Wydarzenia


Ekipa forum
Stół na tyłach chaty
AutorWiadomość
Stół na tyłach chaty [odnośnik]10.05.20 19:56

Stół na tyłach chaty

W niewielkim budynku zabrakło miejsca na stół i krzesła, rolę jadalni pełni więc zlokalizowany na tyłach chaty ganek. Prosty stół i dwie długie ławy są własnoręcznym dziełem Billy'ego, zbitym z pozostałych z budowy desek, które ze względu na różną długość, nie nadawały się już do niczego innego. Nie są zbyt wygodne, dlatego tuż obok stoi zazwyczaj wiklinowy kosz z poduszkami i kocami - kompletnie niepasującymi do siebie ani kształtami, ani kolorami. W chłodniejsze i deszczowe dni meble lądują pod ścianą, ukryte przed wilgocią pod płachtą nieprzemakalnego materiału; w te pogodniejsze często można jednak spotkać tu samego Billy'ego, skręcającego półki i krzesła do nowych domów w Oazie.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]10.11.20 22:29
| stąd

Droga z Londynu do Oazy nigdy wcześniej nie wydawała mu się taka długa – być może dlatego, że nigdy jeszcze nie starał się przebyć jej tak szybko. Miał wrażenie, że ścigał się z czasem, dyszącym mu w kark, siedzącym na ogonie – przeciekającym przez palce razem z ciepłą, przesączającą się przez ubranie przyjaciela krwią. Leciał zbyt prędko, nieostrożnie, porzucając podstawowe zasady bezpieczeństwa i kilka razy przelatując wprost ponad oświetlonymi mglisto wioskami, ale nie ośmielił się ryzykować nadkładaniem drogi; nie miał na to czasu – Marcel nie miał na to czasu – a choć jego kołyszący się wprzód i w tył policzek z każdą mijającą minutą wydawał się bledszy, to raz po raz przypominał sobie, że jeszcze nie było za późno. Zdawał sobie sprawę, że czarodziej nie mógł go usłyszeć, ale i tak co najmniej kilka razy powtórzył, że było już niedaleko; być może chcąc mimo wszystko dodać mu otuchy – a może zwyczajnie przekonując samego siebie, że tak właśnie było.
Nie był pewien, jak długo lecieli, ale gdy wylądowali w Zakazanym Lesie, musiał być środek nocy; młodzieniec stróżujący przy portalu zerwał się na ich widok, prostując się szybko, prawdopodobnie chcąc ukryć fakt, że drzemał – ale William tylko machnął w jego stronę zakrwawioną ręką. Rozpoznawał go, w Oazie widział go wielokrotnie, choć w tym konkretnym momencie nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia. – Jest ranny, p-p-potrzebuje pomocy – rzucił lakonicznie, nie chcąc tracić cennych minut na tłumaczenie całej sytuacji. W normalnych okolicznościach wysłałby z wyprzedzeniem list do któregoś z Gwardzistów, ale to nie były normalne okoliczności; wyjaśnienia mogły zaczekać do rana – Marcel nie mógł.
Osłabienie i coraz bardziej dokuczliwy, pulsujący w ciele ból, sprawiły, że potrzebował trzech prób, by skutecznie otworzyć portal. Jego umysł wydawał się otumaniony – lepki od migających pod powiekami obrazów, odurzony wspomnieniem unoszącego się w mieszkaniu smrodu śmierci; przez moment wydawało mu się, że już nie zdoła przywołać do siebie skrawków kryjącego się w pamięci szczęścia, że leżało zbyt głęboko, przygniecione zbyt mocno – ale świetlista postać bernardyna wreszcie wydobyła się z jego różdżki, mknąc w ciemność i otwierając dla nich przejście.
Byli w domu – choć noc miała być wyjątkowo długa.
Oaza wydawała się pogrążona we śnie, po drodze od portalu do chaty nie napotkał nikogo, ale też nikogo nie szukał – przebywając ten krótki odcinek tak prędko, jak tylko mógł, miotłę wyhamowując dopiero na tyłach Skamieliny. Manewrowanie nią pomiędzy porastającymi wyspę drzewami nie było proste, nie chciał jednak narażać Marceliusa na gwałtowne zmiany pozycji; gdy pod chatą ściągał go z miotły, wydał mu się przerażająco wręcz chłodny, bezwładne ciało, jakby zbyt ciężkie, przelatywało mu przez ręce. Początkowo chciał wciągnąć go do środka, w wąskiej kuchni ani maleńkim salonie nie było jednak miejsca – nie mógł położyć go na podłodze – po chwili wahania wciągnął go więc na płaski blat szerokiego, drewnianego stołu, wcześniej zrzucając z niego wszystko, co na nim stało. Coś stuknęło głośno, uderzając o jedną z ławek, prawdopodobnie budząc Amelię ze snu – choć miał nadzieję, że nie; nie chciał, by wbiegła prosto na tę scenę, by zobaczyła ledwie żywego (bo chyba wciąż oddychał?..), bladego jak śmierć Marcela, i jego samego, w ubraniu pokrytym krwawymi smugami. Zerknął jeszcze w górę, sprawdzając instynktownie, czy w oknie nie zapali się światło – a później rzucił się biegiem, zmierzając prosto do stojącej po sąsiedzku chaty siostry Cedrica.
Nie zastanawiając się zbytnio, uniósł zwiniętą w pięść dłoń, żeby kilkakrotnie załomotać w drzwi – głośno, zdecydowanie, nagląco; wiedział, że wyrwie ją ze snu – w klatce piersiowej poczuł słabe ukłucie wyrzutów sumienia – ale na przeprosiny przyjdzie czas potem. Teraz – teraz musiał znaleźć kogoś, kto będzie w stanie przyciągnąć wymykającego się życiu Marcela z powrotem na tę stronę.

Obrażenia Marcela:
73/241 (-50 do kości) (20 - szarpane prawej dłoni, 24 - odmrożenie lewego boku, 25 - cięte na prawym ramieniu, 54 - cięte lewy obojczyk - rana I stopnia, 20 - obicie lewego boku od bezwładnego upadku, 25 - tłuczone na skroni)

Obrażenia Billy'ego:
151/240 (-15 do kości) (20 - ugryzienie lewej dłoni; 69 - tłuczone pleców i barku)




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]11.11.20 21:01
Kolacja zjedzona wcześnie, na dobranoc delikatny pocałunek w czoło, gdy zauważyła, że mama zasnęła z książką przy twarzy na poduszce. Uniosła przedmiot, z dbałością o to, by strona, na której spoczywał kciuk kobiety nie została zamknięta. Dopiero po wsunięciu cieniutkiej zakładki zamknęła książkę. Używała do tego kawałka tektury, białego z tłoczeniami w kształcie liści, dostała go kiedyś wraz z zakupami w sklepie Tomes and Scrolls. Lizzie dostała wtedy od mamy swój pierwszy zeszyt w pięciolinię i zaczęła uczyć się pisać nuty. Dziwne, ale tektura nie była nawet odrobinę pożółkła, pomimo upływu lat. W ich domu nigdy nic nie ginęło. Nawet jeśli upłynęło wiele czasu od zakupu, póki działało, nadal było używane. Jak ta zakładka, pomimo upływu lat nawet taki drobiazg nadal był w ich domu potrzebny. Może dlatego, że czytało się zawsze mnóstwo i to stąd Lizzie wyciągnęła swoje przyzwyczajenia.
Przebrała się w łazience. Czekała na nią beżowa, bawełniana koszula nocna, do połowy łydki, ozdobiona tylko kwiecistą koronką, przyszytą na samej krawędzi materiału. Na stopy wsunęła kapcie z podeszwą z drewna, a od środka wypełnione ciepłym pluszem. I na koniec szlafrok, również bawełniany, letni, w kolorze pudrowego różu, który z niewielkimi poprawkami krawieckiego rodzinie Dearbornów nosiło właśnie drugie pokolenie. Dlatego właśnie miał naszytą łatę w brązowo-zieloną kratkę w miejscu, gdzie powinna znajdować się prawa kieszeń. Włosy spięła w ścisłe warkocze. Liczyła na spokojne spędzenie wieczoru. Mama kładła się wcześnie. Choć ostatnio radziła sobie świetnie z pracami manualnymi, sama gotowała obiady i chodziła na spacery, nadal bardzo długo spała. Trzynaście godzin to było minimum. Lizzie ciągle zastanawiała się czy powinna jej na to pozwalać, jednak kiedy starała się skrócić ten cykl, kobieta była nieswoja, ospała, ciągle o czymś zapomniała i skarżyła się na bóle głowy. Nie miało to więc sensu.
Usiadła w mniejszym z pokoi, tam, gdzie kobiety miały swoją kuchnię. Zapaliła świeczkę na stole, zaparzyła sobie szybką herbatę z szałwii, czystka i dzikiej róży, na dobre zdrowie. Chatkę wypełnił zapach ziół i wosku, a kobieta usiadła na poduszce, leżącej na kanapie tak zniszczonej, że trzeba było stosować dodatkową prewencję przed poczuciem uderzenia sprężyn na skórze. Wzięła do ręki jedną ze swoich niedokończonych lektur, akurat dzisiaj przygodową książkę, która zwała się Goblin, czyli tam jest złoto i z powrotem też było. Książka była krótka, ale jakoś się z nią męczyła.
Cisza była wszechobecna. Minęło pół godziny, później godzina. Herbaty w kubku z uszczerbionym uszkiem ubywało trochę napoju, a im mniej go było, tym chłodniejszy był, przez co w pewnym momencie kobieta biorąc łyk skrzywiła się delikatnie, zauważając, że jest już zupełnie zimny. Westchnęła niechętnie, jednak uznała, że to najlepszy moment, by położyć się do łóżka. Przeszła do większego z pokojów, by rzucić szybkie zaklęcie na szafkę z książkami, która skrzypnęła lekko i zaczęła przesuwać się głębiej w ścianę, zatapiała się w niej jak w miękkim, gęstym budyniu, aż w końcu zniknęła całkiem, a zamiast niej ze ściany wypadło łóżko - małe, pościelone łóżko, z granatową pościelą, bardzo grubą kołdrą puchową. Lizzie zdecydowanie była osobą, która lubi ciepło. Wsunęła się pod kołdrę w swojej koszuli nocnej, zadowolona ze swojej wieczornej rutyny i przymknęła oczy, by odpocząć.
Nie na długo.
Uderzenia w drzwi najpierw sprawiły, że uniosła się z poduszki jak oparzona, ale fakt, że wyłoniły się nagle z tak niepękniętej ciszy sprawiły, że poczuła dreszcze na plecach. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się czy powinna otwierać komuś tak upartemu w środku nocy, choć z drugiej strony, zdążyła poznać w Oazie niemal wszystkich choćby po imieniu. Więc niewielkie było prawdopodobieństwo, że to ktoś, kto specjalnie chciałby zrobić jej krzywdę. Wsunęła nogi w kapcie, nałożyła szlafrok i z lekkim niepokojem ruszyła do drzwi. Scena jak z horroru. Na szczęście nie czytała tylu horrorów, by działały one na jej wyobraźnię.
- Pan William… - Zaczęła, gdy zobaczyła mężczyznę w drzwiach. Krótko zlustrowała go spojrzeniem i wiedziała, że to nie są przypadkowe odwiedziny na herbatkę. Zacisnęła jednak jedną z dłoni na połach swojego szlafroka, oczekując chociaż szczątkowych wyjaśnień, które szybko otrzymała. Krótkie zdanie, wystarczyło, poprosiła o dosłownie krótką chwilę, by na swój piżamowy set ubrań szybko narzucić wielki, czerwony sweter w kropki z dziurą tuż przy biodrze, na ramię zabrała torbę z wszelkimi przydatnymi medycznymi pomocami, bandażami, gazą, watą. Drogę między chatkami przebiegła, ale bardzo nieudana próba dotrzymania kroku panu Moore sprawiło, że wchodząc na teren za chatką, była już odrobinkę zdyszana. - Wszystkie eliksiry jakie Pan ma… Proszę, żeby mi je Pan przyniósł.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]12.11.20 11:44
Ciemność - nic nadto nie widział, nie czuł już bólu, słabości, nie ogarniały go zawroty głowy, a jedynie sen, błogi, spokojny, być może wieczny. Bladł z każdą umykającą chwilą, stając już w zasadzie siny, biel skóry przechodziła w szarość, czerwień warg w ciemniejący fiolet. Twarz, ubranie, włosy, przemoknięte były zlewającymi się ze sobą błotem, deszczem i krwią, w części jego własną, w części należącą do jego matki; ziemia oblepiała złote kosmyki, wchodziła między zęby, utknęła pod paznokciami, oblepiała podartą koszulę. Pachniał śmiercią, krwią, wymiocinami i potem.
Prawa dłoń wydawała się poszarpana przez pysk silnego zwierzęcia, szarpana rana była rozległa, szła przez samą dłoń, przez palce, zdrapując z ich płaty skóry. Krwawienie było w tym miejscu obfite, choć mało niebezpieczne. Przez prawe ramię, nad rozszarpaną dłonią, przenikał ślad po długim ostrzu, jakby włóczni, rozcięła rękaw, rozcięła też jego ramię, pozwalając krwistym smugom oblepić praktycznie całą jego prawą rękę. Rozdarta na boku koszula odsłaniała odmrożoną skórę, zaczerwienioną, lodowatą - specyfika rany zapewne podpowiedziałaby uzdrowicielowi, że powstała w wyniku silnego zaklęcia ofensywnego. Ślad ten otoczony został sińcami, może zadanymi w wyniku innego zaklęcia, może w wyniku upadku z wysokości - dość mocnego - co sprawiało ryzyko połamanych żeber. Siny ślad malował się też przy jego skroni, razem z zadrapaniem, od którego odchodziła wysuszona już struga krwi, zalewając oko po tej samej stronie - skóra w tym miejscu była dobrze ukrwiona. Prawdopodobnie mocno uderzył się - lub został uderzony  - w głowę. Najpoważniejsza rana ciągnęła się jednak od szyi czarodzieja - szrama przechodziła pod grdyką -  o włos omijając tętnicę - w dół, przez obojczyk, rozszarpując przemoczoną koszulę również w  tym miejscu. Przypominało to cięcie nożem lub efekt zaklęcia lamino, rana była bardzo głęboka, dość szeroka jak na ten typ obrażeń,  a obfite krwawienie wciąż sączące się z tego miejsca musiało być bezpośrednią przyczyną pogarszającego się stanu pacjenta - pozostawiona w takim stanie doprowadzi do jego śmierci, być może już niebawem. Rana będzie się goiła długo, z pewnością pozostawi po sobie bliznę. Musiała zostać zaszyta i zabezpieczona.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]12.11.20 22:36
Przez chwilę – krótką, trwającą może kilka uderzeń rozszalałego, pobudzonego adrenaliną i biegiem serca – przez myśl przeszło mu, że drzwi się nie otworzą. Że Elizabeth nie było w środku, albo że spała zbyt mocno, by obudziło ją łomotanie; że zostanie z tym sam – z Marceliusem wykrwawiającym się na jego stole, z jego ranami, których nie potrafił zasklepić, z życiem stopniowo uciekającym z jego ciała. Ukłucie paniki, nagłej i niespodziewanej, sprawiło, że na sekundę znieruchomiał – zamarł z dłonią zwieszoną kilka centymetrów od drewnianej powierzchni, na której – co dostrzegł dopiero teraz – pozostawił niewielki, krwawy ślad. Co miał robić dalej? Wysłać patronusa do Alexandra, Justine? Ile czasu potrzebowaliby, żeby tu dotrzeć? Nie miał pojęcia, jedyna odpowiedź, która przychodziła mu do głowy, brzmiała: za dużo. – Psidwacza… – zaczął, ale zamiast dokończyć, raz jeszcze uderzył w drzwi. I znowu, postanawiając, że będzie tu stał tak długo, aż dźwięk drżących uparcie zawiasów stanie się dla domowników nie do zniesienia.
Jak się okazało – nie trwało to tak długo, jak się obawiał.
Elizabeth – odpowiedział, gdy przywitała go imieniem, na moment zatrzymując się w pół ruchu, z dłonią zamrożoną w powietrzu, jakby nie był pewien, czy mógł już ją opuścić. Zrobił to po chwili, czując na sobie zdezorientowane spojrzenie kobiety. – Mój p-p-przyjaciel – jest ranny – tam, za m-m-moją chatą. Proszę – zakończył prawie błagalnie, głosem, w którym napięcie mieszało się ze zniecierpliwieniem. I strachem, wciąż trzymającym się jego ubrania, skóry, rozchodzącego się cierpko na języku, nierozproszonego ani przez spokojną aurę Oazy, ani przez widok jego własnego patronusa. Właściwie – nie potrafił odsunąć od siebie wrażenia, że tak naprawdę wciąż znajdował się w tym mieszkaniu, w salonie, siedząc pod ścianą, po której bezwładnie się zsunął i wdychając zapach śmierci; musiał powstrzymywać się przed oglądaniem się za siebie, poniekąd spodziewając się, że za moment stanie za nim śmiejący się podle szmalcownik – i raz po raz przypominał sobie, że tutaj nigdy nie miał dotrzeć.
Kiwnął głową, gdy Elizabeth poprosiła go o czas, choć w rzeczywistości miał ochotę na nią krzyknąć – że przecież go nie mieli, że musieli iść już, teraz, natychmiast; czekając na nią, krążył nerwowo przed wejściem, wydeptując niewidzialne kręgi w rosnącej tam trawie, ale zdążył wykonać zaledwie trzy kursy, gdy kobieta pojawiła się z powrotem. Nie czekając, ruszył przyspieszonym krokiem w stronę chaty, mając ochotę biec – ale opanowując się, gdy dostrzegł, że uzdrowicielka miała problem z dotrzymaniem mu kroku. – Tutaj – powiedział, obchodząc chatę, wskazując na stół; twarz Marceliusa zdawała się jaśnieć w półmroku, pobrudzona ziemią, krwią i czymś jeszcze. Zawiesił na nim spojrzenie, z jakiegoś powodu przypominając sobie jego szeroki, prawie chłopięcy uśmiech, gdy wykonywał imponującą pętlę na miotle, starając się namówić go, żeby – pomimo strachu o złamanie karku – zrobił to samo. Coś ścisnęło go za żołądek, i potrzebował chwili, żeby zorientować się, że Elizabeth coś do niego powiedziała. – Co? – zapytał nieprzytomnie, zanim sens jej słów w pełni do niego dotarł. Oderwał spojrzenie od przyjaciela, przenosząc je na kobietę. – Ja n-n-nie mam nic w chacie – odpowiedział, nie tłumacząc, jak skończyła się jedyna podjęta przez niego próba uwarzenia prostej mikstury. – Mogę pobiec do Charlene, m-m-muszę tylko wiedzieć, o co ją poprosić – dodał szybko; nie miał wątpliwości, że i ją wyrwałby ze snu swoim nagłym pojawieniem się, ale był gotów postawić na nogi całą Oazę, jeśli miałoby to pomóc.
Musiał mu pomóc. – On – spadł ze sporej w-w-wysokości – powiedział, tknięty myślą – być może błędną – że z jakiegoś powodu mogło być to istotne. Czy sposób, w jaki powstały rany zdobiące ciało Marceliusa był ważny? Sięgnął dłonią do karku, drapiąc się bezwiednie, prawdopodobnie pozostawiając we włosach kolejne ślady krwi z pogryzionej ręki; póki co zapominał jednak o bólu, istniejącym, obecnym, ale trzymającym się krawędzi jego świadomości – zajętej w całości przez potrzebę upewnienia się, że przyjacielowi nic już nie groziło. Póki co, daleką od zaspokojenia. – A wcześniej – zaatakował go szm-m-malcownik. I pies, ale to – wskazał na swoją własną szyję, nieudolnie odzwierciedlając przebieg najgorzej wyglądającej rany – chyba jest od zaklęcia. – Niemiec miał ze sobą również nóż, jednak kiedy wszedł do pokoju, nie stał bezpośrednio przy Marcelu, w dłoni trzymając różdżkę – prawdopodobnie próbował więc wykończyć go magią.
Czy mu się udało? Zaklinał Merlina, by odpowiedź brzmiała: nie.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]26.11.20 22:29
Musiał w tym przypadku jej zaufać. Nieważne jak bardzo mężczyzną szargały teraz nerwy, musiał utrzymać je na wodzy. Jeśli ona tutaj nie pomoże, chociaż doraźnie, właściwie nawet bardziej wprawiony uzdrowiciel mógł polec. Bowiem właśnie Elizabeth była przyzwyczajona do leczenia w naprawdę trudnych warunkach - w błocie, na ziemi, ciała utknięte w ścianach, rozszczepione, boleśnie rozerwane. Przez lata w Magicznym Pogotowiu nauczyła się odcinać swój węch i smak. Widziała czarodziejów w różnych stanach, bardzo słabych i skrzywdzonych, ale również takich w prostych opresjach. Dearborn nigdy jednak nie umiała do końca odciąć swojego serca. Choć na widok krwi, wymiotów, kału i wszystkiego innego co mogło z człowieka wypłynąć już dawno przestała czuć szok i obrzydzenie, to pewne widoki nadal nią poruszały. Nadal ukucie serca świadomie otaczało jej nadużywany w tym wypadku mięsień. Nigdy nie zapomniała o żadnym ciężkim przypadku, nieważne czy czarodziej był cierpiącym na problemy z sercem staruszkiem czy dzieckiem, które w wyniku przypadku spadło rynny bawiąc się na dachach ulicy Pokątnej. Pamiętała ich kolor oczu i wspominała go nadal zastanawiając się czy trudy wojny ich nie odebrały.
Oczy brązowe, niebieskie, zielone. Czy choć połowa z nich, którym zaniosła tak niewielką pomoc, dzisiaj w ogóle nadal była otwarta?
Dobrze, że chata pana Moore nie znajdowała się daleko. Zdążyła tylko poczuć ucisk lekkiego bólu gdzieś w okolicy prawej części podbrzusza oraz przyspieszył jej się oddech. Już wyglądała przez to na niezwykle zmęczoną, choć cieszyła się, że nie dostała kolki. To mogło ją doprowadzić do naprawdę oczywistych konkluzji. Naprawdę potrzebowała bardziej poćwiczyć i nie rezygnować ze spaceru na rzecz czytania książki.
Za domem znalazła się zaraz za jasnookim mężczyzną, a widok, który tam zastała... Wstrząsał. Zatrzymała się na chwilę, obejmując sylwetkę niemal bez życia, a jej palce drgnęły tylko lekko. Choć był to tylko ułamek sekundy, wydawał się wiecznością. Starała się pomyśleć analitycznie i w głowie ułożyć szybki plan działania, choć jej myśli krążyły wokół tematów, które przeszkliły jej oczy słoną cieczą. Młodziutki chłopak, ciekawe czy w ogóle był blisko wieku pana Moore. Ciekawe czy naprawdę był jego przyjacielem czy to nie kolejny odruch serca dla osoby w potrzebie. Ceniła to w ludziach, którzy zarządzali Oazą. Od razu wyłapała, kto ma do powiedzenia więcej niż niektórzy mieszkańcy i on był jednym z nich. Zauważyła też, że w ogromnej większości mieli w sobie znaczącą wrażliwość, a jej okazywanie nie miało się nijak do jej posiadania. Po prostu ktoś bardziej brał pod uwagę pragmatyczne myślenie, a ktoś nie.
Odpowiedź wybiła ją z zamyślenia. Wydała z siebie westchnięcie, po czym podeszła do stołu, by swoją torbę opuścić tuż przy nim. Najpierw sprawdziła funkcje życiowe - ułożyła dłoń na szyi chłopaka, tuż pod kością żuchwy, chcąc wyczuć puls. Był, jednak dosyć słaby jak na czarodzieja. - Nie ma na to czasu. - Lizzie wyciągnęła swoją różdżkę z rękawa swetra. Największa rana wyglądała jak nóż, ale jeśli była od zaklęcia, z pewnością musiał to być urok. Nie miała niestety pojęcia jaki, nie znała się na nich tak dobrze, jak Cedric. - Żyje, spróbuję zrobić co w mojej mocy. I proszę, żebyś się uspokoił. Też jesteś ranny, podwyższone ciśnienie nie będzie ci służyć. - Zerknęła kątem oka w stronę Williama. Wiedziała, że to jest łatwo powiedzieć, ale zachowanie spokoju to najlepsze co teraz mół zrobić. Rozumiała też potrzebę zajęcia się czymś, by zapomnieć o strachu, stresie, nerwach.
Z rodzinami bliskich ludzi, których leczyła, również miała już doświadczenie. - Przynieś mi miskę wody w takim razie. Dużą. Ciepłej wody. Przydadzą się też koce i świeże ubrania. - Czuła, że chłopak zaczyna tracić za dużo krwi, będzie potrzebował ocieplenia. Poza tym, musiała dać Williamowi zadanie, by nie dreptał tuż obok niej, przekładając również na nią swój stres. Rozumiała go, ale niestety bardzo szybko podłapywała takie emocje.
Właściwie już czuła jak trzęsą się jej ręce.



If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]26.12.20 21:21
Przyglądał się reakcji Elizabeth, gdy znaleźli się na tyłach chaty, starając się w jej twarzy, spojrzeniu i gestach doszukać jakiejś podpowiedzi co do stanu Marcela; sam nie wiedział – nie potrafił ocenić, jak bardzo było źle, ile dokładnie straconych minut dzieliło go od śmierci, czy pojawił się za późno. Ta niepewność doprowadzała go do szału, szarpała zakończeniami nerwowymi, tym silniej, im mocniej uświadamiał sobie, jak bardzo był nieprzydatny – nie znając się na medycynie, magicznej ani mugolskiej, mógł jedynie bezradnie patrzeć, jak siostra Cedrica przykłada opuszki palców do szyi nieprzytomnego przyjaciela, odczytując w ten sposób informacje zrozumiałe wyłącznie dla niej, a później wyciąga różdżkę. – Jestem sp-p-pokojny. I nic mi nie jest – powiedział szybko, choć w czasie, w którym mówiła, zdążył kilka razy nerwowym krokiem przebyć dystans od rogu chaty do stołu i z powrotem, po drodze wyłamując sobie palce. Nie był spokojny – serce łomotało mu w klatce piersiowej, zbyt mocno i zbyt szybko, a dłonie trzęsły się niekontrolowanie – ale bólu rzeczywiście prawie nie czuł; wiedział, że istniał, odbierał go jakąś częścią świadomości, jednak to, co działo się z Marcelem, skutecznie spychało jego własny dyskomfort na dalszy plan, sprawiając, że stał się elementem tła, uporczywym, ale możliwym do zignorowania. A może chodziło też o to, że po części myślami wciąż tkwił w mieszkaniu w Londynie, wdychając zapach śmierci i krwi, próbując raz po raz bezskutecznie obronić się przed zaklęciami, i wiedząc, że pozostało mu niewiele czasu; ta walka, napełniająca jego żyły adrenaliną i wpychająca go w tryb, w którym liczyło się przede wszystkim przetrwanie, w jego umyśle nadal trwała. Co więcej – wciąż mógł ją przegrać, jeśli tylko okazałoby się, że było już za późno, by wyszarpnąć Marcela z lepkich odmętów, w które osunął się, wypadając z okna.
Słowa Elizabeth wyrwały go z chwilowego odrętwienia, zmuszając go, by znów na nią spojrzał. Zamrugał, w pierwszej chwili jakby nie rozumiejąc, co właściwie do niego powiedziała – słowa składały się w całość powoli, zlepiały ze sobą, utrwalały jak wsiąkający w pergamin atrament. – Woda. Koce. I ub-b-brania – powtórzył, zatrzymując się w pół kroku i kiwając głową. – Już się robi – dodał. Nie ruszył się jednak z miejsca jeszcze przez długą sekundę, zatrzymując spojrzenie na nieprzytomnym przyjacielu, jakby czekał, aż on również coś powie. Dopiero, gdy poczuł na sobie ponaglający wzrok czarownicy, drgnął gwałtownie. – Tak – powiedział, nie wiadomo czy do niej, czy do samego siebie, po czym szybkim krokiem obszedł chatę, żeby zniknąć w jej wnętrzu.
Gromadząc wszystkie potrzebne przedmioty, działał trochę jak w transie – jego ruchy były proste, mechaniczne, bardziej instynktowne niż przemyślane. W pierwszej kolejności sięgnął po metalową miskę, którą napełnił wodą, a następnie postawił na żeliwnym piecu, w którym kilka dni temu zaczęli już wieczorami rozpalać – choć do jesieni pozostało jeszcze parę tygodni, to tutaj, na północy, zdawała się pojawiać znacznie wcześniej, witając ich chłodnymi porankami. Koce wyciągnął ze schowka w głównym pomieszczeniu i odłożył na jedną z szafek, po czym ruszył jeszcze po drabince na górę – starając się zachowywać tak cicho, jak tylko było to możliwe; w łóżku, zakopana w ciepłej pościeli, wciąż spała Amelia. Zatrzymał się nad nią na moment, przyglądając się wtulonej w poduszkę twarzyczce i zwalczając impuls ucałowania jej w czoło; nie chciał jej obudzić, w pokrytej krwawymi smugami koszuli musiał wyglądać okropnie. Podszedł na palcach do wepchniętej w róg komody, wyciągając z nich komplet czystych ubrań; podejrzewał, że będą odrobinę za duże, ale wydawało mu się to teraz wyjątkowo mało istotne. Najważniejsze, żeby w ogóle się przydały.
Z miską podgrzanej wody oraz stertą koców i ubrań przewieszonych przez ramię wrócił do Marceliusa i Elizabeth, orientując się, że zajęcie czymś rąk znacznie pomogło mu w opanowaniu nerwów; gdzieś za mostkiem nadal czuł rozpychający się bezceremonialnie niepokój, ale znacznie łatwiej było mu skupić myśli – wydawały mu się mniej chaotyczne, nie tak rozpierzchnięte. – Co z n-n-nim? – zapytał na wydechu, ostrożnie odstawiając ciężką miskę na drewnianą ławę. Obok ułożył koce i rulon z ubraniami. – Co jeszcze m-m-mogę zrobić? – Czy było cokolwiek? Wyprostował się, zatrzymując spojrzenie na kobiecie, zaklinając rzeczywistość, by miała dla niego dobre wieści.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]26.12.20 23:13
Jego rany z wolna się zasklepiały, magia Lizzie odnosiła efekty, pozbawiony przytomności Marcel leżał w tym czasie bezwładnie; nie czuł odchodzącego bólu, wracających sil ani nie był w stanie dostrzec przybierającej barwy skóry, śnił, o kalejdoskopie przeszłych zdarzeń, o krzyku matki, o krwi, własnej, jej, pamiętał jej konsystencję, ciepło, kiedy przypadkiem włożył dłoń do szkarłatnej kałuży, zapach wnętrzności wyprutych z niej żywcem, spojrzenie, ostatni szept, smrod psa, jego ślinę na ręce, odgłosy trzaskającej szczęki tamtego kundla, trzask pękającej porcelany na jego czaszce, złowieszczy niemiecki akcent, zapach ziemi, wilgoć, ciemność, podobno kiedy czarodziej umiera przelatuje mu przed oczyma cale życie, ale on w kółko dostrzegał tylko tę jedną scenę, powtarzającą się jak zapętlony zły sen, pełen niespokojnej grozy. Walczył o życie, bo nie chciał się temu poddać. Bo nie chciał umierać. Bo to nie był jeszcze jego czas. I wreszcie - otworzył oczy, zmęczone nie były w stanie od razu dostrzec wyraźnych kształtów, plamy świateł i barw z wolna składały się w krajobraz, czuł wyraźnie dotyk na swojej ręce - obrócił się w stronę, od której czuł ciepło, bliskość, słyszał obcą, nieznaną mu inkantację zaklęcia, nagły wystrzał adrenaliny dodał mu sił, zagłuszył słabszy, naturalnie, ale wciąż odczuwalny ból i słabość, dał siłę, by poderwał głowę w górę, nagle, krztusząc się suchością gardła.
- Gdzie - zaczął, nie skończył, szybko tracąc chwilowe siły, jego głowa opadła bezwładnie ponownie, oczy pozostały zamknięte. - Kim - mruknął, znacznie ciszej, wpatrując się w twarz swojej wybawicielki, dobiegły go ostatnie głoski wypowiadane przez Billy'ego, to na nim kończyła się dzisiaj ta historia. - Billy - szeptał dalej, już ledwo słyszalnie, usiłując się - wbrew słabości - podnieść na łokciach do pozycji półleżącej, gdzie był, co się stało, nic nie rozumiał, zaczął się odzywać tępy ból głowy. Krajobraz trochę wirował, chyba kręciło mu się w głowie. I wciąż było mu niedobrze.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]30.12.20 0:18
Nie chciała wyciągać pochopnych wniosków, ale wydawało jej się, że bardzo szybko wyczuła pana Williama i jego zadaniowość. Jego wyraz twarzy od razu się zmienił, gdy zrozumiał co musi zrobić. W momencie, gdy śmierć wyciąga rękę obok nas z ciemnej, strasznej otchłani, bezsilność i niepewne patrzenie na nieuchronne to najgorsze na co można się skazać. Gdy serce podchodzi do gardła, a wskazówki zegara zaczynają bardzo zwalniać, do tego stopnia, że upływający czas doprowadza do szaleństwa. Wtedy najgorsza była bezsilność. Najbardziej chciała, żeby nie czuł się zupełnie niepotrzebny. Moore zrobił naprawdę wiele dla tego chłopaka, więcej niż ktokolwiek mógłby od niego wymagać i przynosząc go tutaj zachował się jak bohater. Ona tylko służyła niewielką pomocą i zrobiła to, co tylko mogła, by ulżyć chłopakowi w bólu.
Bardzo delikatnie ułożyła plecy chłopaka znów na stole. Będzie trzeba go przenieść i wiedziała, że wiele w tym temacie nie pomoże, niestety mięśnie miała jak z waty. Utrzymywała miejsce w porządku - wszystkie resztki zakrwawionych materiałów wrzuciła w jedno miejsce, by nie przeszkadzały, po czym obejrzała dokładniej zasklepiające się rany. Wyglądały całkiem dobrze. Twarz blondyna nabierała kolorów, już nie był blady jak ściana. Na szczęście nie stracił dużo krwi, ale dość, by jego osłabienie było odczuwalne. Za to zauważyła też, że miał bardzo silny organizm i musiał dużo ćwiczyć, przez co z pewnością lepiej znosił obrażenia.
To mogło nawet być coś, co go uratowało.
Uśmiechnęła się lekko, gdy zaczął wyglądać spokojnie. Zupełnie jakby po prostu spał i odpoczywał. Dosłownie wtedy też pojawił się William ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. W samą porę. - Właśnie skończyłam. Musi odpoczywać, ale już nic mu nie jest. Jest bardzo silny. Trzeba wytrzeć tę krew i zanieść go w wygodniejsze miejsce do spania. Ma pan wolną kanapę lub materac? - Pochyliła się lekko nad chłopakiem i delikatnie odsunęła palcami grzywkę z jego czoła. W tym też momencie chłopak nagle wystrzelił do siadu, na co kobieta drgnęła, odskakując od stołu. Wystraszył ją okropnie! Nie pomyliła się ani trochę, chłopak naprawdę musiał być silny, skoro tak szybko przebudził się po obrażeniach. - Spokojnie. - Zbliżyła się znów i złapała jego dłoń w swoje obie, delikatnie głaskając skórę, by spróbować sprawić, żeby odpuścił sobie spinanie mięśni i podnoszenie się. - Jesteś bezpieczny. Pan William Cię tu przyniósł. Ja jestem Lizzie. Nie zrobię Ci krzywdy. - Odpowiedziała na jego pytanie. - Proszę, nie podnoś się. - Złapała za jeden z koców, by położyć go pod głową chłopaka. Nie pomyślała o poproszeniu o poduszkę. Na szczęście noc była bardzo ciepła i przykrycie było zupełnie zbędne. - Co ostatnie pamiętasz? Spróbuj się skupić.
Skoro uderzył się w głowę, chciała się dowiedzieć czy wszystkie jego funkcje motoryczne dobrze działają. Uśmiechała się przy tym bardzo pogodnie. Bardzo cieszyła się, że tak dobrze to zniósł.
Zwróciła swoje spojrzenie w stronę pana Moore tym razem. Przechyliła się delikatnie i poklepała miejsce na ławce, która była kompletem do tego stołu. - Muszę zająć się też pana ranami. Proszę usiąść, będzie mi łatwiej. I odkryć części ciała, które bolą.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]07.01.21 14:51
Słowa Elizabeth docierały do niego z opóźnieniem, wybiórczo, dobiegając jakby z oddali, był jednak w stanie wyłapać te kluczowe: już nic mu nie jest, jest bardzo silny. Wypuścił powoli powietrze z płuc, pozwalając sobie odetchnąć swobodniej; wcześniej tego nie zauważał, ale teraz czuł się, jakby przez ostatnich kilkadziesiąt minut stale wstrzymywał oddech. Jak dużo czasu minęło odkąd opuścili Londyn? Czas zdawał się to kurczyć, to rozciągać w jego umyśle; wiedział, że od angielskiej stolicy do Zakazanego Lasu był kawał drogi, podróż pociągiem trwała wiele godzin – ale gdy teraz o tym myślał, wydawało mu się, że od chwili, w której wyskoczył przez okno mieszkania na piętrze, minęło zaledwie parę minut. Zamrugał szybko, Elizabeth o coś go pytała; o co? – Tak. T-t-tak, mamy rozkładaną kanapę na p-p-piętrze – przytaknął. Żałował, że nie mógł zaoferować więcej, gdyby nie Amelia, położyłby go na łóżku – ale nie chciał budzić jej w środku nocy, straszyć widokiem krwi. Robił wszystko, co mógł, by trzymać ją od tego wszystkiego z daleka – by wojna, która pochłaniała kolejne fragmenty kraju, nie dotarła do jej bezpiecznej przestrzeni. Nie zawsze mu się to udawało, ale nie przestawał próbować. – Czy powinienem coś p-p-przygotować? Jakieś eliksiry wzmacniające, maści? – zapytał, zastanawiając się już, od kogo i kiedy mógłby je najszybciej załatwić. Podejrzewał, że miało minąć trochę czasu, nim Marcelowi uda się wrócić do zdrowia w pełni; choć o opiece nad chorymi wiedział niewiele, pamiętał jeszcze czasy, gdy chorowała jego mama – pod koniec jej rytm dnia wyznaczały lekarstwa odmierzane o określonych porach, regularne wizyty uzdrowiciela, ataki obezwładniającego bólu, które pomagali jej przetrwać, udając, że wcale nie przerażała ich jej twarz wykrzywiona w pełnym cierpienia grymasie, ani krzyki niosące się daleko poza jej sypialnię.
Nagłe poruszenie wyrwało go ze wspomnień, zrobił odruchowy krok do przodu, chcąc przytrzymać Marcela, ale uzdrowicielka była szybsza; zatrzymał się więc, obserwując, jak ze spokojem wymalowanym na twarzy i stanowczością w gestach łapie go za rękę, a później sięga po koc, żeby ułożyć go pod jego głową. – Pomogę – zaoferował, bo chociaż tyle mógł zrobić; wyminął ją, żeby sięgnąć dłońmi do poskładanego materiału, ułożyć go lepiej, by był wygodniejszy. Słysząc dźwięk głosu przyjaciela, słaby, ale zdecydowanie jego, nie potrafił się nie uśmiechnąć. Lekko, z napięciem wciąż czającym się w drgnięciach mięśni, z czujnością, która jeszcze nie zdążyła się rozproszyć – ale szczerze, ciepło. – Marceli – odezwał się, chcąc go upewnić, że tak, był tutaj – on; że otaczali go przyjaciele, a nie wrogowie. Że nic mu już nie zagrażało. – Jesteś u mnie w domu, wszystko już d-d-dobrze – zapewnił, świadom jednocześnie, że nie mógłby być dalszy od prawdy; nie było dobrze – jego mama nie żyła, zamordowana brutalnie przez szmalcownika, panoszącego się po jej mieszkaniu, jak gdyby był u siebie – ale to było już coś, czego powstrzymać nie mógł; mógł jedynie skupić się na tu i teraz – zadbać, żeby przynajmniej Marcelius wyszedł z tego cało, żeby dotrwał do następnego dnia – i dłużej. – Byłeś ranny, Lizzie ci p-po-pomogła – dodał, z lekkim zawahaniem używając zdrobnienia, którym przedstawiła się Elizabeth; zerknął w jej stronę bezwiednie, pytająco, ale zaraz potem przeniósł ponownie uwagę na przyjaciela. – Możesz odp-p-począć, nic ci tu nie grozi – mówił dalej, głosem, w którym tym razem pobrzmiewała pewność.
Przeniósł spojrzenie na siostrę Cedrica, gdy zapytała o ostatnią rzecz, którą pamiętał Marcel – czy to było konieczne? – ale nie przerwał jej; musiał zaufać, że wiedziała, co robiła, choć gdy wskazała mu ławkę, ściągnął brwi niechętnie. Nie chciał siadać, poddawać się bezczynności – miał wrażenie, że oszaleje, jeśli to zrobi – ale tak naprawdę nie wiedział, do czego jeszcze mógłby się przydać. Adrenalina stopniowo opuszczała jego organizm, a razem z nią umykało przytępiające ból otumanienie; zaczynał go czuć, rany po parze utkanych z magii włóczni odzywały się nieprzyjemnym paleniem. Opadł na ławkę z westchnieniem. – Trafiły mnie dwa z-za-zaklęcia, wydaje mi się, że to nic t-t-takiego – powiedział. Zawahał się na moment, ale wreszcie uniósł dłonie, żeby rozpiąć koszulę i zsunąć ją z ramion. W chwili, w której nocne powietrze dotknęło jego skóry, poczuł przebiegający po posiniaczonych plecach dreszcz, który chyba nie miał nic wspólnego z północnym chłodem. – I ten przeklęty p-p-pies ugryzł mnie w rękę. – Miał nadzieję, że nie miał wścieklizny ani żadnego innego paskudztwa.

| Coś mi się wcześniej pokitrało i myślałam, że lancea zadaje tylko obrażenia tłuczone, więc w razie czego podrzucam poprawioną rozpiskę:
151/240 (20 - pogryzienie lewej dłoni; 40 - rany po lancei, z przodu, na wysokości barków; 29 - stłuczenia na górnej części pleców)




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]12.01.21 1:13
Twarz pochylającej się nad nim dziewczyny nabierała kształtów, barw i rysów, nie znał jej - ale dotyk jej dłoni, który wkrótce poczuł, zdawał się nieść tylko ukojenie; nie było w niej gniewu, agresji ani złości, adrenalina z wolna opadała z jego ciała, pozwalając mu wreszcie poczuć bolesność i słabość całego ciała, półprzymknięte powieki znów upadły, usta wykrzywiły się w cichym wyrazie bólu, a świat wciąż wirował. Jeszcze nigdy, w całym swoim życiu, nie czuł się w ten sposób. Bezwiednie zacisnął palce na jednej z obejmujących je dłoni uzdrowicielki, odczytując w tym przyjazny gest - i chcąc odpowiedzieć, że słyszy, że rozumie. Krtań też go bolała,  gardło właściwie, rana, pamiętał ją. Wspomnienia wracały powoli, kiedy koncentrował myśli. Nie miał siły utrzymać głowy w górze zbyt długo, lecz gdy opadła, miał już pod nią miękki koc. Jak to nazwać - cudem? Oszukał przeznaczenie? Powinien być martwy. Skinął niemrawo głową na jej zapewnienie, głos Billy'ego upewnił go w prawdziwości jej słów. Brzmiała zresztą tak spokojnie. Uprzejmie. Ostry niemiecki akcent wciąż dudnił w jego głowie, ciszej jednak niż ten należący do jego przyjaciela, któremu odtąd zawdzięczać miał życie.
- Czy ona... - szepnął głucho, czy jeśli on je oszukał - czy jego matka też? Naiwnie chwytał się brzytwy, ale przecież nic - nic - nie dawało mu wtedy szans na przetrwanie; powinien był umrzeć, nie powinien był się zbudzić już nigdy. Na własne oczy widział wyszarpywane z jej wnętrzności flaki - nikt nie przeżyłby czegoś takiego, ale to właśnie nadzieja umierała ostatnia. Próbował odrzucić od siebie te myśli, skoncentrować się na zadaniu wyznaczonym mu przez uzdrowicielkę. Nie zastanawiał się, dlaczego o to pytała. - Deszcz - odpowiedział na jej pytanie, wilgoć, kiedy leciał w ziemi za oknem mieszkania swojej matki, kiedy ulatywało z niego ciepło jego własnej krwi. - Psa - któremu rozbił na czaszce porcelanową pamiątkę po ojcu. - Buty - kiedy czołgał się po podłodze, nie mając siły unieść spojrzenia; i ją, matkę, ale tego wypowiedzieć na głos nie był w stanie, z lewego oka spłynęła łza, pozostawiając błyszczącą smugę na ubłoconej skórze. Może to nie działo się naprawdę? To był tylko zły sen - ale co robił tutaj? I gdzie właściwie było tajemnicze tutaj? Dom Billy'ego. Udało mu się, też był cały? Nie, był ranny, dziewczyna chciała go opatrzeć. Chciał zmusić się do kolejnego wysiłku i zapytać, czy Billy był bardzo ranny, ale zbierając siły w końcu usłyszał jego opowieść, dwa zaklęcia, pies. Tylko tyle. I aż tyle.
- Dziękuję - wychrypiał, w przestrzeń, gdzieś pomiędzy Billym a Lizzie, kierując te słowa do obojga z nich; Billy zabrał go tu z narażeniem życia, a dziewczyna - to życie w nim zatrzymała. Zdawał sobie sprawę z tego, jakie miał szczęście. Upadki w cyrku się zdarzały, bywał nieprzytomny, nigdy jednak w taki sposób. Nigdy wcześniej jego ciało nie bolało go w ten sposób. - Przepraszam - Za kłopot, był przecież środek nocy. Zbudził ją? Nie chciał. Jego głowa przewróciła się w bok, podążając za czarodziejami, którzy przysiedli na ławce; instynktownie nie chciał tracić ich z oczu - jakby lękał się, że spokój może zostać zburzony w każdej chwili. Splunął na bok krwią, unosząc lekko dłoń, by dotknąć nią krtani - ale ból szybko go powstrzymał; miał dużo pytań, ale zbyt mało sił, by je zadać. Jak długo to się będzie goić? Musiał być w formie, jutro miał występ. Całkiem solowy, swój pierwszy. Obrócił głowę w drugą stronę, zastanawiając się, czy był w stanie wstać - choć przecież słyszał prośby o to, by się nie ruszał. - Jak... jak bardzo jest źle? - zapytał w końcu, zarabiał ciałem, zdrowiem: potrzebował go.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]26.01.21 19:48
Nie sądziła, że Billy powinien przejmować się tym, że nie może położyć chłopaka na łóżku, kanapa to i tak dużo w czasach, kiedy wszyscy nie mieli wiele. Kanapa to i tak duża wygoda, niektórzy spali na ziemi, przykryci ledwie kocem. Czasami z dziurą.
Rzeczywistość Oazy bywała bardziej ponura niż mogłoby się wydawać po miejscu pozornie tak miłym. Kolorowe kwiaty nie sprawiły, że było tu mniej ludzi biednych, którzy zostawiali za sobą swoje majątki i cały dobytek. A gdy siedziało się tutaj zamkniętemu, pieniądze nie miały większego znaczenia. Torba pełna jedzenia była więcej warta niż torba pełna galeonów. Pokręciła lekko głową na jego pytanie. - Nie, nie będzie takiej potrzeby. Ciało jest już zdrowe, potrzebuje tylko odpoczynku. - Na pewno będzie obolały i zmęczony. Tego się długo nie zapomina nawet po zaklęciach leczniczych i eliksirach. - Możesz przyszykować mu napar z dziurawca lub pozwolić jutro wykąpać się w Źródle w centrum Oazy. Jego woda ma niezwykłe właściwości. - To miejsce mogło uśmierzyć ból. Ten ból, który będzie mu najbardziej doskwierał.
Przez chwilę trzymała dłoń chłopaka, czując jak mocno zaciska się wokół jej. Dobrze było poczuć w nim życie i pewnie on sam musiał poczuć, że nadal kurczowo się go trzyma. Zerkała kątem oka na Williama, gdy chłopak mówił co pamiętał, żeby upewnić się, że to na pewno coś, co widzieli obaj. Złamaną rękę można nastawić, ból uśmierzyć, jednak gdyby coś stało się mu w głowę, trudno byłoby naprawić zniszczenia. - Dobrze. Odpoczywaj, dobrze? To najlepsze co możesz zrobić. Ferula. - Magia otoczyła go bandażem, który miał dodatkowo uśmierzać ból. - Kiedy skończę pomagać panu Williamowi, przejdziemy do pokoju... Tam będzie wygodniej.
Podeszła do mężczyzny siedzącego na ławce. Z niezadowoleniem syknęła pod nosem, kiedy zobaczyła ranę rozciągającą się po plecach, najwyraźniej niezbyt zadowolona, że jest ona aż tak głęboka. Co więcej, krew zdążyła nieco przyschnąć do zdjętej przez mężczyznę koszuli. - Nie wygląda to przyjemnie. To nie była czarna magia? - spytała. Jeśli nie, może nawet nie zostanie mu po tym blizna. Przynajmniej Lizzie postara się, by tak właśnie było. Była dosyć głęboka, ale nie wyglądało, jakby uderzyła prosto w kość. Wyglądało też, jakby nieco obił sobie żebra. Ale tylko trochę.
Na chwilę uniosła spojrzenie na chłopaka odpoczywającego nadal na stole. - Nie jest w ogóle źle. Lada chwila będziesz zdrów jak ryba, ale musisz się oszczędzać.
Wyjaśniła, po czym przystąpiła do leczenia pana Moore. Ułożyła dłoń na spiętym ramieniu mężczyzny, kierując różdżkę na rozcięcie na barku. - Z takimi ranami... Powinien pan się bardziej pospieszyć ze zwróceniem się do mnie. Muszą być bardzo bolesne... - Tak, naprawdę uwielbiała tych wszystkich twardzieli. Ból nie był po to, by go wytrzymywać, ale sygnalizować jak jest źle i jak szybko należy pośpieszyć się z pomocą. - Może trochę zapiec. Purus.




If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms


Ostatnio zmieniony przez Elizabeth Dearborn dnia 26.01.21 19:51, w całości zmieniany 1 raz
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]26.01.21 19:48
The member 'Elizabeth Dearborn' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 17
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Stół na tyłach chaty Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]03.02.21 2:10
Jak z oddali słyszał jej słowa - ale słyszał, nie będzie takiej potrzeby, ciało jest już zdrowe, napar dziurawca; magiczna woda? Niewiele z tego rozumiał, znaczenia pojedynczych słów mieszały się w jego głowie, scalając w wodospad niewyrażonych myśli, płynęły niezależnie od niego i poza nim, nie wychwytywał ich, nie rozumiał, nie potrafił ich dogonić. Czuł się trochę jakby znajdował się gdzieś obok, poza czasem i przestrzenią, poza własnym ciałem. Skinął głową na dalsze słowa uzdrowicielki, choć nie był pewien, czy jego głowa rzeczywiście się poruszyła - paraliżujący ból wzdłuż szyi nie odpuszczał, kiedy napinał mięśnie.
Kiedy skończy pomagać Billy'emu - naprawdę miał nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Że nie ucierpiał tak mocno, choć słysząc słowa uzdrowicielki odczuł niepokój, który zmusił go, by ponownie przynajmniej spróbował unieść się do pozycji półleżącej i , wsparty na łokciach, spojrzeć na tych dwojga. Zawierzył jej słowom, wyliże się z tego. Tak po prostu, parę dni i będzie jak nowy. To tylko chwilowy szok. Wszystko przejdzie, musiał tylko odpocząć. Tylko się oszczędzać. Wróci do cyrku - to go nie zatrzyma. O ile tylko ten człowiek go nie rozpozna.
- Co to za miejsce? - zapytał, zbierając siły, by wypowiedzieć pełne zdanie. Dom, ale dziewczyna nazywała go Oazą, a zagadkowe źródło nadało temu przedziwnego charakteru enigmy. Nie rozumiał z tego zbyt wiele. Nie rozumiał z tego nic, a cierpliwość nigdy nie była jego cechą. Pewnie dlatego pozostawiony sam sobie spróbował się jednak podnieść całkiem  - po raz pierwszy, musiał sprawdzić swoje siły. Wygiął ramiona w łokciach, odpychając się od stołu mocniej, by chwiejnie wyprostować się na stole i przysiąść na nim pewniej. Zmiana pozycji, choć powolna, przywołała przed jego oczy czarne mroczki, które na kilka chwil całkiem przysłoniły mu widok. Nie ruszał się, czekając, aż będzie w stanie odzyskać władzę nad swoim ciałem. Zaciskał zęby, chcąc zignorować przeszywający ciało ból. Opatrunki, które pojawiły się po zaklęciu Lizzie przyniosły pewną ulgę.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stół na tyłach chaty [odnośnik]24.02.21 0:38
Chwytał się spokojnych zapewnień wypowiadanych przez Lizzie, z całego serca chcąc w nie wierzyć: że już wszystko było w porządku, że wystarczył odpoczynek, żeby Marcel wrócił do zdrowia; chyba nie miała powodu, by go okłamywać – nie wątpił, że jej intencje były czyste, że chciała pomóc najbardziej, jak tylko mogła – ale wspomnienie bezwładnego ciała wysuwającego się przez okienną ramę, przelewającego mu się przez ręce, zsuwającego z miotły, plamiącego ubranie krwią, za nic nie chciało dać się zetrzeć. Nawet teraz, kiedy raz po raz zatrzymywał na przyjacielu spojrzenie, jakby chcąc się upewnić, że jego klatka piersiowa się poruszała, a powieki otwierały się i zamykały niemożliwie powoli, nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że Marcel wyglądał, jakby dopiero co spotkał się ze śmiercią: z twarzą bledszą niż okruchy magii spływające z koron drzew w gwiezdnym lesie, z siatką czerwonych żył oplatających białka oczu, z ociężałymi ruchami dłoni – w niczym nie przypominał chłopaka skaczącego lekko pod płóciennym dachem cyrkowego namiotu. – Na p-p-pewno wszystko będzie z nim dobrze? – wyrwało mu się, nie mógł się powstrzymać; pewnie był irytujący – ale spoglądając w stronę rozłożonego na drewnianym stole przyjaciela, z jakiegoś powodu pomyślał o swoim bracie. – Będzie mógł chodzić już jutro? Czy p-p-powinienem go tam zanieść? – Do Źródła. Słyszał o jego wodach – o tym, że miały magiczne właściwości, choć sam nigdy nie miał okazji sprawdzić tego na własnej skórze.
Drgnął mimowolnie, kiedy w nocnym powietrzu rozległ się głos Marcela – początek pytania, które urwało się w połowie, ale i tak zawisło między nimi wyraźne, głuche, prawie namacalne. Przełknął ślinę, mając wrażenie, że w ustach nagle mu zaschło – przypominając sobie znów wnętrze mieszkania, kobietę z rękami wygiętymi pod nienaturalnym kątem, krwawą miazgę w miejscu, gdzie wcześniej znajdował się jej brzuch. I ten odór śmierci, którego chyba nigdy nie miał już zapomnieć. – Było dla niej za p-p-późno, Marceli – odezwał się cicho, ledwie słyszalnie, wyciągając dłoń, żeby pokrzepiająco dotknąć jego ramienia; w jakiś irracjonalny sposób obawiał się, że jeśli podniesie głos zbyt mocno, zrobi mu tym krzywdę.
Przeprosiny zamarły mu na wargach, jak miał przeprosić go za coś takiego? Mimowolnie odwrócił spojrzenie, słuchając pojedynczych słów, deszcz, pies, buty; bez kontekstu zdawały się nie mieć żadnego sensu, ale dla niego składały się w opowieść, którą trudno było ubrać w zdania. Wyczuwając na sobie wzrok Lizzie, kiwnął lekko głową na znak, że przyjaciel nie majaczył – że to, co pamiętał, miało odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Chłodne powietrze dotykające pleców otrzeźwiło go nieco, odwrócił się przez ramię, kątem oka łapiąc spojrzenie uzdrowicielki. – Nie, nie – zaprzeczył, to nie była czarna magia; rozpoznał inkantację padającą z ust szmalcownika. Kiedy zajęła się raną na jego plecach, na powrót skupił się na Marcelu; ból był odczuwalny, ale nie nieznośny, gorszych kontuzji zdarzało mu się doświadczać na meczach – postanowił jednak zaufać w tej kwestii siostrze Cedrica. Kiwnął lekko głową w odpowiedzi na ciche podziękowania, zaraz potem jednak marszcząc brwi. – Nie zrobiłeś nic złego – powiedział od razu; za co ich przepraszał? To nie była jego wina – że ich świat wyglądał jak wyglądał, że przeklęty szmalcownik obrał sobie na cel właśnie jego mamę; że wszystko było nie tak. – Zaraz weźmiemy cię na g-g-górę, na pewno mamy gdzieś dodatkowy koc i p-p-poduszkę. Nie chce ci się pić? Mogę zap-p-parzyć herbaty – zaproponował, czując potrzebę zrobienia czegokolwiek. Poruszył lekko barkami, czując na skórze łaskotanie leczniczego zaklęcia, ale starając się jednocześnie nie przeszkadzać za bardzo; wiedział, że nic nie irytowało tak, jak nieposłuszny pacjent. – Jesteś w Oazie – odpowiedział, zdając sobie sprawę, że Marcelowi z pewnością niewiele to mówiło; zawahał się na moment, zastanawiając się, jakich słów użyć, żeby rozjaśnić mu sytuację, ale nie przygnieść informacjami – te najbardziej szczegółowe mogły poczekać do rana. – T-t-to wyspa. I wioska dla ludzi, którzy się ukrywają, albo stracili domy i nie mieli się p-p-podziać. Chroni nas silna magia, jesteś tu bezpieczny – powtórzył jak mantrę; ta informacja z jakiegoś powodu wydawała mu się kluczowa, chciał go uspokoić – przekonać, że nic mu nie groziło.
Dziękuję – powiedział, odwracając się do Lizzie, gdy zasygnalizowała, że skończyła. Poruszał odruchowo barkami; skóra na plecach wydawała się dziwnie naciągnięta, ale nie bolała. – To nap-p-prawdę nic takiego – dodał, posyłając jej lekki uśmiech, ale kątem oka dostrzegając ruch, gdy Marcel podniósł się na łokciach do pozycji siedzącej – chwiejnie, powoli. Wstał z ławki instynktownie, wyciągając dłoń i przesuwając ją asekuracyjnie za jego plecy, żeby w razie czego zamortyzować upadek. – Ost-t-trożnie – powiedział, przyglądając mu się czujnie. – Może siadać? To bezp-p-pieczne? – zwrócił się do Lizzie, posyłając jej pytające spojrzenie; wiedział, że była w stanie ocenić to najlepiej.




I wish that I could say
I am a light that never goes out
but I flicker
from time to time

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Stół na tyłach chaty
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach