie odrzucał ewentualności, że Hannah mogła mieć rację – że rzeczywiście znała go lepiej, niż on sam znał siebie – że naprawdę nie istniało żadne logiczne uzasadnienie jego działań, a on po prostu oblał jeden z najważniejszych egzaminów, jakie postawiło przed nim życie. – Nie jesteśmy już dziećmi, Hannah – dodał spokojnie, unosząc na nią spojrzenie. Pojmował przywołaną przez nią metaforę, ale się w niej nie odnajdywał. Już nie; w którymś momencie przestało się to wydawać właściwe. – Ja n-nie jestem już dzieckiem. Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby nim b-b-być. – Dzieci nie miały nikogo, kto był od nich w stu procentach zależny, kto niepodzielnie na nich polegał; gdy się bały, mogły pozwolić sobie na słabość i na to, by ktoś inny się nimi zajął – ale był to luksus, którego on już nie posiadał. Być może faktycznie odmówił go sobie sam, a może odebrała mu go rzeczywistość – w ostatecznym rozrachunku nie miało do znaczenia; droga wstecz nie istniała.
Westchnął przeciągle, kręcąc głową. – A ty kiedyś nie miałaś w zwyczaju wkładać w usta rzeczy, których nie p-po-powiedziałem – odpowiedział, nim zdążyłby ugryźć się w język. Powinien był, te wzajemne wyrzuty nie miały sensu – ale wyglądało na to, że zabrnęli w to wszystko już za daleko, żeby tak zwyczajnie odpuścić. Nie ugiął się pod ciężarem jej spojrzenia. – Po co nam to teraz, Hannah? T-t-to co by było, gdyby? Nie wiem, gdzie byśmy b-b-byli. Ty też nie. Nie możemy zmienić p-p-przeszłości. – Być może gdyby mogli, naprawiliby wszystko. A może wcale nie – może popełniliby błędy gdzieś indziej, nadkruszyli inne części konstrukcji, narobili więcej szkód, niż pożytku. Nie było żadnego sposobu, żeby dowiedzieć się, jak byłoby naprawdę, i zdaniem Billy’ego nie miało to żadnego znaczenia; nie obchodziły go alternatywne wersje teraźniejszości – skupiał się wyłącznie na tej, którą miał przed sobą. – Słuchaj, może teraz to t-ty za bardzo komplikujesz – zasugerował, ruszając za nią z sekundowym opóźnieniem, zachęcony łagodniejszym wydźwiękiem jej następnych słów. – A może to jest całkiem p-p-proste. Spieprzyłem sprawy między n-n-nami – przyznał się już do tego; nie zaprzeczał – i nie miał zamiaru się już usprawiedliwiać; wszystkie próby wyjaśnień i tak zdawały się tylko bardziej ją irytować – nie wiem, c-co jeszcze chciałabyś usłyszeć. Nie mam m-m-magicznych słów, które to naprawią. – Wzruszył ramionami, pozwalając sobie na przepraszający uśmiech. – Ale teraz jesteśmy t-tu-tutaj i teraz. Wbrew pozorom, nie w cz-cz-czarnej dupie – powtórzył za nią, unosząc wyżej brwi. – Więc może pytanie nie p-p-powinno brzmieć, co by było, gdyby, a d-dokąd stąd pójdziemy? – Uniósł spojrzenie, rozglądając się – zupełnie, jakby naprawdę szukał ukrytej w piasku ścieżki, choć oczywiście nie miał na myśli drogi istniejącej i namacalnej; zaraz potem zerknął na Hannah z ukosa, jej słowa, choć ciche i bardziej wyburczane niż wypowiedziane, wcale mu nie umknęły. – A jak m-m-myślisz, dlaczego wróciłem? – zapytał, tym razem ze szczerym zdziwieniem pobrzmiewającym pomiędzy głoskami. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że zawieszone w przestrzeni zdanie miało drugie dno. – Wiesz, Anglia nie jest t-t-teraz wymarzonym miejscem na spędzenie w-wa-wakacji – zażartował – choć w jego głosie kryła się również powaga. To, że powrót do kraju nie był najmądrzejszą decyzją, nie pozostawiało zbyt wielu wątpliwości: był mugolakiem; ojcem kilkuletniej mugolaczki; wypadłym z łask graczem Quidditcha. Nieistotne, z jakiej perspektywy by nie spojrzeć, nie miał tutaj czego szukać, odebrano mu nawet mieszkanie – ale kiedy początkiem miesiąca przeczytał w nielegalnym Proroku o tym, co stało się w Londynie, nie mógł znieść myśli, że następne wieści, które do niego przyjdą, będą zawierały listę nazwisk jego poległych przyjaciół – a on będzie żył dalej, ze świadomością, że nie kiwnął palcem, żeby temu zapobiec.
Odetchnął z bezgłośną ulgą, gdy zamiast odwrócić się i odejść, dotknęła jego przedramienia. Może nie wszystko zostało między nimi wyjaśnione – może nigdy nie miało – ale cieszył się, że mimo kolejnych i kolejnych potknięć, nie zdołał jeszcze całkowicie jej od siebie odepchnąć. Mogła sądzić, że nie chciał jej pomocy, ale prawda była taka, że jej potrzebował – teraz bardziej niż kiedykolwiek. – Nigdy nie p-p-przepadałem za tłumami – odpowiedział, zgodnie zresztą z rzeczywistością; zainteresowanie, którym na ogół cieszyli się gracze Quidditcha, było elementem, który w swoim zawodzie lubił najmniej. Chociaż zarówno jego brat, jak i Joseph, zdawali się czuć pośród całej tej atencji jak ryby w wodzie, to on sam nie miał pojęcia, jak sobie z nią radzić – a znajdowanie się w centrum uwagi sprawiało, że język plątał mu się tak mocno, że czasami poprawne wypowiedzenie własnego imienia stawało się zadaniem nie do wykonania.
Z dwojga złego wolał już rozmawiać o sukienkach. – Pewnie niezbyt w-w-wygodnie się w nich lata – odparł dosyć niepewnie, bardziej od kwestii garderoby zaciekawiony tym, że Hannah przywołała nazwisko Jamie; czyżby McKinnon znalazła się w ich szeregach? Nie zdziwiłoby go to zbytnio – o ile dobrze pamiętał, jej ojciec był aurorem. – Kto, Jamie? Dlaczego miałaby mi p-p-przedstawiać swojego chłopaka? – zapytał z udawanym zdziwieniem, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, o kim mówiła przyjaciółka. Dopiero po chwili wywrócił teatralnie oczami, podejmując poruszoną przez nią kwestię. – Daj spokój, nie każ mi o tym m-my-myśleć. Pewnie b-będę już wtedy stary i zgrzybiały – dodał żartobliwie, choć wbrew pozorom nie była to wcale wizja odrzucająca – bo zakładała, że oboje mogli dożyć tego momentu. Marzył o tym – o normalnym domu, w którym mogłaby dorastać, i o tym, by ich największymi zmartwieniami były kłótnie o późne powroty i szlabany.
Póki co jego myśli wciąż krążyły jednak wokół Zakonu. – Przystojny i dobrze z-z-zbudowany – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc wyżej brwi. Nabijała się z niego? – No tak, to zmienia p-postać rzeczy – dodał z przekąsem, wznosząc oczy ku niebu. Nie ciągnął jednak dalej tego tematu, na decyzję Gwardii nie odnajdując już żadnego kontrargumentu. Słysząc po raz drugi nazwisko Jamie, skinął już tylko głową, przyjmując bez słowa również te należące do Burroughsa i Tonksa. – Steffen? – podchwycił imię ostatniej z wymienionych przez Hannah osób, uśmiechając się pod nosem. Musiał się do niego odezwać – dawno nie rozmawiali. – Jesteśmy kuzynami – wyjaśnił.
W odpowiedzi na oskarżenie o rzekomą ślepotę, prychnął głośno. – Jakie znowu z-za-zawsze? Nic mi nie umyka – odparł urażonym, choć pozbawionym powagi tonem – poważniejąc niedługo później. – Ja też nie powiedziałem ojcu w-w-wszystkiego. Inaczej pewnie zabarykadowałby drzwi, żebym nie w-wy-wyjechał – przytaknął. Trochę budziło to w nim wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony nie widział sensu w dokładaniu mężczyźnie zmartwień. Śmierć matki i tak odbiła się na nim wyjątkowo mocno, a to, czego mugole doświadczyli w trakcie anomalii, zdawało się zasiać w nim permanentną obawę przed wszystkim, co magiczne.
– Nie – przyznał niechętnie; nigdy w życiu nie spotkał olbrzyma, choć był prawie pewien, że barman, który przed wojną pracował w Oku Jastrzębia, miał w sobie jakąś domieszkę krwi gigantów. – Ale to n-n-niczego nie zmienia – dodał po chwili butnie, zadzierając wyżej podbródek, pewien, że nie dałby się prześcignąć żadnemu olbrzymowi.
To, czy mogła prześcignąć go Hannah, stanowiło już zupełnie odmienną historię, jak się okazało – wcale nie tak oczywistą.
Wystartował z opóźnieniem, jakoś dziwnie powoli, z trudem brnąc po grząskim, zapadającym mu się pod stopami dnie, a później jeszcze dodatkowo walcząc z wiatrem, który jakby sprzysiągł się przeciwko niemu, szarpiąc ubraniem i wyciskając z oczu łzy. Udało mu się przyspieszyć dopiero, gdy bose stopy napotkały na suchy grunt; Hannah miała już wtedy przewagę, ale to tylko dodało mu determinacji, żeby ją dogonić i wyminąć. Zaśmiał się głośno, przebiegając obok, unosząc do góry ręce w geście zwycięstwa – wtedy jednak coś odwróciło jego uwagę, dziwny świst; odwrócił się instynktownie, prawie bezwiednie, przyzwyczajony do unikania tłuczków – ale zamiast czarnej piłki, kątem oka dostrzegł but. – H-ha-hannah! – krzyknął z oburzeniem, w ostatniej chwili próbując odskoczyć na bok, po czym – bez względu na to, czy udało mu się uniknąć pocisku, czy nie – zatrzymał się gwałtownie w miejscu. Zdając sobie sprawę, że przyjaciółka biegła tuż za nim, i ze zmusi ją to do wpadnięcia w niego z impetem albo szybkiego go wyminięcia; nie miało to znaczenia, wyciągnął ręce, przygotowując się, żeby w razie czego ją złapać – najwyżej oboje mieli wylądować w wilgotnym piasku.
| na unik rzucam
Przestał. Zamilkł na dłuższą chwilę, słuchając, ale ani na moment nie odwracając spojrzenia – przyjmując w spokoju kierowaną ku niemu złość, nie odbijając jej – ale też jej nie przyklaskując. Nie zgadzał się ze wszystkim, co mówiła, wciąż uważając, że część jej słów tchnęła niesprawiedliwością; może brakowało mu pokory – a może z jakiegoś powodu nie potrafili się porozumieć, gubiąc się gdzieś w plątaninie gromadzących się przez miesiące tajemnic i niedopowiedzeń. Bez względu na to, która z odpowiedzi była prawdziwa, wina leżała po jego stronie – i uświadomiwszy to sobie, po raz pierwszy od dłuższej chwili odwrócił wzrok, zatrzymując go gdzieś na poziomie własnych stóp, zniekształconych przez wycofujące się w wieczornym odpływie fale. On również zdawał się wycofywać; nie dosłownie – fizycznie wciąż stał w miejscu, ale gdy ponownie się odezwał, jego głos brzmiał jakby z oddali. – Cieszę się, że znasz mnie tak d-d-dobrze, że wiesz lepiej, co mną wtedy k-k-kierowało – odparł głosem zabarwionym goryczą, choć pozbawionym kpiny; wbrew pozorom nie odrzucał ewentualności, że Hannah mogła mieć rację – że rzeczywiście znała go lepiej, niż on sam znał siebie – że naprawdę nie istniało żadne logiczne uzasadnienie jego działań, a on po prostu oblał jeden z najważniejszych egzaminów, jakie postawiło przed nim życie. – Nie jesteśmy już dziećmi, Hannah – dodał spokojnie, unosząc na nią spojrzenie. Pojmował przywołaną przez nią metaforę, ale się w niej nie odnajdywał. Już nie; w którymś momencie przestało się to wydawać właściwe. – Ja n-nie jestem już dzieckiem. Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby nim b-b-być. – Dzieci nie miały nikogo, kto był od nich w stu procentach zależny, kto niepodzielnie na nich polegał; gdy się bały, mogły pozwolić sobie na słabość i na to, by ktoś inny się nimi zajął – ale był to luksus, którego on już nie posiadał. Być może faktycznie odmówił go sobie sam, a może odebrała mu go rzeczywistość – w ostatecznym rozrachunku nie miało do znaczenia; droga wstecz nie istniała.
Westchnął przeciągle, kręcąc głową. – A ty kiedyś nie miałaś w zwyczaju wkładać w usta rzeczy, których nie p-po-powiedziałem – odpowiedział, nim zdążyłby ugryźć się w język. Powinien był, te wzajemne wyrzuty nie miały sensu – ale wyglądało na to, że zabrnęli w to wszystko już za daleko, żeby tak zwyczajnie odpuścić. Nie ugiął się pod ciężarem jej spojrzenia. – Po co nam to teraz, Hannah? T-t-to co by było, gdyby? Nie wiem, gdzie byśmy b-b-byli. Ty też nie. Nie możemy zmienić p-p-przeszłości. – Być może gdyby mogli, naprawiliby wszystko. A może wcale nie – może popełniliby błędy gdzieś indziej, nadkruszyli inne części konstrukcji, narobili więcej szkód, niż pożytku. Nie było żadnego sposobu, żeby dowiedzieć się, jak byłoby naprawdę, i zdaniem Billy’ego nie miało to żadnego znaczenia; nie obchodziły go alternatywne wersje teraźniejszości – skupiał się wyłącznie na tej, którą miał przed sobą. – Słuchaj, może teraz to t-ty za bardzo komplikujesz – zasugerował, ruszając za nią z sekundowym opóźnieniem, zachęcony łagodniejszym wydźwiękiem jej następnych słów. – A może to jest całkiem p-p-proste. Spieprzyłem sprawy między n-n-nami – przyznał się już do tego; nie zaprzeczał – i nie miał zamiaru się już usprawiedliwiać; wszystkie próby wyjaśnień i tak zdawały się tylko bardziej ją irytować – nie wiem, c-co jeszcze chciałabyś usłyszeć. Nie mam m-m-magicznych słów, które to naprawią. – Wzruszył ramionami, pozwalając sobie na przepraszający uśmiech. – Ale teraz jesteśmy t-tu-tutaj i teraz. Wbrew pozorom, nie w cz-cz-czarnej dupie – powtórzył za nią, unosząc wyżej brwi. – Więc może pytanie nie p-p-powinno brzmieć, co by było, gdyby, a d-dokąd stąd pójdziemy? – Uniósł spojrzenie, rozglądając się – zupełnie, jakby naprawdę szukał ukrytej w piasku ścieżki, choć oczywiście nie miał na myśli drogi istniejącej i namacalnej; zaraz potem zerknął na Hannah z ukosa, jej słowa, choć ciche i bardziej wyburczane niż wypowiedziane, wcale mu nie umknęły. – A jak m-m-myślisz, dlaczego wróciłem? – zapytał, tym razem ze szczerym zdziwieniem pobrzmiewającym pomiędzy głoskami. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że zawieszone w przestrzeni zdanie miało drugie dno. – Wiesz, Anglia nie jest t-t-teraz wymarzonym miejscem na spędzenie w-wa-wakacji – zażartował – choć w jego głosie kryła się również powaga. To, że powrót do kraju nie był najmądrzejszą decyzją, nie pozostawiało zbyt wielu wątpliwości: był mugolakiem; ojcem kilkuletniej mugolaczki; wypadłym z łask graczem Quidditcha. Nieistotne, z jakiej perspektywy by nie spojrzeć, nie miał tutaj czego szukać, odebrano mu nawet mieszkanie – ale kiedy początkiem miesiąca przeczytał w nielegalnym Proroku o tym, co stało się w Londynie, nie mógł znieść myśli, że następne wieści, które do niego przyjdą, będą zawierały listę nazwisk jego poległych przyjaciół – a on będzie żył dalej, ze świadomością, że nie kiwnął palcem, żeby temu zapobiec.
Odetchnął z bezgłośną ulgą, gdy zamiast odwrócić się i odejść, dotknęła jego przedramienia. Może nie wszystko zostało między nimi wyjaśnione – może nigdy nie miało – ale cieszył się, że mimo kolejnych i kolejnych potknięć, nie zdołał jeszcze całkowicie jej od siebie odepchnąć. Mogła sądzić, że nie chciał jej pomocy, ale prawda była taka, że jej potrzebował – teraz bardziej niż kiedykolwiek. – Nigdy nie p-p-przepadałem za tłumami – odpowiedział, zgodnie zresztą z rzeczywistością; zainteresowanie, którym na ogół cieszyli się gracze Quidditcha, było elementem, który w swoim zawodzie lubił najmniej. Chociaż zarówno jego brat, jak i Joseph, zdawali się czuć pośród całej tej atencji jak ryby w wodzie, to on sam nie miał pojęcia, jak sobie z nią radzić – a znajdowanie się w centrum uwagi sprawiało, że język plątał mu się tak mocno, że czasami poprawne wypowiedzenie własnego imienia stawało się zadaniem nie do wykonania.
Z dwojga złego wolał już rozmawiać o sukienkach. – Pewnie niezbyt w-w-wygodnie się w nich lata – odparł dosyć niepewnie, bardziej od kwestii garderoby zaciekawiony tym, że Hannah przywołała nazwisko Jamie; czyżby McKinnon znalazła się w ich szeregach? Nie zdziwiłoby go to zbytnio – o ile dobrze pamiętał, jej ojciec był aurorem. – Kto, Jamie? Dlaczego miałaby mi p-p-przedstawiać swojego chłopaka? – zapytał z udawanym zdziwieniem, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, o kim mówiła przyjaciółka. Dopiero po chwili wywrócił teatralnie oczami, podejmując poruszoną przez nią kwestię. – Daj spokój, nie każ mi o tym m-my-myśleć. Pewnie b-będę już wtedy stary i zgrzybiały – dodał żartobliwie, choć wbrew pozorom nie była to wcale wizja odrzucająca – bo zakładała, że oboje mogli dożyć tego momentu. Marzył o tym – o normalnym domu, w którym mogłaby dorastać, i o tym, by ich największymi zmartwieniami były kłótnie o późne powroty i szlabany.
Póki co jego myśli wciąż krążyły jednak wokół Zakonu. – Przystojny i dobrze z-z-zbudowany – powtórzył z niedowierzaniem, unosząc wyżej brwi. Nabijała się z niego? – No tak, to zmienia p-postać rzeczy – dodał z przekąsem, wznosząc oczy ku niebu. Nie ciągnął jednak dalej tego tematu, na decyzję Gwardii nie odnajdując już żadnego kontrargumentu. Słysząc po raz drugi nazwisko Jamie, skinął już tylko głową, przyjmując bez słowa również te należące do Burroughsa i Tonksa. – Steffen? – podchwycił imię ostatniej z wymienionych przez Hannah osób, uśmiechając się pod nosem. Musiał się do niego odezwać – dawno nie rozmawiali. – Jesteśmy kuzynami – wyjaśnił.
W odpowiedzi na oskarżenie o rzekomą ślepotę, prychnął głośno. – Jakie znowu z-za-zawsze? Nic mi nie umyka – odparł urażonym, choć pozbawionym powagi tonem – poważniejąc niedługo później. – Ja też nie powiedziałem ojcu w-w-wszystkiego. Inaczej pewnie zabarykadowałby drzwi, żebym nie w-wy-wyjechał – przytaknął. Trochę budziło to w nim wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony nie widział sensu w dokładaniu mężczyźnie zmartwień. Śmierć matki i tak odbiła się na nim wyjątkowo mocno, a to, czego mugole doświadczyli w trakcie anomalii, zdawało się zasiać w nim permanentną obawę przed wszystkim, co magiczne.
– Nie – przyznał niechętnie; nigdy w życiu nie spotkał olbrzyma, choć był prawie pewien, że barman, który przed wojną pracował w Oku Jastrzębia, miał w sobie jakąś domieszkę krwi gigantów. – Ale to n-n-niczego nie zmienia – dodał po chwili butnie, zadzierając wyżej podbródek, pewien, że nie dałby się prześcignąć żadnemu olbrzymowi.
To, czy mogła prześcignąć go Hannah, stanowiło już zupełnie odmienną historię, jak się okazało – wcale nie tak oczywistą.
Wystartował z opóźnieniem, jakoś dziwnie powoli, z trudem brnąc po grząskim, zapadającym mu się pod stopami dnie, a później jeszcze dodatkowo walcząc z wiatrem, który jakby sprzysiągł się przeciwko niemu, szarpiąc ubraniem i wyciskając z oczu łzy. Udało mu się przyspieszyć dopiero, gdy bose stopy napotkały na suchy grunt; Hannah miała już wtedy przewagę, ale to tylko dodało mu determinacji, żeby ją dogonić i wyminąć. Zaśmiał się głośno, przebiegając obok, unosząc do góry ręce w geście zwycięstwa – wtedy jednak coś odwróciło jego uwagę, dziwny świst; odwrócił się instynktownie, prawie bezwiednie, przyzwyczajony do unikania tłuczków – ale zamiast czarnej piłki, kątem oka dostrzegł but. – H-ha-hannah! – krzyknął z oburzeniem, w ostatniej chwili próbując odskoczyć na bok, po czym – bez względu na to, czy udało mu się uniknąć pocisku, czy nie – zatrzymał się gwałtownie w miejscu. Zdając sobie sprawę, że przyjaciółka biegła tuż za nim, i ze zmusi ją to do wpadnięcia w niego z impetem albo szybkiego go wyminięcia; nie miało to znaczenia, wyciągnął ręce, przygotowując się, żeby w razie czego ją złapać – najwyżej oboje mieli wylądować w wilgotnym piasku.
| na unik rzucam
here, where the world is quiet;
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
here, where all trouble seems
dead winds' and spent waves' riot
in doubtful dreams of dreams
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Nie, nie musieli. Nie powinni. Ona w szczególności. Był jej przyjacielem, bratem, najbliższym, a mimo to raniła go z premedytacją, zajadłą wściekłością. W krzyku znalazłaby swój ratunek, swoje ujście. Zamiast niego rozgoryczenie i żal gniły z każdą chwilą tej rozmowy. I było coraz gorzej, czuła się coraz gorzej. W tonie jego głosu słyszała, że on też. Nie tak powinno być. Tuż po jego zniknięciu inaczej wyobrażała sobie powrót. W tamtych snach była ulga i niewysłowione szczęście, że jednak trafił tu, do domu. Do niej. Nie odszedł, nie zapomniał. Pół roku to niewiele, dla niej było jak cała wieczność. Dni wypełnione pracą ginęły w tygodniach, aż w końcu miesiącach, które niosły ze sobą coś dziwnego. Ich kontakt malał już wcześniej. Tonęli w pretensjach i niezrozumieniu, pierwszy raz od kilkunastu lat. A to, co miało ich łączyć, podzieliło. Zastanawiała się, gdzie byliby, gdyby... Niepotrzebnie, znów miał rację. Powinna zastanowić się gdzie są dziś, a widząc, jak wielka pustka ich rozdzieliła, spróbować ją zapełnić. Gorąc rozlewał się po jej ciele i zaciskał na wnętrznościach bezwzględnie, ale ignorowała go, odpychając od siebie świadomość, że dręczą ją zwyczajne wyrzuty sumienia; że po powrocie do domu będzie roztrzęsiona i nie znajdzie spokoju. W jego słowach, pozornie spokojnych, czaiło się coś złowrogiego. Może to niedopowiedzenie, a może jej nowo nabyta zdolność do nadinterpretowania faktów sprawiła, że zrobiło się jeszcze ciężej. Słowa, które nigdy nie wybrzmiały zadzwoniły jej w uszach; głośno jak nigdy wcześniej. Zrobiła to źle. I nie miała pomysłu, jak to naprawić. Cała ta rozmowa przypominała wielką wystawę słabych żartów, do której dodawano talon na beznadziejne decyzje. Ale to ona zawsze była od porządkowania spraw, pomagania, pchania ku dobremu. Czekając, aż ktoś zrobi to za nią, pchnie ku światłu, zagrzebie się w piachu i utknie na dobre. Chcąc zmiany i powrotu do tamtych lat, lepszych czasów, musiała wziąć w garść ich oboje. Wystarczyło już tych trosk, zmartwień, niezgodności. Tracili bliskich każdego dnia, nie potrzebowali tych nieporozumień.
— Przepraszam — wyrzuciła z siebie z trudem, przyznając się do popełnionego błędu. Padł ofiarą salwy zarzutów i win, których nie musiał jej wynagradzać. Egoistycznie rościła sobie prawo do noszonej po nim żałoby; wrócił. I miał się dobrze. Brzmiało jak odpowiedni powód, by uśmiechnąć się w końcu szczerze i z tą samą miłością spojrzeć mu prosto w oczy. — Nie wiem — przyznała ciszej. Bo w tym właśnie był problem. — Chciałabym, abyś się tym ze mną dzielił — i wszystkim innym, czym tylko mógł i chciał. Nie tylko sukcesami i dowcipami godnymi powtórzenia, ale słabościami, wątpliwościami i obawami, które nosił w sobie jak każdy człowiek. Dziś, może jeszcze większymi niż dawniej. — Ludzie się zmieniają — Ona się zmieniła. Patrząc mu prosto w oczy nie wiedziała, czy wciąż była tą samą dziewczynką, którą znał i uważał za swoją przyjaciółkę. — A my musimy za sobą nadążyć.— inaczej któregoś dnia spotkają się i stwierdzą, że naprawdę, nie wiedzą o sobie nic. Znała go. Tak kiedyś sądziła. A on znał ją. A teraz nie byli tego już tacy pewni, widząc więcej znaków zapytania niż zdań twierdzących. Mimo to wciąż była go tak samo pewna; siebie też. Mogła, chciała wciąż pomóc mu dźwigać wszystkie ciężary.
— A co mam robić, kiedy milczysz?— Uniosła brew. Dopowiadanie sobie wszystkiego, dodawanie do jego wypowiedzi własnych interpretacji miało pomóc jej uporządkować rzeczywistość, w której blokował ją, nie dając wyrwać z siebie prawdy. Bywała mało subtelna, a jeśli jej zależało, nie poprzestawała, przytakując i uznając, że niewiedza jej wystarcza. Nie wystarczała, nie w przypadku Williama. Chciała wiedzieć, znać i rozumieć go jak dawniej. Nie mogła pozwolić mu przelatywać między palcami.
Kiedy zasugerował, że wszystko komplikuje, uniosła obie brwi urażona do żywego i spojrzała na niego wyczekująco, sądząc, że uzyska wyczerpujący elaborat na ten temat. On jednak zamknął się w kilku słowach, nie dając jej żadnej satysfakcji.
— Nie wiesz?— zdziwiła się, ale na jej twarzy od zdumienia raczej wymalowało się rozgniewanie. — Może, że już nie zamierzasz tego zrobić więcej? Nie wyjedziesz nagle i bez słowa? Nie potrzebuję więcej wyjaśnień ani przeprosin— warknęła z irytacją, że w ogóle o coś tak bzdurnego zasugerował. Głos jej zadrżał, a oczy rozbiegły się po plaży, uciekając od niego. Potrzebowała pewności. Poczucia spokoju, bezpieczeństwa. Jego. Świadomości, że te najbardziej trwałe i stałe rzeczy nie rozsypią się nagle, z dnia na dzień, a ona będzie mogła dalej robić to, co robiła, nie musząc przy tym składać od nowa samej siebie. Była potrzebna innym. Nie miała czasu znów pogrążać się w rozpaczy i poczuciu beznadziejności. — Chcę po prostu byś tu był. Cały. I całym sobą. I na dobre, a nie na chwilę.— Ze mną i przy mnie, otwarty i gotowy na wszystko, co się wydarzy. — Jeśli nie proszę o zbyt wiele.— Nie mógł wynagrodzić jej inaczej swojego zniknięcia, a słowami i przeprosinami wymazać dotkniętego ją zawodu. Zetrzeć z jej ostatnich wspomnień tęsknoty, jaka splądrowała ją, doprowadzając w końcu do myśli, że jest jej już wszystko jedno. Pokiwała głową. Tor, w jaki zepchnął tę rozmowę sprawił, że zaczęła inaczej myśleć. Tak, byli tu teraz. I musieli coś z tym zrobić. Korzystać z tego, że w końcu się udało, zamiast taplać się w bagnie dawnych zdarzeń.
Wygładziła spódnicę na biodrach, pokręciła też nosem odwracając spojrzenie. Jej milczenie jednak nie wiązało się z niewiedzą, doskonale wiedziała, dokąd chce pójść dalej i co chce osiągnąć. Właśnie dlatego pozwoliła, by atmosfera zelżała; zdejmując niewygodne buty biec beztrosko po piachu. Mogli je wyrzucić, nie były im potrzebne.
Wyciągnęła do niego dłoń. Nie odpowiedziała mu; nie mogli przewidzieć gdzie dotrą, ale stojąc tu i zamierzając ruszyć dalej, przed siebie, mieli to zrobić razem. Wspólnie. Wrócił tu, ale wyjawił jej już powód, dla którego to zrobił. I nie była nim wcale ona. Nie przeszkadzało jej to tak bardzo. Pomimo rozgoryczenia, jakie wcześniej rozbrzmiało jej w głosie nie liczyła na nic poza tym, że po prostu będzie jak dawniej. Bo kiedy stał tu przed nią i patrzył na nią wiedziała, że piekielnie zależało jej na tym człowieku. Uśmiechnęła się więc w odpowiedzi, jakby jego ją usatysfakcjonowała.
— Nie wiem, jaka jest Francja, ale wiosna w Szkocji jest piękna. W maju kwitną bzy.— Wzruszyła ramionami od niechcenia, uznając, że puszczenie tego tematu wyjdzie im na dobre. Cała ta rozmowa powinna się zmienić. Nie dojdą do niczego ani krzykiem, ani łzami, ani kłującymi wyrzutami. Pozwoliła sobie na zbyt wiele, popełniła błąd. Westchnęła później i spojrzała po sobie; na co dzień latała w spódnicy, w niej też rozgrywała nietypowe mecze w porcie dawno temu, wśród przyjaciół pewnego krzywonosego czarodzieja. — Chcesz sprawdzić?— spytała niepewnie, spoglądając w dół, jeszcze nie proponując mu zmiany garderoby. Nieszczególnie narzekała na to. Wydawało jej się to czymś zupełnie normalnym. I tak, jak latała na miotle, tak ktoś ostatnio nauczył ją jeździć, a może raczej poruszać się konno.
Wizja Billego, jako teścia wydawała się rozkoszna. A może rozkosznie zabawna.
— Stary raczej nie, ale zgrzybiały możesz już być. Pewnie zrobiłbyś każdemu na dzień dobry tor przeszkód i wypuścił tłuczki. Jakby absztyfikant przeżył, okazałby się godnym kandydatem.— Bez trudu wyobrażając go sobie kręcącego nosem. Ale tylko tyle, a może aż. Wątpiła, by stał się zdziadziałym i niezadowolonym teściem. Znając go, zaczęłoby się i skończyło na narzekaniu do samego siebie. Nie znała Amelii, ale po ojcu wybrałaby mądrze. Była przekonana, że zaakceptowałby każdy wybór swojej córki, jeśli tylko byłaby bezpieczna.
Pomrukiem i skinięciem głowy potwierdziła, starając się zachować śmiertelną powagę, podczas rozmowy o Percivalu, ale w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Tak, to rzeczywiście załatwiało sprawę. i skutecznie odwracało myśli o tym, że pomagał zgrai morderców i zwyrodnialców w opanowaniu Anglii.
— Świat jest mały— westchnęła, ale o tym, że Cattermole i William byli krewniakami nie miała najmniejszego pojęcia. Ale to dobrze. Otaczali go tu wciąż wspaniali ludzie, bliscy. Miał tu do kogo wracać, grono osób musiało czekać na niego, wierząc, że jeszcze wróci. Mając nadzieję, że tam gdzie był, był bezpieczny. Naigrywała się z niego. Przewróciła oczami teatralnie, gdy podkreślił, że nic mu nie umyka. Był bystry, był spostrzegawczy i był zdecydowanie najlepszym szukającym jakiego znała, a nawet gdyby to nie była prawda, nie dopuszczałaby innej do świadomości. Pobłażliwym uśmiechem skwitowała jego oburzenie i pogłaskała go po ramieniu czule. — No już, już. Żartowałam tylko.
Wiatr zawiał od morza, zimna bryza otuliła ich całkiem. Na horyzoncie nie było niczego, nikogo, byli tu całkiem sami. Piasek był już całkiem zimny, a woda lodowata, ale temperatura nie mogła popsuć panującej tu aury. I pomimo tego wszystkiego, co zawisło w powietrzu, to miejsce podporządkowała już jemu. Przypisała mu, jakby nie mogło kojarzyć się z nikim innym. Nadała mu znaczenia, zamierzała zostawić tu zbędny balast w postaci wszystkich wyrzutów i zmartwień, które poruszyli. Gdyby jego tata wiedział o wszystkim, nie puściłby go z powrotem do anglii. Pomimo przykrej wizji, pomyślała, że może to nie byłoby najgorsze. Byłby w końcu bezpieczny. A tu czekała go walka, o życie swoje, córki i najbliższych, ale też obcych i nieznajomych. Byłby gotów oddać za nich życie i ta myśl, tak jak te towarzyszące Benjaminowi, ścisnęła jej trzewia. Ale trudno jej było wyobrazić sobie bardziej cennego i wartościowego sojusznika. Zakon na jego powrocie wiele zyskał. I każdy z jego członków.
— Pisz do niego często. Żeby się nie zamartwiał — poleciła mu, spoglądając na niego z troską. — I nie czuł się samotny.— Bo był tam całkiem sam. Rodzice nie powinni kurczowo trzymać się swoich dorosłych dzieci; te musiały żyć własnym życiem, ale zawsze istniał dylemat: gdzie znajdowała się właściwa granica. Od razu pomyślała o swojej mamie. — Gdyby chciał wrócić, Szkocja będzie dla niego otwarta — i jej dom rodzinny. Była przekonana, że rodzice ugościliby pana Moore'a z przyjemnością i zadbali o to, by czuł się jak u siebie.
Łudziła się, że z nim wygra. Przynajmniej przez chwilę. Trochę oszukiwała, to fakt, ale musiał jej to wybaczyć. Był sprawniejszy, zwinniejszy, szybszy. Do niedawna grał zawodowo w quidditcha. Patrząc prawdzie w oczy - od początku nie miała z nim najmniejszych szans, więc gdy tylko ją wyprzedził, wściekła się, że mały przekręt jej nie wyszedł. Biegł do miejsca, w którym planowali zrobić ognisko, jak zwycięzca.
— Jeśli myślisz, że tam w tym zagajniku czekają na ciebie piękne elfy, które cię ukoronują kwiatami to jesteś w błędzie!— krzyknęła za nim, chcąc popsuć moment tryumfu przykrą, szarą rzeczywistością, która ich otaczała. Ale nie była wcale taka naprawdę. Właśnie teraz, właśnie w tej chwili czuła się tak, jak dawniej. Było jak dawniej. I wszystkie te emocje, które wcześniej się w niej kłębiły zmieniły się w coś, co dodało jej sił. I energii do rzutu, który prawie trafił uciekiniera w tyłek, ale nie dość, że ten był szybki to jeszcze dobrze słyszał. Uniknął ciosu, a potem stanął jak wryty. Jej serce zabiło szybko, wiedziała, że nie zdąży wyhamować przed nim. Czas dla niej zwolnił, instynktownie chciała uciec od zderzenia, choć na jej twarzy, tuż po momentalnym przerażeniu pojawił się szeroki uśmiech. Twarz rozpromieniła się w szczęściu. Najszczerszym i najprawdziwszym. Ciało jednak odruchowo wygięło się w łuk w prawą stronę, nogi odbiły ją na bok, wymknęła mu się, ledwie ocierając bokiem o jego lewą dłoń. Rozłożył ręce, utrudniając sprawę, ale zareagowała błyskawicznie i szczęśliwie, minęła go, tuż za nim w końcu zatrzymując się. Zaśmiała się głośno i obróciła za siebie, oddychając cieżko. Złapała zadyszki, wsparła się pod bok, a później pokręciłaś głową. Milczała przez chwilę, dochodząc do siebie, łapiąc oddech.
— Dobrze, że wróciłeś — przyznała, ale nie sprecyzowała, czy ze względu na trening, jaki jej właśnie zapewnił, czy z innego powodu. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. Było jej już ciepło, gorąco, nie pamietała już o tym jak stopy odmarzały jej w wodzie. Ale nie zamierzała zrezygnować z ogniska. — Widziałam ten strach w twoich oczach. Szykowałeś się już na najgorsze — pokiwała głową z całą pewnością, mając na myśli niewątpliwie dotkliwy upadek, jaki niemalże sprowokował. — Ale nie dam się tak łatwo.— Pomimo poświęcenia, nie dała się sprowadzić na ziemię. Zresztą, gdyby do tego doszło, nie tylko raz by ucierpiał z tego powodu. Zrobiłaby wszystko, żeby zapamiętał, że z jej życia się tak nie znika. Tak po prostu. Wsunęła dłonie na kark, uniosła włosy, by wiatr owiał spoconą skórę. — No co tak stoisz? Jeszcze musisz drewno zebrać, ognisko samo się nie rozpali. No już!— ponagliła go i zaśmiała się, ruszając przed siebie, zbierając tez po drodze buta, który go minął spadł w piach.
| rzuciłam na unik
zt
— Przepraszam — wyrzuciła z siebie z trudem, przyznając się do popełnionego błędu. Padł ofiarą salwy zarzutów i win, których nie musiał jej wynagradzać. Egoistycznie rościła sobie prawo do noszonej po nim żałoby; wrócił. I miał się dobrze. Brzmiało jak odpowiedni powód, by uśmiechnąć się w końcu szczerze i z tą samą miłością spojrzeć mu prosto w oczy. — Nie wiem — przyznała ciszej. Bo w tym właśnie był problem. — Chciałabym, abyś się tym ze mną dzielił — i wszystkim innym, czym tylko mógł i chciał. Nie tylko sukcesami i dowcipami godnymi powtórzenia, ale słabościami, wątpliwościami i obawami, które nosił w sobie jak każdy człowiek. Dziś, może jeszcze większymi niż dawniej. — Ludzie się zmieniają — Ona się zmieniła. Patrząc mu prosto w oczy nie wiedziała, czy wciąż była tą samą dziewczynką, którą znał i uważał za swoją przyjaciółkę. — A my musimy za sobą nadążyć.— inaczej któregoś dnia spotkają się i stwierdzą, że naprawdę, nie wiedzą o sobie nic. Znała go. Tak kiedyś sądziła. A on znał ją. A teraz nie byli tego już tacy pewni, widząc więcej znaków zapytania niż zdań twierdzących. Mimo to wciąż była go tak samo pewna; siebie też. Mogła, chciała wciąż pomóc mu dźwigać wszystkie ciężary.
— A co mam robić, kiedy milczysz?— Uniosła brew. Dopowiadanie sobie wszystkiego, dodawanie do jego wypowiedzi własnych interpretacji miało pomóc jej uporządkować rzeczywistość, w której blokował ją, nie dając wyrwać z siebie prawdy. Bywała mało subtelna, a jeśli jej zależało, nie poprzestawała, przytakując i uznając, że niewiedza jej wystarcza. Nie wystarczała, nie w przypadku Williama. Chciała wiedzieć, znać i rozumieć go jak dawniej. Nie mogła pozwolić mu przelatywać między palcami.
Kiedy zasugerował, że wszystko komplikuje, uniosła obie brwi urażona do żywego i spojrzała na niego wyczekująco, sądząc, że uzyska wyczerpujący elaborat na ten temat. On jednak zamknął się w kilku słowach, nie dając jej żadnej satysfakcji.
— Nie wiesz?— zdziwiła się, ale na jej twarzy od zdumienia raczej wymalowało się rozgniewanie. — Może, że już nie zamierzasz tego zrobić więcej? Nie wyjedziesz nagle i bez słowa? Nie potrzebuję więcej wyjaśnień ani przeprosin— warknęła z irytacją, że w ogóle o coś tak bzdurnego zasugerował. Głos jej zadrżał, a oczy rozbiegły się po plaży, uciekając od niego. Potrzebowała pewności. Poczucia spokoju, bezpieczeństwa. Jego. Świadomości, że te najbardziej trwałe i stałe rzeczy nie rozsypią się nagle, z dnia na dzień, a ona będzie mogła dalej robić to, co robiła, nie musząc przy tym składać od nowa samej siebie. Była potrzebna innym. Nie miała czasu znów pogrążać się w rozpaczy i poczuciu beznadziejności. — Chcę po prostu byś tu był. Cały. I całym sobą. I na dobre, a nie na chwilę.— Ze mną i przy mnie, otwarty i gotowy na wszystko, co się wydarzy. — Jeśli nie proszę o zbyt wiele.— Nie mógł wynagrodzić jej inaczej swojego zniknięcia, a słowami i przeprosinami wymazać dotkniętego ją zawodu. Zetrzeć z jej ostatnich wspomnień tęsknoty, jaka splądrowała ją, doprowadzając w końcu do myśli, że jest jej już wszystko jedno. Pokiwała głową. Tor, w jaki zepchnął tę rozmowę sprawił, że zaczęła inaczej myśleć. Tak, byli tu teraz. I musieli coś z tym zrobić. Korzystać z tego, że w końcu się udało, zamiast taplać się w bagnie dawnych zdarzeń.
Wygładziła spódnicę na biodrach, pokręciła też nosem odwracając spojrzenie. Jej milczenie jednak nie wiązało się z niewiedzą, doskonale wiedziała, dokąd chce pójść dalej i co chce osiągnąć. Właśnie dlatego pozwoliła, by atmosfera zelżała; zdejmując niewygodne buty biec beztrosko po piachu. Mogli je wyrzucić, nie były im potrzebne.
Wyciągnęła do niego dłoń. Nie odpowiedziała mu; nie mogli przewidzieć gdzie dotrą, ale stojąc tu i zamierzając ruszyć dalej, przed siebie, mieli to zrobić razem. Wspólnie. Wrócił tu, ale wyjawił jej już powód, dla którego to zrobił. I nie była nim wcale ona. Nie przeszkadzało jej to tak bardzo. Pomimo rozgoryczenia, jakie wcześniej rozbrzmiało jej w głosie nie liczyła na nic poza tym, że po prostu będzie jak dawniej. Bo kiedy stał tu przed nią i patrzył na nią wiedziała, że piekielnie zależało jej na tym człowieku. Uśmiechnęła się więc w odpowiedzi, jakby jego ją usatysfakcjonowała.
— Nie wiem, jaka jest Francja, ale wiosna w Szkocji jest piękna. W maju kwitną bzy.— Wzruszyła ramionami od niechcenia, uznając, że puszczenie tego tematu wyjdzie im na dobre. Cała ta rozmowa powinna się zmienić. Nie dojdą do niczego ani krzykiem, ani łzami, ani kłującymi wyrzutami. Pozwoliła sobie na zbyt wiele, popełniła błąd. Westchnęła później i spojrzała po sobie; na co dzień latała w spódnicy, w niej też rozgrywała nietypowe mecze w porcie dawno temu, wśród przyjaciół pewnego krzywonosego czarodzieja. — Chcesz sprawdzić?— spytała niepewnie, spoglądając w dół, jeszcze nie proponując mu zmiany garderoby. Nieszczególnie narzekała na to. Wydawało jej się to czymś zupełnie normalnym. I tak, jak latała na miotle, tak ktoś ostatnio nauczył ją jeździć, a może raczej poruszać się konno.
Wizja Billego, jako teścia wydawała się rozkoszna. A może rozkosznie zabawna.
— Stary raczej nie, ale zgrzybiały możesz już być. Pewnie zrobiłbyś każdemu na dzień dobry tor przeszkód i wypuścił tłuczki. Jakby absztyfikant przeżył, okazałby się godnym kandydatem.— Bez trudu wyobrażając go sobie kręcącego nosem. Ale tylko tyle, a może aż. Wątpiła, by stał się zdziadziałym i niezadowolonym teściem. Znając go, zaczęłoby się i skończyło na narzekaniu do samego siebie. Nie znała Amelii, ale po ojcu wybrałaby mądrze. Była przekonana, że zaakceptowałby każdy wybór swojej córki, jeśli tylko byłaby bezpieczna.
Pomrukiem i skinięciem głowy potwierdziła, starając się zachować śmiertelną powagę, podczas rozmowy o Percivalu, ale w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Tak, to rzeczywiście załatwiało sprawę. i skutecznie odwracało myśli o tym, że pomagał zgrai morderców i zwyrodnialców w opanowaniu Anglii.
— Świat jest mały— westchnęła, ale o tym, że Cattermole i William byli krewniakami nie miała najmniejszego pojęcia. Ale to dobrze. Otaczali go tu wciąż wspaniali ludzie, bliscy. Miał tu do kogo wracać, grono osób musiało czekać na niego, wierząc, że jeszcze wróci. Mając nadzieję, że tam gdzie był, był bezpieczny. Naigrywała się z niego. Przewróciła oczami teatralnie, gdy podkreślił, że nic mu nie umyka. Był bystry, był spostrzegawczy i był zdecydowanie najlepszym szukającym jakiego znała, a nawet gdyby to nie była prawda, nie dopuszczałaby innej do świadomości. Pobłażliwym uśmiechem skwitowała jego oburzenie i pogłaskała go po ramieniu czule. — No już, już. Żartowałam tylko.
Wiatr zawiał od morza, zimna bryza otuliła ich całkiem. Na horyzoncie nie było niczego, nikogo, byli tu całkiem sami. Piasek był już całkiem zimny, a woda lodowata, ale temperatura nie mogła popsuć panującej tu aury. I pomimo tego wszystkiego, co zawisło w powietrzu, to miejsce podporządkowała już jemu. Przypisała mu, jakby nie mogło kojarzyć się z nikim innym. Nadała mu znaczenia, zamierzała zostawić tu zbędny balast w postaci wszystkich wyrzutów i zmartwień, które poruszyli. Gdyby jego tata wiedział o wszystkim, nie puściłby go z powrotem do anglii. Pomimo przykrej wizji, pomyślała, że może to nie byłoby najgorsze. Byłby w końcu bezpieczny. A tu czekała go walka, o życie swoje, córki i najbliższych, ale też obcych i nieznajomych. Byłby gotów oddać za nich życie i ta myśl, tak jak te towarzyszące Benjaminowi, ścisnęła jej trzewia. Ale trudno jej było wyobrazić sobie bardziej cennego i wartościowego sojusznika. Zakon na jego powrocie wiele zyskał. I każdy z jego członków.
— Pisz do niego często. Żeby się nie zamartwiał — poleciła mu, spoglądając na niego z troską. — I nie czuł się samotny.— Bo był tam całkiem sam. Rodzice nie powinni kurczowo trzymać się swoich dorosłych dzieci; te musiały żyć własnym życiem, ale zawsze istniał dylemat: gdzie znajdowała się właściwa granica. Od razu pomyślała o swojej mamie. — Gdyby chciał wrócić, Szkocja będzie dla niego otwarta — i jej dom rodzinny. Była przekonana, że rodzice ugościliby pana Moore'a z przyjemnością i zadbali o to, by czuł się jak u siebie.
Łudziła się, że z nim wygra. Przynajmniej przez chwilę. Trochę oszukiwała, to fakt, ale musiał jej to wybaczyć. Był sprawniejszy, zwinniejszy, szybszy. Do niedawna grał zawodowo w quidditcha. Patrząc prawdzie w oczy - od początku nie miała z nim najmniejszych szans, więc gdy tylko ją wyprzedził, wściekła się, że mały przekręt jej nie wyszedł. Biegł do miejsca, w którym planowali zrobić ognisko, jak zwycięzca.
— Jeśli myślisz, że tam w tym zagajniku czekają na ciebie piękne elfy, które cię ukoronują kwiatami to jesteś w błędzie!— krzyknęła za nim, chcąc popsuć moment tryumfu przykrą, szarą rzeczywistością, która ich otaczała. Ale nie była wcale taka naprawdę. Właśnie teraz, właśnie w tej chwili czuła się tak, jak dawniej. Było jak dawniej. I wszystkie te emocje, które wcześniej się w niej kłębiły zmieniły się w coś, co dodało jej sił. I energii do rzutu, który prawie trafił uciekiniera w tyłek, ale nie dość, że ten był szybki to jeszcze dobrze słyszał. Uniknął ciosu, a potem stanął jak wryty. Jej serce zabiło szybko, wiedziała, że nie zdąży wyhamować przed nim. Czas dla niej zwolnił, instynktownie chciała uciec od zderzenia, choć na jej twarzy, tuż po momentalnym przerażeniu pojawił się szeroki uśmiech. Twarz rozpromieniła się w szczęściu. Najszczerszym i najprawdziwszym. Ciało jednak odruchowo wygięło się w łuk w prawą stronę, nogi odbiły ją na bok, wymknęła mu się, ledwie ocierając bokiem o jego lewą dłoń. Rozłożył ręce, utrudniając sprawę, ale zareagowała błyskawicznie i szczęśliwie, minęła go, tuż za nim w końcu zatrzymując się. Zaśmiała się głośno i obróciła za siebie, oddychając cieżko. Złapała zadyszki, wsparła się pod bok, a później pokręciłaś głową. Milczała przez chwilę, dochodząc do siebie, łapiąc oddech.
— Dobrze, że wróciłeś — przyznała, ale nie sprecyzowała, czy ze względu na trening, jaki jej właśnie zapewnił, czy z innego powodu. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. Było jej już ciepło, gorąco, nie pamietała już o tym jak stopy odmarzały jej w wodzie. Ale nie zamierzała zrezygnować z ogniska. — Widziałam ten strach w twoich oczach. Szykowałeś się już na najgorsze — pokiwała głową z całą pewnością, mając na myśli niewątpliwie dotkliwy upadek, jaki niemalże sprowokował. — Ale nie dam się tak łatwo.— Pomimo poświęcenia, nie dała się sprowadzić na ziemię. Zresztą, gdyby do tego doszło, nie tylko raz by ucierpiał z tego powodu. Zrobiłaby wszystko, żeby zapamiętał, że z jej życia się tak nie znika. Tak po prostu. Wsunęła dłonie na kark, uniosła włosy, by wiatr owiał spoconą skórę. — No co tak stoisz? Jeszcze musisz drewno zebrać, ognisko samo się nie rozpali. No już!— ponagliła go i zaśmiała się, ruszając przed siebie, zbierając tez po drodze buta, który go minął spadł w piach.
| rzuciłam na unik
zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Plaża odpocznienia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia