Morsmordre :: Devon :: Okolice
Zapomniana wioska
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zapomniana wioska
Kto tu mieszkał? Kiedy dokładnie tajemnica tego miejsca zaginęła w pamięci mieszkańców Devon? Ciężko powiedzieć, nikt bowiem nie zna odpowiedzi na te pytania. Dokumenty o wiosce pewnego dnia po prostu zaginęły, a razem z nimi chociażby wiedza na temat nazwy, jaką nosiła. Szepty głoszą, że miejsce to zostało zrównane z ziemią w odwecie za bezpodstawne procesy czarownic prowadzone w przeszłości, ale nie istnieje żaden sposób, by domysły te potwierdzić. Dziś wioska to ledwie kilka drewnianych konstrukcji zdominowanych przez przyrodę. Dachy porasta trawa, niektóre z domów osunęły się częściowo pod ziemię, a dawne forum, na którym zbierali się mieszkańcy, to zlepek kilku kamieni pokrytych mchem.
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Odpowiedziałam mu szczerze, dostrzegając zaskoczenie na twarzy. Odpowiedziałam, tak jak każdemu zawsze. Czasem zatrzymywałam słowa, kiedy czułam, że nie powinnam ich mówić. Ale przeważnie pozwalałam im lecieć, gnać dokładnie tak jak chciałam - i to bywało też problemem. Nauczono mnie akceptacji. Dom pamiętałam nie z zajęć i musztry a ciepła i zabaw. Nauczono mnie patrzeć sercem i nim oceniać. Moja mama zostawiła wielkie rozpasłe pałace na rzecz niewielkiego domu i zanim odeszła, powiedziała, że była szczęśliwa razem z nami - dokładnie tam gdzie była. Bo szczęście, nie zależało od galeonów, pięknych sukni, wystawnych dworów, tylko od tego, co nie miało materialnej formy. Tak mnie wychowano i tak mi wpojono. Nie wiedziałam o nich wiele. I o Jamesie i o Marcelu. Ale serce podpowiadało mi, że to ten typ człowieka, który pozwoli się na sobie oprzeć, jeśli będziesz w potrzebie. I Marcel potwierdzał to w jakiś sposób dzisiaj, mimo wszystkich gorzkich słów, które padły. Może tylko mnie to przyszło naturalnie. Nie byłam pewna, ale już od Sheili wiedziałam, że jestem dziwna.
Skinęłam krótko głową, a brwi uniosły mi się najpierw w krótkiej uldze, po której wypuściłam powietrze z ust. Trochę dłużej, niż pewnie było to normalne. Najgorsze… chyba minęło? Wywróciłam oczami łagodnie kiedy przyznał, że nie chciał się drzeć. Może i nie chciał, ale czy nie potrzebował właśnie tego?
- Nikt nigdy nie chce. - mruknęłam wzruszając ramionami. Ja nigdy nie chciałam, a słowa unosiły się same. Coś pękało. Czegoś było zbyt wiele i już dłużej się nie dało. - …tak wyszło? - dokończyłam za niego wzruszając ramionami raz jeszcze. - Przecież wiem, że nie szło o dżem. - mruknęłam biorąc wdech. Spojrzałam gdzieś w bok. - Każdy ma prawo mieć takie. - powiedziałam przenosząc wzrok na niego. Każdy miał, lepsze i gorsze okresy, momenty. Ponoć po burzy, zawsze wychodziło słońce, chociaż czasem zdawało się, jakby świat się kończył. Odsunęłam znów spojrzenie. Kiedy przeprosił uniosłam brwi odrobinę. Pokręciłam głową przecząco. - Nic się nie stało. Znaczy stało. Ale nie. - powiedziałam marszcząc trochę brwi na nowo. - To nie było przyjemne… - przyznałam całkiem szczerze. Odwróciłam spojrzenie łapiąc kolejny oddech w płuca z nadal czerwonymi od płaczu policzkami. Musiałam wyglądać całkowicie koszmarnie. - Czasem mówię - ciocia mówi że paplam bez namysłu - i choć chce dobrze wychodzi o. - wskazałam na niego brodą. - Ale mogę je wziąć, jeśli wam ulżą. Niewiele pomogę. Rad złotych nie mam. - wzruszyłam znów ramionami. - Umiem mówić… przeważnie. Dużo mówię. Jakbym nie umiała się zamknąć. - mruknęłam wywracając oczami. - I słuchać. Trzeba z siebie zrzucić czasem. - powtórzyłam raz jeszcze unosząc niepewnie kącik ust. Powtarzając słowa, które powiedziałam wcześniej. - Ja zrzucam od razu, dlatego mam taki okropny charakter. - mruknęłam załamując się chwilę nad sobą. - Ale myślę, że powinieneś z nimi porozmawiać. Tak poważnie. Reparo samo się jeszcze nigdy nie rzuciło. - zmarszczyłam lekko brwi. Spoważniałam kiedy podziękował. Milcząco potakując głową. A potem robiąc to ponownie kiedy padło kolejne słowo.
Ruszyłam za nim, trochę z opóźnieniem i trochę zaskoczona nie bardzo wiedząc co za myśl przeszła przez jego głowę. Bo jakaś musiała prawda? Miał jakiś plan. Zacisnęłam dłonie na trzonk miotły nadganiając za nim. Marszcząc brwi w niezrozumieniu kiedy odpowiadałam na kolejne pytania nie wiedząc do czego dążył.
- Pan Steel w sumie teraz chyba nic nie robi konkretnie. Stary już jest. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Ale zazwyczaj wie o wszystkim w Exeter. - dodałam marszcząc trochę brwi. - Pani Lande, och biedaczka zimą wpuściła do domu ludzi chcąc im pomóc. Okazało się, że byli pod jakąś klątwą i powariowali, wyrzucili ją z domu z synem i grozili mieszkańcom. Napisała mi list z prośbą o pomoc, kuzyn Elroy się tym zajął. Ja mogłam jedynie ugotować trochę zupy dla ludzi i poprosić ich żeby nie bali się sobie pomóc. Ale no, ona mieszka tu niedaleko. Powie nam co potrzeba też. - wyjaśniałam lecąc obok, kawałek za nim. Skinęłam krótko głową kiedy zapewnił że to niedaleko było. Cóż, skoro tak mówił to chyba tak było? Obejrzałam się za siebie marszcząc trochę brwi. Przygryzłam lekko dolną wargę. Wróciłam do niego wzrokiem kiedy znów zapytał. - Państwo Barrow?- powiedziałam trochę mniej pewnie. Nie mogłam mieć całkowitej pewności póki nie znajdziemy się na miejscu. Zniżyłam za nim lot nad wodą milcząco podążając za nim. Nadal marszcząc brwi odrobinę. Zerknęłam na niego, przesuwając niebieski tęczówki spoglądając na zalany dom. - To chyba dom pana Andersa - uzdrowiciela i jego rodziny. - jednak myślałam, że lecimy trochę bliżej. Ten Barrowsów znajdował się trochę w inną stronę. Zatrzymałam się obok słuchając wypowiadanych przez niego słów. Patrząc jak zagląda przez okno do domu. Co właściwie planował? Co robiliśmy? - D-Do środka? - powtórzyłam za nim zduszonym głosem nachylając się w jego stronę. Rozejrzałam się dookoła niepewnie. Wracając do niego wzrokiem. Nie wchodziłam do cudzych domów bez pozwolenia. - Oh. - wypadło z moich ust, kiedy wyjaśnił swój plan. Miał on… sens. Jeśli uciekli w pośpiechu nie zabrali wiele, prawda? Trochę jeszcze zaskoczona i zastanawiając się co robić podleciałam za nim, odsuwając się kiedy mi polecił. Patrzyłam jak rzuca bombardę zamykając lekko oko i wykrzywiając wargi. Szkło posypało się z znajomym odgłosem. Patrzyłam tak na to jak wkłada rękę i popycha okno. Uniosłam rękę obleczoną w czerwoną wstążkę, która wystawała spod starego płaszcza. Przytknęłam palec wskazujący do wargi. Uniosłam brwi widząc gest, spoglądając na otworzone okno i znów na niego. Odsunęłam dłoń od ust, zakładając rude kosmyki za ucho, marszcząc brwi. Podleciałam na miotle niepewnie przechodząc na dach. - Czy to… - ...nie włamanie? - Powinniśmy…? - zapytałam, zerkając na niego ale wrzucając miotłę do środka, a potem sama wchodząc do domu.
1 - wszechświat lubi sobie ze mnie zakpić zawsze. Więc kiedy kucnęłam na parapecie, moja spódnica zaczęła się o wystający gwóźdź. A ja wchodząc do środka, najpierw się zacięłam. Straciłam równowagę i poleciałam jak długa na podłogę.
2 - jakoś poszło. Trochę mało zgrabnie, ale jednak. Wchodząc podniosłam miotłę i odwróciłam się spoglądając na Marcela. Czekając na niego. Wyciągając różdżkę. - Nie zostawisz mnie tu samej, nie? - zapytałam szeptem, nie wiedząc dokładnie czemu, ale jakoś tak poczułam, że lepiej szeptem niż normalnie i głośno.
3 - zadziwiająco zgrabnie udało mi się wejść do środka. Zrobiłam kilka kroków do wewnątrz pokoju, ale szafa - możliwe że nie tylko z ubraniami - która tam stała skrzypnęły i otworzyła się- a raczej jej drzwi - a ja podskoczyłam, pisnęłam ze strachu, cofnęłam, stając stopą prosto na stopie Marcela.
Zaraz jednak wyprostowałam się zadzierając brodę wysoko. Wcale się nie bałam, co to to nie. Rozglądając się wokół. - To właściwie, co powinniśmy..? - zapytałam go nie będąc do końca pewną które rzeczy powinniśmy zbierać i w co.
Skinęłam krótko głową, a brwi uniosły mi się najpierw w krótkiej uldze, po której wypuściłam powietrze z ust. Trochę dłużej, niż pewnie było to normalne. Najgorsze… chyba minęło? Wywróciłam oczami łagodnie kiedy przyznał, że nie chciał się drzeć. Może i nie chciał, ale czy nie potrzebował właśnie tego?
- Nikt nigdy nie chce. - mruknęłam wzruszając ramionami. Ja nigdy nie chciałam, a słowa unosiły się same. Coś pękało. Czegoś było zbyt wiele i już dłużej się nie dało. - …tak wyszło? - dokończyłam za niego wzruszając ramionami raz jeszcze. - Przecież wiem, że nie szło o dżem. - mruknęłam biorąc wdech. Spojrzałam gdzieś w bok. - Każdy ma prawo mieć takie. - powiedziałam przenosząc wzrok na niego. Każdy miał, lepsze i gorsze okresy, momenty. Ponoć po burzy, zawsze wychodziło słońce, chociaż czasem zdawało się, jakby świat się kończył. Odsunęłam znów spojrzenie. Kiedy przeprosił uniosłam brwi odrobinę. Pokręciłam głową przecząco. - Nic się nie stało. Znaczy stało. Ale nie. - powiedziałam marszcząc trochę brwi na nowo. - To nie było przyjemne… - przyznałam całkiem szczerze. Odwróciłam spojrzenie łapiąc kolejny oddech w płuca z nadal czerwonymi od płaczu policzkami. Musiałam wyglądać całkowicie koszmarnie. - Czasem mówię - ciocia mówi że paplam bez namysłu - i choć chce dobrze wychodzi o. - wskazałam na niego brodą. - Ale mogę je wziąć, jeśli wam ulżą. Niewiele pomogę. Rad złotych nie mam. - wzruszyłam znów ramionami. - Umiem mówić… przeważnie. Dużo mówię. Jakbym nie umiała się zamknąć. - mruknęłam wywracając oczami. - I słuchać. Trzeba z siebie zrzucić czasem. - powtórzyłam raz jeszcze unosząc niepewnie kącik ust. Powtarzając słowa, które powiedziałam wcześniej. - Ja zrzucam od razu, dlatego mam taki okropny charakter. - mruknęłam załamując się chwilę nad sobą. - Ale myślę, że powinieneś z nimi porozmawiać. Tak poważnie. Reparo samo się jeszcze nigdy nie rzuciło. - zmarszczyłam lekko brwi. Spoważniałam kiedy podziękował. Milcząco potakując głową. A potem robiąc to ponownie kiedy padło kolejne słowo.
Ruszyłam za nim, trochę z opóźnieniem i trochę zaskoczona nie bardzo wiedząc co za myśl przeszła przez jego głowę. Bo jakaś musiała prawda? Miał jakiś plan. Zacisnęłam dłonie na trzonk miotły nadganiając za nim. Marszcząc brwi w niezrozumieniu kiedy odpowiadałam na kolejne pytania nie wiedząc do czego dążył.
- Pan Steel w sumie teraz chyba nic nie robi konkretnie. Stary już jest. - powiedziałam wzruszając ramionami. - Ale zazwyczaj wie o wszystkim w Exeter. - dodałam marszcząc trochę brwi. - Pani Lande, och biedaczka zimą wpuściła do domu ludzi chcąc im pomóc. Okazało się, że byli pod jakąś klątwą i powariowali, wyrzucili ją z domu z synem i grozili mieszkańcom. Napisała mi list z prośbą o pomoc, kuzyn Elroy się tym zajął. Ja mogłam jedynie ugotować trochę zupy dla ludzi i poprosić ich żeby nie bali się sobie pomóc. Ale no, ona mieszka tu niedaleko. Powie nam co potrzeba też. - wyjaśniałam lecąc obok, kawałek za nim. Skinęłam krótko głową kiedy zapewnił że to niedaleko było. Cóż, skoro tak mówił to chyba tak było? Obejrzałam się za siebie marszcząc trochę brwi. Przygryzłam lekko dolną wargę. Wróciłam do niego wzrokiem kiedy znów zapytał. - Państwo Barrow?- powiedziałam trochę mniej pewnie. Nie mogłam mieć całkowitej pewności póki nie znajdziemy się na miejscu. Zniżyłam za nim lot nad wodą milcząco podążając za nim. Nadal marszcząc brwi odrobinę. Zerknęłam na niego, przesuwając niebieski tęczówki spoglądając na zalany dom. - To chyba dom pana Andersa - uzdrowiciela i jego rodziny. - jednak myślałam, że lecimy trochę bliżej. Ten Barrowsów znajdował się trochę w inną stronę. Zatrzymałam się obok słuchając wypowiadanych przez niego słów. Patrząc jak zagląda przez okno do domu. Co właściwie planował? Co robiliśmy? - D-Do środka? - powtórzyłam za nim zduszonym głosem nachylając się w jego stronę. Rozejrzałam się dookoła niepewnie. Wracając do niego wzrokiem. Nie wchodziłam do cudzych domów bez pozwolenia. - Oh. - wypadło z moich ust, kiedy wyjaśnił swój plan. Miał on… sens. Jeśli uciekli w pośpiechu nie zabrali wiele, prawda? Trochę jeszcze zaskoczona i zastanawiając się co robić podleciałam za nim, odsuwając się kiedy mi polecił. Patrzyłam jak rzuca bombardę zamykając lekko oko i wykrzywiając wargi. Szkło posypało się z znajomym odgłosem. Patrzyłam tak na to jak wkłada rękę i popycha okno. Uniosłam rękę obleczoną w czerwoną wstążkę, która wystawała spod starego płaszcza. Przytknęłam palec wskazujący do wargi. Uniosłam brwi widząc gest, spoglądając na otworzone okno i znów na niego. Odsunęłam dłoń od ust, zakładając rude kosmyki za ucho, marszcząc brwi. Podleciałam na miotle niepewnie przechodząc na dach. - Czy to… - ...nie włamanie? - Powinniśmy…? - zapytałam, zerkając na niego ale wrzucając miotłę do środka, a potem sama wchodząc do domu.
1 - wszechświat lubi sobie ze mnie zakpić zawsze. Więc kiedy kucnęłam na parapecie, moja spódnica zaczęła się o wystający gwóźdź. A ja wchodząc do środka, najpierw się zacięłam. Straciłam równowagę i poleciałam jak długa na podłogę.
2 - jakoś poszło. Trochę mało zgrabnie, ale jednak. Wchodząc podniosłam miotłę i odwróciłam się spoglądając na Marcela. Czekając na niego. Wyciągając różdżkę. - Nie zostawisz mnie tu samej, nie? - zapytałam szeptem, nie wiedząc dokładnie czemu, ale jakoś tak poczułam, że lepiej szeptem niż normalnie i głośno.
3 - zadziwiająco zgrabnie udało mi się wejść do środka. Zrobiłam kilka kroków do wewnątrz pokoju, ale szafa - możliwe że nie tylko z ubraniami - która tam stała skrzypnęły i otworzyła się- a raczej jej drzwi - a ja podskoczyłam, pisnęłam ze strachu, cofnęłam, stając stopą prosto na stopie Marcela.
Zaraz jednak wyprostowałam się zadzierając brodę wysoko. Wcale się nie bałam, co to to nie. Rozglądając się wokół. - To właściwie, co powinniśmy..? - zapytałam go nie będąc do końca pewną które rzeczy powinniśmy zbierać i w co.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Jego uśmiech był blady, niepewny, pozbawiony radości, a jednak rozjaśnił jego twarz; było mu głupio, że na nią nakrzyczał, że doprowadził ją do łez, choć przecież nie była niczemu winna. Cieszyło go, że wybaczyła mu tak łatwo. Może i mówiła dużo, ale wcale nie mówiła niemądrze. Była znacznie mądrzejsza od niego.
- Nie masz okropnego charakteru, Neala - wtrącił, nie potrafiąc jednak ująć w słowa równie piękne co ona komplementów, które winny w tym momencie paść. Tylko ktoś o dobrym sercu potrafił tak łatwo zatrzymać się i zawrócić, szukając wspólnego języka zamiast zadry. Doceniał to, podobnie jak jej słowa. - Jasne - rzucił w przestrzeń, kiedy podsunęła mu rozmowę z dawnymi przyjaciółmi. Z jednej strony czuł, że rzeczywiście powinien, z drugiej wiedział przecież, że z drugiej strony woli takiej nie było. Gdyby chcieli cokolwiek wyjaśniać, pewnie już by to zrobili. A on nie zamierzał przepraszać za to, że próbował pomóc Celine. Zasługiwała na to, nikt żyjący nie zasługiwał na tak głęboką niesprawiedliwość. Jeśli nie potrafili tego zrozumieć, być może wcale nie byli jego przyjaciółmi. Być może złościło go, że nie znaczył dla nich tyle, ile myślał, że znaczy. Czy miałby odwagę im to zarzucić? Nigdy, przecież nie byli za niego odpowiedzialni, ani za niego ani za jego wybory.
Słuchał, kiedy opowiadała o mieszkańcach okolicy, zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście znała ich tutaj wszystkich - i chyba znała ich dobrze. Kuzyn Elroy, lord Greengrass należał do Zakonu Feniksa, słyszał o nim, zaprosił go też na spotkanie - dziwnie było mieć tych bogaczy tak blisko siebie, jak ludzi, nie posągi lub wspominki w nagłówkach codziennych gazet. Poczuł współczucie wobec kobiety, która, usiłując pomóc, została pokarana. - Często to robisz? Pomagasz tutaj ludziom? - Nie musiała tego robić, miała opiekę najbliższych i przy aurorskiej rodzinie nic jej nie groziło. Wiedział już, że ocenił ją pochopnie, lecz nie wiedział jeszcze, jak bardzo. Opowiadała o swoich bliskich i o tym, że nikomu nie odmawiali pomocy. Nie napotkał w życiu zbyt wielu dobrych ludzi, mamił się złudzeniami. Czy nie potrafił otworzyć oczu?
Dom Andersa, uzdrowiciela; skinął głową, kiedy dziewczyna finalnie namierzyła personalia właściciela. Miał nosa. Wskoczył do środka zaraz za Nealą, zgrabniej niż ona, płynność i pewność ruchów go zdradzały, robił to już wiele razy.
- Jestem tuż za tobą - obiecał w odpowiedzi, nie zaskoczyła go jej obawa. Kiedyś czuł podobną, dziś zdarzało mu się włamywać do domów z ludźmi, którzy robili to po raz pierwszy. A on ostatni, powtarzał to sobie za każdym razem. Nie zostawiłby jej tutaj samej. - Mówiłaś, że to dom uzdrowiciela - stwierdził z zastanowieniem. - Musimy rozejrzeć się za wszystkim, co mogłoby mu być potrzebne. Jakieś... książki - chyba, magomedycy musieli mieć mnóstwo książek z rycinami kości - Może eliksiry, gotowe medykamenty. Chodź, szybciej. Po zmroku może się zrobić niebezpiecznie, pewnie nie byłem jedynym, który zauważył ten dom. - Wolałby nie napotkać tutaj bandytów, obiecał wujostwu Neali, że odprowadzi ją do domu. - Wiesz coś o eliksirach? - Byłoby prościej, gdyby wiedzieli, co wpada im w ręce. Marcel wemknął się do pierwszego mijanego pomieszczenia, które okazało się sypialnią. Dwuosobowe łózko miało zmierzwioną i brudną już od unoszącej się w powietrzu wilgoci pościel, damska koszula nocna leżała na materacu; nie mylił się, uciekli w pośpiechu. Kucnął przy kufrze znajdującym się przy nocnej szafce, po drodze zrzucając z niej złoty łańcuszek, który chciał zabrać dla siebie - za fatygę.
zręczne ręce (+30) - nie chcę, żeby nela zobaczyła, że zwijam łańcuszek
a w kufrze znajduję, oprócz ubrań:
1. nic
2. księgi anatomiczne
3. woreczki z ziołowymi mieszankami
3. mniejszy kuferek z fiolkami wypełnionymi eliksirami
4. parę monet
5. damskie perfumy
6. notatki z przeprowadzanych zabiegów, informacje dotyczące pacjentów
- Nie masz okropnego charakteru, Neala - wtrącił, nie potrafiąc jednak ująć w słowa równie piękne co ona komplementów, które winny w tym momencie paść. Tylko ktoś o dobrym sercu potrafił tak łatwo zatrzymać się i zawrócić, szukając wspólnego języka zamiast zadry. Doceniał to, podobnie jak jej słowa. - Jasne - rzucił w przestrzeń, kiedy podsunęła mu rozmowę z dawnymi przyjaciółmi. Z jednej strony czuł, że rzeczywiście powinien, z drugiej wiedział przecież, że z drugiej strony woli takiej nie było. Gdyby chcieli cokolwiek wyjaśniać, pewnie już by to zrobili. A on nie zamierzał przepraszać za to, że próbował pomóc Celine. Zasługiwała na to, nikt żyjący nie zasługiwał na tak głęboką niesprawiedliwość. Jeśli nie potrafili tego zrozumieć, być może wcale nie byli jego przyjaciółmi. Być może złościło go, że nie znaczył dla nich tyle, ile myślał, że znaczy. Czy miałby odwagę im to zarzucić? Nigdy, przecież nie byli za niego odpowiedzialni, ani za niego ani za jego wybory.
Słuchał, kiedy opowiadała o mieszkańcach okolicy, zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście znała ich tutaj wszystkich - i chyba znała ich dobrze. Kuzyn Elroy, lord Greengrass należał do Zakonu Feniksa, słyszał o nim, zaprosił go też na spotkanie - dziwnie było mieć tych bogaczy tak blisko siebie, jak ludzi, nie posągi lub wspominki w nagłówkach codziennych gazet. Poczuł współczucie wobec kobiety, która, usiłując pomóc, została pokarana. - Często to robisz? Pomagasz tutaj ludziom? - Nie musiała tego robić, miała opiekę najbliższych i przy aurorskiej rodzinie nic jej nie groziło. Wiedział już, że ocenił ją pochopnie, lecz nie wiedział jeszcze, jak bardzo. Opowiadała o swoich bliskich i o tym, że nikomu nie odmawiali pomocy. Nie napotkał w życiu zbyt wielu dobrych ludzi, mamił się złudzeniami. Czy nie potrafił otworzyć oczu?
Dom Andersa, uzdrowiciela; skinął głową, kiedy dziewczyna finalnie namierzyła personalia właściciela. Miał nosa. Wskoczył do środka zaraz za Nealą, zgrabniej niż ona, płynność i pewność ruchów go zdradzały, robił to już wiele razy.
- Jestem tuż za tobą - obiecał w odpowiedzi, nie zaskoczyła go jej obawa. Kiedyś czuł podobną, dziś zdarzało mu się włamywać do domów z ludźmi, którzy robili to po raz pierwszy. A on ostatni, powtarzał to sobie za każdym razem. Nie zostawiłby jej tutaj samej. - Mówiłaś, że to dom uzdrowiciela - stwierdził z zastanowieniem. - Musimy rozejrzeć się za wszystkim, co mogłoby mu być potrzebne. Jakieś... książki - chyba, magomedycy musieli mieć mnóstwo książek z rycinami kości - Może eliksiry, gotowe medykamenty. Chodź, szybciej. Po zmroku może się zrobić niebezpiecznie, pewnie nie byłem jedynym, który zauważył ten dom. - Wolałby nie napotkać tutaj bandytów, obiecał wujostwu Neali, że odprowadzi ją do domu. - Wiesz coś o eliksirach? - Byłoby prościej, gdyby wiedzieli, co wpada im w ręce. Marcel wemknął się do pierwszego mijanego pomieszczenia, które okazało się sypialnią. Dwuosobowe łózko miało zmierzwioną i brudną już od unoszącej się w powietrzu wilgoci pościel, damska koszula nocna leżała na materacu; nie mylił się, uciekli w pośpiechu. Kucnął przy kufrze znajdującym się przy nocnej szafce, po drodze zrzucając z niej złoty łańcuszek, który chciał zabrać dla siebie - za fatygę.
zręczne ręce (+30) - nie chcę, żeby nela zobaczyła, że zwijam łańcuszek
a w kufrze znajduję, oprócz ubrań:
1. nic
2. księgi anatomiczne
3. woreczki z ziołowymi mieszankami
3. mniejszy kuferek z fiolkami wypełnionymi eliksirami
4. parę monet
5. damskie perfumy
6. notatki z przeprowadzanych zabiegów, informacje dotyczące pacjentów
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k6' : 1
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k6' : 1
To nie była łatwa rozmowa - tego to byłam pewna. Jedna z cięższych chyba, jakie miałam w ogóle w ciągu lat wszystkich. Ale wuja kiedyś mi powiedział, że słowa też swoją wagę mają i ciężkość, a w relacjach z ludźmi czasem - a nawet często - burze się zdarzają. I nie sztuką jest być drzewem, które łamie się kiedy wiatr mocniejszy zadmie, tylko trawą, która ugiąć się potrafi i potem podnieść się, przetrwać, spojrzeć na wszystkie racje, zmierzyć dokładnie całą tą wagę i zadecydować. A Marcel, nie znałam go w ogóle właściwie. Widzieliśmy się ledwie kilka razy - chwilę, czasem chwilę dłużej. Ale wydawał się ciężki, cięższy niż fizyczna masa którą na sobie miał. I też nie tak, że w większości krzyczał nieprawdę. To właśnie prawda bolała najbardziej.
- Okropny może i nie całkiem, ale strawny ciężko bywa czasem. - oznajmiłam wzruszając ramionami. Biorąc hauts potężnego powietrza żeby wziąć i uspokoić się całkiem. Zamilkłam na chwilę. Biorąc wdech kolejny w płuca. - Wiesz, przeczytałam kiedyś, że krzyczą tylko ci, którzy jeszcze walczą. Ci którym zależy. Ci których bezsilność przeżera do cna i milczeć już nie potrafią, nie chcą, nie mogą. Że obawiać należy się wtedy, kiedy cisza staje zbyt głęboka i długa, która zmienia się w szybę zobojętnienia. I myślę, że coś mądrego w nich jest bardzo. - zaplotłam dłonie przed sobą. Rozplotłam je zaraz unosząc rękę. Czerwona wstążka wysunęła się kawałkiem spod rękawa. Założyłam za ucho zbłąkany kosmyk włosów. Zmarszczyłam lekko brwi. - Więc noszę je ze sobą. Nie boję się ciszy, tylko zobojętnienia. Tego, że przestanie mi zależeć. Albo komuś na mnie. - uniosłam wzrok na niego. - Kłótnie nie są łatwe. Ale są trochę jak burza. - oznajmiam więc jakby na zakończenie. Czasem jeśli nie powie się wszystkiego, nie można iść dalej przecież. Wzięłam kolejny głęboki wdech w płuca dźwigając wargi ku górze. Jeszcze trochę ciężko, jeszcze trochę niepewnie, trochę w speszeniu. Ale właśnie wychodziło słońce, metaforycznie, bo brzeg nadal był zalany i koniec nie zapowiadał się szybko.
Jego kolejne pytania zaskoczyły mnie lekko. Ale odpowiedziałam na nie bez zawhania uznając, że jeśli o coś pyta, to pewnie na myśli ma coś konkretnego. Najdokładniej i najlepiej jak potrafiłam. Żeby nie umknęła jakaś sprawa, która mogła okazać się ważna.
- Hm? - uniosłam na niego jeszcze zamyślone i skupione spojrzenie, kiedy zadał pierwsze z pytań przestając marszczyć brwi, ale widocznie czekając na to, aż nie rozwinie informacji bardziej.
- Trochę. Może więcej niż ktoś inny, ale mniej niż bym chciała. - zastanowiłam się całkiem poważnie. Wydęłam na chwilę wargi. - Zimą jest najtrudniej, najwięcej przygotowań jest na wiosnę i pod koniec lata. Do tego mam naukę - bratu obiecałam. Poza tym, im więcej będę umieć i wiedzieć, tym większa szansa że mniej mnie zaskoczy nieoczekiwanego, prawda? - zadałam retoryczne pytanie. Bo taka w moim własnym prywatnym mniemaniu właśnie była sprawa. No i, lubiłam wiedzieć rzeczy. Rację też mieć lubiłam. - Poprosiłam kuzyna Archibalda i ciocię i panią Dorotheę, żeby popytali, czy ktoś stażysty nie szuka. Potrzebuję uczyć się od specjalisty - kogoś, kto pokaże mi co i jak, żebym mogła komuś naprawdę pomóc. - zmarszczyłam lekko brwi. Zaplotłam dłonie za plecami. - A wuja mówi, że ważne jest, żeby ludzie pamiętali że zgoda prowadzi do zwycięstwa. I że to nasz obowiązek, żeby nie zgasła nadzieja, żeby pamiętali o tym, że pomagać sobie nawzajem trzeba, niźli odwracać do siebie plecami. Bo mała siła sama może nie mieć znaczenia, ale jeśli zbierze się w setkach, tysiącach, milionach, nagle robi się ogromnie wielka. - zaraz jednak speszyłam się trochę, uśmiechając przepraszająco. - Znów paplam jak najęta. - mruknęłam pod nosem uciekając spojrzeniem. Ale teraz, po całej tej rozmowie, krzykach, oskarżeniach i wyjaśnieniach, moja dusza stała się lekka i rześka. Słowa szły same. Ale przed dalszym paplaniem uratowało mnie dotarcie na miejsce. Obserwowałam jego poczynania z brwią lekko uniesioną. Ale zdecydowałam się zaufać mu całkiem, więc kiedy otworzył okno weszłam do środka. Nie z gracją - bo ja i gracja nie chodziłśmy nigdy w parze. A potem nie wiedzieć czemu krótkie słowa wydobyły się szeptem z ust moich same. Czułam się dziwacznie, jakbym naruszała kogoś prywatność, mimo, że nikogo tutaj nie było. Jakby to do końca odpowiednie nie było. Wzięłam wdech w płuca. Potaknęłam krótko głową, kiedy zapewnił mnie że jest obok i lżej mi się trochę zrobiło. Zaraz jednak brodę uniosłam mimo wszystko bo to przecież nie straszne jakoś strasznie było. Wzięłam wdech w płuca zadając kolejne pytanie. Milcząco patukując zgodziłam się z zaproponowanym przez niego planem. Ruszyłam za nim, kiedy mnie ponaglił puszczając go przodem. - Trochę o podstawowych. O medycznych najwięcej. Ale z eliksirami średnio mi po drodze. Kuzyneczka Pomczka mówiła, że z nimi jak z gotowaniem, ale trochę mam co do tego wątpliwości. - podzieliłam się z nim informacją, kiedy on wszedł do jednego z pokoi weszłam za nim, jakoś tak nie chciałam się rozdzielać za bardzo. Jak mogło niebezpiecznie być niedługo lepiej było robić jeden pokój we dwoje. Ruszyłam do szafy otwierając ją, kiedy on do kufra szedł, ale nic w niej nie było poza kilkoma ubraniami. Odwróciłam się, chcąc mu to zakomunikować, dostrzegając jak chowa błyszczący łańcuszek. Jak zgrabnie zsuwa go do kieszeni. Do własnej kieszeni. Bez słowa. Brwi mi się uniosły same, a usta wygięły. Otworzyłam usta i zamknęłam kilka razy. Zaraz o nim powie, prawda? Że go znalazł? I schował do kieszeni, żeby mu w szukaniu nie przeszkadzał. Dłonie powędrowały na boki. A ja czekałam, ale on dalej, jakby nigdy nic do kufra zaglądał. Zapowietrzyłam się jeszcze kilka razy.
- Marceliusie! - uniosłam głos w oburzeniu, podchodząc do i wyciągając do niego dłoń, podsuwając mu ją pod nos. - To pewnie pamiątka pani Anders, ucieszy się, że ją znalazłeś. Liczę głęboko, że masz wytłumaczenie na to, że przemilczałeś znalezienie czegoś takiego. Nie jesteś złodziejem chyba? Nie po tym, jak całą rozprawkę dałam o tym, że ci pomogę, jeśli czegoś potrzebujesz. - stałam nad nim mrużąc oczy, nie opuszczając dłoni. Poruszyłam palcami ponaglająco. Moja mina mówiła wyraźnie, że widziałam i wiedziałam co miał w kieszeni swojej właśnie.
- Eliksiry byłby najlepsze ich zawsze jest za mało. Sprawdźmy dalej. - zaproponowałam właściwie teraz już zadecydowałam i zapowiedziałam czekając, aż nie ruszy pierwszy w stronę następnego pokoju. Zatrzymałam się przy drzwiach jednak nie wchodząc sama. Puszczając go przodem. Trochę czując jak serce obija mi się o pierś wyraźnie. Więcej tu było mebli i łóżka żadnego.
W pokóju można znaleźć:
1. to mały pokój pani Anders, która hobbystycznie szyje swetry, są tu jej włóczki i rzeczy do szycia
2. księgi anatomiczne
3. woreczki z ziołowymi mieszankami - w przeszklonej szafce po lewej stronie
3. mniejszy kuferek z fiolkami wypełnionymi eliksirami - ustawiony na biurku
4. parę monet - w woreczku na biurku
5. pusty notatnik
6. notatki z przeprowadzanych zabiegów, informacje dotyczące pacjentów - na biurku
I see all
- Okropny może i nie całkiem, ale strawny ciężko bywa czasem. - oznajmiłam wzruszając ramionami. Biorąc hauts potężnego powietrza żeby wziąć i uspokoić się całkiem. Zamilkłam na chwilę. Biorąc wdech kolejny w płuca. - Wiesz, przeczytałam kiedyś, że krzyczą tylko ci, którzy jeszcze walczą. Ci którym zależy. Ci których bezsilność przeżera do cna i milczeć już nie potrafią, nie chcą, nie mogą. Że obawiać należy się wtedy, kiedy cisza staje zbyt głęboka i długa, która zmienia się w szybę zobojętnienia. I myślę, że coś mądrego w nich jest bardzo. - zaplotłam dłonie przed sobą. Rozplotłam je zaraz unosząc rękę. Czerwona wstążka wysunęła się kawałkiem spod rękawa. Założyłam za ucho zbłąkany kosmyk włosów. Zmarszczyłam lekko brwi. - Więc noszę je ze sobą. Nie boję się ciszy, tylko zobojętnienia. Tego, że przestanie mi zależeć. Albo komuś na mnie. - uniosłam wzrok na niego. - Kłótnie nie są łatwe. Ale są trochę jak burza. - oznajmiam więc jakby na zakończenie. Czasem jeśli nie powie się wszystkiego, nie można iść dalej przecież. Wzięłam kolejny głęboki wdech w płuca dźwigając wargi ku górze. Jeszcze trochę ciężko, jeszcze trochę niepewnie, trochę w speszeniu. Ale właśnie wychodziło słońce, metaforycznie, bo brzeg nadal był zalany i koniec nie zapowiadał się szybko.
Jego kolejne pytania zaskoczyły mnie lekko. Ale odpowiedziałam na nie bez zawhania uznając, że jeśli o coś pyta, to pewnie na myśli ma coś konkretnego. Najdokładniej i najlepiej jak potrafiłam. Żeby nie umknęła jakaś sprawa, która mogła okazać się ważna.
- Hm? - uniosłam na niego jeszcze zamyślone i skupione spojrzenie, kiedy zadał pierwsze z pytań przestając marszczyć brwi, ale widocznie czekając na to, aż nie rozwinie informacji bardziej.
- Trochę. Może więcej niż ktoś inny, ale mniej niż bym chciała. - zastanowiłam się całkiem poważnie. Wydęłam na chwilę wargi. - Zimą jest najtrudniej, najwięcej przygotowań jest na wiosnę i pod koniec lata. Do tego mam naukę - bratu obiecałam. Poza tym, im więcej będę umieć i wiedzieć, tym większa szansa że mniej mnie zaskoczy nieoczekiwanego, prawda? - zadałam retoryczne pytanie. Bo taka w moim własnym prywatnym mniemaniu właśnie była sprawa. No i, lubiłam wiedzieć rzeczy. Rację też mieć lubiłam. - Poprosiłam kuzyna Archibalda i ciocię i panią Dorotheę, żeby popytali, czy ktoś stażysty nie szuka. Potrzebuję uczyć się od specjalisty - kogoś, kto pokaże mi co i jak, żebym mogła komuś naprawdę pomóc. - zmarszczyłam lekko brwi. Zaplotłam dłonie za plecami. - A wuja mówi, że ważne jest, żeby ludzie pamiętali że zgoda prowadzi do zwycięstwa. I że to nasz obowiązek, żeby nie zgasła nadzieja, żeby pamiętali o tym, że pomagać sobie nawzajem trzeba, niźli odwracać do siebie plecami. Bo mała siła sama może nie mieć znaczenia, ale jeśli zbierze się w setkach, tysiącach, milionach, nagle robi się ogromnie wielka. - zaraz jednak speszyłam się trochę, uśmiechając przepraszająco. - Znów paplam jak najęta. - mruknęłam pod nosem uciekając spojrzeniem. Ale teraz, po całej tej rozmowie, krzykach, oskarżeniach i wyjaśnieniach, moja dusza stała się lekka i rześka. Słowa szły same. Ale przed dalszym paplaniem uratowało mnie dotarcie na miejsce. Obserwowałam jego poczynania z brwią lekko uniesioną. Ale zdecydowałam się zaufać mu całkiem, więc kiedy otworzył okno weszłam do środka. Nie z gracją - bo ja i gracja nie chodziłśmy nigdy w parze. A potem nie wiedzieć czemu krótkie słowa wydobyły się szeptem z ust moich same. Czułam się dziwacznie, jakbym naruszała kogoś prywatność, mimo, że nikogo tutaj nie było. Jakby to do końca odpowiednie nie było. Wzięłam wdech w płuca. Potaknęłam krótko głową, kiedy zapewnił mnie że jest obok i lżej mi się trochę zrobiło. Zaraz jednak brodę uniosłam mimo wszystko bo to przecież nie straszne jakoś strasznie było. Wzięłam wdech w płuca zadając kolejne pytanie. Milcząco patukując zgodziłam się z zaproponowanym przez niego planem. Ruszyłam za nim, kiedy mnie ponaglił puszczając go przodem. - Trochę o podstawowych. O medycznych najwięcej. Ale z eliksirami średnio mi po drodze. Kuzyneczka Pomczka mówiła, że z nimi jak z gotowaniem, ale trochę mam co do tego wątpliwości. - podzieliłam się z nim informacją, kiedy on wszedł do jednego z pokoi weszłam za nim, jakoś tak nie chciałam się rozdzielać za bardzo. Jak mogło niebezpiecznie być niedługo lepiej było robić jeden pokój we dwoje. Ruszyłam do szafy otwierając ją, kiedy on do kufra szedł, ale nic w niej nie było poza kilkoma ubraniami. Odwróciłam się, chcąc mu to zakomunikować, dostrzegając jak chowa błyszczący łańcuszek. Jak zgrabnie zsuwa go do kieszeni. Do własnej kieszeni. Bez słowa. Brwi mi się uniosły same, a usta wygięły. Otworzyłam usta i zamknęłam kilka razy. Zaraz o nim powie, prawda? Że go znalazł? I schował do kieszeni, żeby mu w szukaniu nie przeszkadzał. Dłonie powędrowały na boki. A ja czekałam, ale on dalej, jakby nigdy nic do kufra zaglądał. Zapowietrzyłam się jeszcze kilka razy.
- Marceliusie! - uniosłam głos w oburzeniu, podchodząc do i wyciągając do niego dłoń, podsuwając mu ją pod nos. - To pewnie pamiątka pani Anders, ucieszy się, że ją znalazłeś. Liczę głęboko, że masz wytłumaczenie na to, że przemilczałeś znalezienie czegoś takiego. Nie jesteś złodziejem chyba? Nie po tym, jak całą rozprawkę dałam o tym, że ci pomogę, jeśli czegoś potrzebujesz. - stałam nad nim mrużąc oczy, nie opuszczając dłoni. Poruszyłam palcami ponaglająco. Moja mina mówiła wyraźnie, że widziałam i wiedziałam co miał w kieszeni swojej właśnie.
- Eliksiry byłby najlepsze ich zawsze jest za mało. Sprawdźmy dalej. - zaproponowałam właściwie teraz już zadecydowałam i zapowiedziałam czekając, aż nie ruszy pierwszy w stronę następnego pokoju. Zatrzymałam się przy drzwiach jednak nie wchodząc sama. Puszczając go przodem. Trochę czując jak serce obija mi się o pierś wyraźnie. Więcej tu było mebli i łóżka żadnego.
W pokóju można znaleźć:
1. to mały pokój pani Anders, która hobbystycznie szyje swetry, są tu jej włóczki i rzeczy do szycia
2. księgi anatomiczne
3. woreczki z ziołowymi mieszankami - w przeszklonej szafce po lewej stronie
3. mniejszy kuferek z fiolkami wypełnionymi eliksirami - ustawiony na biurku
4. parę monet - w woreczku na biurku
5. pusty notatnik
6. notatki z przeprowadzanych zabiegów, informacje dotyczące pacjentów - na biurku
I see all
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Uśmiechnął się, kiedy nazwała się ciężkostrawną. Swój charakter właściwie, ale nie robiło to wielkiej różnicy, niewielu spotkał w życiu ludzi tak szczerych jak ona - a ta szczerość na swój sposób ujmowała. Może dlatego i jemu łatwiej było być szczerym.
- Lecimy na jednej miotle, Neala - odpowiedział z westchnieniem. Coś musiało sprawiać, że ludzie go nie lubili. Że dziewczyny zachowały się w ten, nie inny sposób, że Sheila mówiła w ten sposób. Oczywiście, że była w tym jego wina, za dużo wypił, zachowywał się niewłaściwie, i nawet przez myśl mu nie przeszło, że mała Sissy mogła odebrać to w taki sposób. Też musiał mieć ciężkostrawny charakter. - Może czasem trzeba się pogodzić z tym, że walka już się skończyła - rzucił smętnie, na fali poprzednich emocji, sytuacji. Zwykle pewien był, że warto. Że lepiej odejść, niż się poddać. Skinął głową, on bał się tego samego - ale czuł, że ze strony większości jego przyjaciół już to nadeszło. Że zobojętnieli na niego. Nie chciał o tym rozmawiać, cieszyło go, że Neala nie miała mu tego za złe.
Słuchał jej w milczeniu, czasem czuł podobnie, że chciałby robić więcej, niż mógł. Uczyła się, on tez musiał pracować. Byli od siebie tak inni, a jednocześnie łączyło ich tak wiele. Wzruszył ramieniem, gdy opowiadała o tym, jak nauka była ważna. Czasem było mu żal, że nie skończył szkoły, większość czasu wstydził się tego przed innymi. I chyba nie chciał się do tego przyznawać.
- Masz dużą rodzinę, co? - wspominała o bracie, wcześniej odprowadzał ich jej wuj, mówiła o innych zakonnikach, o dalszych krewnych, przypominało mu to społeczność, w której żył James. On miał tylko matkę, żyli we dwoje. Jej część rodziny musiała go unikać, nieświadoma istnienia magii. Kiedyś żył ułudą, że przecież gdzieś jeszcze czekał na niego ojciec, ale ten sen szybko zderzył się z rzeczywistością. Ludzie w cyrku też byli dla niego jak rodzina. - Stażysty do czego? - Neala rzeczywiście dużo mówiła, łatwo było zgubić w tym wątek, ale starał się za nią nadążać. Nie mógł wiedzieć, kim byli Dorothea i Archibald, choć tego drugiego mógł skojarzyć z Prewettem; rzucone w natłoku innych imion niewiele mu mówiły. Kąciki jego ust uniosły się w górę, lekko, podobały mu się jej słowa, wartości, które wyznawała jej rodzina. Głęboko wierzył w to, ze każde pojedyncze działanie miało moc i sens. - Wcale nie - rzucił, nie chcąc, żeby te słowa gasiła. Słowa też miały moc. Większą, niż się wydawało, też był wciąż naiwny, sądził, że wiara zdolna była przenosić góry.
- Pomczka? - powtórzył imię kolejnej kuzynki, arystokraci miewali kuriozalne imiona, nabijanie się z nich było forma integracji w pokoju wspólnym Gryffindoru, ale to konkretne rzeczywiście wybijało poza skalę. - Może je przynajmniej rozpoznasz, jeśli uda nam się je znaleźć - westchnął, szczątkowa wiedza wciąż była lepsza niż żadna. On żadnej nie miał. Niestety w przeszukiwanym przez niego kufrze nie znalazł nic interesującego, opuścił wieko z łoskotem, zamierzając podejść do pobliskiego kredensu, gdy zatrzymał go jej uniesiony głos, spojrzał na nią ze zdumieniem, które to rosło z każdym kolejnym wypowiedzianym przez nią słowem. Gdy skończyła mówić, przyglądał się jej wciąż, z szeroko otwartymi oczyma, zakłopotaniem i rumieńcem z wolna barwiącym przeważnie jasną bladą twarz. Jak to możliwe, że dostrzegła jego gest? Był pewien, że był dyskretny, szybki, że schował go niepostrzeżenie; parę grosza przydałoby się za fatygę, ale przecież...
- Ja... oczywiście, że nie - zaprzeczył, wciąż z zakłopotaniem, byciu złodziejem. Przecież wiedział, że nie powinien tego robić, że to miał być ostatni raz, po prostu błyskotka znajdowała się tak blisko, na wyciągnięcie ręki... - Złodziejem? Ja? - powtórzył blado, bez przekonania, pewność w jej głosie sprawiała, że nie zamierzał iść w zaparte; zaplątał palce w łańcuszek skryty w kieszeni kurtki i wyciągnął go z ubrania, pokazując Neali. Cóż innego mógł zrobić, nakryty na gorącym uczynku? - Przyszliśmy tu, żeby zwrócić jej rzeczy, prawda? Oddamy jej to - odpowiedział, z wyraźnym zakłopotaniem, rzucając błyskotkę w ręce dziewczyny. Nie chciał, żeby tak o nim myślała. Złość, że go nakryła, wyparta została wstydem. Czuł na sobie jej naglące spojrzenie, chciała patrzeć mu na ręce. Spojrzał na nią zmieszany, ale szybko uciekł wzrokiem, wsunął ręce do kieszeni i wszedł pierwszy do pobliskiego pomieszczenia. Wody wyciekło tu już trochę więcej, parter musiał być wciąż kompletnie zalany. Otwierał kolejne szafy, rzucając okiem na półki, ale wyglądało na to, że trzymali tu głównie ubrania. Nie znalazł nic ciekawego.
- Masz coś? - zapytał Neali, kiedy przeglądała jeden z dzienników, chwycił w dłonie leżący obok, lecz przekartkowany nie zdradził żadnych tajemnic. Był świeży, niezapisany. Spojrzał na jej znalezisko przez ramię, dostrzegł kilka nazwisk, trudnych do zrozumienia zwrotów, nazw eliksirów, to mogło być coś ważnego.
- Wiesz, gdzie ich znajdziemy? - zapytał, jeśli to miało pomóc w pracy uzdrowiciela - musieli z tym podlecieć jak najszybciej. Najlepiej od razu.
też przeszukuję ten sam pokój
- Lecimy na jednej miotle, Neala - odpowiedział z westchnieniem. Coś musiało sprawiać, że ludzie go nie lubili. Że dziewczyny zachowały się w ten, nie inny sposób, że Sheila mówiła w ten sposób. Oczywiście, że była w tym jego wina, za dużo wypił, zachowywał się niewłaściwie, i nawet przez myśl mu nie przeszło, że mała Sissy mogła odebrać to w taki sposób. Też musiał mieć ciężkostrawny charakter. - Może czasem trzeba się pogodzić z tym, że walka już się skończyła - rzucił smętnie, na fali poprzednich emocji, sytuacji. Zwykle pewien był, że warto. Że lepiej odejść, niż się poddać. Skinął głową, on bał się tego samego - ale czuł, że ze strony większości jego przyjaciół już to nadeszło. Że zobojętnieli na niego. Nie chciał o tym rozmawiać, cieszyło go, że Neala nie miała mu tego za złe.
Słuchał jej w milczeniu, czasem czuł podobnie, że chciałby robić więcej, niż mógł. Uczyła się, on tez musiał pracować. Byli od siebie tak inni, a jednocześnie łączyło ich tak wiele. Wzruszył ramieniem, gdy opowiadała o tym, jak nauka była ważna. Czasem było mu żal, że nie skończył szkoły, większość czasu wstydził się tego przed innymi. I chyba nie chciał się do tego przyznawać.
- Masz dużą rodzinę, co? - wspominała o bracie, wcześniej odprowadzał ich jej wuj, mówiła o innych zakonnikach, o dalszych krewnych, przypominało mu to społeczność, w której żył James. On miał tylko matkę, żyli we dwoje. Jej część rodziny musiała go unikać, nieświadoma istnienia magii. Kiedyś żył ułudą, że przecież gdzieś jeszcze czekał na niego ojciec, ale ten sen szybko zderzył się z rzeczywistością. Ludzie w cyrku też byli dla niego jak rodzina. - Stażysty do czego? - Neala rzeczywiście dużo mówiła, łatwo było zgubić w tym wątek, ale starał się za nią nadążać. Nie mógł wiedzieć, kim byli Dorothea i Archibald, choć tego drugiego mógł skojarzyć z Prewettem; rzucone w natłoku innych imion niewiele mu mówiły. Kąciki jego ust uniosły się w górę, lekko, podobały mu się jej słowa, wartości, które wyznawała jej rodzina. Głęboko wierzył w to, ze każde pojedyncze działanie miało moc i sens. - Wcale nie - rzucił, nie chcąc, żeby te słowa gasiła. Słowa też miały moc. Większą, niż się wydawało, też był wciąż naiwny, sądził, że wiara zdolna była przenosić góry.
- Pomczka? - powtórzył imię kolejnej kuzynki, arystokraci miewali kuriozalne imiona, nabijanie się z nich było forma integracji w pokoju wspólnym Gryffindoru, ale to konkretne rzeczywiście wybijało poza skalę. - Może je przynajmniej rozpoznasz, jeśli uda nam się je znaleźć - westchnął, szczątkowa wiedza wciąż była lepsza niż żadna. On żadnej nie miał. Niestety w przeszukiwanym przez niego kufrze nie znalazł nic interesującego, opuścił wieko z łoskotem, zamierzając podejść do pobliskiego kredensu, gdy zatrzymał go jej uniesiony głos, spojrzał na nią ze zdumieniem, które to rosło z każdym kolejnym wypowiedzianym przez nią słowem. Gdy skończyła mówić, przyglądał się jej wciąż, z szeroko otwartymi oczyma, zakłopotaniem i rumieńcem z wolna barwiącym przeważnie jasną bladą twarz. Jak to możliwe, że dostrzegła jego gest? Był pewien, że był dyskretny, szybki, że schował go niepostrzeżenie; parę grosza przydałoby się za fatygę, ale przecież...
- Ja... oczywiście, że nie - zaprzeczył, wciąż z zakłopotaniem, byciu złodziejem. Przecież wiedział, że nie powinien tego robić, że to miał być ostatni raz, po prostu błyskotka znajdowała się tak blisko, na wyciągnięcie ręki... - Złodziejem? Ja? - powtórzył blado, bez przekonania, pewność w jej głosie sprawiała, że nie zamierzał iść w zaparte; zaplątał palce w łańcuszek skryty w kieszeni kurtki i wyciągnął go z ubrania, pokazując Neali. Cóż innego mógł zrobić, nakryty na gorącym uczynku? - Przyszliśmy tu, żeby zwrócić jej rzeczy, prawda? Oddamy jej to - odpowiedział, z wyraźnym zakłopotaniem, rzucając błyskotkę w ręce dziewczyny. Nie chciał, żeby tak o nim myślała. Złość, że go nakryła, wyparta została wstydem. Czuł na sobie jej naglące spojrzenie, chciała patrzeć mu na ręce. Spojrzał na nią zmieszany, ale szybko uciekł wzrokiem, wsunął ręce do kieszeni i wszedł pierwszy do pobliskiego pomieszczenia. Wody wyciekło tu już trochę więcej, parter musiał być wciąż kompletnie zalany. Otwierał kolejne szafy, rzucając okiem na półki, ale wyglądało na to, że trzymali tu głównie ubrania. Nie znalazł nic ciekawego.
- Masz coś? - zapytał Neali, kiedy przeglądała jeden z dzienników, chwycił w dłonie leżący obok, lecz przekartkowany nie zdradził żadnych tajemnic. Był świeży, niezapisany. Spojrzał na jej znalezisko przez ramię, dostrzegł kilka nazwisk, trudnych do zrozumienia zwrotów, nazw eliksirów, to mogło być coś ważnego.
- Wiesz, gdzie ich znajdziemy? - zapytał, jeśli to miało pomóc w pracy uzdrowiciela - musieli z tym podlecieć jak najszybciej. Najlepiej od razu.
też przeszukuję ten sam pokój
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Cóż, jeśli strawimy się oboje, to chociaż jedna osoba więcej która nas trawi. - zażartowałam, wskazując na niego palcem. To wchodzenie do domu kogoś innego, bez niego w środku było dziwaczne strasznie. Nie czułam się z tym za dobrze, ale może rzeczywiście tak mogliśmy pomóc bardziej.
- Hmm… - zastanowiłam się całkowicie poważnie splatając dłonie za plecami. - Sporą całkiem. Dalszą i bliższą. - zgodziłam się w końcu. - Wujek to brat mojego taty. Nigdy go nie poznałam zmarł na służbie zanim się urodziłam. Mama z domu była Longbottom, też już nie ma jej z nami. Córka wujka Dima ostatnio wyszła za kuzyna Macmillana. A kuzyn Prewett jest rudy, bo któraś jego babka była od nas. - uniosłam lekko kąciki ust ku górze. - Brendan ma wielu przyjaciół, po części też mnie wychowali, są dla mnie jak rodzina, więc jak rodzinę ich nazywam. Wiem, że mi pomogą, kiedy będę w potrzebie. Kiedy o tą pomoc poproszę. - mówiłam dalej znów się rozpędzając. - Ale czasem… - uniosłam rękę i na krótką chwilę zacisnęłam wargi na palcu wskazującym. Pokręciłam głową. - Właśnie dlatego wiesz, możesz napisać zawsze. - jakbym brzmiała, mówiąc teraz, po tym jak mówiłam o tym, jak wielu miałam wokół siebie ludzi, gdybym stwierdziła, że czasem czułam się samotna strasznie. Że czasem tęskniłam za rodziną, ale nie tą rozległą. Nie tą daleką tylko tą najbliższą. Za kimś, dla kogo rzeczywiście mogłabym być najważniejsza. Uśmiechnęłam się, ale uśmiech przygasł mi odrobinę. Odchrząknęłam, zajmując się przeglądaniem szaf w pokoju.
- Do jakiejś lecznicy, szpitala, miejsca w którym będę mogła pomóc i się uczyć. - odpowiedziałam uświadamiając sobie, ze to może nie było wcale takie oczywiste. - Chce zostać uzdrowicielem… - oznajmiłam żeby unieść rękę i podrapać się po policzku. - Albo podróżnikiem. Zwiedzać odległe krainy byłby pięknie. - podskoczyłam po chwili. - Oh, albo hodowcą. Konie są takie piękne. - zamyśliłam się marszcząc lekko brwi. Westchnęłam po chwili trochę ciężej. - Tak po prawdzie, to jeszcze nie wiem kim bym chciała być. - przyznałam się, spoglądając na bok. - Powinnam chyba już wiedzieć, prawda? - zapytałam się, spoglądając na niego. - Ale świat ma tyle możliwości, że ciężko skupić się na jednej. - energicznie rozłożyłam dłonie na boki. - Na razie jednak, myślę żeby nauczyć się więcej magii leczniczej, będę mogła wiesz… doraźnie pomóc. Wam pomóc, jeśli znów oberwiecie przeze mnie butelką. - uniosłam przepraszająco i z lekkim zażenowaniem kącik ust ku górze. Zreflektowałam się zaraz z tym gadaniem, zaraz rozpogadzając się mocniej kiedy zaprzeczył. Uśmiech ten jednak otrzymała szafa, do której własnie patrzyłam.
- Pomona, tak właściwie. To moja własna prywatna nazwa z połączenia imienia i pączka. Nauczyła mnie gotować też. - przedstawiłam pokrótce. - Powinnam dać radę, ale przezorni uzdrowiciele zazwyczaj opisują swoje eliksiry, żeby choćby przez przypadek nie pomylić się z jakimś. Wiesz… to jednak o ludzkie życie idzie. Nie chciałabym dostać eliksiru na gorączke, kiedy krawię i innego mi potrzeba trochę. A pan Anders prawie na pewno do tych przezornych należy. - orzekłam bez zawahania, spoglądając w jego stronę właśnie dokładnie w momencie w którym zgarniał łańcuszek ze sobą. Zareagowałam od razu, bez przemyślenia, czy zapytania - na swoje usprawiedliwienie dając mu chwilę by powiedział, że wziął i go znalazł. Ale nie mówił, więc przejęłam się trochę i słowa sama pociekły nim je wzięłam i przemyślałam w ogóle. Trochę ostro, powinnam? Nie? Właściwie już nie wiedziałam za bardzo, ale słowa padły. Ramiona mi opadły trochę kiedy powiedział, że jednak nie zamierzał. Odrobinę winy wypadło na twarz. - Oddamy. Oczywiście, że oddamy. - zgodziłam się łapiąc łańcuszek, który wsunęłam w poły swojej kurtki. - Przepraszam, że się uniosłam… znów… - mruknęłam i uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku czując się trochę winna, tego wybuchu i tego, że czerwony zrobił się cały. Pewnie gdyby ktoś i mnie oskarżył o kradzież też bym czerwona była cała. Tak jak wtedy kiedy Sheila o tym lataniu jak pies mówiła. Westchnęłam lekko. - … i… jeśli oskarżyłam cię niesłusznie, ale powinieneś powiedzieć. To było nieuprzejme, założyć coś zanim pozwoliłam Ci wytłumaczyć. - mruknęłam ale mimo wszystko jego puściłam przodem. Wzięłam w dech w płuca, kiedy szedł przede mną spoglądając na jego plecy, przygryzając na chwilę dolną wargę. Może się nie obrazi? Ale też, nie zamierzałam, nie chciałam i nie mogłam zgadzać się na czyny wątpliwe moralnie. Ruszyłam do biurka, łapiąc za pierwszy z brzegu notatnik. Zapisany pochylonym pismem. Zmarszczyłam lekko brwi, przeglądając kilka stron.
- To informacje o pacjentach i zabiegach, kojarzę kilka nazwisk. Myślę, że dobrze, że woda tego nie zniszczyła. - oznajmiłam, zamykając notatnik. - Po południowej stronie miasta w świetlicy był ostatnio tymczasowy szpital, myślę że tam najlepiej zobaczyć. Pan Anders albo tam będzie, albo ktoś, kto przekaże mu rzeczy. - orzekłam na krótką chwilę marszcząc lekko nos. - Czujesz? - zapytałam, bo kiedy zrobiłam krok do moich nozdrzy dostał się znajomy ziołowy zapach. Przesunęłam spojrzeniem wokół w końcu zawieszając go na przeszklonej szafce po lewej stronie*. Podeszłam do niej wymijając Marcela, wzrok skupiając na niewielkiej skrzyneczce. - Fortuna się do nas uśmiechnęła. - powiedziałam do niego, odwracając na chwilę głowę w jego stronę. - To zioła. - oznajmiłam z zadowoleniem, po tym, jak otworzyłam jeden z woreczków i powąchałam jego zawartość. Kuferek na niższej półce zwrócił moją uwagę chwilę później. - Oh, dzięki Ci odważny Godryku. - mruknęłam pod nosem, kiedy po podniesieniu wieka mniejszego kuferka dostrzegłam fiolki z eliksirami. Wyciągnęłam jeden z nich - zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami opisany jako pasta na oparzenia. - Zanieśmy to od razu. - powiedziałam uradowana do Marcela, prostując się, żeby klasnąć z zadowoleniem w dłonie. Ono samo rozlało się po całej mojej twarzy.
* jak lamus, albo nieuważny szczęściarz napisałam dwie trójki, więc zgarniamy wszystko
- Hmm… - zastanowiłam się całkowicie poważnie splatając dłonie za plecami. - Sporą całkiem. Dalszą i bliższą. - zgodziłam się w końcu. - Wujek to brat mojego taty. Nigdy go nie poznałam zmarł na służbie zanim się urodziłam. Mama z domu była Longbottom, też już nie ma jej z nami. Córka wujka Dima ostatnio wyszła za kuzyna Macmillana. A kuzyn Prewett jest rudy, bo któraś jego babka była od nas. - uniosłam lekko kąciki ust ku górze. - Brendan ma wielu przyjaciół, po części też mnie wychowali, są dla mnie jak rodzina, więc jak rodzinę ich nazywam. Wiem, że mi pomogą, kiedy będę w potrzebie. Kiedy o tą pomoc poproszę. - mówiłam dalej znów się rozpędzając. - Ale czasem… - uniosłam rękę i na krótką chwilę zacisnęłam wargi na palcu wskazującym. Pokręciłam głową. - Właśnie dlatego wiesz, możesz napisać zawsze. - jakbym brzmiała, mówiąc teraz, po tym jak mówiłam o tym, jak wielu miałam wokół siebie ludzi, gdybym stwierdziła, że czasem czułam się samotna strasznie. Że czasem tęskniłam za rodziną, ale nie tą rozległą. Nie tą daleką tylko tą najbliższą. Za kimś, dla kogo rzeczywiście mogłabym być najważniejsza. Uśmiechnęłam się, ale uśmiech przygasł mi odrobinę. Odchrząknęłam, zajmując się przeglądaniem szaf w pokoju.
- Do jakiejś lecznicy, szpitala, miejsca w którym będę mogła pomóc i się uczyć. - odpowiedziałam uświadamiając sobie, ze to może nie było wcale takie oczywiste. - Chce zostać uzdrowicielem… - oznajmiłam żeby unieść rękę i podrapać się po policzku. - Albo podróżnikiem. Zwiedzać odległe krainy byłby pięknie. - podskoczyłam po chwili. - Oh, albo hodowcą. Konie są takie piękne. - zamyśliłam się marszcząc lekko brwi. Westchnęłam po chwili trochę ciężej. - Tak po prawdzie, to jeszcze nie wiem kim bym chciała być. - przyznałam się, spoglądając na bok. - Powinnam chyba już wiedzieć, prawda? - zapytałam się, spoglądając na niego. - Ale świat ma tyle możliwości, że ciężko skupić się na jednej. - energicznie rozłożyłam dłonie na boki. - Na razie jednak, myślę żeby nauczyć się więcej magii leczniczej, będę mogła wiesz… doraźnie pomóc. Wam pomóc, jeśli znów oberwiecie przeze mnie butelką. - uniosłam przepraszająco i z lekkim zażenowaniem kącik ust ku górze. Zreflektowałam się zaraz z tym gadaniem, zaraz rozpogadzając się mocniej kiedy zaprzeczył. Uśmiech ten jednak otrzymała szafa, do której własnie patrzyłam.
- Pomona, tak właściwie. To moja własna prywatna nazwa z połączenia imienia i pączka. Nauczyła mnie gotować też. - przedstawiłam pokrótce. - Powinnam dać radę, ale przezorni uzdrowiciele zazwyczaj opisują swoje eliksiry, żeby choćby przez przypadek nie pomylić się z jakimś. Wiesz… to jednak o ludzkie życie idzie. Nie chciałabym dostać eliksiru na gorączke, kiedy krawię i innego mi potrzeba trochę. A pan Anders prawie na pewno do tych przezornych należy. - orzekłam bez zawahania, spoglądając w jego stronę właśnie dokładnie w momencie w którym zgarniał łańcuszek ze sobą. Zareagowałam od razu, bez przemyślenia, czy zapytania - na swoje usprawiedliwienie dając mu chwilę by powiedział, że wziął i go znalazł. Ale nie mówił, więc przejęłam się trochę i słowa sama pociekły nim je wzięłam i przemyślałam w ogóle. Trochę ostro, powinnam? Nie? Właściwie już nie wiedziałam za bardzo, ale słowa padły. Ramiona mi opadły trochę kiedy powiedział, że jednak nie zamierzał. Odrobinę winy wypadło na twarz. - Oddamy. Oczywiście, że oddamy. - zgodziłam się łapiąc łańcuszek, który wsunęłam w poły swojej kurtki. - Przepraszam, że się uniosłam… znów… - mruknęłam i uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku czując się trochę winna, tego wybuchu i tego, że czerwony zrobił się cały. Pewnie gdyby ktoś i mnie oskarżył o kradzież też bym czerwona była cała. Tak jak wtedy kiedy Sheila o tym lataniu jak pies mówiła. Westchnęłam lekko. - … i… jeśli oskarżyłam cię niesłusznie, ale powinieneś powiedzieć. To było nieuprzejme, założyć coś zanim pozwoliłam Ci wytłumaczyć. - mruknęłam ale mimo wszystko jego puściłam przodem. Wzięłam w dech w płuca, kiedy szedł przede mną spoglądając na jego plecy, przygryzając na chwilę dolną wargę. Może się nie obrazi? Ale też, nie zamierzałam, nie chciałam i nie mogłam zgadzać się na czyny wątpliwe moralnie. Ruszyłam do biurka, łapiąc za pierwszy z brzegu notatnik. Zapisany pochylonym pismem. Zmarszczyłam lekko brwi, przeglądając kilka stron.
- To informacje o pacjentach i zabiegach, kojarzę kilka nazwisk. Myślę, że dobrze, że woda tego nie zniszczyła. - oznajmiłam, zamykając notatnik. - Po południowej stronie miasta w świetlicy był ostatnio tymczasowy szpital, myślę że tam najlepiej zobaczyć. Pan Anders albo tam będzie, albo ktoś, kto przekaże mu rzeczy. - orzekłam na krótką chwilę marszcząc lekko nos. - Czujesz? - zapytałam, bo kiedy zrobiłam krok do moich nozdrzy dostał się znajomy ziołowy zapach. Przesunęłam spojrzeniem wokół w końcu zawieszając go na przeszklonej szafce po lewej stronie*. Podeszłam do niej wymijając Marcela, wzrok skupiając na niewielkiej skrzyneczce. - Fortuna się do nas uśmiechnęła. - powiedziałam do niego, odwracając na chwilę głowę w jego stronę. - To zioła. - oznajmiłam z zadowoleniem, po tym, jak otworzyłam jeden z woreczków i powąchałam jego zawartość. Kuferek na niższej półce zwrócił moją uwagę chwilę później. - Oh, dzięki Ci odważny Godryku. - mruknęłam pod nosem, kiedy po podniesieniu wieka mniejszego kuferka dostrzegłam fiolki z eliksirami. Wyciągnęłam jeden z nich - zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami opisany jako pasta na oparzenia. - Zanieśmy to od razu. - powiedziałam uradowana do Marcela, prostując się, żeby klasnąć z zadowoleniem w dłonie. Ono samo rozlało się po całej mojej twarzy.
* jak lamus, albo nieuważny szczęściarz napisałam dwie trójki, więc zgarniamy wszystko
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słuchał jej opowieści o wujkach, ciociach i kuzynach, a nawet pączkach, przed oczyma malowały mu się nieznajome twarze o rysach wywołanych wyłącznie skojarzeniami z ludźmi, których spotkał na swojej drodze w przeszłości lub z ludźmi, którzy byli tylko czystym wyobrażeniem. - Od tego się ma przyjaciół - przytaknął jej słowom, żeby móc na nich liczyć w każdej sytuacji i zawsze. Żeby byli wsparciem i ostoją. Bezwzględnym. Trudno nie było dostrzec smutku na jego twarzy, ale Marcel starał mu się nie poddawać; uśmiechnął się pomimo niego, skinąwszy głową, bo naprawdę wdzięczny był za jej słowa. Szczególnie teraz, kiedy świat odwracał się do niego tyłem, wdzięczny był za gesty życzliwości. On za rodzinę zawsze uważał przyjaciół, ale dobrze wiedział jak to jest być samotnym w tłumie. - Ty też, Neala - odpowiedział, chcąc odwdzięczyć się jej tym samym. Wcześniej nie zachował się, jak należy, kiedy proponowała pomoc. Chciała przecież dobrze, nie było jej winą nic z tego, co się wydarzyło.
Była bystra, miała zaplecze rodziny, wciąż się uczyła, ścieżka uzdrowiciela mogła być dla niej otwarta. Zaraz jednak zaśmiał się głośno, słysząc jej niesprecyzowane plany; wzruszył nieznacznie ramieniem. W jego towarzystwie niewiele osób miało jasno sprecyzowany cel, nikt przecież nie postrzegał Areny jako czegoś, w czym spędzą całe życie - wyczynowy sport nie zapewniał długowiecznej kariery, jeszcze parę lat i pewnie stamtąd odejdzie. Dokąd? Ani nie wiedział ani o tym teraz nie myślał. Czy to dlatego osoby znajdujące się w jego towarzystwie nie osiągały wielkich celów? Nie znał przecież uzdrowicieli. Poza Aurorą, której nie widział od tak dawna. Powinien napisać do niej list. - Świat jest wielki i piękny, a życie długie. Po co się ograniczać? Kiedy za długo będziesz patrzyć w książki, umknie ci to, co jest poza nimi - rzucił, wolał przecież poznawać świat w taki sposób. Empirycznie, namacalnie, zabawą i beztroską brutalnie uciętą straszliwą wojną. Nie doceniał siły nauki, albo inaczej, wierzył, że tylko wybrani potrafili zrobić z niej użytek. - I tak są opisane? Eliksir na gorączkę? - zdziwił się, spodziewał się łacińskich zawijanych sentencji typu veritaserum, podejrzanych nazw typu eliksir zielony lub skrzek ropuchy; nie miał wielkiej wiedzy o tym, jak może to wyglądać, nie miał żadnej wiedzy. Jeśli cokolwiek mu wychodziło na alchemii w Hogwarcie, to tylko przypadkiem.
- Eee... - zająknął się, kiedy go przeprosiła, zakłopotanie nie zniknęło z jego twarzy, nie patrzył jej też w oczy, zajęty bardziej jeszcze niż wcześniej przeszukiwaniem pokoju, umykając przed nią twarzą tak usilnie, jak usilnie tylko był w stanie. - Zapomnijmy o tym - odpowiadał krótko, wyraźnie nie chcąc ciągnąć tematu. Bał się, że kłamstwo zbyt daleko zabrnie, a poczucie wstydu bycia przyłapanym akurat przed nią rosło tylko z chwili na chwilę. I to nie chodziło nawet o nazwisko i jej powiązania z Longbottomami, a o samą Nealę, tak szczerą i dobrą. Czy on być taki nie potrafił? Czy nie szukał usprawiedliwień dla swoich zachowań w kolejnych to przecież ostatni raz, naprawdę potrzebuję tych pieniędzy albo są tak bogaci, że nawet nie zauważą? Był zły, ale na kogo? Na siebie, na nią, na tę sytuację? Na okazję, która czyniła złodzieja, czy na światło, które złodzieja ukazało?
Skinął głową, gdy odnalazła notatnik; kiwnął na znak, że pewnie miała rację, ale zaraz pokręcił głową, gdy spytała, czy czuł nieswój zapach. - Jeśli to był obiad, to pewnie niezbyt udany - rzucił, śledząc wzrokiem ruchy dziewczyny, ale ta znalazła coś znacznie cenniejszego. Zioła i eliksiry wspomogą magomedyka w jego pracy, zwłaszcza teraz, gdy pewnie po powodzi wciąż było na miejscu wielu rannych.
- Poczekaj tu. Zobaczę jeszcze na dole, w porządku? - rzucił, zbliżając się do schodów; były zatopione w wodzie, pierwsze piętro musiało być całkowicie zatopione. Zdjął koszulę i przewiesił ją przez balustradę, po czym po chwili zawahania wziął naprawdę głęboki oddech i wskoczył w brudną mętną wodę, powoli wypuszczając powietrze, nie oddalając się nadto od barierek przeszukując przedmioty na parterze. Jego dłoń natrafiła na ludzką czaszkę z dziwnymi rysami i nakreślonymi znakami, słowami, których nie rozpoznawał. Nie wyglądało to jak ludzkie szczątki, raczej jak akcesorium magomedyka o poważnych aspiracjach. Wynurzył się razem z nią, pokazując przedmiot Neali; kiedy dziewczyna potwierdziła, że mogło służyć pracy badawczej uzdrowiciela, Marcel i Neala wspólnie odnaleźli wystarczająco duży wór w szafie z ubraniami tutejszej gospodyni i zapakowali do niego odnalezione przedmioty. Wór ten przewiesił sobie przez ramię sam Marcel, nie chcąc, by ich balast nadto dekoncentrował Nealę w trakcie lotu. Wkrótce oboje wydostali się przez to samo okno dachowe na zewnątrz - wpierw podsadził do niego dziewczynę, potem jej śladem na górę wdrapał się i on. Nie minęła chwila, a oboje znaleźli się na miotłach - w drodze do szpitala, o którym mówiła Neala. Sunął za nią, ufając, że zna właściwą drogę - z niepokojem spoglądając na zachodzące słońce. Obiecał odstawić ją do domu, czy będą zaniepokojeni tym, że porzucili swoje stanowisko na plaży?
- To tu? - spytał, gdy wylądowali, budynek wydawał się największy w okolicy, to musiało być tu - wokół unosił się nieprzyjemny zapach uzdrowicielskich mazideł. Zawsze kojarzyły mu się z bólem pękniętej kości, urazy na Arenie były częścią jego codzienności.
- Po zmroku nie wpuszczamy do środka nikogo, kto nie jest ranny, ani nie posiada przepustki Ministerstwa Magii - dobiegł ich wzrok czarownicy, która trzymała w dłoni wyciągniętą różdżkę. - Czego tu szukacie?
- My tylko... Chcieliśmy to zostawić dla Pana Andersa. To jego rzeczy - rzucił, oddając kobiecie wór. Kobieta go przyjęła, ale Marcel pociągnął Nealę do odejścia jeszcze zanim go otworzyła. Z pewnością to zrobi. I lepiej, żeby byli daleko, kiedy zada pytanie, skąd to wzięli. - Szybko, na miotłę! - rzucił do Neali, wzbijając w powietrze własną. Powinna już być w domu, zaczynało robić się coraz ciemniej. - W lewo czy w prawo? - Gubił się pośród tych wód i lasów, pojedynczych budynków i usypanych daleko od siebie domów. Gdzieś tu znajdowała się droga do jej domu, musieli ją odnaleźć.
/zt x2
Była bystra, miała zaplecze rodziny, wciąż się uczyła, ścieżka uzdrowiciela mogła być dla niej otwarta. Zaraz jednak zaśmiał się głośno, słysząc jej niesprecyzowane plany; wzruszył nieznacznie ramieniem. W jego towarzystwie niewiele osób miało jasno sprecyzowany cel, nikt przecież nie postrzegał Areny jako czegoś, w czym spędzą całe życie - wyczynowy sport nie zapewniał długowiecznej kariery, jeszcze parę lat i pewnie stamtąd odejdzie. Dokąd? Ani nie wiedział ani o tym teraz nie myślał. Czy to dlatego osoby znajdujące się w jego towarzystwie nie osiągały wielkich celów? Nie znał przecież uzdrowicieli. Poza Aurorą, której nie widział od tak dawna. Powinien napisać do niej list. - Świat jest wielki i piękny, a życie długie. Po co się ograniczać? Kiedy za długo będziesz patrzyć w książki, umknie ci to, co jest poza nimi - rzucił, wolał przecież poznawać świat w taki sposób. Empirycznie, namacalnie, zabawą i beztroską brutalnie uciętą straszliwą wojną. Nie doceniał siły nauki, albo inaczej, wierzył, że tylko wybrani potrafili zrobić z niej użytek. - I tak są opisane? Eliksir na gorączkę? - zdziwił się, spodziewał się łacińskich zawijanych sentencji typu veritaserum, podejrzanych nazw typu eliksir zielony lub skrzek ropuchy; nie miał wielkiej wiedzy o tym, jak może to wyglądać, nie miał żadnej wiedzy. Jeśli cokolwiek mu wychodziło na alchemii w Hogwarcie, to tylko przypadkiem.
- Eee... - zająknął się, kiedy go przeprosiła, zakłopotanie nie zniknęło z jego twarzy, nie patrzył jej też w oczy, zajęty bardziej jeszcze niż wcześniej przeszukiwaniem pokoju, umykając przed nią twarzą tak usilnie, jak usilnie tylko był w stanie. - Zapomnijmy o tym - odpowiadał krótko, wyraźnie nie chcąc ciągnąć tematu. Bał się, że kłamstwo zbyt daleko zabrnie, a poczucie wstydu bycia przyłapanym akurat przed nią rosło tylko z chwili na chwilę. I to nie chodziło nawet o nazwisko i jej powiązania z Longbottomami, a o samą Nealę, tak szczerą i dobrą. Czy on być taki nie potrafił? Czy nie szukał usprawiedliwień dla swoich zachowań w kolejnych to przecież ostatni raz, naprawdę potrzebuję tych pieniędzy albo są tak bogaci, że nawet nie zauważą? Był zły, ale na kogo? Na siebie, na nią, na tę sytuację? Na okazję, która czyniła złodzieja, czy na światło, które złodzieja ukazało?
Skinął głową, gdy odnalazła notatnik; kiwnął na znak, że pewnie miała rację, ale zaraz pokręcił głową, gdy spytała, czy czuł nieswój zapach. - Jeśli to był obiad, to pewnie niezbyt udany - rzucił, śledząc wzrokiem ruchy dziewczyny, ale ta znalazła coś znacznie cenniejszego. Zioła i eliksiry wspomogą magomedyka w jego pracy, zwłaszcza teraz, gdy pewnie po powodzi wciąż było na miejscu wielu rannych.
- Poczekaj tu. Zobaczę jeszcze na dole, w porządku? - rzucił, zbliżając się do schodów; były zatopione w wodzie, pierwsze piętro musiało być całkowicie zatopione. Zdjął koszulę i przewiesił ją przez balustradę, po czym po chwili zawahania wziął naprawdę głęboki oddech i wskoczył w brudną mętną wodę, powoli wypuszczając powietrze, nie oddalając się nadto od barierek przeszukując przedmioty na parterze. Jego dłoń natrafiła na ludzką czaszkę z dziwnymi rysami i nakreślonymi znakami, słowami, których nie rozpoznawał. Nie wyglądało to jak ludzkie szczątki, raczej jak akcesorium magomedyka o poważnych aspiracjach. Wynurzył się razem z nią, pokazując przedmiot Neali; kiedy dziewczyna potwierdziła, że mogło służyć pracy badawczej uzdrowiciela, Marcel i Neala wspólnie odnaleźli wystarczająco duży wór w szafie z ubraniami tutejszej gospodyni i zapakowali do niego odnalezione przedmioty. Wór ten przewiesił sobie przez ramię sam Marcel, nie chcąc, by ich balast nadto dekoncentrował Nealę w trakcie lotu. Wkrótce oboje wydostali się przez to samo okno dachowe na zewnątrz - wpierw podsadził do niego dziewczynę, potem jej śladem na górę wdrapał się i on. Nie minęła chwila, a oboje znaleźli się na miotłach - w drodze do szpitala, o którym mówiła Neala. Sunął za nią, ufając, że zna właściwą drogę - z niepokojem spoglądając na zachodzące słońce. Obiecał odstawić ją do domu, czy będą zaniepokojeni tym, że porzucili swoje stanowisko na plaży?
- To tu? - spytał, gdy wylądowali, budynek wydawał się największy w okolicy, to musiało być tu - wokół unosił się nieprzyjemny zapach uzdrowicielskich mazideł. Zawsze kojarzyły mu się z bólem pękniętej kości, urazy na Arenie były częścią jego codzienności.
- Po zmroku nie wpuszczamy do środka nikogo, kto nie jest ranny, ani nie posiada przepustki Ministerstwa Magii - dobiegł ich wzrok czarownicy, która trzymała w dłoni wyciągniętą różdżkę. - Czego tu szukacie?
- My tylko... Chcieliśmy to zostawić dla Pana Andersa. To jego rzeczy - rzucił, oddając kobiecie wór. Kobieta go przyjęła, ale Marcel pociągnął Nealę do odejścia jeszcze zanim go otworzyła. Z pewnością to zrobi. I lepiej, żeby byli daleko, kiedy zada pytanie, skąd to wzięli. - Szybko, na miotłę! - rzucił do Neali, wzbijając w powietrze własną. Powinna już być w domu, zaczynało robić się coraz ciemniej. - W lewo czy w prawo? - Gubił się pośród tych wód i lasów, pojedynczych budynków i usypanych daleko od siebie domów. Gdzieś tu znajdowała się droga do jej domu, musieli ją odnaleźć.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Niedobrze jej było z ciszą. Niewygodnie. Wiatr wśród drzew brzmiał inaczej niż tam, w górskich gaikach, przerzedzonych przez ingerencję stworzeń większych i obcych dla obserwujących krajobraz ludzkich oczu. Andora była upalna i sucha, porę zimową podejmując łagodnie, traktując swoich gości na gapę nieco uprzejmiej niż Anglia, do której powrót okazał się dla Jackie kąpielą w lodowatej wodzie.
Ale nawet taki szok może być w jakiś sposób odżywczy.
Bark już tak nie bolał, Horace naprawdę postarał się, żeby przy akompaniamencie krzyków bólu wybić go i nastawić jeszcze raz, teraz czuła tam tylko dyskomfort tkanek odnajdujących swoje prawidłowe miejsce w organizmie. Lewe oko też już nie było spuchnięte tak, że nie była w stanie nim widzieć - przekrwienie minęło i nawet śliwa zaczęła powoli znikać, oddając częściowo skórze jej dawniejszy kolor, zostawiając jednak wciąż feerię żółtych plamek, delikatnie fioletowych, okrągłych rysów wokół oka i niebieskawe cienie. Reszta ciała już się goiła, regenerowała powoli, usiłując odnaleźć się w nowych warunkach, choć niepewnie, jakby ciało wciąż oczekiwało na kolejny dzień przesłuchań. To przecież jednak nie nastąpiło. Zamiast tego była nawet przespana ze zmęczenia noc i poranek z kawą i kilkoma kromkami chleba z pomidorem od żony dobrego Horacego. Czuła się, jakby poznawała otaczający ją świat od nowa, jak dziecko, które chce przekonać się, czy jest tu bezpieczne.
Skrzywiła się lekko, kiedy zawiał chłodniejszy wiatr, uderzając we wrażliwą po ranach skórę połowiczną ulgą, a połowicznym kłuciem. Wieczór pachniał jeszcze popołudniowym deszczem, gdzieniegdzie leżały jeszcze kulki nieroztopionego gradu, ale było ciepło, przyjemnie jak na kończące się lato. Cisza. Znów ona. Tym razem dziwnie ciężka, jakby ostrzegała przed czającym się gdzieś pośród zniszczonej wioski złem.
- Homenum revelio - drewno afromosii, jej wiernej przyjaciółki, rozgrzało się w dłoni, przywołując magię, rozkazując posłuszeństwo. I za chwilę wśród drzew zajaśniała jej sylwetka. Nie była pewna, do kogo należała - mężczyzny czy kobiety? - mogła się jedynie domyślać. Do głowy przyszła jej oczywiście Just, umówiły się w tajemnicy, ale przecież życie dało jej bolesną lekcję z tego, że po drodze mogło stać się wszystko.
Opuściła różdżkę, ale nie odłożyła jej, nie włożyła za pas, tylko wciąż zaciskała na niej palce, będąc gotową do ataku, jeśli sytuacja potoczy się inaczej niż podejrzewała. Stała przy jednym z kamieni wioskowego forum, wyprostowana i gotowa na konfrontację, ale odwrócona była tyłem do księżyca, przez co mdłe światło nie miało możliwości tak dokładnie oblepić jej twarzy i pokazać szczegóły. Jeśli to była Just, podejdzie tu i upewni się co do samej Jackie, będzie mogła dostrzec potrzebne detale. Jeśli nie - nie zamierzała niczego ułatwiać wrogowi.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Skąpa litera znajdująca się pod listem, który otrzymała zdawała się - przez wzgląd na treść listu - przynosić na myśl konkretną jednostkę. Ale nie wierzyła. Zarówno Jackie jak i Kieran milczeli zbyt długo, by nagły odezw mogła uznać za coś normalnego - czy wyczekiwanego. Nie mogła go jednak całkowicie zignorować. Może nie tyle co nie mogła - nie umiała. Musiała przekonać się na własne oczy - a jeśli pojawił się ktoś, kto próbował się za nią podawać musiała zająć się tym sama. Hannah cierpiała za każdym razem, kiedy ktoś znikał, jeśli wzbudził w niej fałszywą radość - teraz, kiedy nadmierne emocje mogły jej zaszkodzi - musiała działać. Powrót Bena był zadziwiający, nadal nie udało jej się z nim porozmawiać, ale zamierzała to nadrobić w nadchodzącym czasie - dowiedzieć, co się stało, nawet jeśli nie pamiętał wszystkiego, może pamiętał cokolwiek. Nie wzięła ze sobą wsparcia - jej umiejętności były wystarczające, żeby mogła sobie poradzić. Za siłę, którą posiadała oddała wiele, ale nie sięgnęła po nią bez powodu. Była tego pewna, tak samo jak tego, że nawet diabeł był w stanie krwawić. Jej kolejne spotkanie z Rosierem miało przynieść ze sobą śmierć - albo dla niej, albo dla niego. Nie sądziła by mogło być inaczej. Teraz jednak oczyściła głowę z tych myśli, wsadzając dłonie w kieszenie spodni, chowając różdżkę, które używała wcześniej. Spokojnie stawiała krok za krokiem w stronę znajomej - pozornie jednostki. Jej brwi były lekko zmarszczone w wyrazie, który znaczył, ze powątpiewa. Ale postawa, zdawała się niemal nonszalancka, choć różdżkę mogła wyciągnąć zaledwie w ułamku sekundy, nauczyła się tego wraz z doświadczeniem, którego nabyła. W końcu się zatrzymała pozostawiając pomiędzy nimi jeszcze kilka metrów, które naznaczone były przeciągającą się ciszą. Jasne spojrzenie przesuwało po sylwetce którą znała. Serce obiło mocniej, tłoczone jednoczesną ulgą, której nie poddawała się jeszcze.
- Jackie. - przebiła w końcu ciszę nocy, pochylając lekko głowę. Nadal czujna, nadal skupiona. Jej brwi drgnęły w krótkiej myśli. - Powiedz mi - zaczęła prostując plecy, choć wcale nie wydawała się wyższa - nadal przeraźliwie chuda. Niezdrowo. Co prawda to, na co powołała się już w liście, miało znaczyć o tym, że była tym, za kogo się podawała. Ale czy miała pewność, że nikt ich wtedy nie słyszał? Że nie skorzystał z jej wspomnień. Potrzebowała jakiejś bzdury, a jednocześnie czegoś, czego nie użyłby wróg, bo nie uznałby tego za coś, co zdolne byłoby ją przekonać. - jakie jest moje ulubione ciasto? - powiedziała więc mrużąc oczy. Jeśli przed nią naprawdę stała Jackie, to wiedziała że szarlotka, nie tylko ze względu na smak, ale na to, że w niedziele zawsze pachniał cały jej dom, kiedy jej mama ją piekła. Że lubiła jabłka, właściwie w każdej postaci, choć smaku tej szarlotki nie miała nigdy zapomnieć i nigdy już spróbować jednakiej.
- Jackie. - przebiła w końcu ciszę nocy, pochylając lekko głowę. Nadal czujna, nadal skupiona. Jej brwi drgnęły w krótkiej myśli. - Powiedz mi - zaczęła prostując plecy, choć wcale nie wydawała się wyższa - nadal przeraźliwie chuda. Niezdrowo. Co prawda to, na co powołała się już w liście, miało znaczyć o tym, że była tym, za kogo się podawała. Ale czy miała pewność, że nikt ich wtedy nie słyszał? Że nie skorzystał z jej wspomnień. Potrzebowała jakiejś bzdury, a jednocześnie czegoś, czego nie użyłby wróg, bo nie uznałby tego za coś, co zdolne byłoby ją przekonać. - jakie jest moje ulubione ciasto? - powiedziała więc mrużąc oczy. Jeśli przed nią naprawdę stała Jackie, to wiedziała że szarlotka, nie tylko ze względu na smak, ale na to, że w niedziele zawsze pachniał cały jej dom, kiedy jej mama ją piekła. Że lubiła jabłka, właściwie w każdej postaci, choć smaku tej szarlotki nie miała nigdy zapomnieć i nigdy już spróbować jednakiej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gdyby chodziło o cokolwiek innego, o kogokolwiek innego, nie wystawiałaby się tak mocno. Nie szłaby sama, ranna i słaba, do opuszczonej wioski, gdzie szmalcownicy i wszyscy ci, którzy mieli podobne zainteresowania, co oni, najlepiej odnajdywali swój dom. Ale chodziło o Just. O jej przyjaciółkę, powierniczkę tajemnic; o Just, z którą ramię w ramię walczyły w szeregach Zakonu Feniksa, ratując, wydzierając z łap potworów to, co zostało nieprawnie odebrane. Wszystkie jej zmysły, wyczulone i gotowe na przyjęcie ciosu z każdej strony, uwrażliwiane w czasie stażu, treningów i każdego pościgu, mówiły jej, że powinna zostawić ten teren i wracać do domu, że to pułapka i zaraz wpadnie tak samo, jak wpadła, kiedy pewna swego poszła szukać zła w samym piekle. Tym razem jednak zaufała głosowi najcichszemu, zbyt nieśmiałemu, by krzyczeć; temu, który szeptał, by zaufała. Zaufała sobie. Zaufała Tonks.
Wzięła głęboki wdech, skupiła się na nim, wciąż jednak taksując okolicę spojrzeniem ciemnych oczu. Zatrzymała je na poruszającym się między drzewami cieniu. Zmrużyła delikatnie oczy, mięśnie na karku i ramionach napięły się, sylwetka niezauważalnie zgarbiła... by za chwilę te same mięśnie opadły powoli, a twarz przybrała łagodny wyraz. Zmieniła się. Obie się zmieniły. Ale w Just było coś drapieżnego. Coś z kota, pozornie tylko stojącego na ścieżce, ale z ogonem zdradzającym zamiar ataku, jeśli tylko nadarzy się okazja. W jej ruchach było coś wytrenowanego, czujność i dyskrecja, opanowanie ukryte pod maską braku zainteresowania. Pozwalała się oglądać, chociaż spojrzenie kobiety zaczynało jej ciążyć - uczyła się chować, a nie wystawiać na bezpośrednią ocenę gapiów, to było dla niej niewygodne. Ale chciała zaufać - sobie i... Just. Tego mogła być pewna, kiedy usłyszała jej głos. Wypłynęły na powierzchnie wspomnienia, echo rozmów, śmiechu, uderzeń wtedy w sali treningowej, kiedy nic nie poszło po ich myśli. Przełknęła ślinę. Brwi zmarszczyły się łagodnie, w geście nabierającym bólu z niewiadomego powodu. Pytanie, jakie jej zadała, również uchyliło kilka furtek, o których musiała zapomnieć.
- Szarlotka - powiedziała niemal od razu. Nie musiała nad tym myśleć, ale pozwoliła, by te krótkie zrywki wspomnień krążyły sobie swobodnie za jej oczami, pobudziły smak i zapach dawnych lat. Ciasto mamy Just miał dla niej niesamowity czar, głównie dlatego, że sama matki nie posiadała i nigdy nie dane było jej zakosztować słodyczy ukształtowanej jej palcami. Dlatego ilekroć miała okazję, sięgała po kawałek, rozpływając się pod naporem jego ciepła i silnej woni cynamonu, czując, jak ten łagodny, dziewczęcy pierwiastek rozpycha się w jej wnętrzu. - Twoja mama robiła najlepszą. Zazwyczaj w niedzielę. Zazdrościłam ci tego.
Uśmiechnęła się lekko, ciepło. Kiedyś zazdrość smakowała gorzko, zostawiała na języku cierpki posmak. Dziś była tylko wspomnieniem, świadomością, że miała przyjaciół, z których obecności mogła czerpać całymi garściami.
Wzięła głęboki wdech, skupiła się na nim, wciąż jednak taksując okolicę spojrzeniem ciemnych oczu. Zatrzymała je na poruszającym się między drzewami cieniu. Zmrużyła delikatnie oczy, mięśnie na karku i ramionach napięły się, sylwetka niezauważalnie zgarbiła... by za chwilę te same mięśnie opadły powoli, a twarz przybrała łagodny wyraz. Zmieniła się. Obie się zmieniły. Ale w Just było coś drapieżnego. Coś z kota, pozornie tylko stojącego na ścieżce, ale z ogonem zdradzającym zamiar ataku, jeśli tylko nadarzy się okazja. W jej ruchach było coś wytrenowanego, czujność i dyskrecja, opanowanie ukryte pod maską braku zainteresowania. Pozwalała się oglądać, chociaż spojrzenie kobiety zaczynało jej ciążyć - uczyła się chować, a nie wystawiać na bezpośrednią ocenę gapiów, to było dla niej niewygodne. Ale chciała zaufać - sobie i... Just. Tego mogła być pewna, kiedy usłyszała jej głos. Wypłynęły na powierzchnie wspomnienia, echo rozmów, śmiechu, uderzeń wtedy w sali treningowej, kiedy nic nie poszło po ich myśli. Przełknęła ślinę. Brwi zmarszczyły się łagodnie, w geście nabierającym bólu z niewiadomego powodu. Pytanie, jakie jej zadała, również uchyliło kilka furtek, o których musiała zapomnieć.
- Szarlotka - powiedziała niemal od razu. Nie musiała nad tym myśleć, ale pozwoliła, by te krótkie zrywki wspomnień krążyły sobie swobodnie za jej oczami, pobudziły smak i zapach dawnych lat. Ciasto mamy Just miał dla niej niesamowity czar, głównie dlatego, że sama matki nie posiadała i nigdy nie dane było jej zakosztować słodyczy ukształtowanej jej palcami. Dlatego ilekroć miała okazję, sięgała po kawałek, rozpływając się pod naporem jego ciepła i silnej woni cynamonu, czując, jak ten łagodny, dziewczęcy pierwiastek rozpycha się w jej wnętrzu. - Twoja mama robiła najlepszą. Zazwyczaj w niedzielę. Zazdrościłam ci tego.
Uśmiechnęła się lekko, ciepło. Kiedyś zazdrość smakowała gorzko, zostawiała na języku cierpki posmak. Dziś była tylko wspomnieniem, świadomością, że miała przyjaciół, z których obecności mogła czerpać całymi garściami.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Nie próbowała się ukrywać, ani sięgać po podstępy wierząc, że jeśli to była pułapka mająca na celu jej schwytanie, to będzie w stanie znaleźć wyjście z sytuacji. Teleportacja, była pierwszą opcją. Choć świstoklik, który miała w kieszeni zdawał się bezpieczniejszy. Mogła przecież też podjąć się walki. Spacyfikować natrętów i wyciągnąć od nich, kto przysłał ich po jej głowę - a potem się nim zająć po prostu. I tak nie miała wiele więcej do roboty poza walką. W końcu - wszystko zostawiła za sobą. Jej przyjaźnie zdawały się coraz marniejsze, miłości wyrzekła się po tym jak straciła dziecko. Była tylko walka - ale w końcu na nią decydowała się, kiedy podchodziła do Próby - czyż nie?
Dłonie miała wsunięte w kieszenie spodni, pozornie lekka, niemal nonszalancka poza, tylko na taką wyglądała. Różdżkę, którą schowaną miała w upięciu na ręce mogła wyciągnąć w ułamku sekundy. Na razie jednak, przyszła zebrać informacje, jeszcze nie wierząc - nie do końca - że miała tutaj spotkać Jackie. Fakt, że ktoś próbował się pod nią podszywać budził jej irytację.
Jasne spojrzenie przesunęło się po sylwetce przed którą stanęło. Podobnej - znajomej - ale innej jednak czy nie trudno było w dzisiejszych czasach oczekiwać wytworów ze wspomnień? Ona już od dawna nie była tą sobą, za którą tęsknili niektórzy. Mocniejszy podmuch wiatru odsunął jasne kosmyki odsłaniając ciemny tatuaż pod żuchwą, ale nie uniosła dłonie by go zakryć. Czekała na odpowiedź a kiedy ta padła w końcu wyraz jej twarzy nie zmienił się w ogóle - tak, że trudno było określić czy przyjęła tą informację w spokoju, czy była ona prawdą czy nie uwierzyła w nią w ogóle. Stojąca przed nią kobieta miała jednak rację - jej mama, robiła najlepszą szarlotkę i przez bzdurne psy Grinderwalda i czystość krwi więcej nie zrobi już żadnej. Jej brwi drgnęły lekko na ostatnie słowa. Szarlotki? Szczerze wątpiła.
- Robiła. - zgodziła się w końcu, po trochę przeciągniętym milczeniu. Czas przeszły nadal ją bolał. To, co przeszła przed śmiarcią i fakt, że tak niewiele zabrakło by ją uratować - a może fakt, że popełniła błędy które to uniemożliwiły - podążały za nią niczym klątwa. Do dziś pamiętała ciepło ciała matki, kiedy w końcu ją znalazła. Była tak blisko, a jednak za późno.
- Co się stało? - zapytała krótko i choć pozornie, pierwotnie uznała Jackie, za Jackie jej poza nie zmieniła się nawet odrobinę. Nadal pozostawała gotowa. Trudno było przewidzieć co stanie się dalej. Wątpiła by miała przejść na stronę wroga, ale co jeśli ją do tego zmusił zaklęciem? Na klątwach nie znała się wcale choć samej zdarzyło jej się być już pod imperiusem. Wiedziała dokładnie, jakie to parszywe uczucie.
Dłonie miała wsunięte w kieszenie spodni, pozornie lekka, niemal nonszalancka poza, tylko na taką wyglądała. Różdżkę, którą schowaną miała w upięciu na ręce mogła wyciągnąć w ułamku sekundy. Na razie jednak, przyszła zebrać informacje, jeszcze nie wierząc - nie do końca - że miała tutaj spotkać Jackie. Fakt, że ktoś próbował się pod nią podszywać budził jej irytację.
Jasne spojrzenie przesunęło się po sylwetce przed którą stanęło. Podobnej - znajomej - ale innej jednak czy nie trudno było w dzisiejszych czasach oczekiwać wytworów ze wspomnień? Ona już od dawna nie była tą sobą, za którą tęsknili niektórzy. Mocniejszy podmuch wiatru odsunął jasne kosmyki odsłaniając ciemny tatuaż pod żuchwą, ale nie uniosła dłonie by go zakryć. Czekała na odpowiedź a kiedy ta padła w końcu wyraz jej twarzy nie zmienił się w ogóle - tak, że trudno było określić czy przyjęła tą informację w spokoju, czy była ona prawdą czy nie uwierzyła w nią w ogóle. Stojąca przed nią kobieta miała jednak rację - jej mama, robiła najlepszą szarlotkę i przez bzdurne psy Grinderwalda i czystość krwi więcej nie zrobi już żadnej. Jej brwi drgnęły lekko na ostatnie słowa. Szarlotki? Szczerze wątpiła.
- Robiła. - zgodziła się w końcu, po trochę przeciągniętym milczeniu. Czas przeszły nadal ją bolał. To, co przeszła przed śmiarcią i fakt, że tak niewiele zabrakło by ją uratować - a może fakt, że popełniła błędy które to uniemożliwiły - podążały za nią niczym klątwa. Do dziś pamiętała ciepło ciała matki, kiedy w końcu ją znalazła. Była tak blisko, a jednak za późno.
- Co się stało? - zapytała krótko i choć pozornie, pierwotnie uznała Jackie, za Jackie jej poza nie zmieniła się nawet odrobinę. Nadal pozostawała gotowa. Trudno było przewidzieć co stanie się dalej. Wątpiła by miała przejść na stronę wroga, ale co jeśli ją do tego zmusił zaklęciem? Na klątwach nie znała się wcale choć samej zdarzyło jej się być już pod imperiusem. Wiedziała dokładnie, jakie to parszywe uczucie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Doskonale zdawała sobie sprawę, że angielskie ziemie dawno już zapomniały, jak wyglądały odciski jej stóp - jej postać zniknęła z okolicy; jeśli ktoś miał nadzieję, że żyła, to domyślała się, że zbywany był wzruszeniem ramion; rabusie i magiczni rozbójnicy na pewno zapomnieli brzmienia jej głosu wypowiadającego kolejne zaklęcia mające na celu ich pacyfikację. Stała się jak wyblakła książka, którą raz jeszcze należało pokryć tuszem, odświeżyć tekst, który zniknął całkiem. Czuła, że w jakiś sposób rozpoczyna tutaj swoją historię na nowo. Otwiera się raz jeszcze, pochłania, wsuwa stopy w stare, znoszone buty, o których dawno zapomniała. Raz jeszcze poznawała więc Tonks. Przyglądała jej się z niesłabnącą ciekawością, dostrzegając tym więcej szczegółów, im dłużej stały tak w jednym miejscu. Nie ruszyła się pierwsza, nie rościła sobie dziś praw do przewodzenia, to Tonks miał mieć pierwsze i ostatnie słowo. Jeśli stwierdzi jednak, że Jackie to nie Jackie - będą walczyć. Po odpowiedzi nie nastąpiła żadna jej reakcja. Rineheart odniosła wrażenie, że Just zmieniła się bardziej, niż mogła jakkolwiek ją o to podejrzewać. Wydawała się... oschła. Nieugięta. Bez emocji, ani pozytywnych, ani negatywnych. Zaniepokoiło ją to, choć była pewna, że ma przed sobą przyjaciółkę. Możliwe, że ktoś się pod nią podszył? Nie, pytanie tę możliwość odrzuciło. Matka była dla Tonks ważną postacią w życiu.
- Będziemy rozmawiać na odległość? - zagadnęła, ale nie ruszyła się, oddając pełną władzę nad sobą Just. Oczywiście mając na tym też swoją kontrolę. Była gotowa na walkę, czujna i przygotowana. Tym pytaniem zapewniła sobie też chwilę na zastanowienie nad odpowiedzią. Co się stało, Jackie? Wszystko. Stało się wszystko, co najgorsze, czego chciała uniknąć i czego chciała się wystrzec, udowodnić sobie, że potrafi. Nie potrafiła. - Moja głupota się stała. Poszłam za tropem sama, miałam nadzieję, że odnajdę w końcu miejsce, gdzie porywano mugoli, a to oni złapali mnie i potraktowali podobnie - wysłali za granicę, do goblińskiego obozu pracy. Hokes znalazł mnie tam i chcąc dostać galeony za moją głowę, zabrał z powrotem do Anglii. Statek trafił szlag, wyrzuciło mnie na brzeg. Szczęście w nieszczęściu - to chyba przez te meteory, które na was zleciały. O niczym nie wiedziałam.
Wzięła głębszy wdech. Powietrze było rześkie, chłodne, zapowiadające ponurą jesień. Będzie tu zimniej niż na Andorze, na nowo będzie wypadało się przyzwyczaić, nauczyć angielskiej pogody.
- Sądziłaś, że umarłam? - zapytała z ciekawości, jakby budowała w ten sposób statystykę osób, które jednak wierzyły w to, że poradziła sobie jakoś i zwyczajnie poszła gonić za następną zwierzyną.
- Będziemy rozmawiać na odległość? - zagadnęła, ale nie ruszyła się, oddając pełną władzę nad sobą Just. Oczywiście mając na tym też swoją kontrolę. Była gotowa na walkę, czujna i przygotowana. Tym pytaniem zapewniła sobie też chwilę na zastanowienie nad odpowiedzią. Co się stało, Jackie? Wszystko. Stało się wszystko, co najgorsze, czego chciała uniknąć i czego chciała się wystrzec, udowodnić sobie, że potrafi. Nie potrafiła. - Moja głupota się stała. Poszłam za tropem sama, miałam nadzieję, że odnajdę w końcu miejsce, gdzie porywano mugoli, a to oni złapali mnie i potraktowali podobnie - wysłali za granicę, do goblińskiego obozu pracy. Hokes znalazł mnie tam i chcąc dostać galeony za moją głowę, zabrał z powrotem do Anglii. Statek trafił szlag, wyrzuciło mnie na brzeg. Szczęście w nieszczęściu - to chyba przez te meteory, które na was zleciały. O niczym nie wiedziałam.
Wzięła głębszy wdech. Powietrze było rześkie, chłodne, zapowiadające ponurą jesień. Będzie tu zimniej niż na Andorze, na nowo będzie wypadało się przyzwyczaić, nauczyć angielskiej pogody.
- Sądziłaś, że umarłam? - zapytała z ciekawości, jakby budowała w ten sposób statystykę osób, które jednak wierzyły w to, że poradziła sobie jakoś i zwyczajnie poszła gonić za następną zwierzyną.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zapomniana wioska
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice