Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Pokój na piętrze
W małym pokoju na piętrze Sheila z Nealą ułożyły przyniesione koce i śpiwory. Miękkie materiały miały być wykorzystane dopiero pod koniec imprezy, kiedy nadejdzie zmęczenie i wszyscy zapragną pójść spać, ale przyniesione przez Isabellę kadzidło zaniesiono właśnie tam. Każdy, kto miał ochotę na chwilę odpoczynku mógł położyć się na ziemi i wdychając kadzidło uspokajające odprężyć się chwilę i nastroić.
Kadzidło pachnie suszonymi morelami i koniakiem.
Aby sprawdzić efekty kadzidła na swój organizm, podczas sylwestrowej nocy poddany specyficznym próbom wytrzymałościowym, należy rzucić kością k3.
- Efekty kadzidła:
Aby umilić odpoczynek i wzmocnić nastrój w pomieszczeniu Steffen i James postanowili dodać pokojowi nieco magii. Dawny gabinet profesor Bagshot został przyciemniony — nie paliły się w nim żadne świece, nie docierało także światło z zewnątrz. Jedynym źródłem blasku były drobniutkie, iskrzące na suficie gwiazdy. Migoczące, bezchmurne niebo było prostą sztuczką, ale każdy kto zdecydował się położyć na śpiworach i odpocząć, wdychając dym z kadzideł mógł zobaczyć, że gwiazdy na niebie poruszały się, przybierając rozmaite kształty, budując opowiadane Steffenowi przez Jamesa cygańskie historie.
Aby sprawdzić, co pokazuje niebo nad głowami należy rzucić kością k6.
- Historie na nieboskłonie:
A ona tu wciąż tkwiła. Czasem sama. Opuszczona. Zapominał o tym. Dopiero kiedy patrzył jej w oczy, takie jak teraz, przepełnione bólem i rozterką, przypominał sobie, zarzekał się w duchu, że się zmieni, zrobi wszystko, by mogła czuć się szczęśliwa, spokojna. A później? Teraz nieustannie stawało się przeszłością.
— Co?— spojrzał na nią z większym niepokojem, ściągając ku sobie brwi. Usiadł na jednej, ugiętej nodze, trzymając jedną dłoń na jej ramieniu, drugą za plecami, jakby miała zaraz upaść. Ale siedziała stabilnie. Nic się nie stało. Patrzył na nią przez chwilę, jakby nie docierały do niego jej słowa, mówiła w obcym języku, ale przecież to był po prostu angielski; znał go. Przymknął usta i spuścił wzrok; zmarszczką pojawiła się między brwiami, a twarz spowił lekki cień. — To były ciężkie miesiące — przyznał, puszczając ją i przesuwając się z nogi na podłogę, po czym objął drugą, ugiętą rękami. — Marcel i Aidan się pobili? — zerknął na nią zdziwiony, ale ten temat nie mógł zastąpić tego, co chciała usłyszeć. A chciała usłyszeć prawdę. — Wiem, Sissy — szepnął, nie wiedząc, co powiedzieć. W takich sytuacjach to Thomas radził sobie lepiej. I żałował, że teraz go nie ma. Mógłby powiedzieć wszystko tak, jak trzeba, lekko, odejmując jej zmartwień. — Nie chcemy żebyś się zamartwiała. To wszystko, co się wydarzyło... Wiesz, nie planowaliśmy tego. To jakaś seria niefortunnych zdarzeń. Kiedy poszliśmy na plac, na zbiórkę jedzenia, widzieliśmy to. Jak rozdają jałmużnę takim, jak my. Czarują dobrocią, oddaniem. Udają, że im zależy. Nie ma nic złego w tym, że brali co im dawano. Byli głodni. — Jak my.— Ale niech biorą wiedząc, że to wszystko to tylko ułuda. Niech wiedzą, że nikomu na nas nie zależy. Dziś robią to bo potrzebują poparcia. Jutro stwierdzą, że tacy jak my psują wizerunek stolicy i trzeba się nas pozbyć. Nie zasługujemy na to — szepnął, szukając jej spojrzenia. — Tommy był tam wtedy. Zrobił niezłe przedstawienie. I ludzie go posłuchali— Uśmiechnął się, chcąc nadać tamtym wspomnieniom smaku dobrej zabawy, lekkości; nawet jeśli ryzykowali życiem tak naprawdę. Nieważne, że to, co robił było takim samym kłamstwem. W międzyczasie musieli otworzyć oczy, w domu, przemyśleć to wszystko. Jeśli choć jedna osoba wtedy zwątpiła w słuszność tego, to chyba było warto. — Bałem się wtedy — przyznał ledwie słyszalnie. — Nie wiedziałem, że tam będzie, i to w takiej roli. Bałem się, że go zabiorą i nie wypuszczą. Tak, jak ty. Ale wypuścili, nic nie zrobił. To pieprzony farciarz. Nie mieliśmy szczęścia później, ale... Ale to była moja wina. Ja... Nie wiem, nie myślałem o tym, co może się stać. Przepraszam.— Sięgnął dłonią do tej twarzy, żeby pogładzić ją lekko po policzku. — Ten... Tonks... Chce żeby Thomas walczył, bo o bliskich musimy walczyć, Sissy. Czasy się zmieniły. Ta zmiana wymaga od nas więcej. — Spuścił na moment wzrok i prychnął. — Ale nie spodziewałem się, że on zakocha się... — machnął lekko dłonią i spojrzał w kierunku drzwi z westchnieniem. — W takiej dziewczynie.— Problematycznej. Może powinien. Wydawało się, że są siebie warci.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Wobec Jamesa szczególnie. Kochała rodzeństwo, kochała Eve, ale to właśnie ramiona środkowego z braci pamiętała jako pierwsze. To właśnie jego kojarzyła zawsze obok – Thomas był wolnym ptakiem, Eve trzymała się jednak bardziej starszych koleżanek i kolegów niż Sheila. Ale James był jak wierny stróż, ukochany brat, najlepszy przyjaciel i niezmęczony pocieszyciel w jednym. Niestety nie mógł żyć tym, nie na długo, bo świat go wołał, a nawet miłość do siostry nie zatrzyma go w miejscu. Nie miała prawa tego od niego żądać, ale…jednocześnie przykro jej się robiło. Wybiegał gdzieś, znikał, gromadząc sekret za sekretem. Ściągając do siebie jak magnes kłopoty, ale i relacje – wciąż pamiętała tę potańcówkę, która wciąż jakoś odbijała się w niej echem. To z Nelą wolał potańczyć na sylwestrze, to z Nelą wolał spędzić czas, niechętnie nawet spoglądając na płaczącą siostrę bo akurat nie pasowała sytuacji. Czemu by miał? Była w końcu pewnikiem, jej miłość się nie zmieniała, więc w końcu skoro była w domu, z obiadem z resztek i z pocerowanymi skarpetami, powierników, przyjaciół i radości można było szukać gdzieś indziej.
- Ano… - przygryzła lekko policzek, tak jakby sama w to do końca nie wierzyła, a jednak, Moore przyszedł jej powiedzieć o tym otwarcie. W świetle ostatnich rewelacji było to dość…męczące. Jakby nagle na nowo powstawały problemy, tam gdzie nie trzeba było ich wcale tworzyć. – Znaczy…chyba się pokłócili. Aidan chciał mnie bronić, chociaż nie było przed czym. Ale po prostu…inaczej to wyglądało w jego oczach, inaczej go wychowali. A Marcel…nie wiem, czemu Aidan go uderzył. Chyba po prostu się nie dogadali. – Przeczesała włosy dłonią, lekko zaniepokojona.
- I dlatego nic mi nie mówicie? Abym martwiła się jeszcze bardziej, kiedy nagle znikacie, kiedy nagle lądujecie w więzieniu, z którego mało kto wychodzi? – Pochyliła głowę, nie patrząc już nawet na brata. Czuła się, jakby ostatnimi czasy miała jedynie pretensje, a to, że każdy zaczynał uciekać z tego miejsca dawało jej do myślenia. Może po prostu nie chcieli, aby wróciła do nich? Sama musiała przyznać przed sobą, że jej obecność na pewno by sporo odciążała. – Naprawdę myślisz, że ktoś wziąłby to za przejaw dobroci? Ludzie są głodni, Jimmy. Ludzie umierają nie mając jedzenia i zamarzając, bo nie mogą się ogrzać. Im nie trzeba ideałów stojących za szlachtą, oni chcą przetrwać. – Potrząsnęła lekko głową. Wiedziała jakie mieli warunku, że odbiegały od ideału i to sporo, ale wciąż mieli więcej niż niektórzy i to było przerażające.
Spojrzała na Jamesa kiedy przyznał się do strachu o brata, przysuwając się aby delikatnie odsunąć kosmyk loków z jego twarzy. Widziała w nim niewyspanie, widziała ból, widziała wymęczenie wszystkim, o tym nie musiał jej opowiadać. Znała go na tyle dobrze, że była wręcz przekonana, że najchętniej na nowo zrobiłby coś, czego potem by pewnie żałował, ale to pomogłoby uciszyć emocje buzujące w nim, chociaż na chwilę. Pochyliła się jeszcze w stronę jego dotyku, chociaż spojrzeniem uciekła gdzieś na bok.
- Nie mamy już pięciu lat, Jimmy. Następnym razem może w ogóle nie być okazji aby powiedzieć „przepraszam”. Następnym razem gdy w złości podniesiesz na kogoś rękę, ta osoba z łatwością sięgnie po twój kark i skręci. I wszystko, co wtedy zrobisz, co zrobiłeś, przestanie się liczyć, bo jeżeli w ogóle dowiemy się, co się z tobą stało, to będzie wyjątkowa chwila. – Pochyliła się do przodu, wyciągając dłonie, splatając je dookoła pleców, aby położyć mu brodę na ramieniu, tak jak robiła to zawsze jak była młodsza i wyjątkowo nie dawała rady już iść. Dźwigał ją, chociaż nie przychodziło mu to łatwo, nawet jak była całkiem drobna, nucąc wtedy coś pod nosem i czekając, aż uspokoi się i da radę myśleć na nowo. – Wiem, że mnie nie posłuchacie, cokolwiek bym nie powiedziała. Że musicie być gdzieś tam, bo tutaj jest nudno i nie ma co robić. Ale…ja tak nie mogę, Jimmy, i nie wiem, co zrobić. Mam iść walczyć? Mam się zmienić? Mam przestać stosować zasady? Marcel powiedział, że inni, niecyganie, też zakładają rodziny.
Przymknęła jeszcze oczy na chwilę, zaraz się jednak odsuwając aby spojrzeć na niego, tym razem równie smutno co szczerze.
- Powiedz mi, James. Jeżeli ciąże za bardzo, bądź szczery.
— Przepraszam — szepnął cicho, szukając jej spojrzenia. Pochylił głowę do przodu, chcąc ściągnąć je na siebie. Żałował, szczerze. Jego ciemne oczy błyszczały w nikłym świetle, twarz wyrażała skruchę. — Za to, że na ciebie krzyczałem — nie zrobił tego wcześniej, jak zwykle przechodząc ze wszystkim do porządku dziennego. Był wtedy wściekły, obarczał ją współwiną za to wszystko. Wiedziała, musiała wiedzieć, kim był Aidan. A jednak nie czuła zagrożenia. Dziś to nie miało już znaczenia. Zgodził się pomóc, zrobić wszystko, co się da, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Nie wiedział, z czym się to wiąże, ani co oznaczało właściwie owo wszystko konkretnie. To było już za nim. Tej decyzji nie dało się cofnąć. Przypomnieć mu o tym zawsze miała gojąca się rana we wnętrzu lewej dłoni. — O co się pokłócili? przed czym chciał cię bronić Aidan? Przed Marcelem?— zdziwił się, przypominając teraz tamten widok; jak nachylał się nad nią. Spoważniał. — Nigdy by ci nie zrobił niczego, jesteśmy rodziną.— Nie znał zamiarów Marcela, ale nie chciał wcale. Wiedzieć, jaki miał stosunek do jego siostry. — Powiedziałem Marcelowi, że ma się do ciebie nie zbliżać. Wiesz, jak.— Romantycznie, jak potencjalny adorator.— Ale nie wiedziałem... — Że Aidan wziął sprawy w swoje ręce. Nie podobało mu się to. — Ten cały... Aidan... Chyba był zazdrosny, co? Lubi cię.— Domniemywał. Zdawało mu się dziś, że rozmawiali, ale nie potrafił sobie przypomnieć ani kiedy, ani o czym. O Sheili? Gdyby palnął coś głupiego nie powstrzymałby się. Nikt jednak nie powiedział, by obił mu pysk.
Westchnął ciężko i spojrzał w bok, odsuwając się od niej. Usiadł na ziemi, podciągając obie nogi, oplatając je rękami. Przez chwilę gryzł wargę od środka, aż w końcu się odezwał:
— Nic ci nie mówimy, bo nie chcemy cię martwić. Czasem wydaje nam się, że potrafimy przewidzieć koniec. To nieprawda. Ale nie chcemy kończyć, jak kończymy. Wierzymy, że wszystko się uda. Uda zanim zdążysz się zmartwić. — Po chwili pokręcił głową. — Nie chodzi o przejaw dobroci, Sissy. Chodzi o prawdę. O to, by każdy świadomie zdecydował. Brał, co dają i znał tego cenę, nie uznawał za szlachetność, czy dobroć płynącą z serca. Jesteśmy cyganami — Nieważne, że tylko w połowie, wychowani byli przez podróżujących po Anglii Romów, to znacznie więcej niż krew mogolskiego, paskudnego ojca. — Porywamy dziewczyny, w których się zakochujemy, nawet jeśli nas nie chcą. Sprawiamy, że zmieniają zdanie. Jakoś. Bierzemy to, co chcemy, sięgamy po to, co nam się należy. Znamy swoje miejsce, ale ono nigdy nie było pod cudzym butem. Radzimy sobie sami, tak jak potrafimy, jak chcemy. Robimy co musimy. Ale nikt nigdy nie będzie naszym panem. To my decydujemy o naszym losie i tym, co nas spotka, nie… oni. Niezależnie kim ci oni są, Sheila. — Zacisnął zęby na moment. Rozumiał ją. I do niedawna myślał zupełnie tak samo, ale to, co przeżył nie pozwalało mu ignorować faktów.
Na chwilę umilkł, bijąc się z myślami. Zastanawiając, czy chciał jej to powiedzieć. Kiedy wrócił do domu wtedy nie powiedział za wiele, policja, obława w barze. Oszczędził jej krwawych, dramatycznych szczegółów. Ale bez nich nie zrozumie, co nim kieruje.
— Zostałem w Londynie niedługo przed Bezksiężycową Nocą. Bo tu miałem przyjaciół. — Chociaż wiedział, by szukać bliskich, powinien ruszyć dalej. Odwlekał tą decyzję, bojąc się samotności. — Poznałem pewnego półolbrzyma. Poznałem dziewczynę. Wtedy, w listopadzie, spotkałem go na ulicy nieruchomego, ledwie żywego. Przy nim... — głos mu zadrżał, a oczy zeszkliły się szybko. Spuścił wzrok. — Przy nim zmasakrowane... ciała... małych dzieci. On... — Nie dokończył, nie powinna tego słuchać. — Nie wróciłem do domu. Prześladował mnie ten widok. To, że ktoś mu to zrobił. Im. Piłem. Byłem w Parszywym w dokach. Przyszedł Marcel. Przyszła policja. Oskarżyła tą dziewczynę o straszne rzeczy. Absurdalne. Jeden z nich, Sissy... Złapali mnie, wszedł mi do głowy. Bez powodu. Tak po prostu. Oglądał wszystko, czuł.... — Zatrzymał się, siąknął nosem. — Tą dziewczynę, Celinę i Hagrida stracili w Tower. Ścieli jak skazańców. To mógł być każdy z nas. Wybrany bo kogoś trzeba wybrać. Znaleźć ofiarę, którą zmienią w zbrodniarza. Tu nie chodzi o ideały. Wolałbym umrzeć z głodu, przy was, niż tak.— Przygryzł policzek od środka. — Następnym razem mogę to być ja, niezależnie od tego, czy podniosę na kogoś rękę, czy nie. Tak po prostu. Dla kaprysu. — Kiedy położyła brodę na jego ramieniu wtulił się w jej włosy, przyciągając ją do siebie. — Nie musisz walczyć. Jedyne, co musisz robić to być silna. I gotowa. — Na to, co się wydarzy. Odsunął się, by spojrzeć na jej twarz, pogłaskał ją po policzku. Trzeźwym spojrzeniem odszukał jej, zamykając dłonie na jej policzkach. — Gdyby mnie albo Thomasowi coś się stało, albo Marcelowi, będziecie z Eve bezpieczne. — Mówił to z przekonaniem, wierzył przyjacielowi. — Musicie tylko trzymać się razem. Eve... Ona... Trudno ją opanować. Namówić do czegoś. Ale gdyby coś się stało, nie pozwól jej tego zaprzepaścić. Okej?— Pogłaskał ją po włosach i pochylił się, by pocałować jej czoło. Odeszła. Eve odeszła, ale wiedział, że do Sheili wróci. Jeśli tylko ją wezwie, poprosi. Przymknął na moment powieki. — O czym ty mówisz? Nie ciążysz. — Znów się odsunął, by złapać jej spojrzenie. — Nigdy tak nie myśl. To ty dziś trzymasz nas w kupię, rozumiesz? Te dwa lata... My... To ty nas trzymasz razem. Całą rodzinę. I o jakim zakładaniu rodzin? Co on powiedział?
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Powinieneś, to nie było miłe. – Nie chciała obrywać za cudze kłamstwa. Ale też nie sądziła, że James, który poszedł na plac, łudził się, że nie robił to dla kogoś innego.
- Wiem, że Marcel mnie nie skrzywdzi — burknęła cicho. Jak mógł wątpić w to, że nie wiedziała. Kiedy wspomniał o tym, że zabronił u się zbliżać do niej, uniosła brwi, wpatrując się w niego. - [b]Czemu, co jest ze mną nie tak? - Czemu mu tak powiedział? Że co, że za brzydka była? Usta zwęziły się w wąską kreskę, policzki się wydęły. To nie było zbyt miłe.
Na pytanie o Aidana wyraźnie posmutniała, zwieszając lekko ramiona.
- Chyba lubi...ale...po ostatnich dniach myślę, co powiedzą jego bracia. Tonks od razu się oburzał na nas, widocznie nie rozumiejąc. Niby spotkałam niektórych Moorów i byli mili, ale mam wrażenie, że nie do końca wiedzą kim jestem i co to oznacza. - Pewnie i oni mieliby na ten temat wątpliwości.
- I myślisz, że to dobre rozwiązanie. Z perspektywy czasu, patrząc na tabor, uważasz że to dobrze, że nic nikomu nie powiedzieliście z Thomasem? Myślisz, że miło się czułam, kiedy przez tydzień zamartwiałam się, czy Thomas zniknął czy może ktoś dał mu w głowę kamieniem? Upraszałam go wtedy, żebyście mi mówili o tym, co się dzieje, ale potem poszliście na plac, ignorując moje prośby, bo…bo żadnego powodu nie było, bo nagle wszyscy wiedzieli o tych ulotkach tylko nie ja. Nie możecie wiecznie liczyć, że jak mi nic nie mówicie to jest dobrze. – Jej twarz przybrała wyrazu nie tyle zaciętego, co zmęczonego, bo przyciągnęła nogi do siebie, patrząc na niego nieco spod brązowych włosów. – Nie czujesz tego, ale odsuwacie mnie od siebie, a to boli. Uważacie, że jak zamknięcie mnie w domu to będzie dobrze, ale potem sprowadzacie na siebie problemy. I przyprowadzacie problemy tutaj. Bo fajniej wam się bawi z innymi, a powrót do domu jest zagwarantowany, bo ja tu będę czekać, prawda? Nie jest ważne, że po drodze mnie zranicie, bo prędzej czy później wam wybaczę.
Wpatrywała się w niego cały czas, nie bojąc się jego reakcji, a raczej spodziewając się że znajdzie kolejny argument. Że tak nie jest, że tak naprawdę chodzi tu o coś innego. Ale też trzeba było o tym porozmawiać, bo nie miała już siły tego ciągnąć. Musiała pozbierać swoją psychikę, a to nie było możliwe, kiedy siedziała, zamartwiając się o innych.
- Znamy swoje miejsce? Na pewno? Mówiłeś, że nie wymagasz ode mnie tego, abym siedziała i gotowała, ale myślisz, że byłbyś zadowolony gdybym teraz była…gadziem? Właśnie o to chodzi, James, że sobie nie radzimy. Że świat nas zgniata i każda ze stron nas wykorzystuje. – Potrząsnęła lekko głową, oddychając lekko. – Zakon tak samo jak jego przeciwnicy bierze co chce i nie ogląda się jak to zrobi. Masz walczyć, bo to jakiś obowiązek, co z tego, że gdyby spotkali ciebie wcześniej na ulicy, pewnie oddaliliby się i mieli to wszystko gdzieś. Powiedziałam Tonksowi, że nie ma co nam grozić nam, że mamy kontakty z mugolami, skoro nasz ojciec był mugolem, to zignorował to, znajdując sobie nowe argumenty dla własnej narracji. Oni tak zrobią zawsze.
Wsunęła lekko ręce, aby przytulić go do siebie, a jednoczenie pozwoliła sobie rozluźnić się, tak aby po prostu oprzeć się o niego. Słuchała uważnie każdego słowa, które prezentował w jej kierunku, z którego jej się zwierzał, co zrzucał ze swoich barków. Delikatnie przeczesywała jego włosy dłonią, zastanawiając się, co mu na to odpowiedzieć.
- Ich nie obchodziło to, czy wiedziałeś czy nie. Sam powiedziałeś, że każdy może być kozłem ofiarnym, więc jak myślisz, jakby chcieli, to nawet bez waszych informacji mogą mi zrobić krzywdę i dopisać do tego winę. I to, że nic mi nie mówicie albo „staracie się mnie chronić” nic tu nie da. – Nawiązała jeszcze do wcześniejszej rozmowy, spoglądając tym razem na niego, ale lepiej.– Mam gdzieś, co będzie jak coś wam się stanie. Spodziewasz się, że dam radę wtedy sobie przejść do porządku dziennego? Praktynie nie wychodziłam z domu, czekając aż wrócisz, nie mając siły podnosić się z łóżka, a ty myślisz, że jak zginiecie, to radośnie pobiegnę sobie żyć dalej? – Wydęła lekko policzki, na nowo potrząsając głową. Niech nawet nie grywa idioty i nie udaje, że da sobie radę.
- Trzymam? James, próbuję rozmawiać z tobą, z Thomasem, z Eve? Mówię, co leży mi na sercu, ale nie wiem, mam wrażenie, że to kończy się na tym, że jedynie siedzę i płaczę i nie wiem co się dzieje. Myślisz, że naprawdę daję radę cokolwiek trzymać razem? – Powinna się postarać, zebrać się w sobie, być tą odpowiedzialną. Ale opuszczały ją często siły i już nie wiedziała, w którym kierunku pójść z tym wszystkim. Może teraz, gdy była przy bracie, i gdy tak była obok niego, mogła się pozbyć wątpliwości. Albo mogli wymyśleć coś razem. - Marcel mówił, że obcy też mają szczęśliwe rodziny....
— Co? Nie, Sissy. Nie z tobą. Jesteś cudowna. Dobra, pracowita. Oddana. Piękna — wymieniał, po każdym określeniu, robiąc odpowiednią pauzę, jakby chciał mieć pewność, że każde z tych słów do niej dotarło. — Chodzi o niego. Wiesz jaki on jest. Wszędzie go pełno, ciągle się naraża — mruknął ciszej. Wtedy nie wiedział, że aż tak; nie wiedział, że jego słowa skierowane w stronę przyjaciela będą tak potrzebne, a jednocześnie tak pozbawione sensu, kiedy on sam zgodził się mu pomóc. — Powinnaś znaleźć sobie spokojnego chłopaka. Kogoś kto da ci wszystko, czego potrzebujesz. Będzie z tobą i przy tobie zawsze. Teraz wiesz... Wiesz co robi. Wiesz, że może wyjść i nigdy nie wrócić do domu. — Dziś zdawał sobie sprawę, że jeśli umrą, umrą najprawdopodobniej razem. Nie mógł wziąć odpowiedzialności za jego rodzinę. Zadbać o Sheilę. — Takiego życia byś chciała? Nie bocz się na mnie.— Widział jej minę. Przechylił głowę w bok. — Powiedz mi, czego byś chciała — poprosił nieco niepewnie, nie wiedząc, czy naprawdę chciał usłyszeć o jej pragnieniach — takich, których nie będzie w stanie spełnić lub zaakceptować. — Jesteś moją siostrą. Chcę dla ciebie jak najlepiej. — Na wspomnienie o Moore'ach zmarszczył brwi. — Kogo obchodzi co oni sądzą? Przecież nie dołączysz do niech. — Uważał to za pewne; tu było jej miejsce, przy rodzinie. — Kogo obchodzi co Tonks o nas myśli? — Po co się nim w ogóle przejmowała. Kim on dla niej był? — Chcę wiedzieć, co ty sądzisz. Co ty czujesz. Mam gdzieś Moore'ów i Tonksów. Niczego im nie zawdzięczamy.— Rachunek był prosty. Kiedy wspomniała o taborze, spuścił wzrok; zakłuło w samo serce. Przełknął ślinę. Był tam samo winny temu, jak Thomas. Krył brata, nie zrobił nic by go powstrzymać. Mógł zareagować, skończyło się na kłótni, awanturze, bójce. Mógł zrobić więcej. — Nie poszedłem na plac w tym celu— zaprotestował od razu, usprawiedliwiając się i unosząc na nią wzrok. — Trafiłem tam przypadkiem. Nie zamierzałem tego robić. Thomas nic mi nie powiedział, nie wiedziałem, że tam będzie. I co będzie robił. Myślisz, że tylko my mamy tajemnice? Że to my mamy je przed tobą? Tommy nie mówi mi o połowie z tego, co się dzieje, wyciągam to z niego siłą, dowiaduje się jakimś dziwnym trafem. Udaje, że wszystko gra, ale nic nie gra. Też się martwi. O siebie, o nas. A Eve? Myślisz, że mi wszystko mówi? Odkąd tylko wróciła otaczają ją tylko sekrety. Co robiła naprawdę przez te dwa lata, kogo spotkała, co jej się przytrafiło. Znika, wylatuje jako sroka, nie wiem nic. Myślisz, że mnie jest miło? — sparafrazował jej słowa, obrócił przeciwko niej, ale głos miał spokojny, choć podszyty frustracją. — Zostawiła mnie — szepnął, unosząc brwi. — Nie wiem, czy wróci kiedykolwiek.— Nie była w tym sama. Nie była jedyną ofiarą tajemnic, przypuszczeń. Nie była jedynym kłębkiem nerwów tutaj. Oni wszyscy byli. I nikt nie radził sobie z tym za dobrze, choć każdy próbował na swój sposób. — To nie tak, She. To jest dom. To jest rodzina. Tam, na zewnątrz, są znajomi, praca, przygody. Nie możesz tego ze sobą porównywać, to po prostu coś innego. Ale tak. Każde z nas ma nadzieję, że kiedy tu wróci, wróci do czegoś. Do kogoś. Do domu i wszystko będzie mu wybaczone. Od tego jest rodzina. — Przymknął oczy; mówił wciąż o niej czy już o sobie? W uścisku trwał chwilę, by znów na nią spojrzeć, odsunąć się nieznacznie. — Świat zawsze nas gniótł. To nie stało się dziś ani rok temu, ani trzy. Nie widziałaś tego. W wakacje żyliśmy w taborze, trzymając się z daleka od innych, od miast, ludzi. W szkole chciano by traktowano nas jednakowo, ale nigdy nie byliśmy równi. I nigdy nie będziemy. Zawsze będziemy uważani za gorszych. [b]— Zamknął na moment usta i pokręcił głową.[b]— Dlaczego uważasz, że cały ten zakon wymaga od nas jakiejkolwiek walki? Walczymy każdego dnia o życie. O to by mieć co zjeść, by nie dać się zabić na ulicy czy złapać przez psy. Nie obchodzi mnie Tonks, sram na niego — powtórzył jeszcze raz, dosadniej, wyraźniej. Uczepiła się go jak rzep psiego ogona. — Chodzi o nas, nie o nich. O to żebyśmy dali sobie radę, a nie walczyli za coś o czym nie mamy pojęcia. Dbamy o swoich. Troszczymy się o swoich. Za was mógłbym walczyć. Was wszystkich. Eve, ciebie, Thomasa, Marcela. Jesteśmy rodziną, nie obchodzą mnie inni. — Ciemne brwi ściągnęły się ku sobie, by niemalże złączyć nad prostym nosem. — I zrobię, co trzeba by zapewnić ci bezpieczeństwo. Wam. Nie spodziewam się, że przejdziesz z tym do porządku dziennego, nie bądź śmieszna.— mruknął z irytacją, odsuwając się od niej. Powoli podniósł się z ziemi, by potrzeć twarz, podszedł do okna, oparł się ramieniem o framugę. — Chcę po prostu byś nie protestowała. Pogodziła się z tym i jeśli będą chcieli o ciebie zadbać, pozwolisz im na to. Kiedy ja nie będę mógł. Tylko wtedy, rozumiesz?— Nie wcześniej. Nie prosił ją o to, by z nimi gdziekolwiek poszła. Chciał mieć pewność, że kiedy coś mu się stanie nie zostanie bez opieki. — Co to znaczy, że obcy mają szczęśliwe rodziny? Co masz na myśli? Do czego właściwie zmierzasz?
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Dziękuję – szepnęła cicho. Nigdy nie chciała w siebie wątpić, ale teraz jak miała o czymkolwiek myśleć, kiedy co rusz Thomas albo James byli w niebezpieczeństwie? Jak miała zastanawiać się nad tym, kto jej się najbardziej podoba? Musiała martwić się o braci, wszystko inne zostawiając na późniejszy czas. W końcu tyle jeszcze rzeczy było do zrobienia dookoła nich, a widać było, że sami nie dają sobie rady. Nikt z nich nie dawał sobie rady sam.
- Tak samo jak wy. Też ciągle znikacie. Wszędzie was pełno. Ciągle się narażacie. To wszystko się zazębia. Mówisz mi, że potrzebuję spokojnego chłopaka, ale sam możesz wyjść i nie wrócić z domu. – Czuła, że jest nieco zbyt rozżalona tym wszystkim, tym, jak zachowanie Jamesa czy Thomasa miało przechodzić, ale u jej przyszłego…chłopaka? Narzeczonego? Męża? miało to być niewybaczalne?
- James… - ostrożnie złapała jego dłoń, tak aby ostrożnie móc przytulić się do niego bez przeszkód. Kochała, jak trzymał ją w objęciach, co pozwoliło jej na odetchnięcie, przez krótką chwilę. W takich momentach lubiła wyobrażać sobie, że za moment babcia zawoła, że czas już wracać i powinni iść spać, bo rano czekają obowiązki. Teraz też spojrzała na niego kiedy tylko zadał jej to pytanie, ciężkie pytanie. „Powiedz mi, czego chcesz”.
- Jimmy, ja…to nie tak. Nie umiem myśleć o swojej przyszłości, kiedy wasza jest zagrożona. Nie umiem sobie nie wyobrażać siebie u boku kogokolwiek, kiedy nagle znikacie z domu i wracacie po nie wiadomo jakim czasie, poobijani, skrzywdzeni, z kolejną dawką koszmarów i krzykami po nocach gdy tylko coś się zadzieje. Jak myślisz, oglądając was w takim stanie bardzo cieszy mnie wybieganie aby spędzić czas z jakimkolwiek chłopakiem? Czego chcę? Was, którzy zastanawiają się nad sytuacją i przynajmniej pomyślą, jakie to ma konsekwencje. Dla was i dla nas, tu w domu. - Nie zmieni się, wiedziała, że się nie zmieni. Ale chciała, aby zrozumiał, że jego akcje, że akcje wszystkich w tej rodzinie nie były pustką. Oddziaływały na wszystkich, na wszystkich miało to wpływ. Każda krzywda jednej osobie odbijała się na innych. Jeżeli tak dalej miało być, to wykończą się wszyscy, wpadając w paranoje i załamania.
- Nie będę was zostawiać. – Powiedziała od razu, stanowczo, jasno. Chciała od razu dać znać, że nie przyjmuje innej opcji do dyspozycji i wcale nie zamierza wiązać się z kimś, kto tego nie chciałby uszanować. – Ale nie będę rozbijać też cudzej rodziny, już wystarczająco dużo cierpienia się zadziało aby to od tak zaakceptować. Jeżeli kogoś odetną z mojej winy… - Nie chciała o tym myśleć. O braciach nierozmawiających ze sobą tylko dlatego, że ktoś postanowił się ożenić wbrew woli reszty rodziny. Jak by to wyglądało. James i Tommy na pewno nie mogliby się pogodzić z tym, gdyby odeszła gdzieś indziej.
- Ja nie mówię to tylko o tobie. Rozmawiałam tak samo z Thomasem, o tym, jak bardzo mogą być niebezpieczne te wszystkie sekrety. O tym, że powinien nam mówić co się dzieje, gdzie idzie. Myślisz, że mnie posłuchał? Zobacz na efekty, widzisz? Sam mówisz, że nie wiedziałeś, że pojawi się na placu. Myślisz, że byście nie współpracowali lepiej, gdybyście wiedzieli o sobie? To nie jest zażalenie w twoją stronę, James, to o nas wszystkich. Jesteśmy rodziną, musimy przestać bawić się w sekrety, bo tylko ranimy się za ich sprawą. – Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale słowa „zostawiła mnie” rozbrzmiewały jeszcze bardziej. Co? Jak? Kiedy? Kolejna rzecz. Kolejna rysa. Kolejny problem, kolejne zmartwienie, szukanie powodów, czemu, czemu, czemu ciągle oni, czemu chociaż na chwilę, czemu chociaż przez jeden moment nie mogło być spokoju, czemu każdy znikał, czemu.
- …co? – Bała się już odpowiedzi, ale patrzyła na niego, nieruchomo niemal. Chciała go teraz jakoś wesprzeć, ale miała pustkę w głowie. Tak, jakby teraz nagle była po prostu, ale myśli z niej uciekły. Wszystko wydawało się puste, niezrozumiane, tak jakby nawet nie zdawała sobie sprawy z czyjejkolwiek obecności. Dopiero po chwili podniosła się ze swojego miejsca, wpatrując się w niego tak jakby była jakimś idiotą. Ona, nie on. Zajęło jej chwilę, zanim wróciła do rozmowy, nie umiejąc teraz nawet dokładniej poruszyć tematu Eve, bo nie wiedziałaby, od czego zacząć. Dopiero po chwili wróciła do tematu rozmowy, chociaż wciąż dość rozkojarzona.
- Chodzi o to, Jim…kiedy tam na zewnątrz bawicie się, przeżywacie pozytywne emocje…kiedy do domu wracacie tylko z tymi negatywnymi, też jest ciężko. Tutaj wyładowujecie frustracje, tutaj wyładowujecie ból. To jest potrzebne. Ale kiedy tutaj w domu są tylko negatywne rzeczy, a tam jest dobra zabawa, to tak, jest to męczące. Nawet jeżeli mówisz, że nie można tego porównywać. – Westchnęła cicho. – Zwłaszcza, jeżeli dramaty tam odbijają się potem tutaj. – Bo w końcu po Sylwestrze czy w innych sytuacjach byłoby to miejsce, w którym mieli się wyżalić. Tam mogli pić, tutaj zostawiali sobie miejsce na odreagowanie.
Podniósł się, a ona słuchała w milczeniu, chcąc znać co myśli. Miała wrażenie, że nigdy wcześniej nie było aż tylu problemów, ale z drugiej strony, nigdy wcześniej nie mieli tak wielu problemów z obecnymi czasami. Gdyby wciąż mieli tabor, gdyby była jakaś inna namiastka normalności…ale teraz wszystko było nie tak, teraz już nic nie miało znaczenia.
Podniosła się aby podejść do niego, aby stanąć obok. Patrzyła na jego zamyśloną lekko twarz. Poważniał, stawał się mężczyzną, nie chłopcem, chociaż jakaś część niego wciąż trzymała się tej porywczej strony, gotowej do ataku. Gotowej do zrobienia czegoś lekkomyślnie, co potem będzie odbijało się na wszystkich. Kochała go, był jej bratem i bez większego problemu powierzyłaby wszystko, co tylko by zechciał – pieniądze, życie, cokolwiek innego. Jednak gdy żyła dla niego, niezbyt żyła dla siebie, co odbijało się też na wszystkich.
- Coś musi powodować, ze dzieją się takie rzeczy jak plac. Mówisz, że chodzi o nas, ale gdyby chodziło o nas, poszlibyśmy na plac i wzięli jedzenie. Coś jeszcze zamiast tego się zadziało, coś innego, bo gdyby to było tak proste, nie zważalibyśmy uwagi na nic. Nic poza sobą. – Przetarła dłonią twarz, tak jakby teraz próbowała dociec sedna czegoś, co sedna zasadniczo mogło nawet nie mieć. A mimo to, spoglądała na niego, chcąc wiedzieć. Jak mogła być lepszą siostrą, a jednocześnie, jak wszyscy mogli mieć chociaż odrobinę spokoju. Zarówno tam, jak i tutaj.
- Tylko wtedy – obiecała, nie zgadzając się na dalsze ingerencje kogoś dopóki James by na to nie pozwolił, chyba, że jego już miało tu nie być. – Ja chcę wiedzieć, Jimmy, kim chcemy być. W tym szkopuł. Musimy być jak rodzina, musimy działać podobnie. Tak jak to robiliśmy. Koniec z sekretami, z każdej strony. I sobie zaufać. Bo ochrona na nic się nie zdaje, kiedy złapią mnie, ciebie, was, każdego zda się zrobić winnym. – Ostrożnie bawiła się mankietem jego koszuli, skupiając na niej spojrzenie. – A jeżeli też nie będziesz mi mówić, że mam się na coś szykować, potem skąd będę wiedzieć, komu zaufać, jak nie tobie i Marcelowi? – Podejrzewała, że nawet osoby skore do pomocy mogłyby chcieć wykorzystać ją dla negocjacji z Jamesem albo Thomasem, wiedząc, że jest dla nich ważna.
Nie był takim bratem na jakiego Sheila zasłużyła i wiedział, że nim nie będzie. By ją uszczęśliwić i dać jej spokój, którego pragnęła musiał odrzucić wszystko co znał, czego doświadczał każdego dnia i co stało się jego codziennością i nim. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu, a wojenna rzeczywistość zmieniała siostrzaną niecierpliwość w niepokój. Dziś był zagubiony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Targany wątpliwościami, uczuciami, których nie pojmował, z którymi sobie nie radził. Potrzebował przewodnika, kogoś kto zrozumie. Mógł jej to oddać. Samego siebie. Ale ile straci z tego kim był?
— Ja to ja — bąknął, spuszczając wzrok. Tego dla niej chciał. Innego życia niż to, które sam prowadził. Nie potrafił okazać jej tego inaczej niż troską, poszukiwaniem kogoś kto dałby jej dokładnie to, czego pragnęła i potrzebowała. — Znikamy. Chwytamy się prac dorywczych. Czasem kradniemy. Jak zawsze — wyrzucił z siebie zupełnie tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia. — Każdy dzień to nieustanna walka ze samym sobą. By poruszyć nogą, wstać, umyć się i wyjść. Możemy umrzeć wszędzie i w każdej chwili, nigdy nie wiesz — dodał od niechcenia, wzruszając ramionami, ale zreflektował się po chwili, odszukując jej spojrzenie. — Tego przecież pragniesz, prawda? Spokoju. Ale... nigdy nie byliśmy tacy. Ani ja ani Thomas. I nigdy nie będziemy, nie zmienimy się. Chciałbym by było inaczej. Chciałbym ci powiedzieć, że będziemy na siebie uważać, ale mógłbym przysiąc, że będę, ale jeśli los zaplanował dla mnie coś innego, co mogę zrobić? Nie wiem. Nie wiem, co będzie, tak naprawdę. Jutro, za tydzień. Właściwie to nic nie wiem — dodał ciszej, nieco drżącym głosem. Odwrócił wzrok, czując jak coś ściska go za serce. Odejście Eve było jak wbicie noża prosto w serce, ale robił wszystko, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo go to ubodło. Nie wiedział, co ze sobą począć, nie miał planu na przyszłość — nawet tą najbliższą. Nie wiedział, co było odpowiednie, a co nie, a najgorsze w tym było to, że nie pamiętał jaki był i co myślał, co chciałby zrobić. — Nie przeżyjemy za ciebie życia, Sheila. Twoja przyszłość jest twoją. Mam... miałem żonę, nie wiem, to powinna być moja przyszłość. A ty musisz znaleźć swoją. Dopiero później naszą... — W taborze byli jedną wielką rodziną, ale w jej obrębie były mniejsze. Udawanie, że ten temat nie istniał było wygodne. Mieli je dwie, je obie na wyłączność, nie musieli się nimi z nikim dzielić. W taborze kobiet było wiele, dzieci wychowywały się wspólnie, wspólne było ich życie. A dziś? Czym naprawdę byli? Jakim tworem? Z jaką przyszłością?
— Masz nas za durniów, którzy nie myślą o konsekwencjach. Myślimy — powiedział butnie, głośniej, unosząc na nią wzrok. Patrzył jej przez chwilę w oczy. — Ale nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Nie potrafimy wszystkiego przewidzieć. Gdybyśmy byli mistrzami kalkulacji zajmowalibyśmy już jakieś stanowiska w Ministerstwie Magii, a nie żebrali na ulicach o parę knutów.
Możemy mówić, że to nasz wybór, tak chcemy żyć, ale tak nie jest. Po prostu nie stać nas na więcej — dodał z frustracją w głosie. — Myślisz, że wszystkie sekrety wszystko naprawią, kiedy o nich opowiesz, ale o niektórych sekretach nie da się powiedzieć głośno przed samym sobą, a co dopiero innym. — Z poddenerwowaniem odsunął się od okna i wzruszył ramionami. — Czasem po prostu to, co nosisz w sobie jest zbyt mroczne, zbyt trudne, by się tym z kimś podzielić. A czasem starasz się robić wszystko, by nie obarczać ludzi wokół ciebie dodatkową dawką nieszczęścia. Mówisz, że sekrety nas niszczą, ale czy jesteśmy wystarczająco silni, by dźwigać wszystkie nasze wzajemne brzemiona? By dźwigać ciężar tych wszystkich rzeczy, które się przytrafiły i przytrafią? Mówisz mi, że nie możesz myśleć o swojej przyszłości z naszego powodu. Gdybym ci opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło i co jeszcze wydarzy, byłabyś spokojniejsza? Nie. Po prostu odebrałbym ci ostatnią nadzieję. Ostatnią iluzję niewinności, jaka ci pozostała — podniósł głos, a później dłonią przetarł twarz i oparł się pośladkami o ścianę, ręce splatając na piersi. Milczał chwilę, przygryzając policzek od środka. — Naprawdę uważasz, że jeśli powie ci, gdzie idzie, to nic się nie wydarzy? Czy jeśli pójdzie do pracy i... i przypadkiem znajdzie się w ogniu walki, czy to będzie całkiem jego wina? Sheila... Naprawdę, naprawdę chciałbym ci tego oszczędzić, zrobić wszystko, byś nie musiała się martwić. — Mógłby przysiąc na wszystko. — Ale nie mogę.
Gdy nie skomentowała w żaden sposób odejścia Eve, nie ciągnął etatu. Przełknął tylko ślinę — jej kolejne słowa utwierdziły go w przekonaniu, że to była ich wina, ale nie miał siły dziś przyjmować tego bez tłumaczenia. Wycofać się.
— Może w domu jest tak ciężko i jest tyle negatywnych emocji, bo w domu w końcu możemy być sobą? — odpowiedział bardziej niż spytał; głucho, z goryczą, nie patrząc na nią. Głos mu się załamał, przygryzł wargę od wewnątrz, zaciskając mocno usta. Dom był miejscem, w którym nie musieli udawać. Tak sądził do tej pory, pomylił się. Sheila miała dość, nie chciała takiego życia. Musieli się postarać choć trochę nadać jej codzienności namiastki szczęścia, dawnej, utraconej normalności. Umieli kłamać, umieli udawać. Musieli nauczyć się udawać tu i przed nimi, że wszystko było w porządku. Nawet jeśli to całkiem przeczyło jej prośbom o szczerość. Nie chciała prawdy, nie chciała szczerości. Chciała mieć kontrolę, poczucie stabilności. Nie mogli dać jej jednego i drugiego jednocześnie.
— Czasami jesteśmy uczestnikami zdarzeń, w których wcale nie chcemy brać udziału, ale gdzieś podskórnie czujemy, że tak trzeba. Nawet jeśli przez długi czas nie wiemy dlaczego i po co. Któregoś dnia to przyjdzie. Wiedza, świadomość. Może nie będzie za późno — mruknął cicho, bez przekonania. Nie umiał jej wyjaśnić, dlaczego nie zostawił przyjaciół na placu. Dlaczego tam poszedł, dał się w to wciągnąć. Ufał im. Ufał Marcelowi jak własnemu bratu, jak żonie, jak siostrze. Podążał za nim, może gdzieś podświadomie wierząc, że znalazł cel, któremu jego brakowało.
— Nie wiem, Sissy — nie wiedział, kim mieli być. Kim chcieli zostać. Nie wiedział, co robić i co słuszne. Pogubił się, udawał, że wszystko wiedział, potrafił. Musiał. Ale był jak dziecko we mgle. — Marcel ufa rodzinie Aidana. Ty ufasz jemu, więcej nie potrzeba — dodał cicho, bez siły i determinacji, którą miał chwilę wcześniej. Nie musiał ufać wszystkim ludziom, którzy brali w tym udział, wystarczyło tylko to. Kilka osób, które Marcel obdarzył zaufaniem. Które zagwarantują Sheili i Eve bezpieczeństwo. To wystarczyło.
— Mam coś dla ciebie — przypomniał sobie. Musiał wyjść z pokoju, wyjść po paczuszkę, którą udało mu się zdobyć. Wrócił na górę z zawiniątkiem, w środku były materiały, ale nie znał się na nich. Pozwijane w parcianym worku. — Udało mi się to zdobyć, myślę, że zrobisz z tego użytek.
| przekazuję Sheili skórę szpiczaka i czaroprzędze
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
James i Thomas irytowali ją, ale kochała ich jak tylko mogła. Cieszyła się zawsze ich obecnością, tym jak potrafili trzymać ją blisko siebie, tak jakby jutra miało już nie być (bo może miało), jak starali się podsuwać jej jakieś drobne kąski, tak aby jednak zjadła nieco więcej, nawet jeżeli to ona dawała im większe porcje aby napełnili lepiej żołądek tymi drobnymi porcjami. Spoglądała na brata, którego zawsze jej brakowało, gdy tylko znikał z jej oczu, bo po prostu martwiła się w takich wypadkach, że koszmar sprzed dwóch lat może się powtórzyć. Że wyjdą i nie wrócą. Przecież sami wiedzieli, że pakowali się w kłopoty, a teraz, w czasach wojny, wszystko było tak kruche, tak nagłe. Tak łatwo zaprzepaszczone jeżeli się o to nie dbało.
- James, ty to ty, mój brat, najbliższa mi osoba. Bliższa mi niż rodzice czy dziadkowie. Nie dlatego, że jesteś tutaj, ale ze wszystkich powodów. – Wyciągnęła dłonie podchodząc do Jamesa, delikatnie jego twarz ujmując aby przesunąć ją aby spojrzał na nią. Kciukiem przejechała po jego policzku, tak jakby miało to go jakkolwiek pocieszyć, zaraz jednak wzdychając aby jednak ostrożnie wypuścić go i nie zrobić jej krzywdy. – Czy więc naprawdę to takie dziwne, że się o was martwię? Wiem, że może ty przygotowałeś się już dawno na to, że tak łatwo zabrać nasze życie, ale ja…ja wciąż nie. I zawsze mam wrażenie, że o wiele gorsze mamy na to czasy. Kiedyś by was wrzucili do więzienia, teraz w tym więzieniu zetną was tylko po to, by to dobrze wyglądało na papierze kiedy kolejny rewolucjonista zostanie stracony. Czy to naprawdę tak dziwne, że myślę o momentach, że kiedyś nawet nie będę wiedziała co się z tobą stanie, tak samo jak przez ostatnie dwa lata, że to co przeżywaliśmy na nowo powróci? Albo wręcz przeciwnie, że będę doskonale wiedzieć, że nie żyjesz, ale wyrzucą cię gdzieś i nie dam rady nawet cię pochować. – Jej ton nie miał w sobie pretensji, raczej pytania. Bo zastanawiała się prawdziwie, czy on może też się zastanawiał. Czy też wyobrażał sobie jak to jest, gdyby już nigdy nie zobaczył rodziny.
Oparła się jeszcze, tym razem brodę opierając na ramieniu brata, oddychając cicho i trzymając lekko dłonią łapiąc jego dłoń, karmiąc się tą bliskością skoro była tutaj, skoro mogła to wykorzystać, skoro przez chwilę brat był przy niej i nie musieli się poświęcać swoim obowiązkom. Czy naprawdę byli gotowi wszyscy aby Sheila przeżyła swoje życie? Tak samo jak oni? Na to jeszcze nie umiała odpowiedzieć.
- Nie. Ale wiem, że czasem skoczycie po okazję tylko dlatego, że chcecie, nawet jeżeli ryzyko jest niewspółmiernie duże. Jak na jarmarku. Gdzie też mogłam zareagować. Nie wiem, może masz rację że o niektórych sekretach ciężko odpowiedzieć. Ale potem patrzę jak przez te sekrety wzajemnie wyżywacie na sobie swój ból i niepewności. I to również nie wydaje mi się dobre. – Czy widział to inaczej? Czy wolał to tak jak teraz, że zamiast wszystkiego po prostu mógł uderzyć Thomasa? I potem znowu i znowu i znowu, dopóki nie uciekało z niego napięcie? To nie wydawało się właściwe. - Powiedz jak czułbyś się, gdybyś doświadczył tego samego. Gdybym zniknęła nagle, gdyby nagle okazało się, że coś mi się stało, gdybym wyszła nie mówiąc gdzie, a wy nawet byście nie wiedzieli gdzie mnie szukać. Podejrzewam, że wasze uczucia byłyby takie same, ale nie mniej ważne. Podejrzewam, że w takim wypadku chciałbyś wiedzieć gdzie idę i co robię. Nie przez to, aby mnie powstrzymywać, ale aby jednak wiedzieć, gdzie mnie szukać, prawda? – Spojrzała jeszcze, nie wiedząc, czy okręcenie sytuacji pozwoli mu wyobrazić sobie jak dokładnie to działało, ale jednak próbując. Mimo wszystko, rodziło się w niej poczucie że tylko go osaczała i wymagała od niego czegoś nowego.
Pociągnęła go jeszcze za rękaw, spoglądając na Jamesa.
- Co się stało z Eve? – szepnęła jeszcze, ciekawa, czy będzie chciał opowiedzieć coś więcej. Wyrzucić w końcu z siebie jakiś sekret. Tak aby jednak tu znalazł bezpieczną przestrzeń. Odpoczął. Zaufał jej na tyle. Chciała tego, czy on tego chciał? Nie miała pojęcia, a chyba każdy z nich musiał nauczyć się na nowo wszystkiego. Na nowo siebie.
- Nie wierzę, że składasz się jedynie z negatywnych emocji, James. Wiem ile jest w tobie ciepła, miłości, ile radości. Wiem, że też masz to w sobie, tylko wolisz tutaj wyładowywać się, ale…nie wierzę, że jedynie potrafisz ciskać gromy w Thomasa i rzucać się na niego z pięściami i zaklęciami. Kochacie się, czy tego chcecie czy nie. Zawsze był dla ciebie wzorem, zawsze za nim podążałeś, nieważne co by nie zrobił. Tak jak ja za tobą. – Nie wierzyła, że w domu mieli do zaoferowania głównie złe emocje. Że gdzieś indziej wcale ich nie było. Że tak naprawdę tylko tutaj wyładowywali złość. Może to jej problem, że nie rozumiała chłopców i że ciągle widziała w nich tych, których trzymała za płaszcze kiedy razem wychodzili z Birmingham.
Pochyliła ostrożnie głowę Jamesa i delikatnie pocałowała go w czoło. Nie lubiła go też obserwować w takim stanie, zdenerwowanego, smutnego, poddanego wszystkim emocjom. Już miała wyrzuty sumienia, że to przez nią, że swoim zachowaniem i słowami sprawiła mu ból. Może więc nie powinna tego robić? Może więc właśnie taka była prawda? Niezależnie od tego, co się działo, wszystkie emocje przyjmując na siebie i nie mówiąc o nich Jamesowi. Zwłaszcza, że był przez to zły i było mu przykro – a przynajmniej tak teraz czuła.
- Ja przede wszystkim ufam tobie. Jeżeli będziesz chciał, abym coś zrobiła, zaufam tej osobie. Ale i tak myśleć będzie o was. – Czekała jeszcze, bo nie spodziewała się, co dokładnie udało mu się znaleźć. Wyprostowała się kiedy wręczył jej materiały, delikatnie przesuwając dłonią po tkaninę. Była dobrej jakości i nie wiedziała, skąd James mógł złapać coś takiego, ale naprawdę mogła potem zabrać się z tym do pracy. I czaroprzędza!
- Dziękuję, przyszykuję z tego coś pięknego dla ciebie. – Może rękawiczki? Dobrze by pasowały Jamesowi.
— Nie… — zaczął w końcu, po krótkiej chwili ciszy. — To nie dziwne — przyznał nieco bezsilnie. W obliczu jej słów czuł się jak najgorszy brat na świecie. Nie chciał, by się martwiła. Nie chciał, by każde jego wyjście z domu wiązało się z wątpliwościami, czy w ogóle wróci. Nie potrafił na to nic poradzić. Na los, na świat. Na własnego, chodzącego za nim krok w krok jak czarny kot pecha. Kiedy się do niego przytulała, była tak blisko czuł się dobrze. Bezpiecznie. Jej ciepło, jej bliskość, każde pojedyncze uderzenie serca i oddech sprawiały, że było jak w domu. Jak dawniej. Nie wiedział nawet jak bardzo tego potrzebował, każdego krótkiego momentu i pewności, że jest wciąż przy nim.
— To Thomas — odpowiedział niemalże od razu. — To zawsze on, Sissy. To ciągle on coś przed nami ukrywa, ciągle robi coś, co skazuje go lub nas na kłopoty. Mógłbym mu pomóc, być z nim, odwieść go od durnych pomysłów — żachnął się, odsuwając nieznacznie. Był poirytowany. Udawał przed samym sobą, że to z powodu głupich zachowań brata, ale tak naprawdę był zły o to, że nie brał w tym wszystkim udziału. Cokolwiek robił Thomas, zwykle robił to sam. Wpadał w kłopoty sam, angażował się we wszystko, bywał kręcił się wokół dziwnych ludzi. Nie żałował tych durnych przygód. Żałował, że brat był zawsze gdzieś obok, a czasy, w których zabierał go wszędzie, by go wszystkiego nauczyć minęły już dawno. Żył sam, obok. Brakowało mu tego. Wspólnych głupot, wyskoków. Błahych żartów. Nie przyznałby tego przez siostrą, a już na pewno nie przed Eve. Chciał być z Thomasem w tym wszystkim, co mu zarzucały. Ale on ciągle robił wszystko sam. A James dowiadywał się o wszystkim na samym końcu.
— To co innego, Sissy. Jesteś dziewczyną. Za drzwiami czeka na ciebie znacznie więcej zła niż na nas. My jakoś sobie damy radę. A ty? Co byś zrobiła? — spytał, spoglądając na nią z uniesionymi brwiami. —Jak mogłabyś po prostu wyjść, zniknąć? Mówisz do mnie tak, jakbym robił to cały czas. Nie mogłem zostać u Jaydena. Po prostu… nie mogłem wrócić do was po tym wszystkim. Spojrzeć wam w twarz? Ja… — zawahał się na moment, przypominając sobie słowa, które wtedy padły. — Znam cię, She. Jesteś znacznie mądrzejsza ode mnie, wiem to. Dbasz o nas, troszczysz się, martwisz. Myślisz, że nie potrafimy tego docenić, ale to nieprawda. Kochamy cię — szepnął cicho, ledwie słyszalnie, jakby wstyd było się do tego przyznać. — Myślałem, że cię straciłem. Tęskniłem. Nie mogłem wrócić, bo nie umiałem zająć się sobą, a co dopiero… wami. Nie mogłem o was zadbać. Nie wiedziałem, co robić. Kim jestem, co czuję. Nie chciałem być ciężarem. Ofiarą. Nie chciałem narzekać, skomleć… Naprawdę.— W kącikach oczu zalśniły łzy. Słowa, które usłyszał wtedy od Jaydena wciąż paliły go do żywego. Wiedział, że musiał bardziej sobie niż jemu udowodnić, że był w błędzie. To, co mówił nie było prawdą. Wtedy się pogubił. Potrzebował czasu, żeby znaleźć drogę. I choć wciąż nie wiedział, czy ją odnalazł, Eve nie dała mu wielkiego wyboru. Gdy z nią wrócił nie mógł zmienić zdania.
Przetarł oczu i spojrzał w dół, na przestrzeń między nich — nie zatrzymując spojrzenia na niczym konkretnym.
— Nie jestem pewien — odpowiedział na pytanie o Eve. Był idiotą i nie miał powodu do złości? Czuł się rozbity. Czuł się dotknięty. W końcu był zazdrosny. Spojrzał na Sheilę, odnajdując jej spojrzenie znów. Miała rację. Zawsze podążał za bratem. Zawsze robił to wszystko, co on. Szukał jego akceptacji, aprobaty. Chciał, by był z niego dumny, by mogli wciąż robić to wszystko razem. — Więc teraz to ja jestem ten zły? — spytał cicho, spoglądając na siostrę. To wszystko była jego wina? Kłótnie z Thomasem, awantury o to, że wciąż sprawiał problemy. — Mam siedzieć cicho, nie odzywać się? Robić to, czego wszyscy ode mnie oczekują? — Kiedy irytacja Sissy przeszła z Thomasa na niego? Co zrobił źle tym razem?
Spuścił wzrok na ziemię i nabrał powietrza w płuca. Powoli, ostrożnie, jakby obawiał się, że zakrztusi się zbyt dużą dawką tlenu. Pocałowała go w czoło, więc przymknął na moment oczy. Nie chciał się ruszać z miejsca, ale zrobił to, by przynieść zawiniątko. Jemu to było niepotrzebne, zdobył to dla niej. Wiedział, że potrafiła szyć, wiedział, że zrobi z tego użytek. Uśmiechnął się lekko, kiedy przyjęła materiały.
— Złożyłem Marcelowi przysięgę. A on złożył mnie — wyznał cicho, otwierając dłoń, na której goiła się już świeża blizna. Popatrzył na nią przez chwilę. Nie zamierzał ich zostawiać, narażać się bez potrzeby. Wolałby nie robić tego w ogóle, ale Marcel miał rację. Musiał zadbać o swoją rodzinę. I zadbać o jej przyszłość. O to, by była jakaś. A to wymagało działania. Czasem ryzykownego. Dlatego obiecał mu pomóc zawalczyć o tą przyszłość. Zrobić to, o co go będzie prosił, wierząc, że dzięki temu nie będzie bierny w tej walce o wolność. Niczego innego nie chciał jak bezpieczeństwa bliskich. Nie miał nic poza nimi. Poza ludźmi, których kochał. — Zadba o was. Jak brat — bo tym właśnie była ta przysięga. Przysięgą z krwi, wiążącą ich na zawsze ze sobą. Wierzył w to. Tego nie można było złamać; nie było nic istotniejszego. Chciał, by wiedziała, że może na niego liczyć.
Objął ją, wtulając się w jej włosy. Przełknął ślinę, czując jak oczy zaczynają go piec. Zacisnął więc palce na materiale jej ubrań, przyciskając ją mocniej do siebie, gasząc rodzące się emocje. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak była ważna dla niego i jak bardzo ją kochał.
| ztx2?
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Trzymał ją między rzeczami, razem z fragmentem wstążki, którą dostał od Neali. Schował ją tam, ukrył jak coś, co nie powinno nigdy znaleźć się na widoku lub coś wstydliwego. Ale nie było ani jednym ani drugiem. Wyciągnął oba przedmioty — wstążkę schował do kieszeni; zawiąże ją przy kompasie, który dostał od Marcela. Kompas wskazywał bezpieczną drogę, wstążka symbolizowała przyjaciela, który zawsze był gotów do pomocy. Nie wiedział w co zapakować igłę. Bał się, że jeśli zostawi ją na kartce papieru to umknie jej uwadze, na stole tym bardziej. A jeśli ukryje ją w materiale to wyślizgnie się niepostrzeżona. Może w kopertę, ale tam też nie była bezpieczna. Sheila jeszcze spała, ale ruszył do miejsca, w którym najczęściej szyła. Pogmerał w skrawkach materiałów, aż znalazł jakąś nitkę. Czy to w ogóle była nitka? Urwał kawałek i usiadł przy stole w kuchni, próbując nawlec na nią igłę. Zaplątał kilka supełków, a następnie wrzucił to do koperty. Sięgnął po pergamin i pióro, zamoczył je w atramencie nie będąc do końca pewnym co napisać. Wolałby jej to dać osobiście, ale musiał iść do pracy. Liczył na to, że Thomas i Eve przekażą jej kopertę, zanim znajdzie ją sama. Po kilku a może kilkunastu minutach spędzonych nad czystą kartą i rozpaloną świecą zetknął pióro z pergaminem. Kochana siostro, zaczął. Powinien zacząć od tego, że jest już kobietą? Nie, to brzmiało idiotycznie. Powinien napisać coś o tym, że życzy jej pomyślności? Przecież wiedziała. Nie miał pojęcia jak się do tego zabrać, miał ochotę po prostu jej to dać. Nie był już pewien, czy jego życzenia są dziś i jej marzeniami. Czy to, czego chciałby jej życzyć życzyłaby sobie sama. Westchnął tylko, dopisując krótkie: wszystkiego najlepszego, a później podpisał ich wszystkich. Siebie, Thomasa, Eve i Marcela. Zostawił kopertę z igłą na stole; spojrzał na sofę, na której spał Thomas. Nim wyszedł podszedł do niej i obudził go:
— Na stole masz prezent dla niej— Potrząsnął nim, próbując zrzucić go z tej sofy. Ile miał robić na tego darmozjada. — I wstawaj, już, wałkoniu — Rzucił w niego poduszką z niezadowoleniem, wychodząc z domu.
| przekazuję Sheili zaklętą igłę; zt
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Ostatecznie znalazła chwilę – ostatnimi dniami szyła jedynie dla obcych, że martwiła się, że czasu dla jej własnej rodziny już jej nie starczy. Mimo wszystko otworzyła się na to chwila, dlatego ostrożnie usiadła w pokoju, pozwalając Dyni na wślizgnięcie się na leżące obok materiały, rozkładając się wygodnie i nawet nie spoglądanie w jej kierunku kiedy wydawał się po prostu cieszyć leżeniem i nie przeszkadzając sobie czymkolwiek. Podrapała go jeszcze za uszami kiedy sięgała po swoje przybory, uśmiechając się z takiego towarzystwa. Dobrze, że Nira spała sobie w innym pokoju i Dynie dziś nie miał ochoty jej ganiać. Może powinna coś zrobić aby tego w ogóle nie robił. Dało się w końcu przyciąć pazurki bez robienia mu krzywdy. Ale to później, teraz jednak czekała ją praca.
W pierwszej chwili zajęła się rzeczami dla Jamesa. Oczywiście sięgnęła po największe na początek, wiedząc, że drobne detale można było zrobić potem ale było to oczywiście spokojniejsze. Znała wymiary Jamesa, dlatego już wcześniej mogła przygotować wykrój, teraz jedynie siadając z nożyczkami. Na początku przyłożyła przygotowane wcześniej obrysy, pozwalając sobie na ostrożne wycinanie wszystkiego powoli, a przynajmniej pilnując, że nie uszkodzi skóry, bo magiczne składniki nie były tak łatwe do zdobycia, nawet jeżeli mogła odnaleźć kontakty w Dolinie które jej spredawały.
Po wycięciu wszystkiego machnęła różdżką, przywołując zaklęciem igłę która sama teraz przesuwała się pomiędzy warstwami – zamierzała wykończyć wszystko samodzielnie, ale teraz musiała się skupić też na innych rzeczach. Zaraz też pod ostrza nożyczek poszła skóra tebo, inna niż od wcześniejszej skóry wsiąkiewki – inna, bo lepiej nadająca się na wytrzymałe buty. Ostatecznie też od razu wycięła skórę spiczaka na rękawiczki i kolejną skórę wsiąkiewki, tym razem zamierzając przygotować coś innego – małą sakiewkę. Czekały jeszcze inne materiały, ale najpierw najlepiej było skupić się na całym pakiecie.
Uszyty płaszcz wydawał się gotowy do wykończenia, przeniosła więc zaklęciem igłę na buty, samej doszywając drobne detale oraz upewniając się, że kieszenie będą wytrzymałe. Doszyła małą pętelkę w środku oraz kieszeń, na wypadek gdyby James potrzebował w środku coś schować albo zawiesić. Buty również wykończyła, a kiedy magiczna igła skończyła zszywanie materiałów rękawiczek, przyjrzała im się uważnie aby ostatecznie wszystko odłożyć do odpowiedniego koszyka – wraz z uszytą sakiewką, którą zajmowała się w międzyczasie, wiedząc, że później spakuje to tak, aby było to dla Jamesa. Zużyła do tego jedną czaroprzędze, ale patrząc na efekt, było zdecydowanie warto.
Następne, czym się zajęła, to sukienka dla Eve – wiedziała, że teraz potrzebuje nowych ubrań, ale jednocześnie czemu miało to nie oznaczać, że mogłaby błyszczeć jako piękność którą w końcu była. Rozłożona tkanina z pyłu elfów wydawała się do tego idealna, dlatego też rozłożyła delikatnie wszystkie posiadane, również znając wymiary starszej Doe, ale czyniąc sukienkę o wiele bardziej rozłożystą, tak aby jeszcze mogła schować ciążę. Ostrożnie sięgając po kolejne nicie, wybrała ostatecznie tę, która pasowała najlepiej i pochyliła się nad nią, sprawdzając, czy ma jej pod dostatkiem. Zadowolona z wyniku sięgnęła po kolejne odrysy sylwetki aby wyciąć elementy na sukienkę, zaraz też wycinając również te. Łączyła to potem cierpliwie, różdżką wykorzystując możliwości szycia które pokazała jej Neala i szyjąc magicznie, drugą igłą skupiła się na drugiej sakiewce ze skóry wsiąkiewki, tym razem dla Eve, jej również chcąc sprawić podobny prezent. Dopiero wtedy odłożyła wszystko, zabierając się za ostatnią możliwość – szycie dla siebie.
Tkanina z włosów wili wydawała się tak miękka i delikatna, że wystarczyło ją przytulić do policzka aby poczuć miękkość, dlatego kiedy udało jej się zdobyć trzy, chciała stworzyć coś dla siebie, tak do tańca. Co prawda James ostatnio ją zignorował na sylwestrze z Thomasem, nie zapraszając jej nawet do tańca, ale może sama się wybierze i nie będzie musiała się tym martwić. Swoje wymiary znała kiedyś na pamięć, jednak przez ostatnie schudnięcie potrzebowała zmierzyć się na nowo. Być może dlatego wycięcie wszystkiego wyszło jej dobrze, ale kiedy zszyła wszystko, zmarszczyła brwi, spoglądając na to jak sukienka na niej leży i dochodząc do wniosku, że zdecydowanie źle to zrobiła. Bez żalu rozpruła więc wszystko, na nowo zszywając elementy sukienki, tym razem zadowolona z efektu. Własną sukienkę wsunęła od materac na którym spała – miała tam poczekać na lepsze czasy. Podrapała jeszcze Dynie za uchem i pozwoliła sobie wstać, odnosząc kota do innego pomieszczenia – wypadało zrobić miejsce dla Niry.
zt, szyję:
1. Buty, płaszcz i rękawiczki dla Jamesa
2. Sakiewkę dla Jamesa
3. Sukienkę dla Eve
4. Sakiewkę dla Eve
5. Sukienkę dla Sheili - próba nieudana, Sukienkę dla Sheili - próbaudana
Wiedziała, że to jeszcze nie urodziny Eve, ale skoro otrzymały zaproszenie, wyszła z założenia, że mogła się w końcu zdobyć na wcześniejszy prezent. W takich wypadkach termin nigdy nie wydawał się zły, kiedy był wcześniejszy, a przynajmniej w to chciała wierzyć. Wydawało jej się też, że otrzymanie czegoś, co pozwoli jej poruszać się po mieście i innych miejscach bez zwracania uwagi na ciąże. Zaczynały się z tego powodu komentarze w takich wypadkach, a przynajmniej tak sądziła, bo gdziekolwiek nie zajeżdżali z taborem, kobiety będące akurat w ciąży bardzo mocno pilnowały, aby nie wychodzić do publicznego widoku, dlatego podejrzewała, że starsza Doe również niezbyt chętnie spogląda na perspektywę ludzi wzmiankujących jej obecny stan.
Sięgnęła po papier, brązowy, bo i tak powinna cieszyć się, że ma to w co owinąć, najczęściej ciesząc się na to, że mogła w zamian za zlecenia prosić o inne rzeczy. Nie było to może wiele, ale zawsze jej to pozwalało na drobną wymianę – czasem zamiast pieniędzy brała za szycie jedzenie, inne materiały albo nawet drobne rzeczy, w zależności od tego, co robiła i co akurat było potrzebne. Teraz zaś miała przynajmniej jakąś wstążkę którą mogła owinąć przygotowaną wcześniej sukienkę oraz sakiewkę i delikatnie zapakować ją w jakiś ładny sposób.
Żałowała, że nie miała pudełka w które mogłaby to włożyć, ale jak się nie ma co się lubi…musiała działać na tym, co miała. Sięgnęła jeszcze po kawałek pergaminu, kreśląc notatkę z wyjaśnieniem powodu, dla którego przygotowała to ubranie i życzenia wszystkiego najlepszego. Narysowała jeszcze atramentem serduszko, czując, że to całkiem dziecinne, ale mając nadzieję, że Eve nie będzie to przeszkadzać – podmuchała na notatkę, aby pozwolić jej się wysuszyć aby atrament niczego nie poplamił i dopiero wtedy wsunęła ją za wstążkę, spajającą wszystko razem. Podniosła wszystko, ostrożnie stawiając kroki tak aby czasem nie wywrócić się i nie pognieść wszystkiego – weszła do pokoju, kładąc prezent na szafce po stronie Eve i uśmiechając się samej do siebie. Oby nosiło się go dobrze.
zt, przekazuję Eve sakiewkę oraz sukienkę
- Jeszcze nie chce mi się spa-aaaaa-ać - oświadczyłam cicho, ale nie mniej marudnie przy okazji ziewając rozdzierająco. Na zewnątrz zaczynało się robić widno, a ja byłam już naprawdę zmęczona i coraz trudniej było mi utrzymać ciężkie powieki, ale nie chciałam się jeszcze kłaść spać. Wiedziałam, że albo będę się przewracać z boku na bok nie mogąc zasnąć, albo zasnę i ogarną mnie jakieś koszmary o wielkiej fali, wnętrznościach ryby albo krzykach ludzi błagających o pomoc, której nie mogłam im udzielić. Nie chciałam spać. Wolałam przedłużać ten czas z przyjaciółmi, beztroską zabawą i błogim pijaństwem, tylko... jak na złość alkohol odcięli mi już dawno temu, więc zaczynałam trzeźwieć, a reszta albo zmyła się z imprezy, albo poszła spać i zostaliśmy właściwie z Freddim jako jedyni na nogach. Właśnie zgarniałam jakieś bezpańskie koce przyniesione wcześniej z ogrodu i mozolnie (bo chwiejnie) wdrapywałam się po schodach na piętro. Zamilkłam chwilowo, niemal wstrzymując oddech, żeby nikogo nie zbudzić, a w szczególności Gilly. Odetchnęłam dopiero kiedy znaleźliśmy się w pokoju na piętrze i zamknęły się za nami drzwi.
Może nie było tu łóżka ani kanapy do spania, ale ten wolny skrawek dywanu wyglądał całkiem wygodnie, więc po prostu rozłożyłam na nim dwa koce. Proszę bardzo: posłania zrobione.
- Nie chce mi się spać - powtórzyłam, jakby nie dotarło to do niego za pierwszym ani za drugim razem. - A tobie? Wziąłeś wino z dołu? Może jak się jeszcze napiję, to-ooooo - znów ziewnęłam, aż oczy mi się zaszkliły - łatwiej będzie zasnąć... - zakończyłam mrukliwie. Trochę liczyłam na to, że jednak się złamie, skoro i tak wszyscy spali, a ja praktycznie wytrzeźwiałam (byłam o tym przekonana. Nawet język przestał mi się tak plątać!) i nie poskąpi mi tego wina.
Rozejrzałam się jeszcze wokół po pokoju - stare meble i jeszcze starsze książki, nic ciekawego.
- Ej, zastanawiałeś się kiedyś jak śpią ryby? - zapytałam ni z gruszki, ni z pietruszki, bo nagle mi to przyszło do głowy, a skoro był rybakiem to powinien chyba wiedzieć wszystko o rybach. A może nie? Ale temat wydał mi się intrygujący - w końcu nigdy nie widziałam śpiącej ryby. A może ryby w ogóle nie śpią?
Tak rozmyślając ostatecznie usiadłam na jednym z koców. Dobra, czułam jak ten koc mnie do siebie przyciąga i jaką mam wielką ochotę się po prostu położyć i spróbować jednak zasnąć... ale nie. Dzielnie się temu opierałam, bo wiedziałam jak będzie. Już to przerabiałam mnóstwo razy - kończyło się tylko mordęgą bezsenności.
1, 2, 3
I'll be there
Gdy weszliśmy do pokoju wolno zamknąłem za nami drzwi, a następnie przeniosłem spojrzenie na Liddy, która nieustannie powtarzała, że nie chce się jej spać. Naprawdę, aż tak bała się położyć na kocu i chociaż spróbować zasnąć? Zaczynało świtać; wypadało o w miarę rozsądnej godzinie powrócić do własnych domów, dlatego nawet ten krótki odpoczynek był wręcz wskazany. Nie zamierzałem jednak nalegać i to też kilkukrotnie jej powtórzyłem, choć pokrętnie liczyłem, że koc mimowolnie ją przyciągnie, i tym samym nawet nie wiedząc kiedy zamknie oczy. Pozwoli sobie na regenerację, która po takiej ilości trunku z pewnością będzie długa i… bolesna. -Nie chce i tak, wziąłem- odparłem pomagając jej rozłożyć oba koce. -Ale Tobie już chyba wystarczy, prawda?- zaśmiałem się pod nosem unosząc na nią spojrzenie. -Oczywiście jak masz ochotę to droga wolna, ale… sama wiesz- nieco speszony wzruszyłem ramionami, po czym wlepiłem wzrok w materiał. Zwykle nie mówiłem nikomu co ma robić, ale po prostu trochę się już martwiłem. -Nie mam pojęcia- odparłem zgodnie z prawdą zdając sobie sprawę, że naprawdę nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. -Może faktycznie nie śpią? Bo te śnięte ryby to raczej wiesz, na pewno nie o sen chodzi- zacisnąłem wargi w lekkim uśmiechu, a następnie wyciągnąłem się wygodnie na jednym z koców. Jedną z dłoni wcisnąłem pod głowę, w drugą zaś chwyciłem butelkę.
-Zawsze tak unikałaś snu?- spytałem nie będąc pewien czy prym wiódł imprezowy nastrój, czy jednak stało za tym przyzwyczajenie. Może coś innego? Coś o czym po prostu nie wiedziałem? -Nie żałujesz, że wiesz- mruknąłem po chwili. -Że cały wieczór spędziłaś ze mną?- bo tak właściwie było. Najpierw długi spacer, potem cała ta sytuacja z pobitym szkłem i zabawą w chowanego.
kim tak naprawdę jest
Parsknęłam cicho, jakby zażartował i wyciągnęłam do niego rękę po butelkę.
- Daj spokój – powiedziałam tylko zmęczonym głosem. Nie chciałam się z nim kłócić, nie miałabym na to zresztą siły. Ale przecież kto jak kto, ale Freddy nie będzie się chyba bawił w mojego starszego brata i w jakieś moralizatorskie gadki, nie? Sam powiedział: „droga wolna”.
Zachichotałam rozbawiona tekstem o śniętych rybach.
- Zasypiają raz a dobrze – skwitowałam z uśmiechem, a zaraz zerknęłam na niego kontrolnie, kiedy zaskoczył mnie pytaniem. Leżał sobie spokojnie na kocu.
- Nie unikam snu – odparłam machinalnie i właściwie ucinając temat. A jednak nie do końca. Odwróciłam wzrok i wbiłam gdzieś w bok w półki zawalone książkami.
- To on unika mnie – dodałam ciszej, trochę bardziej do siebie niż do Freda. Odetchnęłam cicho.
– Od czasu fali – przyznałam się, zanim zdążyłam ugryźć w język. Pożałowałam tego niemal natychmiast zdając sobie sprawę z tego jak żałośnie to brzmi: biedna, mała Lidka żali się, że ma koszmary i nie może spać. Uch! Przecież nie chciałam, żeby Freddy patrzył na mnie w ten sposób!
- Pewnie w tej rybie wyspałam się za wszystkie czasy i teraz już nie potrzebuję snu – zażartowałam szybko dla rozluźnienia atmosfery i nawet uśmiechnęłam się do niego w nadziei, że nie będzie drążył tematu.
A potem zapytał czy żałowałam, że spędziłam z nim całą imprezę.
- Co? Nie – odpowiedziałam machinalnie. Może za szybko? Czemu w ogóle przyszło mu to do głowy? Wyglądałam jakbym żałowała? Czy może…
Ooo nie…! Serce niespokojnie zabiło mi mocniej, a ja poczułam, że robi mi się gorąco.
Spojrzałam na niego w jakiejś dziwnej, nienaturalnej dla mnie panice.
- Nie planowałam tego – wyrzuciłam z siebie od razu na swoją obronę. – Tak wyszło, naprawdę. Nie chciałam, żebyś się czuł do mnie jakoś przywiązany… Czy to ja byłam rzepem? – w głowie zrobiłam błyskawiczną analizę dzisiejszej imprezy: jak zrobiłam z niego swoją wymówkę na nietańczenie, jak szedł za mną na ten stanowczo za długi spacer, jak paplałam mu caaaałą noc o jakichś pierdołach, jak się nie odczepiłam po tym jak właściwie odmówiłam mu tańca, potem jak rozwaliłam tą butelkę, jak ciągnęłam go do domu przy zabawie w chowanego i jak teraz… Kurwa.
- Merlinie… byłam strasznym rzepem – uświadomiłam to sobie z całą przytłaczającą mocą i skrzywiłam malowniczo. Zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio za to wszystko. Co on sobie o mnie pomyślał? W jednej chwili zaczęłam z siebie wyrzucać jeszcze więcej słów, nie dopuszczając go w ogóle do głosu:
- Przepraszam, Freddy… Naprawdę… Nie pomyślałam o tym… Z nikim nie zatańczyłeś, ani nie pogadałeś z chłopakami, ani nic… Ale jestem durna. Przepraszam – powtórzyłam szczerze spoglądając na niego żałośnie i ze skruchą. – Trzeba było mi powiedzieć: „Lidka, odwal się w końcu”. Nie obraziłabym się, serio… Było tak fajnie i straciłam poczucie czasu i… zupełnie nie pomyślałam, że… Następnym razem powiedz… – poprosiłam czując, że dosłownie się palę ze wstydu.
Przez cały ten czas myślałam tylko o sobie i o tym jak fajnie było spędzać czas z Fredem… Nawet nie przeszło mi przez myśl, że może on wcale nie myśli tak samo… Ależ ze mnie egocentryczka!
Czy teraz mogłam się już zapaść pod ziemię?
1, 2, 3
I'll be there
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot