Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Gabinet Hectora Vale
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Oczywiście, że niedawno. I oczywiście, że jeszcze nie minęły. Castor wciąż pozostawał za swego rodzaju tamą, choć woda wzbierała z każdą przemijającą sekundą. Umyślnie nie powracał na Wrzosowisko, umyślnie słał tylko listy do ojca i siostry, by upewnić się, że wszystko z nimi w porządku. Wejście w przestrzeń, którą wypełniała zmarła matka zapewne doprowadziłoby go do kolejnego kryzysu i na ten moment nie można było jeszcze przewidzieć ich skutków. Dlatego też skinął tylko głową, w milczeniu zgadzając się ze stanowiskiem magipsychiatry. Nie musiał dyskutować, nie musiał walczyć o swoją rację, Hector chyba lubił, gdy nie podważało się jego opinii, ten jeden raz mógł czuć pełnię satysfakcji z tego, że pacjent nie kłóci się z jego stanowiskiem. Że chyba nie jest z jego postrzeganiem rzeczywistości znowu najgorzej, że miał świadomość biegu rzeczy, a to dawało większe pole do popisu w dalszych spotkaniach, kreśliło wyraźniejszą ścieżkę leczenia.
— Chyba się wyśpię — powiedział wreszcie, odpowiadając na coś dobrego dla siebie. Wydawało mu się, że był wiecznie zmęczony, że w jakiś pokrętny sposób nie potrafił doprowadzić swego ciała do stanu pełnej regeneracji. Problem był jednak szerszy i wymagał od niego nie tylko naprawy rytmu dobowego, ale przede wszystkim siły, energii, którą dostarczać miał wraz z jedzeniem. Znowu wracali do punktu wyjścia.
Pomimo ciężaru zmęczonych, skłonnych do zamknięcia się powiek, dalsze słowa Hectora wywołąły nie ich przymknięcie, a wręcz otworzenie szerzej. Spomiędzy mgły stłumionych emocji, którymi zachodziły oczy koloru zimowego nieba, wystrzeliły nagle iskierki radości. Jakby naprawdę uwierzył, że chcieć to móc, choć nie był nawet świadomy, ile wysiłku zajmuje samodzielne stanięcie na nogi. Utrzymanie równowagi to jedno, konieczność pójścia przez życie dalej wymagała jeszcze poważniejszych, jeszcze większych starań.
W powietrzu zawisło kolejne pytanie, na które Castor nie znał pewnej odpowiedzi. Nie wiem, chyba i wydaje mi się, przylgnęły do jego języka, stały się pierwszymi słowami, o których myślał, gdy próbował zebrać się w sobie na tyle, by sformułować jakąkolwiek wypowiedź. Ale wyglądało na to, że starał się zebrać myśli, że nerwowe drżenie powoli do niego wracało, pierwsze fale przechodziły przez wychudzone ciało.
— Gdy zaczęła się wojna i zrobiło się poważniej, wolałem, żeby rodzina miała większe porcje — chora matka potrzebowała sił do zdrowienia, ojciec do pracy, siostra nieświadomie podzieliła się sekretem swojej brzemienności. Spomiędzy słów Castora wypływał altruizm i empatia, choć ta ostatnia wydawała się nie być tym rodzajem, którego koledzy po fachu Vale wyglądali z zachwytem. Współodczuwanie Castora przybrało bowiem postać patologiczną, wyniszczającą, nikt z zewnątrz, a tym bardziej nie zmęczony, skulony na fotelu młodzieniec, nie stawiał w jej obrębie granic. Do czasu. — Jakoś... półtora miesiąca temu zacząłem jeść więcej, ale teraz znowu nic nie mogę... — jeszcze w styczniu, gdy powoli zaczynał stawiać pierwsze kroki w kierunku zdrowienia, potrafił chociaż pić herbatę, choć najczęściej oszukiwał żołądek popijaniem wrzątku. Dzisiejszego dnia nawet perspektywa naparu doprowadziła Sprouta do panicznej reakcji, będąc najlepszą oznaką postępującego regresu.
Cisza po jego słowach była ciężka i naciskała. Na skronie, na wzgórze nosa, na którym opierały się skrzydełka okularów, na klatkę piersiową, żołądek i nogi, zbyt ciężkie, by mogły poderwać się do ucieczki. Nigdy nie zastanawiał się nad sensem myśli, która wreszcie wybrzmiała w intymności gabinetu Hectora Vale. Miał tylko wrażenie, że po powrocie do domu będzie sobie wdzięczny; za umyślnie, trzeźwo rzucone zaklęcie, które pozwoliło im na znacznie łagodniejsze przeżycie wbijania szpil, uważnego poszukiwania zjątrzałych ran psychiki. Nie mógł być pewien, że wytrzymałby połowę tej rozmowy, gdyby nie przemijająca błogość.
Skulony w fotelu, z głową opuszczoną nisko tak, że podbródek opierał na klatce piersiowej mniej—więcej na wysokości własnych obojczyków, nie zwrócił uwagi na to, że magipsychiatra znów wyszedł zza swego fotela. Wpatrywał się w jeden punkt — jedną z desek bezpośrednio przed czubkami jego własnych, wyczyszczonych przed wyjściem butów. Nie odpowiedział na pytanie. Nie rozwinął myśli, bo i ich rozwinięcia nie mógł odnaleźć w sobie. Nie chciał rzucać wytartymi frazesami albo wypierać się tego, co już padło. Podszepty powracającej klarowności mówiły mu, że powinien przede wszystkim szanować poświęcony mu czas. Za to płacił magipsychiatrze, nie za przekrzykiwanie się i odwracanie kota ogonem.
Magipsychiatrze, który uznał, że nie powinien zostawiać swego pacjenta z rozbieganymi myślami samego, że Oliver Meadowes, a wraz z nim schowany za kurtyną tożsamościowego kłamstwa Castor Sprout, potrzebował teraz szczerej troski.
Choć nie wierzył, że odnajdzie ją tutaj.
Pytanie o krzywdę zbiegło się z zaciśnięciem zimnych palców na nadgarstku. Blondyn zareagował zupełnie instynktownie — palce w jego wyobraźni stały się więc wilczymi kłami, które znowu, jeszcze raz, na powrót wcisnęły się w miękką tkankę. Zaciśnięte na nadgarstku były czymś w rodzaju kajdan, dożywotniego zniewolenia klątwą likantropii, z myślą o uwolnieniu się od której Castor codziennie rano budził się, a wieczorem składał głowę do snu.
Szarpnął ręką z całej siły, próbując zerwać krępujący dotyk.
Zaciśnięte usta pozostały milczące. Tylko wzrok, jaki Castor zawiesił na twarzy Hectora, znajdującego się zdecydowanie zbyt blisko mógł przekazać, jak bardzo źle się z tym czuł.
| rzucam na sprawność na wyrwanie ręki
— Chyba się wyśpię — powiedział wreszcie, odpowiadając na coś dobrego dla siebie. Wydawało mu się, że był wiecznie zmęczony, że w jakiś pokrętny sposób nie potrafił doprowadzić swego ciała do stanu pełnej regeneracji. Problem był jednak szerszy i wymagał od niego nie tylko naprawy rytmu dobowego, ale przede wszystkim siły, energii, którą dostarczać miał wraz z jedzeniem. Znowu wracali do punktu wyjścia.
Pomimo ciężaru zmęczonych, skłonnych do zamknięcia się powiek, dalsze słowa Hectora wywołąły nie ich przymknięcie, a wręcz otworzenie szerzej. Spomiędzy mgły stłumionych emocji, którymi zachodziły oczy koloru zimowego nieba, wystrzeliły nagle iskierki radości. Jakby naprawdę uwierzył, że chcieć to móc, choć nie był nawet świadomy, ile wysiłku zajmuje samodzielne stanięcie na nogi. Utrzymanie równowagi to jedno, konieczność pójścia przez życie dalej wymagała jeszcze poważniejszych, jeszcze większych starań.
W powietrzu zawisło kolejne pytanie, na które Castor nie znał pewnej odpowiedzi. Nie wiem, chyba i wydaje mi się, przylgnęły do jego języka, stały się pierwszymi słowami, o których myślał, gdy próbował zebrać się w sobie na tyle, by sformułować jakąkolwiek wypowiedź. Ale wyglądało na to, że starał się zebrać myśli, że nerwowe drżenie powoli do niego wracało, pierwsze fale przechodziły przez wychudzone ciało.
— Gdy zaczęła się wojna i zrobiło się poważniej, wolałem, żeby rodzina miała większe porcje — chora matka potrzebowała sił do zdrowienia, ojciec do pracy, siostra nieświadomie podzieliła się sekretem swojej brzemienności. Spomiędzy słów Castora wypływał altruizm i empatia, choć ta ostatnia wydawała się nie być tym rodzajem, którego koledzy po fachu Vale wyglądali z zachwytem. Współodczuwanie Castora przybrało bowiem postać patologiczną, wyniszczającą, nikt z zewnątrz, a tym bardziej nie zmęczony, skulony na fotelu młodzieniec, nie stawiał w jej obrębie granic. Do czasu. — Jakoś... półtora miesiąca temu zacząłem jeść więcej, ale teraz znowu nic nie mogę... — jeszcze w styczniu, gdy powoli zaczynał stawiać pierwsze kroki w kierunku zdrowienia, potrafił chociaż pić herbatę, choć najczęściej oszukiwał żołądek popijaniem wrzątku. Dzisiejszego dnia nawet perspektywa naparu doprowadziła Sprouta do panicznej reakcji, będąc najlepszą oznaką postępującego regresu.
Cisza po jego słowach była ciężka i naciskała. Na skronie, na wzgórze nosa, na którym opierały się skrzydełka okularów, na klatkę piersiową, żołądek i nogi, zbyt ciężkie, by mogły poderwać się do ucieczki. Nigdy nie zastanawiał się nad sensem myśli, która wreszcie wybrzmiała w intymności gabinetu Hectora Vale. Miał tylko wrażenie, że po powrocie do domu będzie sobie wdzięczny; za umyślnie, trzeźwo rzucone zaklęcie, które pozwoliło im na znacznie łagodniejsze przeżycie wbijania szpil, uważnego poszukiwania zjątrzałych ran psychiki. Nie mógł być pewien, że wytrzymałby połowę tej rozmowy, gdyby nie przemijająca błogość.
Skulony w fotelu, z głową opuszczoną nisko tak, że podbródek opierał na klatce piersiowej mniej—więcej na wysokości własnych obojczyków, nie zwrócił uwagi na to, że magipsychiatra znów wyszedł zza swego fotela. Wpatrywał się w jeden punkt — jedną z desek bezpośrednio przed czubkami jego własnych, wyczyszczonych przed wyjściem butów. Nie odpowiedział na pytanie. Nie rozwinął myśli, bo i ich rozwinięcia nie mógł odnaleźć w sobie. Nie chciał rzucać wytartymi frazesami albo wypierać się tego, co już padło. Podszepty powracającej klarowności mówiły mu, że powinien przede wszystkim szanować poświęcony mu czas. Za to płacił magipsychiatrze, nie za przekrzykiwanie się i odwracanie kota ogonem.
Magipsychiatrze, który uznał, że nie powinien zostawiać swego pacjenta z rozbieganymi myślami samego, że Oliver Meadowes, a wraz z nim schowany za kurtyną tożsamościowego kłamstwa Castor Sprout, potrzebował teraz szczerej troski.
Choć nie wierzył, że odnajdzie ją tutaj.
Pytanie o krzywdę zbiegło się z zaciśnięciem zimnych palców na nadgarstku. Blondyn zareagował zupełnie instynktownie — palce w jego wyobraźni stały się więc wilczymi kłami, które znowu, jeszcze raz, na powrót wcisnęły się w miękką tkankę. Zaciśnięte na nadgarstku były czymś w rodzaju kajdan, dożywotniego zniewolenia klątwą likantropii, z myślą o uwolnieniu się od której Castor codziennie rano budził się, a wieczorem składał głowę do snu.
Szarpnął ręką z całej siły, próbując zerwać krępujący dotyk.
Zaciśnięte usta pozostały milczące. Tylko wzrok, jaki Castor zawiesił na twarzy Hectora, znajdującego się zdecydowanie zbyt blisko mógł przekazać, jak bardzo źle się z tym czuł.
| rzucam na sprawność na wyrwanie ręki
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
W zwykłym pragnieniu wyspania się było coś pokrętnie smutnego - czy to jedyna miła rzecz, jaką mógł sobie sprawić pacjent na urodziny? Na pewno nie, chcieć to móc, ale Oliver chyba nie chciał niczego innego.
-Źle sypiasz? - kolejne pytanie. Mógł mu oszczędzić choć tego, ale nie chciał. Meadowes płacił mu za spędzony wspólnie czas, więc Hector chciał wykorzystać go efektywnie. Przedrzeć się przez warstwy tak zwanego szaleństwa i dotrzeć do prawdy o tym człowieku. Otumaniony zaklęciem, spoglądający na niego z dziecięcą ufnością, wydawał się nieco prawdziwszy niż roztrzęsiony cień człowieka, który zjawił się w jego gabinecie. Te przelotne iskierki radości w jasnych oczach, ten sposób w jaki mogłyby się rozlać po jego całej twarzy, ta niezrozumiała poufałość z jaką wydawał się troszczyć o człowieka spotkanego pierwszy raz w życiu - czy to przebłysk prawdziwego Olivera?
-Mhm. Wiesz, że mężczyźni od wieków jedzą więcej właśnie po to, by mieć siłę - walczyć, ale to słowo wydawało się nieodpowiednie w kontekście wojny. -wyżywić swoją rodzinę? - zagaił, tak jakby dzielił się historyczną ciekawostką. Niebieskie oczy spoglądały jednak na Castora z wymowną przenikliwością. Jak im pomożesz, jeśli nie będziesz miał siły?
-Wspomniałeś, że jesteś alchemikiem. Pracujesz, bierzesz zlecenia? - dodał, jakby dla wzmocnienia efektu.
Chwycił za pióro.
-To, co robiłeś półtorej miesiąca temu - byłeś bardziej zrelaksowany, więcej sypiałeś, otaczałeś się... wspierającymi ludźmi? - wyliczał. -Chciałbym, byś spróbował do tego wrócić. Przyrządziłbym ci za opłatą mieszankę antydepresyjną, ale skoro jesteś alchemikiem, możesz kupić u mnie same składniki albo zdobyć je samemu. Wyjdzie wtedy taniej. - rozpoczął fachowe zalecenia, przy ostatnim spoglądając na Olivera niemal empatycznie. Nie chciał go naciągać, choć w dzisiejszych czasach wszyscy potrzebowali pieniędzy. I tak był wdzięczny za kolejnego pacjenta, o zlecenia było trudniej odkąd przeniósł się do Walii.
Zanim dokończył przepisywanie medykamentów i spisywanie zaleceń, postanowił sprawdzić coś jeszcze.
Kolejna prowokacja, bez ostrzeżenia. Chłodny, nagły dotyk i równie nagła reakcja. Oliver szarpnął ręką tak mocno, że Hector omal nie stracił równowagi. Przytomnie przytrzymał się wolną ręką oparcia fotela, w miejscu, w którym nie dotykał go pacjent. Nachylił się lekko w stronę blondyna, twarz przy twarzy, tak jakby był ciekaw, do czego Oliver jest jeszcze w stanie się posunąć.
Instynkt i gesty nie kłamią - Hector otrzymał swoją odpowiedź.
Pozwolił sobie na poluzowanie maski profesjonalnej obojętności, łagodny uśmiech już dawno spełzł z bladej twarzy. Gdy patrzył na skrzywdzonego mężczyznę, wydawał się autentycznie smutny.
-Kto i kiedy? - wyszeptał, wciąż klęcząc przed fotelem - i odcinając tym samym Oliverowi drogę ucieczki. Był tylko ten gabinet, tylko ten fotel, tylko oni dwaj, szarobłętkine wylęknione spojrzenie skrzyżowane ze stalowo-natarczywym błękitem, tylko ciche pytanie.
-To nie twoja wina, Oliverze. - dodał jeszcze ciszej, składając w całość sposoby, w jakie chłopak karał się - niewyspaniem, niejedzeniem, uległością. Nie wiedział tylko, że zapewnienia byłyby bardziej efektowne, gdyby mógł użyć prawdziwego imienia nieszczęsnego młodzieńca.
-Źle sypiasz? - kolejne pytanie. Mógł mu oszczędzić choć tego, ale nie chciał. Meadowes płacił mu za spędzony wspólnie czas, więc Hector chciał wykorzystać go efektywnie. Przedrzeć się przez warstwy tak zwanego szaleństwa i dotrzeć do prawdy o tym człowieku. Otumaniony zaklęciem, spoglądający na niego z dziecięcą ufnością, wydawał się nieco prawdziwszy niż roztrzęsiony cień człowieka, który zjawił się w jego gabinecie. Te przelotne iskierki radości w jasnych oczach, ten sposób w jaki mogłyby się rozlać po jego całej twarzy, ta niezrozumiała poufałość z jaką wydawał się troszczyć o człowieka spotkanego pierwszy raz w życiu - czy to przebłysk prawdziwego Olivera?
-Mhm. Wiesz, że mężczyźni od wieków jedzą więcej właśnie po to, by mieć siłę - walczyć, ale to słowo wydawało się nieodpowiednie w kontekście wojny. -wyżywić swoją rodzinę? - zagaił, tak jakby dzielił się historyczną ciekawostką. Niebieskie oczy spoglądały jednak na Castora z wymowną przenikliwością. Jak im pomożesz, jeśli nie będziesz miał siły?
-Wspomniałeś, że jesteś alchemikiem. Pracujesz, bierzesz zlecenia? - dodał, jakby dla wzmocnienia efektu.
Chwycił za pióro.
-To, co robiłeś półtorej miesiąca temu - byłeś bardziej zrelaksowany, więcej sypiałeś, otaczałeś się... wspierającymi ludźmi? - wyliczał. -Chciałbym, byś spróbował do tego wrócić. Przyrządziłbym ci za opłatą mieszankę antydepresyjną, ale skoro jesteś alchemikiem, możesz kupić u mnie same składniki albo zdobyć je samemu. Wyjdzie wtedy taniej. - rozpoczął fachowe zalecenia, przy ostatnim spoglądając na Olivera niemal empatycznie. Nie chciał go naciągać, choć w dzisiejszych czasach wszyscy potrzebowali pieniędzy. I tak był wdzięczny za kolejnego pacjenta, o zlecenia było trudniej odkąd przeniósł się do Walii.
Zanim dokończył przepisywanie medykamentów i spisywanie zaleceń, postanowił sprawdzić coś jeszcze.
Kolejna prowokacja, bez ostrzeżenia. Chłodny, nagły dotyk i równie nagła reakcja. Oliver szarpnął ręką tak mocno, że Hector omal nie stracił równowagi. Przytomnie przytrzymał się wolną ręką oparcia fotela, w miejscu, w którym nie dotykał go pacjent. Nachylił się lekko w stronę blondyna, twarz przy twarzy, tak jakby był ciekaw, do czego Oliver jest jeszcze w stanie się posunąć.
Instynkt i gesty nie kłamią - Hector otrzymał swoją odpowiedź.
Pozwolił sobie na poluzowanie maski profesjonalnej obojętności, łagodny uśmiech już dawno spełzł z bladej twarzy. Gdy patrzył na skrzywdzonego mężczyznę, wydawał się autentycznie smutny.
-Kto i kiedy? - wyszeptał, wciąż klęcząc przed fotelem - i odcinając tym samym Oliverowi drogę ucieczki. Był tylko ten gabinet, tylko ten fotel, tylko oni dwaj, szarobłętkine wylęknione spojrzenie skrzyżowane ze stalowo-natarczywym błękitem, tylko ciche pytanie.
-To nie twoja wina, Oliverze. - dodał jeszcze ciszej, składając w całość sposoby, w jakie chłopak karał się - niewyspaniem, niejedzeniem, uległością. Nie wiedział tylko, że zapewnienia byłyby bardziej efektowne, gdyby mógł użyć prawdziwego imienia nieszczęsnego młodzieńca.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Znów zawiesił wzrok na dłoniach uzdrowiciela. Smutek na kilkanaście sekund zniknął z jego twarzy, lecz nie został wyparty przez radość; Castor pozostał w swego rodzaju zawieszeniu, niekoniecznie dobrym, ale też na pewno nie złym. Trudno było przypisać mu coś więcej niż spokojną neutralność. Nie był ani zirytowany, ani znudzony pytaniem, po prostu odejście silnych emocji z jasnej twarzy nadawało mu wrażenia dziwnego spokoju. Zupełnie niepasującego do błogiego otępienia sprzed kilku minut.
— Nie, śpię całkiem dobrze. Nie mam koszmarów, jeżeli o to p... — znowu odruchowa próba przejścia na pan, ukrócona przez powracającą świadomość tego, że przystał na inne honoryfikaty. — Pytasz...
Nigdy nie miał problemów z zaśnięciem, a raczej z wyspaniem się. Wydawało mu się, że za każdym razem był niedospany właśnie, że sen — choć głęboki, zwłaszcza ten w dniach bezpośrednio po pełni księżyca, który miał za zadanie zregenerować zmęczone ciało wilkołaka — nigdy nie przynosił mu ulgi.
— Moja praca wymaga wysiłku umysłowego, nie fizycznego — moc zaklęcia uspokajającego ulatywała, Castor wygłaszał swe myśli klarownie i zauważalnie szybciej, jakby uważał poruszane przez Hectora tematy snu i pracy za nieistotne z punktu widzenia własnego problemu. Może zrobił to nieco zbyt ostro, pozwolił sobie na odrobinę za dużo irytacji przebijającej się przez zgłoski, a może po prostu przesiąknięte świadomością przemyślenia po prostu musiały tak brzmieć, gdy mgiełka uspokojenia wreszcie opadła, ponownie pozwalając jego oczom na bystre iskierki? — Gdybym pracował fizycznie, nie mógłbym panu powiedzieć, że proponowanie wykształconemu alchemikowi kupna eliksiru równie prostego co mieszanka antydepresyjna w szerokich kręgach zostałaby uznana za słabo zawoalowaną obelgę. W szczególności gdy potrafię nie tylko przyrządzić, ale i dawkować eliksir uspokajający — a tego nie potrafił już byle jaki alchemik. Musiał być to człowiek posiadający wiedzę zarówno z eliksirowarstwa, jak i budowy człowieka. Blondyn, któremu propozycja kupna mieszanki, czy też składników nadepnęła na dumę, ściągnął delikatnie brwi do siebie, nozdrza drgnęły w powstrzymanej próbie zmarszczenia nosa. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund, sekund, w których szarobłękitne tęczówki uniosły się wyżej i w jakiś pokrętny sposób — bez wcześniejszej obawy — zatrzymały się w intensywnie niebieskich oczach Hectora.
— Przygotuję je sam — oznajmił wreszcie, zupełnie łagodnym tonem. Po irytacji nie pozostał ślad, linia napiętych ramion opadła, a lewy kącik ust drgnął w próbie nieśmiałego uśmiechu. Cisza przerywana spisywaniem zaleceń pozwoliła na oddech, na uspokojenie, na przygotowanie gruntu do dobrego nastroju.
I pewnie dotarłby do niego, gdyby nie dalszy ciąg tej historii.
Hector bowiem nie ustępował, pomimo impetu, z jakim Castor wyszarpał się z uścisku jego dłoni. Co więcej, zadawał kolejne pytania i robił to tak smutno, że wylęknione, gotowe do poderwania się do biegu serce blondyna stanęło na moment w miejscu. Szeroko otwartymi oczami wodził po jego twarzy, która już nie kojarzyła mu się z drapieżnikiem, a raczej z człowiekiem, który rozumiał zbyt wiele, by mógłby to być efekt wyłącznie zawodowego doświadczenia. Fantomowy ból rozlał się na boku torsu, tam, gdzie spod cienkich koszul można było wyczuć zabliźnione fragmenty po rozdrapanym pazurami boku.
Przed ucieczką uratowała go tylko myśl, że Hector sprawiał wrażenie człowieka, którego również skrzywdzono.
W gorącym impulsie chyba chciał mu powiedzieć. Chciał wyrzucić to z siebie, rozdrapać tę ranę raz jeszcze, opowiedzieć o leśnej chacie w Gloucestershire, o skrawku swetra, którym hamował upływ krwi, o okularach wbitych w policzek, świadomości, że umrze w kałuży własnej krwi, bo tam właśnie upadł, o strachu, że już nigdy nie zobaczy rodziny i serce matki pęknie jeszcze prędzej, o tym, że nie zdąży pogodzić się z Michaelem, że całe życie miał przed sobą i relatywnie świetlaną przyszłość, a jedna głupia wyprawa do lasu zniszczyła mu życie, zniszczyła go i wszystkie marzenia, że od tamtego czasu nie był sobą i sobą n i e c h c i ał b y ć.
Lecz gdy otworzył usta, chropowaty, zastany szept — gardło bolało go tak, jakby ktoś w jego tylną ścianę wbijał mu setki igieł, a przy tym napuchły mu migdałki — przekazał tylko tę część informacji, o którą pytał Hector.
— Nieznajomy. We wrześniu — i spojrzał nawet w jego oczy raz jeszcze, choć palący wstyd rozlał się po jego policzkach, choć zaczerwienił się tak mocno, jakby całe to wyznanie zebrało krew z całego ciała właśnie pod cienkim pergaminem skóry po obu stronach nosa. Im dłużej czuł na sobie spojrzenie Hectora, tym bardziej pragnął zapaść się pod ziemię. Tym bardziej chciał uciec, ale drogę miał zablokowaną, zupełnie jak wtedy, zupełnie tak, jak zawsze...
To nie twoja wina, Oliverze.
Szczęka Castora zacisnęła się mocniej, kolejna ostra linia w mimice.
— To jest moja wina! — wrzasnął wreszcie, choć w krzyku tym nie było nawet grama złości. Był żal, żal płomienny, były łzy cieknące już po policzkach, bo bez zaklęcia nie potrafił kontrolować wspomnień; wątłym ciałem wstrząsnął dreszcz, potem drugi, Castor przyłożył dłonie do swej twarzy, bo nie chciał być, nie chciał widzieć i być widzianym. Gdzieś pod jasnymi kośćmi czaszki zadźwięczała myśl, że musiał się uspokoić. Że podobnie czuł się na początku stycznia, że Michael kazał mu o siebie dbać, najpierw o siebie, nie o innych, więc musiał powrócić do stanu wyjściowego, chociażby miał rozczarować swego magipsychiatrę i w efekcie zakończyć spotkanie czymś nieprzyjemnym.
— Możemy kończyć? — kajający się szept ledwo wybrzmiał spomiędzy bariery dłoni.
Doszli zdecydowanie za daleko jak na pierwszy raz.
— Nie, śpię całkiem dobrze. Nie mam koszmarów, jeżeli o to p... — znowu odruchowa próba przejścia na pan, ukrócona przez powracającą świadomość tego, że przystał na inne honoryfikaty. — Pytasz...
Nigdy nie miał problemów z zaśnięciem, a raczej z wyspaniem się. Wydawało mu się, że za każdym razem był niedospany właśnie, że sen — choć głęboki, zwłaszcza ten w dniach bezpośrednio po pełni księżyca, który miał za zadanie zregenerować zmęczone ciało wilkołaka — nigdy nie przynosił mu ulgi.
— Moja praca wymaga wysiłku umysłowego, nie fizycznego — moc zaklęcia uspokajającego ulatywała, Castor wygłaszał swe myśli klarownie i zauważalnie szybciej, jakby uważał poruszane przez Hectora tematy snu i pracy za nieistotne z punktu widzenia własnego problemu. Może zrobił to nieco zbyt ostro, pozwolił sobie na odrobinę za dużo irytacji przebijającej się przez zgłoski, a może po prostu przesiąknięte świadomością przemyślenia po prostu musiały tak brzmieć, gdy mgiełka uspokojenia wreszcie opadła, ponownie pozwalając jego oczom na bystre iskierki? — Gdybym pracował fizycznie, nie mógłbym panu powiedzieć, że proponowanie wykształconemu alchemikowi kupna eliksiru równie prostego co mieszanka antydepresyjna w szerokich kręgach zostałaby uznana za słabo zawoalowaną obelgę. W szczególności gdy potrafię nie tylko przyrządzić, ale i dawkować eliksir uspokajający — a tego nie potrafił już byle jaki alchemik. Musiał być to człowiek posiadający wiedzę zarówno z eliksirowarstwa, jak i budowy człowieka. Blondyn, któremu propozycja kupna mieszanki, czy też składników nadepnęła na dumę, ściągnął delikatnie brwi do siebie, nozdrza drgnęły w powstrzymanej próbie zmarszczenia nosa. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund, sekund, w których szarobłękitne tęczówki uniosły się wyżej i w jakiś pokrętny sposób — bez wcześniejszej obawy — zatrzymały się w intensywnie niebieskich oczach Hectora.
— Przygotuję je sam — oznajmił wreszcie, zupełnie łagodnym tonem. Po irytacji nie pozostał ślad, linia napiętych ramion opadła, a lewy kącik ust drgnął w próbie nieśmiałego uśmiechu. Cisza przerywana spisywaniem zaleceń pozwoliła na oddech, na uspokojenie, na przygotowanie gruntu do dobrego nastroju.
I pewnie dotarłby do niego, gdyby nie dalszy ciąg tej historii.
Hector bowiem nie ustępował, pomimo impetu, z jakim Castor wyszarpał się z uścisku jego dłoni. Co więcej, zadawał kolejne pytania i robił to tak smutno, że wylęknione, gotowe do poderwania się do biegu serce blondyna stanęło na moment w miejscu. Szeroko otwartymi oczami wodził po jego twarzy, która już nie kojarzyła mu się z drapieżnikiem, a raczej z człowiekiem, który rozumiał zbyt wiele, by mógłby to być efekt wyłącznie zawodowego doświadczenia. Fantomowy ból rozlał się na boku torsu, tam, gdzie spod cienkich koszul można było wyczuć zabliźnione fragmenty po rozdrapanym pazurami boku.
Przed ucieczką uratowała go tylko myśl, że Hector sprawiał wrażenie człowieka, którego również skrzywdzono.
W gorącym impulsie chyba chciał mu powiedzieć. Chciał wyrzucić to z siebie, rozdrapać tę ranę raz jeszcze, opowiedzieć o leśnej chacie w Gloucestershire, o skrawku swetra, którym hamował upływ krwi, o okularach wbitych w policzek, świadomości, że umrze w kałuży własnej krwi, bo tam właśnie upadł, o strachu, że już nigdy nie zobaczy rodziny i serce matki pęknie jeszcze prędzej, o tym, że nie zdąży pogodzić się z Michaelem, że całe życie miał przed sobą i relatywnie świetlaną przyszłość, a jedna głupia wyprawa do lasu zniszczyła mu życie, zniszczyła go i wszystkie marzenia, że od tamtego czasu nie był sobą i sobą n i e c h c i ał b y ć.
Lecz gdy otworzył usta, chropowaty, zastany szept — gardło bolało go tak, jakby ktoś w jego tylną ścianę wbijał mu setki igieł, a przy tym napuchły mu migdałki — przekazał tylko tę część informacji, o którą pytał Hector.
— Nieznajomy. We wrześniu — i spojrzał nawet w jego oczy raz jeszcze, choć palący wstyd rozlał się po jego policzkach, choć zaczerwienił się tak mocno, jakby całe to wyznanie zebrało krew z całego ciała właśnie pod cienkim pergaminem skóry po obu stronach nosa. Im dłużej czuł na sobie spojrzenie Hectora, tym bardziej pragnął zapaść się pod ziemię. Tym bardziej chciał uciec, ale drogę miał zablokowaną, zupełnie jak wtedy, zupełnie tak, jak zawsze...
To nie twoja wina, Oliverze.
Szczęka Castora zacisnęła się mocniej, kolejna ostra linia w mimice.
— To jest moja wina! — wrzasnął wreszcie, choć w krzyku tym nie było nawet grama złości. Był żal, żal płomienny, były łzy cieknące już po policzkach, bo bez zaklęcia nie potrafił kontrolować wspomnień; wątłym ciałem wstrząsnął dreszcz, potem drugi, Castor przyłożył dłonie do swej twarzy, bo nie chciał być, nie chciał widzieć i być widzianym. Gdzieś pod jasnymi kośćmi czaszki zadźwięczała myśl, że musiał się uspokoić. Że podobnie czuł się na początku stycznia, że Michael kazał mu o siebie dbać, najpierw o siebie, nie o innych, więc musiał powrócić do stanu wyjściowego, chociażby miał rozczarować swego magipsychiatrę i w efekcie zakończyć spotkanie czymś nieprzyjemnym.
— Możemy kończyć? — kajający się szept ledwo wybrzmiał spomiędzy bariery dłoni.
Doszli zdecydowanie za daleko jak na pierwszy raz.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-To dobrze. - uśmiechnął się lekko (znów, maska uśmiechu przychodziła mu równie łatwo jak fachowe rady), słysząc, że pacjent przynajmniej dobrze sypia. Zaburzenia odżywiania były wystarczająco trudne do leczenia i wyniszczające dla Olivera. Dobrze, że przynajmniej w śnie znajdował schronienie, rodzaj bezpiecznego azylu - miejsce, w którym nie musiał nic czuć.
-Ciało i umysł są powiązane, Oliverze. Słabość rodzi rozkojarzenie, rozkojarzenie sprzyja pomyłkom. Wybuchającemu kociołkowi, źle odmierzonej dawce, zepsuciu lub zatruciu eliksiru. Doskonale wiesz, że nie możesz sobie na to pozwolić. - wypunktował, metodycznie i na chłodno. A potem zaczął punktować go sam Oliver - tak, jakby złapał przynętę. Hector uśmiechnął się szerzej, z uznaniem kiwając głową. -Muszę proponować pakiet usług z eliksirami każdemu pacjentowi, zwłaszcza, jeśli nie mam stuprocentowej pewności, że poradzi sobie sam. - wyjaśnił powoli, bezwzględnie grając na ambicji Olivera. Chciał rozbudzić w nim iskrę życia, nawet jeśli drogą miała być irytacja. Spojrzenia skrzyżowały się i choć stanowczość zakiełkowała w blondynie jedynie na chwilę, to Hector poczuł, że odnieśli drobne zwycięstwo.
-Dobrze. - zgodził się. Oliver otrzyma dziś nie tylko receptę - Hector podarował mu również praktyczne zadanie, powód do dalszej walki, chęć zajęcia się czymś innym niż własnymi emocjami. Intuicja podpowiadała mu, że - podobnie jak on sam - młodzieniec chętnie ucieka w pracę przed własnymi uczuciami. Niech ma kolejny pretekst do ucieczki, jeśli feeria emocji przytłoczy go po dzisiejszej, wymagającej wizycie. Prędko zapisał kolejne zalecenia, zaznaczając, że pacjent zaopatrzy się w eliksiry sam i na własną odpowiedzialność.
Ugiętą noga promieniowała delikatnym bólem, ale wytrzyma jeszcze trochę. Nadal klęczał przy fotelu, czując, że są bliscy kolejnego przełomu - chwili szczerości. Spoglądał na Olivera możliwie nienachalnie, acz z wyraźną nadzieją. Powiedz mi. Zrzuć z siebie ten ciężar, podziel się nim. - wyszeptałby chętnie, ale milczał, nie chcąc naruszać delikatnych emocji pacjenta żadnym niepotrzebnym słowem. Niemą prośbę Oliver mógł i tak wyczytać w jego smutnej twarzy.
Blondyn rozchylił lekko pełne usta i przez krótki moment Hector naprawdę miał głupią nadzieję, że powie mu coś więcej - że wyrzuci z siebie wszystko. Odpowiedź była jednak krótka, rzeczowa - zdradzająca skłonność do kooperacji, ale nie zdradzająca nic ponad zadane pytania. Był zbyt doświadczony, by dopuścić do siebie ukłucie rozczarowania - widział, że stan Olivera jest ciężki i domyślał się, że prawdziwy przełom będzie wymagać kilku spotkań ciężkiej pracy i mozolnie budowanego zaufania.
Samemu rozchylił lekko usta, ale chyba nie chciał - nie mógł - nic powiedzieć. Obserwował jedynie ciemne rumieńce na twarzy blondyna, myśląc sobie, że dawno nie oglądał wstydu tak wielkiego ani nie widział kogoś równie smutnego.
Krzyk był naturalnym ujściem dla nagromadzonego w Oliverze napięcia, dla tłumionych od września emocji.
-Nie twoja, Oliverze. Winny jest ten, kto cię skrzywdził. - powtórzył, łagodnie, acz stanowczo. Cichy głos kontrastował z echem rozpaczliwego krzyku, ze szlochem wydzierającym się z wychudłej piersi młodzieńca.
Hector rozumiał jego emocje jedynie jako specjalista, sam nigdy nie okazywał ich równie ekspresyjnie. Przez myśl przemknęło mu jednak ulotne, niechciane wspomnienie podobnego wstydu. Tamten malarz, pierwszy romans Beatrice, złość na jej pięknej twarzy - złość, nie skrucha. Tak bardzo chciał ją wtedy uderzyć. Przez kilka kolejnych tygodni przelewał tą agresję na siebie - młodzieńcze kompleksy wróciły ze zdwojoną siłą, instynktownie wzdrygał się przy każdym zerknięciu w lustro, laska ciążyła bardziej niż zwykle, a jedzenie i życie straciło smak. Może życie nadal go nie odzyskało.
-Oczywiście, że możemy. - skinął głową, dając Oliverowi do zrozumienia, że - choć to jego gabinet - to pacjent decyduje o rozpoczęciu i zakończeniu każdej z sesji. Spoglądał jeszcze chwilę na skulonego chłopaka, skrytego za barierą drżących dłoni. Instynktownie - i nie wiedział, czy to instynkt magipsychiatry czy człowieka - chciał się przez nią przebić.
Tyle, że chłopak bał się dotyku.
Po chwili autentycznego wahania, ostrożnie wyciągnął lewą dłoń i delikatnie położył ją na lewym ramieniu chłopaka. Nieświadom, że pod warstwami materiału kryje się powód jego rozpaczy, wstydu, szaleństwa. Gest miał być pokrzepiający - Oliver już raz zareagował na niego dobrze.
-Płacz jest potrzebny. Emocje nie są złe, Oliverze. Musisz przeżyć... żałobę. - po matce i po sobie. Pozwolił mu płakać jeszcze kilkanaście sekund, by w końcu zacisnąć palce prawej dłoni na różdżce.
-Paxo. - szepnął miłosiernie, kierując drewienko na swojego pacjenta. Zdecydował się na najłagodniejsze z zaklęć uspokajających, nie chcąc odcinać Olivera od jego emocji.
-Ciało i umysł są powiązane, Oliverze. Słabość rodzi rozkojarzenie, rozkojarzenie sprzyja pomyłkom. Wybuchającemu kociołkowi, źle odmierzonej dawce, zepsuciu lub zatruciu eliksiru. Doskonale wiesz, że nie możesz sobie na to pozwolić. - wypunktował, metodycznie i na chłodno. A potem zaczął punktować go sam Oliver - tak, jakby złapał przynętę. Hector uśmiechnął się szerzej, z uznaniem kiwając głową. -Muszę proponować pakiet usług z eliksirami każdemu pacjentowi, zwłaszcza, jeśli nie mam stuprocentowej pewności, że poradzi sobie sam. - wyjaśnił powoli, bezwzględnie grając na ambicji Olivera. Chciał rozbudzić w nim iskrę życia, nawet jeśli drogą miała być irytacja. Spojrzenia skrzyżowały się i choć stanowczość zakiełkowała w blondynie jedynie na chwilę, to Hector poczuł, że odnieśli drobne zwycięstwo.
-Dobrze. - zgodził się. Oliver otrzyma dziś nie tylko receptę - Hector podarował mu również praktyczne zadanie, powód do dalszej walki, chęć zajęcia się czymś innym niż własnymi emocjami. Intuicja podpowiadała mu, że - podobnie jak on sam - młodzieniec chętnie ucieka w pracę przed własnymi uczuciami. Niech ma kolejny pretekst do ucieczki, jeśli feeria emocji przytłoczy go po dzisiejszej, wymagającej wizycie. Prędko zapisał kolejne zalecenia, zaznaczając, że pacjent zaopatrzy się w eliksiry sam i na własną odpowiedzialność.
Ugiętą noga promieniowała delikatnym bólem, ale wytrzyma jeszcze trochę. Nadal klęczał przy fotelu, czując, że są bliscy kolejnego przełomu - chwili szczerości. Spoglądał na Olivera możliwie nienachalnie, acz z wyraźną nadzieją. Powiedz mi. Zrzuć z siebie ten ciężar, podziel się nim. - wyszeptałby chętnie, ale milczał, nie chcąc naruszać delikatnych emocji pacjenta żadnym niepotrzebnym słowem. Niemą prośbę Oliver mógł i tak wyczytać w jego smutnej twarzy.
Blondyn rozchylił lekko pełne usta i przez krótki moment Hector naprawdę miał głupią nadzieję, że powie mu coś więcej - że wyrzuci z siebie wszystko. Odpowiedź była jednak krótka, rzeczowa - zdradzająca skłonność do kooperacji, ale nie zdradzająca nic ponad zadane pytania. Był zbyt doświadczony, by dopuścić do siebie ukłucie rozczarowania - widział, że stan Olivera jest ciężki i domyślał się, że prawdziwy przełom będzie wymagać kilku spotkań ciężkiej pracy i mozolnie budowanego zaufania.
Samemu rozchylił lekko usta, ale chyba nie chciał - nie mógł - nic powiedzieć. Obserwował jedynie ciemne rumieńce na twarzy blondyna, myśląc sobie, że dawno nie oglądał wstydu tak wielkiego ani nie widział kogoś równie smutnego.
Krzyk był naturalnym ujściem dla nagromadzonego w Oliverze napięcia, dla tłumionych od września emocji.
-Nie twoja, Oliverze. Winny jest ten, kto cię skrzywdził. - powtórzył, łagodnie, acz stanowczo. Cichy głos kontrastował z echem rozpaczliwego krzyku, ze szlochem wydzierającym się z wychudłej piersi młodzieńca.
Hector rozumiał jego emocje jedynie jako specjalista, sam nigdy nie okazywał ich równie ekspresyjnie. Przez myśl przemknęło mu jednak ulotne, niechciane wspomnienie podobnego wstydu. Tamten malarz, pierwszy romans Beatrice, złość na jej pięknej twarzy - złość, nie skrucha. Tak bardzo chciał ją wtedy uderzyć. Przez kilka kolejnych tygodni przelewał tą agresję na siebie - młodzieńcze kompleksy wróciły ze zdwojoną siłą, instynktownie wzdrygał się przy każdym zerknięciu w lustro, laska ciążyła bardziej niż zwykle, a jedzenie i życie straciło smak. Może życie nadal go nie odzyskało.
-Oczywiście, że możemy. - skinął głową, dając Oliverowi do zrozumienia, że - choć to jego gabinet - to pacjent decyduje o rozpoczęciu i zakończeniu każdej z sesji. Spoglądał jeszcze chwilę na skulonego chłopaka, skrytego za barierą drżących dłoni. Instynktownie - i nie wiedział, czy to instynkt magipsychiatry czy człowieka - chciał się przez nią przebić.
Tyle, że chłopak bał się dotyku.
Po chwili autentycznego wahania, ostrożnie wyciągnął lewą dłoń i delikatnie położył ją na lewym ramieniu chłopaka. Nieświadom, że pod warstwami materiału kryje się powód jego rozpaczy, wstydu, szaleństwa. Gest miał być pokrzepiający - Oliver już raz zareagował na niego dobrze.
-Płacz jest potrzebny. Emocje nie są złe, Oliverze. Musisz przeżyć... żałobę. - po matce i po sobie. Pozwolił mu płakać jeszcze kilkanaście sekund, by w końcu zacisnąć palce prawej dłoni na różdżce.
-Paxo. - szepnął miłosiernie, kierując drewienko na swojego pacjenta. Zdecydował się na najłagodniejsze z zaklęć uspokajających, nie chcąc odcinać Olivera od jego emocji.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 18.12.21 23:26, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : za zgodą Castora)
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7
To dobrze.
Wreszcie wydawał się być zadowolony, a przynajmniej w to chciał wierzyć Castor. Nie był jednak młodzieńcem z mlekiem pod nosem — wydarzenia ostatniego półrocza zmieniły go dość poważnie, odcisnęły piętno na i tak delikatnej psychice i nakazały podważać wszystko, co stawiano mu przed nosem. Czasami poddawanie pod wątpliwość przechodziło granice konieczności, zostawało przez niego uwypuklane do wszelkich możliwych granic. Miał więc gdzieś pod skórą mrowiące wrażenie, że wszystko, co stało się w tym gabinecie — może przez trzymającą go jeszcze kilkanaście sekund temu otępiającą błogość znieczulenia — było groteskowo nierealne, wypaczone wręcz. A zadowolenie i uśmiech Hectora nie umykały się tej klasyfikacji.
— Przykro mi, że zmęczenie wpływa negatywnie na efekty pana pracy — chude palce zacisnęły się na krańcach podłokietników, a Castor po raz pierwszy wychylił się do przodu. Kąciki ust drżały w nieco nerwowym uśmiechu, lecz w nerwowości tej brakło już niepewnej naiwności. Szarobłękitne spojrzenie przylgnęło do twarzy magipsychiatry, którą lustrował — odważnie i dokładnie, pierwszy raz od rozpoczęcia spotkania. Zupełnie tak, jakby przypadkowe nadepnięcie na dumę otworzyło go jeszcze bardziej i wskazało punkt drażliwy. Zupełnie różny od postrzeganych problemów z szaleństwem, inny od strachu spowodowanym dotykiem, od zaburzeń odżywiania. — Ale muszę zaznaczyć, że w tej kwestii się różnimy. Profesjonalnie podchodzę do swoich obowiązków, a dzięki zachowaniu najwyższych standardów unikam pomyłek amatorskich.
Dopiero po wycedzeniu tych słów powrócił do oparcia się o fotel. Gdy rozmowa powróciła do tematu uzdrawiania, na którym Castor nie znał się równie dobrze, co jego rozmówca, ponownie przybrał postawę mniej pewną siebie, z dłońmi opartymi miękko na materiale spodni na wysokości uda. Przekrzywił nieco głowę w bok, wyraźnie zmęczony całą sytuacją, a jeden z pukli miodowych loków opadł mu na prawe oko.
W takiej też pozycji zastał go Hector, gdy klęknął przed nim, gdy mało ostrożnie próbował wyciągnąć z niego więcej o dniu, w którym stary Castor Sprout przestał istnieć. W głowie brzęczały tysiące ostrzeżeń, składana raz po raz obietnica, że nikt nie dowie się o tym, co się stało, przede wszystkim dla jego własnego bezpieczeństwa. Blondyn był grzecznym młodym mężczyzną. Wychowanym w miłości i szacunku do starszych, do dobrych rad składanych w jego ręce raz za razem. Przez jego myśli nie przebiegł nawet cień wątpliwości, nie usłyszał nawet początku podszeptu, że mógłby zdradzić się z tym sekretem. Nie chciał. Nie trzymał go tylko dla siebie, dzielił go z Michaelem i taki układ jak najbardziej mu odpowiadał. Nie był chyba zdolny do wyrzucenia tej informacji z siebie, chociaż raz myślał o podzieleniu się nią. A później Mike opowiadał mu o strzaskaniu jego serca, że powiedział, a sama ta myśl wywołała w Castorze lawinę paniki. To wiedzą o likantropii szantażował go Tonks, gdy w przepływie głupich emocji chciał rzucić się w sam wir walki, do wojska. Strach przed wyjściem na jaw tego konkretnego sekretu był w nim chyba większy od strachu przed śmiercią, od reszty traum, co Hector musiał zaakceptować, pomimo delikatnego ukłucia zmarnowanej szansy. Jego pacjenci nie mieli bowiem obowiązku zdradzać się przed nim z czymkolwiek.
Schowany za barierą z dłoni czuł się wreszcie bezpieczny. Wreszcie sam, choć rozumiał już, że samotna cisza, w której szukał ukojenia, na dłuższą metę go tylko dusiła. Że było to swego rodzaju placebo, że pozwalało się wyciszyć, owszem, ale odłączenie od bodźców zewnętrznych prowadziło wprost do uruchomienia tych zewnętrznych. A myśli Castora nigdy nie były ciche. Krzyczały, rozrywały bębenki, a gdy nie miał już sił ich tłumić, poddawał się wszystkiemu, by tylko czuć coś innego. Głód, ból, zimno, niewygoda, gorąc. Bez znaczenia.
Wreszcie zapadł wyrok. Hector zgodził się na zakończenie spotkania, lecz przy okazji położył dłoń na l e w y m ramieniu. Blizny zapiekły fantomowym ogniem, Castor szarpnął się raz jeszcze właśnie lewym barkiem, chcąc strącić dłoń tego człowieka ze swojego ciała. Zazwyczaj nie reagował równie agresywnie co dziś — lecz teraz, w tej chwili, dotyk kojarzył się wyłącznie z bestią. Ten był zimnym oddechem na bezbronnej tkance.
Oddychał ciężko i charkliwie, właściwie siły skupiając tylko na tym, by nie puścić wódz swego spokoju, by nie pozwolić temu charakterystycznemu gorącu na rozlanie się po kościach, bo skutki... skutki takiego czynu mogłyby być nieodwracalne. W pewien pokrętny sposób polubił Hectora Vale na tyle, by nie chcieć, żeby znalazł się w tak bliskim otoczeniu kogoś, kto nie zawahałby się go skrzywdzić. Może to gabinet przypominający bardziej bibliotekę, może współdzielona miłość do boazerii, a może smutki i uśmiechy, które pamiętał jak przez mgłę.
Na pomoc przyszło paxo. Nie kłamał.
Dopiero po kilkudziesięciu, dłużących się sekundach odsunął dłonie od twarzy. Wciąż wzrok miał nieobecny, ale tym razem nie przez znieczulenie. Z żywego, przeszywającego na wskroś smutku, który zagnieździł się w nim i nie zamierzał puścić. Gdy Hector odsunął się od niego, Castor próbował wstać. Znów było mu lekko w głowie, zachwiał się na długich patykach nóg, a przed upadkiem uratowało go tylko podparcie się o fotel.
— To dla pana — wyszeptał, wyciągając z kieszeni trochę pieniędzy. Wydawało mu się, że była to godna stawka. Ułożył je na biurku, monety zabrzęczały ochoczo. — Już nie musi się pan mną martwić.
Przejście na "pan" oznaczało wyjście z relacji pacjent—uzdrowiciel. Przejście do świata biznesów, do szarości rozciągającej się za oknem, gdzie stojący przed nim młodzieniec był tylko Oliverem Meadowes. Nie ofiarą traumy.
| raz jeszcze rzucam na sprawność, bo się szarpię
i z/t(chyba że k1?)
Wreszcie wydawał się być zadowolony, a przynajmniej w to chciał wierzyć Castor. Nie był jednak młodzieńcem z mlekiem pod nosem — wydarzenia ostatniego półrocza zmieniły go dość poważnie, odcisnęły piętno na i tak delikatnej psychice i nakazały podważać wszystko, co stawiano mu przed nosem. Czasami poddawanie pod wątpliwość przechodziło granice konieczności, zostawało przez niego uwypuklane do wszelkich możliwych granic. Miał więc gdzieś pod skórą mrowiące wrażenie, że wszystko, co stało się w tym gabinecie — może przez trzymającą go jeszcze kilkanaście sekund temu otępiającą błogość znieczulenia — było groteskowo nierealne, wypaczone wręcz. A zadowolenie i uśmiech Hectora nie umykały się tej klasyfikacji.
— Przykro mi, że zmęczenie wpływa negatywnie na efekty pana pracy — chude palce zacisnęły się na krańcach podłokietników, a Castor po raz pierwszy wychylił się do przodu. Kąciki ust drżały w nieco nerwowym uśmiechu, lecz w nerwowości tej brakło już niepewnej naiwności. Szarobłękitne spojrzenie przylgnęło do twarzy magipsychiatry, którą lustrował — odważnie i dokładnie, pierwszy raz od rozpoczęcia spotkania. Zupełnie tak, jakby przypadkowe nadepnięcie na dumę otworzyło go jeszcze bardziej i wskazało punkt drażliwy. Zupełnie różny od postrzeganych problemów z szaleństwem, inny od strachu spowodowanym dotykiem, od zaburzeń odżywiania. — Ale muszę zaznaczyć, że w tej kwestii się różnimy. Profesjonalnie podchodzę do swoich obowiązków, a dzięki zachowaniu najwyższych standardów unikam pomyłek amatorskich.
Dopiero po wycedzeniu tych słów powrócił do oparcia się o fotel. Gdy rozmowa powróciła do tematu uzdrawiania, na którym Castor nie znał się równie dobrze, co jego rozmówca, ponownie przybrał postawę mniej pewną siebie, z dłońmi opartymi miękko na materiale spodni na wysokości uda. Przekrzywił nieco głowę w bok, wyraźnie zmęczony całą sytuacją, a jeden z pukli miodowych loków opadł mu na prawe oko.
W takiej też pozycji zastał go Hector, gdy klęknął przed nim, gdy mało ostrożnie próbował wyciągnąć z niego więcej o dniu, w którym stary Castor Sprout przestał istnieć. W głowie brzęczały tysiące ostrzeżeń, składana raz po raz obietnica, że nikt nie dowie się o tym, co się stało, przede wszystkim dla jego własnego bezpieczeństwa. Blondyn był grzecznym młodym mężczyzną. Wychowanym w miłości i szacunku do starszych, do dobrych rad składanych w jego ręce raz za razem. Przez jego myśli nie przebiegł nawet cień wątpliwości, nie usłyszał nawet początku podszeptu, że mógłby zdradzić się z tym sekretem. Nie chciał. Nie trzymał go tylko dla siebie, dzielił go z Michaelem i taki układ jak najbardziej mu odpowiadał. Nie był chyba zdolny do wyrzucenia tej informacji z siebie, chociaż raz myślał o podzieleniu się nią. A później Mike opowiadał mu o strzaskaniu jego serca, że powiedział, a sama ta myśl wywołała w Castorze lawinę paniki. To wiedzą o likantropii szantażował go Tonks, gdy w przepływie głupich emocji chciał rzucić się w sam wir walki, do wojska. Strach przed wyjściem na jaw tego konkretnego sekretu był w nim chyba większy od strachu przed śmiercią, od reszty traum, co Hector musiał zaakceptować, pomimo delikatnego ukłucia zmarnowanej szansy. Jego pacjenci nie mieli bowiem obowiązku zdradzać się przed nim z czymkolwiek.
Schowany za barierą z dłoni czuł się wreszcie bezpieczny. Wreszcie sam, choć rozumiał już, że samotna cisza, w której szukał ukojenia, na dłuższą metę go tylko dusiła. Że było to swego rodzaju placebo, że pozwalało się wyciszyć, owszem, ale odłączenie od bodźców zewnętrznych prowadziło wprost do uruchomienia tych zewnętrznych. A myśli Castora nigdy nie były ciche. Krzyczały, rozrywały bębenki, a gdy nie miał już sił ich tłumić, poddawał się wszystkiemu, by tylko czuć coś innego. Głód, ból, zimno, niewygoda, gorąc. Bez znaczenia.
Wreszcie zapadł wyrok. Hector zgodził się na zakończenie spotkania, lecz przy okazji położył dłoń na l e w y m ramieniu. Blizny zapiekły fantomowym ogniem, Castor szarpnął się raz jeszcze właśnie lewym barkiem, chcąc strącić dłoń tego człowieka ze swojego ciała. Zazwyczaj nie reagował równie agresywnie co dziś — lecz teraz, w tej chwili, dotyk kojarzył się wyłącznie z bestią. Ten był zimnym oddechem na bezbronnej tkance.
Oddychał ciężko i charkliwie, właściwie siły skupiając tylko na tym, by nie puścić wódz swego spokoju, by nie pozwolić temu charakterystycznemu gorącu na rozlanie się po kościach, bo skutki... skutki takiego czynu mogłyby być nieodwracalne. W pewien pokrętny sposób polubił Hectora Vale na tyle, by nie chcieć, żeby znalazł się w tak bliskim otoczeniu kogoś, kto nie zawahałby się go skrzywdzić. Może to gabinet przypominający bardziej bibliotekę, może współdzielona miłość do boazerii, a może smutki i uśmiechy, które pamiętał jak przez mgłę.
Na pomoc przyszło paxo. Nie kłamał.
Dopiero po kilkudziesięciu, dłużących się sekundach odsunął dłonie od twarzy. Wciąż wzrok miał nieobecny, ale tym razem nie przez znieczulenie. Z żywego, przeszywającego na wskroś smutku, który zagnieździł się w nim i nie zamierzał puścić. Gdy Hector odsunął się od niego, Castor próbował wstać. Znów było mu lekko w głowie, zachwiał się na długich patykach nóg, a przed upadkiem uratowało go tylko podparcie się o fotel.
— To dla pana — wyszeptał, wyciągając z kieszeni trochę pieniędzy. Wydawało mu się, że była to godna stawka. Ułożył je na biurku, monety zabrzęczały ochoczo. — Już nie musi się pan mną martwić.
Przejście na "pan" oznaczało wyjście z relacji pacjent—uzdrowiciel. Przejście do świata biznesów, do szarości rozciągającej się za oknem, gdzie stojący przed nim młodzieniec był tylko Oliverem Meadowes. Nie ofiarą traumy.
| raz jeszcze rzucam na sprawność, bo się szarpię
i z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Gdyby wiedział, że pacjent przejmuje się jego samopoczuciem, z pewnością użyłby łagodnej reprymendy. Podczas terapii powinien pozostawać jak najbardziej niewidzialny. Nie wahał się egzekwować swojego autorytetu, ale każde pytanie kierował do Olivera, starając się nakierować uwagę na jego emocje. Prawdę mówiąc, dawno nie spotkał zresztą pacjenta tak uparcie skoncentrowanego na swoim terapeucie - uniósł więc brwi, gdy Meadowes po raz kolejny zwrócił uwagę na jego pracę.
-Zmęczenie negatywnie wpływa na efekty pracy każdego, Oliverze. Jedni radzą sobie z nim lepiej, inni gorzej - ale jeśli uważasz, że odmawiając sobie posiłków nigdy nie omdlejesz nad kociołkiem z niedożywienia, to kieruje Tobą pycha. - uciął ostro, nie odzywając się ani słowem na temat własnej pracy. On nie cierpiał na zaburzenia odżywiania. Słowa były bezpośrednie, ale konieczne - Hector wiedział, że przypadłość Olivera często idzie w parze z wyparciem lub dysforią własnego ciała, że młodzieniec może nie być świadom skali problemu. Skoro był zaś alchemikiem, to Hector był odpowiedzialny nie tylko za niego, a również za jego klientów.
Wiedział zresztą, że to nie jego słowa rozstroiły nerwowo pacjenta. To dotyk. Gwałtowne szarpnięcie straciłoby dłoń Hectora, ale magipsychiatra sam ją cofnął. Miał już swoją odpowiedź. Ktoś go skrzywdził, bezsprzecznie. Mężczyzna? Wziął głęboki wdech, usiłując zapanować nad własnymi emocjami. Słyszał o tylu koszmarach, że żadne nie powinny już na nim robić wrażenia - może to coś w nienaturalnie ułożonej na fotelu sylwetce Olivera rozbudziło jakiś atawistyczny lęk o podobnych jemu młodzieńców, o własnego syna.
Paxo zadziałało, oddech blondyna uspokoił się.
W innej sytuacji wyciągnąłby rękę do chwiejącego się na nogach młodzieńca, ale przytomnie odsunął się i nie nawiązywał już żadnego kontaktu fizycznego. Nie wyciągnął nawet dłoni, by uścisnąć ją na pożegnanie, jak zazwyczaj. Pozwolił Oliverowi położyć pieniądze na stole - kolejny wymowny gest, uniknięcie bliskości i zarejestrował, że jest już panem.
Nachylił się i dopisał kilka zdań na kartce papieru - szybkim, zamaszystym pismem.
-Proszę, oto moje zalecenia. Mieszanka antydepresyjna, przyjmowana regularnie. Eliksir uspokajający w razie ataku paniki. Osiem godzin snu dziennie i regularna dieta. Chciałbym, żebyś prowadził dziennik swojego apetytu, Oliverze i zapisywał, jakie emocje i wspomnienia towarzyszą ci, gdy go nie masz. Szczęśliwych urodzin za tydzień, wróć do mnie proszę za dziesięć dni aby omówić postępy i kontynuować terapię. - wyrecytował, kładąc pergamin obok pieniędzy, aby Oliver mógł go odebrać. -Jeśli chcesz dojść do siebie, dalsze wizyty będą konieczne. - powiedział prosto z mostu. -Cierpisz na nieprzepracowaną traumę, która wywołuje ataki paniki, a prawdopodobnie także zaburzenia odżywiania, które mogą przerodzić się w poważniejszy problem. Jeśli nie czujesz się gotowy na uporanie z tą pierwszą, zajmiemy się chociaż Twoim stosunkiem do samego siebie i swoich potrzeb. Zarezerwuję dla Ciebie termin. - nie poszedł za przykładem pacjenta, nie przeszedł na "pan", nie powiedział nawet, że ma nadzieję, że się zobaczą. Postawił go przed faktem dokonanym, twardo spoglądając mu w oczy i bez skrupułów grając na własnym autorytecie.
Tak trzeba.
-Przy regularnych wizytach, oferuję zniżkę. - dodał łagodnie, odbierając pieniądze.
Nie odprowadził Olivera do wyjścia, ciężko siadając w fotelu. Noga znów zaczynała boleć.
/zt
-Zmęczenie negatywnie wpływa na efekty pracy każdego, Oliverze. Jedni radzą sobie z nim lepiej, inni gorzej - ale jeśli uważasz, że odmawiając sobie posiłków nigdy nie omdlejesz nad kociołkiem z niedożywienia, to kieruje Tobą pycha. - uciął ostro, nie odzywając się ani słowem na temat własnej pracy. On nie cierpiał na zaburzenia odżywiania. Słowa były bezpośrednie, ale konieczne - Hector wiedział, że przypadłość Olivera często idzie w parze z wyparciem lub dysforią własnego ciała, że młodzieniec może nie być świadom skali problemu. Skoro był zaś alchemikiem, to Hector był odpowiedzialny nie tylko za niego, a również za jego klientów.
Wiedział zresztą, że to nie jego słowa rozstroiły nerwowo pacjenta. To dotyk. Gwałtowne szarpnięcie straciłoby dłoń Hectora, ale magipsychiatra sam ją cofnął. Miał już swoją odpowiedź. Ktoś go skrzywdził, bezsprzecznie. Mężczyzna? Wziął głęboki wdech, usiłując zapanować nad własnymi emocjami. Słyszał o tylu koszmarach, że żadne nie powinny już na nim robić wrażenia - może to coś w nienaturalnie ułożonej na fotelu sylwetce Olivera rozbudziło jakiś atawistyczny lęk o podobnych jemu młodzieńców, o własnego syna.
Paxo zadziałało, oddech blondyna uspokoił się.
W innej sytuacji wyciągnąłby rękę do chwiejącego się na nogach młodzieńca, ale przytomnie odsunął się i nie nawiązywał już żadnego kontaktu fizycznego. Nie wyciągnął nawet dłoni, by uścisnąć ją na pożegnanie, jak zazwyczaj. Pozwolił Oliverowi położyć pieniądze na stole - kolejny wymowny gest, uniknięcie bliskości i zarejestrował, że jest już panem.
Nachylił się i dopisał kilka zdań na kartce papieru - szybkim, zamaszystym pismem.
-Proszę, oto moje zalecenia. Mieszanka antydepresyjna, przyjmowana regularnie. Eliksir uspokajający w razie ataku paniki. Osiem godzin snu dziennie i regularna dieta. Chciałbym, żebyś prowadził dziennik swojego apetytu, Oliverze i zapisywał, jakie emocje i wspomnienia towarzyszą ci, gdy go nie masz. Szczęśliwych urodzin za tydzień, wróć do mnie proszę za dziesięć dni aby omówić postępy i kontynuować terapię. - wyrecytował, kładąc pergamin obok pieniędzy, aby Oliver mógł go odebrać. -Jeśli chcesz dojść do siebie, dalsze wizyty będą konieczne. - powiedział prosto z mostu. -Cierpisz na nieprzepracowaną traumę, która wywołuje ataki paniki, a prawdopodobnie także zaburzenia odżywiania, które mogą przerodzić się w poważniejszy problem. Jeśli nie czujesz się gotowy na uporanie z tą pierwszą, zajmiemy się chociaż Twoim stosunkiem do samego siebie i swoich potrzeb. Zarezerwuję dla Ciebie termin. - nie poszedł za przykładem pacjenta, nie przeszedł na "pan", nie powiedział nawet, że ma nadzieję, że się zobaczą. Postawił go przed faktem dokonanym, twardo spoglądając mu w oczy i bez skrupułów grając na własnym autorytecie.
Tak trzeba.
-Przy regularnych wizytach, oferuję zniżkę. - dodał łagodnie, odbierając pieniądze.
Nie odprowadził Olivera do wyjścia, ciężko siadając w fotelu. Noga znów zaczynała boleć.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| stąd
A jednak to był on; czuł go pod swoimi dłońmi, był odrobinę cieplejszy od swego pacjenta, który wbijał w niego uważne spojrzenie szarobłękitnych oczu. Poczuł jakąś dziwną ulgę. Z tego, że nie okazał się tylko przywidzeniem, z tego, że żył. Ale jednocześnie nie potrafił obojętnie przejść nad faktem, że Vale postanowił zignorować jego porady. Nie, nie porady. Prośby. Ostrzeżenia. Chyba chciał mu coś powiedzieć, coś nie do końca miłego, może warknąć w niższej tonacji, najchętniej coś o tym, że nie był owcą, którą można było prowadzić na rzeź (bo był wilkiem, Michael powtarzał mu to tak często... Czy też był sfrustrowany niesubordynacją przyjaciela? Niemożliwe, jak spotkanie z Vale stawiało wszystko w chłodnej perspektywie).
Chciał i pewnie mógłby, gdyby nie kolejny poryw zimna.
O nie.
Mocny uścisk na dłoni zaskakująco nie zebrał swojego podłego żniwa. Oliver nie cofnął się, chyba trzymany tą okropną myślą, że musi być silny, że potrzebuje zachować zimną krew, że nie może zostawić go samego. W ostatnim świadomym odruchu jeszcze chwilę przed zdrętwieniem przyciągnął go znów do siebie. Chyba chciał ochronić go przed tą zakapturzoną sylwetką, którą widział tuż za nim. Fala wspomnień, nie tak starych przecież, bo sprzed dwóch dób, uderzyła go w klatkę piersiową chyba silniej niż to, co przeżył na sylwestrze. Ukłucie było zbyt mocne, zbyt nieidentyfikowalne, by mógł wskazać jedno miejsce bólu. Próbował zamknąć oczy, ale nie potrafił. Nie chciał.
Bo wtedy widział znowu oczy tego młodzieńca, może przypadkiem przegubił go między hogwarckiej braci, a może był od niego tylko trochę starszy, może trochę młodszy i wpadł akurat w tym okresie, w którym jego uwaga skupiała się najbardziej na gryfońskich rozrabiakach. Ale widział chmurne oczy bez wyrazu, czuł, jak ciepło odchodziło z ciała, które obejmował z całej siły, gdy mknął w powietrzu, czego... nigdy nie lubił robić. Przypominał sobie, jak starał się nie zwymiotować w Lecznicy, niezrozumiałe spojrzenie, które posłały mu pielęgniarki, bo nie potrafił wytłumaczyć tego słowami, ale wtedy znaleźli się uzdrowiciele, którzy przecież go znali. Wiedzieli, że nie zrobiłby temu człowiekowi krzywdy. Zapach śmierci unosił się wysoko w powietrzu, wciskał się wszędzie, był jak niecierpliwa kochanka.
Podobnie niecierpliwym prośbom magomedyka.
— Jeszcze nie teraz... — wyszeptał przez zaciśnięte gardło, nie mogąc jednak oderwać wzroku od przemieszczającej się coraz dalej, lewitującej postaci. Musiał. Musiał powiedzieć to Michaelowi, Justine pewnie też, ostrzec innych, może nawet napisać do Ministra? Do każdego... Do każdego, kogo znał! Wszyscy zasługiwali na ostrzeżenie, mieszkańcy Cumberland na pomoc i to natychmiast...
Ale jak mógł pomóc, skoro teraz czuł dokładnie to, o czym opowiadał Michaelowi jako o łatwej śmierci, tej z wychłodzenia? Że lód łączy się kośćmi, a potem... Potem czuje się coraz gorzej, chce się zasnąć, jest cieplej i...
Skinął głową, że odszedł. Dementor. Ale nie chciał, by Hector również zniknął. Było mu tak zimno... Był zmęczony i chciał chyba tylko usiąść w resztkach śniegu, może zasnąć, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi życzeniami. Ale miał pod opieką pewnego upartego magipsychiatrę.
— Nie idź — wydusił z siebie, próbując rozprostować zgrabiałe palce. Były niemal zupełnie białe, nie czuł w nich nawet mrowienia, a to zły, zły znak. Hector jednak poruszył się, stworzył prowizoryczne ognisko. Nie tylko to, przecież przyciągnął go zaraz do niego, a Castor — chyba działając instynktownie, wysunął dłonie do ognia. Wiedział, że będzie bolało. Że nagła poprawa temperatury poruszy naczynia krwionośne, że dłonie z białych przejdą w sine, że zaczną mrowić, będzie boleć, ale wreszcie zrobią się lekko czerwone, podobnie jak paznokcie. Przyglądał się wtedy, magipsychiatrze, chyba wciąż nieotrząśnięty z kolejnego szoku. Było tego za dużo. Zdecydowanie za dużo. Nie protestował więc, gdy padła propozycja przenosin. Do gabinetu. Do Walii.
Tam będą... Tam H e c t o r będzie bezpieczny.
Szarpnięcie w okolicy pępka. Powinien się przyzwyczaić, ale chyba nigdy tego nie zrobi.
Wśród znajomych ścian od razu poczuł się delikatnie lepiej. Wciąż dygotał, wciąż zęby miał zaciśnięte, a te szczękały w paskudnej melodii. Ale teraz mógł wreszcie sięgnąć różdżki. I przyjrzeć się swemu nieszczęsnemu towarzyszowi. Jedno spojrzenie na jego cerę, na spięte w zimnie rysy twarzy podpowiadało mu, że wciąż nie ogrzał się wystarczająco. A Castor pragnął pomóc, bez względu na pytania, na które później będzie musiał odpowiadać. Na przykład takie, skąd zna się na leczeniu. Nie tylko odrożeń.
— Alti calor —różdżka skierowana na Hectora odpowiedziała, wypuszczając stróżkę magii, która od razu uderzyła w jego ciało ciepłem. Pierwsze, teoretycznie proste zaklęcie musiało wyjść spod jego reki od razu, bo i przynieść mogło najwięcej ulgi. — Nie bój się — powiedział, choć właściwie powinien powiedzieć by się nie wyrywał. Skrócił ostatni dzielący ich dystans, ostrożnie łapiąc w swe palce wciąż drżące palce magipsychiatry. Pamiętał, że miał naturalnie zimne dłonie. Problemy z krążeniem? Teraz palce wciąż miał sine. To nie zwiastowało niczego dobrego... — Figidu — szepnął więc w dalszej kolejności, tym razem różdżkę kierując na palce.
Odetchnął, gdy kolejna wiązka magii przepłynęła bezproblemowo. Ostatnio nie miał szczęścia do czarów, zwłaszcza tych uzdrawiających. Opuścił rękę tak, by pomknęła wzdłuż ciała i...
Zachwiał się na nogach. Dopiero teraz mógł poczuć, jak bardzo był zmęczony.
— Już... Już jesteśmy... Bezpieczni... — wychrypiał, po omacku wyłapując krawędź biurka, o którą się oparł.
A jednak to był on; czuł go pod swoimi dłońmi, był odrobinę cieplejszy od swego pacjenta, który wbijał w niego uważne spojrzenie szarobłękitnych oczu. Poczuł jakąś dziwną ulgę. Z tego, że nie okazał się tylko przywidzeniem, z tego, że żył. Ale jednocześnie nie potrafił obojętnie przejść nad faktem, że Vale postanowił zignorować jego porady. Nie, nie porady. Prośby. Ostrzeżenia. Chyba chciał mu coś powiedzieć, coś nie do końca miłego, może warknąć w niższej tonacji, najchętniej coś o tym, że nie był owcą, którą można było prowadzić na rzeź (bo był wilkiem, Michael powtarzał mu to tak często... Czy też był sfrustrowany niesubordynacją przyjaciela? Niemożliwe, jak spotkanie z Vale stawiało wszystko w chłodnej perspektywie).
Chciał i pewnie mógłby, gdyby nie kolejny poryw zimna.
O nie.
Mocny uścisk na dłoni zaskakująco nie zebrał swojego podłego żniwa. Oliver nie cofnął się, chyba trzymany tą okropną myślą, że musi być silny, że potrzebuje zachować zimną krew, że nie może zostawić go samego. W ostatnim świadomym odruchu jeszcze chwilę przed zdrętwieniem przyciągnął go znów do siebie. Chyba chciał ochronić go przed tą zakapturzoną sylwetką, którą widział tuż za nim. Fala wspomnień, nie tak starych przecież, bo sprzed dwóch dób, uderzyła go w klatkę piersiową chyba silniej niż to, co przeżył na sylwestrze. Ukłucie było zbyt mocne, zbyt nieidentyfikowalne, by mógł wskazać jedno miejsce bólu. Próbował zamknąć oczy, ale nie potrafił. Nie chciał.
Bo wtedy widział znowu oczy tego młodzieńca, może przypadkiem przegubił go między hogwarckiej braci, a może był od niego tylko trochę starszy, może trochę młodszy i wpadł akurat w tym okresie, w którym jego uwaga skupiała się najbardziej na gryfońskich rozrabiakach. Ale widział chmurne oczy bez wyrazu, czuł, jak ciepło odchodziło z ciała, które obejmował z całej siły, gdy mknął w powietrzu, czego... nigdy nie lubił robić. Przypominał sobie, jak starał się nie zwymiotować w Lecznicy, niezrozumiałe spojrzenie, które posłały mu pielęgniarki, bo nie potrafił wytłumaczyć tego słowami, ale wtedy znaleźli się uzdrowiciele, którzy przecież go znali. Wiedzieli, że nie zrobiłby temu człowiekowi krzywdy. Zapach śmierci unosił się wysoko w powietrzu, wciskał się wszędzie, był jak niecierpliwa kochanka.
Podobnie niecierpliwym prośbom magomedyka.
— Jeszcze nie teraz... — wyszeptał przez zaciśnięte gardło, nie mogąc jednak oderwać wzroku od przemieszczającej się coraz dalej, lewitującej postaci. Musiał. Musiał powiedzieć to Michaelowi, Justine pewnie też, ostrzec innych, może nawet napisać do Ministra? Do każdego... Do każdego, kogo znał! Wszyscy zasługiwali na ostrzeżenie, mieszkańcy Cumberland na pomoc i to natychmiast...
Ale jak mógł pomóc, skoro teraz czuł dokładnie to, o czym opowiadał Michaelowi jako o łatwej śmierci, tej z wychłodzenia? Że lód łączy się kośćmi, a potem... Potem czuje się coraz gorzej, chce się zasnąć, jest cieplej i...
Skinął głową, że odszedł. Dementor. Ale nie chciał, by Hector również zniknął. Było mu tak zimno... Był zmęczony i chciał chyba tylko usiąść w resztkach śniegu, może zasnąć, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi życzeniami. Ale miał pod opieką pewnego upartego magipsychiatrę.
— Nie idź — wydusił z siebie, próbując rozprostować zgrabiałe palce. Były niemal zupełnie białe, nie czuł w nich nawet mrowienia, a to zły, zły znak. Hector jednak poruszył się, stworzył prowizoryczne ognisko. Nie tylko to, przecież przyciągnął go zaraz do niego, a Castor — chyba działając instynktownie, wysunął dłonie do ognia. Wiedział, że będzie bolało. Że nagła poprawa temperatury poruszy naczynia krwionośne, że dłonie z białych przejdą w sine, że zaczną mrowić, będzie boleć, ale wreszcie zrobią się lekko czerwone, podobnie jak paznokcie. Przyglądał się wtedy, magipsychiatrze, chyba wciąż nieotrząśnięty z kolejnego szoku. Było tego za dużo. Zdecydowanie za dużo. Nie protestował więc, gdy padła propozycja przenosin. Do gabinetu. Do Walii.
Tam będą... Tam H e c t o r będzie bezpieczny.
Szarpnięcie w okolicy pępka. Powinien się przyzwyczaić, ale chyba nigdy tego nie zrobi.
Wśród znajomych ścian od razu poczuł się delikatnie lepiej. Wciąż dygotał, wciąż zęby miał zaciśnięte, a te szczękały w paskudnej melodii. Ale teraz mógł wreszcie sięgnąć różdżki. I przyjrzeć się swemu nieszczęsnemu towarzyszowi. Jedno spojrzenie na jego cerę, na spięte w zimnie rysy twarzy podpowiadało mu, że wciąż nie ogrzał się wystarczająco. A Castor pragnął pomóc, bez względu na pytania, na które później będzie musiał odpowiadać. Na przykład takie, skąd zna się na leczeniu. Nie tylko odrożeń.
— Alti calor —różdżka skierowana na Hectora odpowiedziała, wypuszczając stróżkę magii, która od razu uderzyła w jego ciało ciepłem. Pierwsze, teoretycznie proste zaklęcie musiało wyjść spod jego reki od razu, bo i przynieść mogło najwięcej ulgi. — Nie bój się — powiedział, choć właściwie powinien powiedzieć by się nie wyrywał. Skrócił ostatni dzielący ich dystans, ostrożnie łapiąc w swe palce wciąż drżące palce magipsychiatry. Pamiętał, że miał naturalnie zimne dłonie. Problemy z krążeniem? Teraz palce wciąż miał sine. To nie zwiastowało niczego dobrego... — Figidu — szepnął więc w dalszej kolejności, tym razem różdżkę kierując na palce.
Odetchnął, gdy kolejna wiązka magii przepłynęła bezproblemowo. Ostatnio nie miał szczęścia do czarów, zwłaszcza tych uzdrawiających. Opuścił rękę tak, by pomknęła wzdłuż ciała i...
Zachwiał się na nogach. Dopiero teraz mógł poczuć, jak bardzo był zmęczony.
— Już... Już jesteśmy... Bezpieczni... — wychrypiał, po omacku wyłapując krawędź biurka, o którą się oparł.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie idź, obijało się o kopułę czaszki, nie idź, wracał do tych słów, gdy nogi się pod nim uginały, a zdrętwiałe palce z trudem trzymały różdżkę, nie idź, dawno nikt się tak do niego nie zwracał. Chciał posłuchać, chciał zostać - zaprosić Olivera do domu, zapomnieć o tej upiornej chwili grozy, najskuteczniej zapomniałby w Wenus, ale miał przecież nie iść. Więc został. Pierwszy głębszy oddech wziął dopiero w czterech ścianach swojego gabinetu, jedynego miejsca, gdzie czuł się bezpiecznie, nad którym miał kontrolę. Nawet przyległy dom, z cieniem Beatrice wśród zimnych murów, wydawał się czasem obcy, wydawał się j e j. Gabinet był tylko jego, zawsze jego. Machnął lekko różdżką, rozpalając w kominku i przysuwając pod ogień skórzaną kanapę - jak najbliżej się dało. Gdy był zajęty gospodarowaniem, poczuł na sobie przenikliwy wzrok własnego pacjenta. Podniósł wzrok dopiero, gdy powietrze przecięła wiązka zaklęcia. Rozchylił lekko usta, ale się nie bał, nawet się przecież nie cofnął. Nie był nikim, kto mógłby spodziewać się wszędzie ataku, choć takich ludzi Castor-Oliver miał wokół siebie i takim człowiekiem sam się stawał. Hector Vale był tylko magipsychiatrą, który zaprosił do swego domu młodzieńca, któremu ufał.
-Dziękuję. - wyszeptał, gdy krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, gdy zrobiło się cieplej. Uśmiechnął się blado, pytająco, dlaczego miałby się bać? Pozwolił się chwycić za ręce - dopiero teraz poczuł, jak zimne i zaróżowione mrozem są dłonie Olivera. Przemarznięte, choć jeszcze nie odmrożone ręce natychmiast odczuły ulgę, palce mogły już swobodnie działać. Zareagował instynktownie, gdy blondyn zachwiał się na nogach - pozwolił lasce opaść i oprzeć się o biurko i lewą ręką chwycił za przegub Olivera, pomagając mu utrzymać równowagę.
-Teraz ty. - poprosił, albo raczej oznajmił. Prawa dłoń trzymała już różdżkę, uniosła się do rąk młodziana. -Figidu Maxima. - szepnął, ale magia jedynie rozprysła się w powietrzu i miał ochotę zakląć. -Paxo. - dodał, chcąc uspokoić Olivera (czy mu się wydawało, czy w jego oczach dostrzegł lęk?) i przede wszystkim siebie. To zaklęcie podziałało. -Alti calor. Cholera! - syknął sfrustrowany, gdy ostatnie zaklęcie się nie udało. Co się z nim działo...?
Ogień i ciepły napój dokończą dzieła.
-Chodź. - szepnął, ciągnąć go lekko za przegub. Bez laski chodził ciężko, utykając, ale doprowadził Olivera na kanapę, usadził na miękkim siedzisku, okrył kocem. Ruchy miał pewne i troskliwe, wyćwiczone w opiece nad własnym synem i skacowaną Beatrice. -Ogrzej się. Zaraz wrócę. - szepnął, chwycił z powrotem za laskę i zniknął w przesmyku łączącym gabinet ze spiżarnią i kuchnią. Wrócił po chwili, z lewitującą tacą. Dwa kubki kakao, z cukrem, bez mleka. Trochę suszonej baraniny i twarogu, kilka kromek chleba, dwa jabłka.
Postawił tacę na stoliku przed kominkiem i delikatnie podał Oliverowi kubek.
-...mogę? - szepnął, wskazując głową na miejsce na kanapie obok niego. Pamiętał, że bał się bliskości, że bał się dotyku - przynajmniej do czasu, dopóki nie spotkali dementorów. Może lepiej przysunie fotel.
rzuty
-Dziękuję. - wyszeptał, gdy krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, gdy zrobiło się cieplej. Uśmiechnął się blado, pytająco, dlaczego miałby się bać? Pozwolił się chwycić za ręce - dopiero teraz poczuł, jak zimne i zaróżowione mrozem są dłonie Olivera. Przemarznięte, choć jeszcze nie odmrożone ręce natychmiast odczuły ulgę, palce mogły już swobodnie działać. Zareagował instynktownie, gdy blondyn zachwiał się na nogach - pozwolił lasce opaść i oprzeć się o biurko i lewą ręką chwycił za przegub Olivera, pomagając mu utrzymać równowagę.
-Teraz ty. - poprosił, albo raczej oznajmił. Prawa dłoń trzymała już różdżkę, uniosła się do rąk młodziana. -Figidu Maxima. - szepnął, ale magia jedynie rozprysła się w powietrzu i miał ochotę zakląć. -Paxo. - dodał, chcąc uspokoić Olivera (czy mu się wydawało, czy w jego oczach dostrzegł lęk?) i przede wszystkim siebie. To zaklęcie podziałało. -Alti calor. Cholera! - syknął sfrustrowany, gdy ostatnie zaklęcie się nie udało. Co się z nim działo...?
Ogień i ciepły napój dokończą dzieła.
-Chodź. - szepnął, ciągnąć go lekko za przegub. Bez laski chodził ciężko, utykając, ale doprowadził Olivera na kanapę, usadził na miękkim siedzisku, okrył kocem. Ruchy miał pewne i troskliwe, wyćwiczone w opiece nad własnym synem i skacowaną Beatrice. -Ogrzej się. Zaraz wrócę. - szepnął, chwycił z powrotem za laskę i zniknął w przesmyku łączącym gabinet ze spiżarnią i kuchnią. Wrócił po chwili, z lewitującą tacą. Dwa kubki kakao, z cukrem, bez mleka. Trochę suszonej baraniny i twarogu, kilka kromek chleba, dwa jabłka.
Postawił tacę na stoliku przed kominkiem i delikatnie podał Oliverowi kubek.
-...mogę? - szepnął, wskazując głową na miejsce na kanapie obok niego. Pamiętał, że bał się bliskości, że bał się dotyku - przynajmniej do czasu, dopóki nie spotkali dementorów. Może lepiej przysunie fotel.
rzuty
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie pierwszy raz brał na siebie odpowiedzialność za kogoś innego. Widywał to w domu od najmłodszych lat — konieczność dbania o swoich, o tych, którzy poradzić sami sobie nie potrafili. Przez te lata, spędzone w domu pachnącym suszonymi ziołami, przekopywaną ziemią i buchającym ciepłem (w tym samym domu, którego wspominanie w walijskim gabinecie przynosiło mu tyle smutku, niezrozumienia i złości pewnie też, choć nie chciał tego przyznać nawet przed samym sobą), wyrobił w sobie nawyk niezgadzania się na taką postawę względem siebie. Mówił to Hectorowi dwa dni temu, że jest dorosły i sobie poradzi, ale nie był pewien, czy Hector podzielał ten sentyment. Gdy złapał go za palce tak mocno, gdy błagał o... śmierć, śmierć przecież, z rąk swego pacjenta, gdyby coś się stało, Castor mógłby pomyśleć, że to okropnie głupie życzenie. Nie do spełnienia. Mógłby zezłościć się, jak wtedy, gdy opatrywał Michaela po jednorazowym przypadku. Zamiast tego, boląca dusza (przecież sam kiedyś lubił uciekać w takie fantazje, romantyzować własne odejście jako jedyną platformę w życiu, nad którą mógł mieć pełnię kontroli, co się działo?) nie pozwoliła mu powiedzieć niczego poza tym nieszczęsnym jeszcze nie teraz.
Teraz Hector dziękował, a jego pacjent uśmiechał się słabo, choć duma go rozpierała. Był prostym stworzeniem, łasym na pochwały, w których upatrywał własnej przydatności, bo czasami bywała jedynym poczuciem, które pchało go w tym świecie do przodu. Że może jeszcze komuś pomóc, jeżeli nie w ten sposób, to w inny. Dzisiaj padło na Vale, który zadawał nieme pytanie, w odpowiedzi, na które Castor zmusił się do wzruszenia ramionami, ale nie w sposób lekceważący, raczej wskazujący na lekkie rozkojarzenie uzdrowiciela.
— To t w ó j gabinet — przypomniał ściszonym głosem ich wcześniejsze rozmowy; swoją inwencją Castor wychodził delikatnie poza granice umowy, choć nie rzucał na niego zaklęć uspokajających, to trzeba było mu oddać. Zaklęcie uspokajające rzucił na niego natomiast Hector — przezornie? Przecież mówił, że emocji nie należało w sobie tłumić, bo były dobre. Ale rzucił wyłącznie paxo i nic więcej.
Mógłby się roześmiać w głos, trochę gorzko, gdyby nie spokój, który przykrywał go delikatnym woalem na życzenie uzdrowiciela.
Zamiast tego posłał mu wyłącznie wymowne spojrzenie i lekko złośliwy uśmiech. To nie ignominia, która go jeszcze otępi. Paxo pozwalało na zachowanie czystej świadomości, a wpadki Vale, strasznego Hectora Vale z sową dziabiącą Irysa, odwracały uwagę od tego, co zostawili za drzwiami.
— To robi się tak — postanowił zagrać mu trochę na nosie; skoro ten nie potrafił siedzieć w domu, gdy ostrzegano go przed następnymi wizytami w Cumberland, Oliver Meadowes, alchemik, nauczy go pierwszej reakcji na odmrożenia. Nie spuszczając szarobłękitnych tęczówek z twarzy delikatnie wyprowadzonego z równowagi gospodarza, przerzucił różdżkę do swej lewej, niedominującej dłoni. To prawa potrzebowała wsparcia, ledwo rozprostował palce. — Figidu Maxima — powiedział, a magia zrobiła resztę. Hector mógł obserwować, jak jego pacjent ostrożnie zginał i prostował palce, jak na sinych paznokciach rozkwitały barwy bliższe płatkom jasnoróżowej róży. Ale Castor wychowany wśród roślin skrzywiłby się na takie pospolite porównanie, wolałby nazwać je kolorem dalii, hibiskusa może, albo chociaż różowych malw. Po tym zabiegu różdżka na powrót wróciła do prawej ręki, a Castor odruchowo nakierował ją na klatkę piersiową, bliżej serca. — Alti calor.
Efekt tego zaklęcia Hector mógł obserwować w złagodnieniu mimiki pacjenta, który wreszcie przestał klekotać zębami, nie musiał już zaciskać szczęki. Teraz... dał się złapać za przegub, a zmęczenie coraz mocniej osadzało się na wąskich, słabych ramionach. Chciał ulżyć mu w bólu, laska zniknęła gdzieś, nie wiedział do końca gdzie, ale miał świadomość, że teraz magipsychiatra się przeciąża, a tego nie chciał widzieć. Ostatecznie jednak bez sprzeciwu usiadł na kanapie. Pod kocem.
Przy kominku.
Nigdy nie miał problemu z ogniem. Do września, do czasu przemiany. Później starał się w niego nie patrzeć, głupie incendio rzucał lekkomyślnie i na oślep, tylko wtedy, gdy była taka potrzeba. Był przy ognisku w Londynie, ale wtedy miał przy sobie jeszcze towarzystwo, była Finley, która skutecznie odciągała jego myśli od tego ognia, przez moment stała się symbolem tego, że wcale nie musiał parzyć, ale i jej już nie było, była tylko pusta wyrwa w jej miejscu, w którą nie chciał patrzeć z obawy na to, że... że jeszcze raz coś poczuje, czy zobaczy. Było mu dobrze tak, jak było. Może nie dobrze, gdyby to była prawda, nie siedziałby w tym gabinecie. Ale było mu z tą kwestią wystarczająco.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, ułożył się nieco inaczej. Nie przodem do ognia, a bokiem, opierając policzek o oparcie kanapy, nogi kuląc i przyciągając do zapadniętej klatki piersiowej, w pozycji bezpiecznej i ostatecznie ciepłej. Gdy ten powrócił, odchylił głowę w tył. Jasne loki opadły na moment na oczy, ale jeden mocniejszy podmuch wypuszczony spomiędzy wychodzących z sinienia ust pozwolił odrzucić je z pola widzenia.
Wyciągnął dłonie po kubek. Nie chciał chyba pić, ale ciepło... Ciepło było dobre.
— Siadaj, zabiorę nogi — powiedział, ściskając je jeszcze mocniej, robiąc mu dodatkowe miejsce. Było mu coraz... milej? Czy to możliwe, by bezpieczeństwo pachniało gorącą czekoladą?
| rzuty
Teraz Hector dziękował, a jego pacjent uśmiechał się słabo, choć duma go rozpierała. Był prostym stworzeniem, łasym na pochwały, w których upatrywał własnej przydatności, bo czasami bywała jedynym poczuciem, które pchało go w tym świecie do przodu. Że może jeszcze komuś pomóc, jeżeli nie w ten sposób, to w inny. Dzisiaj padło na Vale, który zadawał nieme pytanie, w odpowiedzi, na które Castor zmusił się do wzruszenia ramionami, ale nie w sposób lekceważący, raczej wskazujący na lekkie rozkojarzenie uzdrowiciela.
— To t w ó j gabinet — przypomniał ściszonym głosem ich wcześniejsze rozmowy; swoją inwencją Castor wychodził delikatnie poza granice umowy, choć nie rzucał na niego zaklęć uspokajających, to trzeba było mu oddać. Zaklęcie uspokajające rzucił na niego natomiast Hector — przezornie? Przecież mówił, że emocji nie należało w sobie tłumić, bo były dobre. Ale rzucił wyłącznie paxo i nic więcej.
Mógłby się roześmiać w głos, trochę gorzko, gdyby nie spokój, który przykrywał go delikatnym woalem na życzenie uzdrowiciela.
Zamiast tego posłał mu wyłącznie wymowne spojrzenie i lekko złośliwy uśmiech. To nie ignominia, która go jeszcze otępi. Paxo pozwalało na zachowanie czystej świadomości, a wpadki Vale, strasznego Hectora Vale z sową dziabiącą Irysa, odwracały uwagę od tego, co zostawili za drzwiami.
— To robi się tak — postanowił zagrać mu trochę na nosie; skoro ten nie potrafił siedzieć w domu, gdy ostrzegano go przed następnymi wizytami w Cumberland, Oliver Meadowes, alchemik, nauczy go pierwszej reakcji na odmrożenia. Nie spuszczając szarobłękitnych tęczówek z twarzy delikatnie wyprowadzonego z równowagi gospodarza, przerzucił różdżkę do swej lewej, niedominującej dłoni. To prawa potrzebowała wsparcia, ledwo rozprostował palce. — Figidu Maxima — powiedział, a magia zrobiła resztę. Hector mógł obserwować, jak jego pacjent ostrożnie zginał i prostował palce, jak na sinych paznokciach rozkwitały barwy bliższe płatkom jasnoróżowej róży. Ale Castor wychowany wśród roślin skrzywiłby się na takie pospolite porównanie, wolałby nazwać je kolorem dalii, hibiskusa może, albo chociaż różowych malw. Po tym zabiegu różdżka na powrót wróciła do prawej ręki, a Castor odruchowo nakierował ją na klatkę piersiową, bliżej serca. — Alti calor.
Efekt tego zaklęcia Hector mógł obserwować w złagodnieniu mimiki pacjenta, który wreszcie przestał klekotać zębami, nie musiał już zaciskać szczęki. Teraz... dał się złapać za przegub, a zmęczenie coraz mocniej osadzało się na wąskich, słabych ramionach. Chciał ulżyć mu w bólu, laska zniknęła gdzieś, nie wiedział do końca gdzie, ale miał świadomość, że teraz magipsychiatra się przeciąża, a tego nie chciał widzieć. Ostatecznie jednak bez sprzeciwu usiadł na kanapie. Pod kocem.
Przy kominku.
Nigdy nie miał problemu z ogniem. Do września, do czasu przemiany. Później starał się w niego nie patrzeć, głupie incendio rzucał lekkomyślnie i na oślep, tylko wtedy, gdy była taka potrzeba. Był przy ognisku w Londynie, ale wtedy miał przy sobie jeszcze towarzystwo, była Finley, która skutecznie odciągała jego myśli od tego ognia, przez moment stała się symbolem tego, że wcale nie musiał parzyć, ale i jej już nie było, była tylko pusta wyrwa w jej miejscu, w którą nie chciał patrzeć z obawy na to, że... że jeszcze raz coś poczuje, czy zobaczy. Było mu dobrze tak, jak było. Może nie dobrze, gdyby to była prawda, nie siedziałby w tym gabinecie. Ale było mu z tą kwestią wystarczająco.
Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, ułożył się nieco inaczej. Nie przodem do ognia, a bokiem, opierając policzek o oparcie kanapy, nogi kuląc i przyciągając do zapadniętej klatki piersiowej, w pozycji bezpiecznej i ostatecznie ciepłej. Gdy ten powrócił, odchylił głowę w tył. Jasne loki opadły na moment na oczy, ale jeden mocniejszy podmuch wypuszczony spomiędzy wychodzących z sinienia ust pozwolił odrzucić je z pola widzenia.
Wyciągnął dłonie po kubek. Nie chciał chyba pić, ale ciepło... Ciepło było dobre.
— Siadaj, zabiorę nogi — powiedział, ściskając je jeszcze mocniej, robiąc mu dodatkowe miejsce. Było mu coraz... milej? Czy to możliwe, by bezpieczeństwo pachniało gorącą czekoladą?
| rzuty
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Nie jesteśmy dziś na terapii. - sprostował od razu. Narzucone przez niego reguły obowiązywały tylko w trakcie ich umówionych spotkań, a choć byli w jego domu to nie wtrącał się (nadmiernie) do działań swojego pacjenta w momentach, w których ten wcale nie musiał czuć się jego pacjentem (dla Hectora pacjentem będzie zawsze, przedwczoraj próbował go w końcu osłonić własną piersią, odpowiedzialność nie znikała gdy drzwi gabinetu się za nim zamykały). Pilnował ustalonych granic, najwyraźniej pilnował ich także Oliver. Kąciki ust drgnęły mimowolnie, gdy Vale usłyszał, że Meadowes nadal mówi mu na "ty", że nie szafuje zimnym i oficjalnym "pan" jak podczas pierwszego spotkania w Cumberland.
Nie pamiętał, by wcześniej Oliver bywał złośliwy. Zarejestrował to z mieszanką ulgi i rozbawienia - nie sposób było przejmować się przytykami tego chuderlawego młodzieńca, nie naprawdę, nie jeśli było się równie spokojnym człowiekiem jak Hector Vale. Zarazem zdolność do popisywania się dawała nadzieję, że dementor nie spustoszył doszczętnie umysłu i charakteru blondyna. Paradoksalnie, Oliver Meadowes wydawał się być w nawet lepszym stanie niż podczas ostatniej wizyty w gabinecie. Zachowywał się naturalniej, jakby przez bladą twarz o zapadłych policzkach przebijały się przebłyski dawnego Olivera. Zanim ktoś go skrzywdził. - pomyślał, zdając sobie sprawę, że od kilku sekund nie słucha wcale inkantacji zaklęć, a jedynie mierzy Olivera uważnym spojrzeniem. Oby nie nadmiernie nachalnym.
-Brawo. - skwitował cicho, ze szczerą pochwałą. -Znasz się na leczeniu - teraz uczą tego na kursie alchemicznym? - nie pamiętał u znajomych z Munga tak zaawansowanej wiedzy jak diagnozowanie śpiączki, ale przez te kilka lat sporo mogło się zmienić.
Jemu też doskwierało zmęczenie. Zdusił je jeszcze na moment, by doprowadzić Olivera na kanapę, przygotować posiłek, zastanowić się nad aranżacją pomieszczenia. Gdy otrzymał zgodę na zajęcie miejsca obok pacjenta, nie szukał już wzrokiem fotela i odłożył różdżkę. Z ulgą opadł na kanapę i odchylił głowę do tyłu. Chyba nie był świadom, że Oliver na niego patrzy (w takich sytuacjach ludzie zazwyczaj spoglądali w ogień, płomienie grzały i uspokajały), bo prostując długie nogi i wyciągając je w stronę kominka pozwolił sobie na wyraźny grymas bólu. Czoło przecięła pionowa zmarszczka, usta zacisnęły się lekko, a dłoń mimowolnie musnęła zesztywniałe mięśnie. Nie miał śmiałości sięgnąć po koc, drugiego w gabinecie nie miał, a zimno dementora zdawało się przeniknąć aż do kości - połamanych i odzywających się tępym bólem ilekroć Hector przemarzł albo się przeforsował.
Powoli wypuścił powietrze z płuc, upił łyk kakao, otworzył przymknięte wcześniej oczy. Mimika powróciła do normy, jakby się opanował.
-Jak się czujesz, Oliverze? - po spotkaniu dementora, po tym wszystkim?
W głosie brzmiała szczera ciekawość, może nawet cień troski - ale jak na kogoś, kto niedawno prosił Olivera o śmierć i przedwczoraj łkał mu w ramionach, zabrzmiał bardzo oficjalnie - jak magipsychiatra, jakby znowu siedział za biurkiem.
Nie pamiętał, by wcześniej Oliver bywał złośliwy. Zarejestrował to z mieszanką ulgi i rozbawienia - nie sposób było przejmować się przytykami tego chuderlawego młodzieńca, nie naprawdę, nie jeśli było się równie spokojnym człowiekiem jak Hector Vale. Zarazem zdolność do popisywania się dawała nadzieję, że dementor nie spustoszył doszczętnie umysłu i charakteru blondyna. Paradoksalnie, Oliver Meadowes wydawał się być w nawet lepszym stanie niż podczas ostatniej wizyty w gabinecie. Zachowywał się naturalniej, jakby przez bladą twarz o zapadłych policzkach przebijały się przebłyski dawnego Olivera. Zanim ktoś go skrzywdził. - pomyślał, zdając sobie sprawę, że od kilku sekund nie słucha wcale inkantacji zaklęć, a jedynie mierzy Olivera uważnym spojrzeniem. Oby nie nadmiernie nachalnym.
-Brawo. - skwitował cicho, ze szczerą pochwałą. -Znasz się na leczeniu - teraz uczą tego na kursie alchemicznym? - nie pamiętał u znajomych z Munga tak zaawansowanej wiedzy jak diagnozowanie śpiączki, ale przez te kilka lat sporo mogło się zmienić.
Jemu też doskwierało zmęczenie. Zdusił je jeszcze na moment, by doprowadzić Olivera na kanapę, przygotować posiłek, zastanowić się nad aranżacją pomieszczenia. Gdy otrzymał zgodę na zajęcie miejsca obok pacjenta, nie szukał już wzrokiem fotela i odłożył różdżkę. Z ulgą opadł na kanapę i odchylił głowę do tyłu. Chyba nie był świadom, że Oliver na niego patrzy (w takich sytuacjach ludzie zazwyczaj spoglądali w ogień, płomienie grzały i uspokajały), bo prostując długie nogi i wyciągając je w stronę kominka pozwolił sobie na wyraźny grymas bólu. Czoło przecięła pionowa zmarszczka, usta zacisnęły się lekko, a dłoń mimowolnie musnęła zesztywniałe mięśnie. Nie miał śmiałości sięgnąć po koc, drugiego w gabinecie nie miał, a zimno dementora zdawało się przeniknąć aż do kości - połamanych i odzywających się tępym bólem ilekroć Hector przemarzł albo się przeforsował.
Powoli wypuścił powietrze z płuc, upił łyk kakao, otworzył przymknięte wcześniej oczy. Mimika powróciła do normy, jakby się opanował.
-Jak się czujesz, Oliverze? - po spotkaniu dementora, po tym wszystkim?
W głosie brzmiała szczera ciekawość, może nawet cień troski - ale jak na kogoś, kto niedawno prosił Olivera o śmierć i przedwczoraj łkał mu w ramionach, zabrzmiał bardzo oficjalnie - jak magipsychiatra, jakby znowu siedział za biurkiem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skinął głową, zgadzając się z jego słowami. Nie jesteśmy dziś na terapii. Proste słowa, które ściągnęły z barków Castora—Olivera ciężar pilnowania wszystkich dostępnych form. Dziwnie było nie być jego pacjentem, ale odnalazł się w roli opiekuna całkiem dobrze, chyba irytujące będzie powrócenie do relacji, w której to on był w pewnym sensie podwładnym, w której musiał się słuchać, nawet dla własnego dobra, które w pierwszej kolejności ściągnęło go do tego gabinetu.
Nie odwracał więc wzroku, gdy nawet długo po ustaniu inkantacji — gdy dłonie zajęte miał rozmasowywaniem chudych palców, pierwszy raz od niepamiętnych czasów będąc łagodny dla swych dłoni, nie próbując się ukarać bólem — Hector wciąż przyglądał mu się z tą samą, niegasnącą uciążliwością. Czasami Castor—Oliver myślał, że człowiek ten zupełnie wyzbył się nawyku mrugania, który był przecież drugą naturą Sprouta; w innym wypadku zmęczone korekcyjnymi okularami oczy pewnie ustąpiłyby prędzej i byłby zupełnie już ślepy.
— Niekoniecznie — odparł, tym razem już zgodnie z prawdą. Drobny uśmiech nerwowości przemknął przez jego usta, ale mógł być równie dobrze zmęczony. Po prawdzie to był zmęczony, zmęczony i schowany za nowopostawioną ścianą zgubnej pewności siebie, jakiejś dziwnej dumy z tego, że pierwszy raz to nie jemu przyszło błagać o śmierć. Niezbadane były ścieżki, którymi podążał jego umysł. — Po prostu lubię pomagać ludziom. I uczyć się. Uzdrawianie jest sztuką wymagającą, moim zdaniem najtrudniejszą z "tradycyjnych" ścieżek magicznych. Oczywiście, są tacy, którzy uznają, że trudniejsza jest transmutacja, czy choćby uroki, ale nie mają racji.
Mówił spokojnie, lecz to nie to stanowiło najdziwniejszą okoliczność; mówił. Dużo, pewnie, rozgadał się w sposób dobrze znany jego bliskim, wskazującym na rosnący komfort. Nie ograniczał się już do półsłówek, prostych i klarownych odpowiedzi niewykraczających poza zakres zadanego pytania. Wciąż mrowiąca dłoń wsunęła się w przydługie kosmyki jasnych loków, zagarniając je do tyłu, a on uśmiechnął się nawet, chyba na przekór wszystkiemu. A może znowu nerwowo, może szukał sposobu na ujście napięcia w każdy inny sposób niż kolejny płacz.
Wczoraj był tak smutny, że zjadł kilka łyżek kapuśniaku i wypił gorącą herbatę.
Nie chciał znowu się tak czuć.
Zamiast tego skupił się na czujnej obserwacji gospodarza. Z zaniepokojeniem dostrzegł grymas bólu, gdy rozprostowywał nogi, musi go naprawdę boleć, pomyślał. Chwilę bił się z myślami, po czym jednym, dość sprawnym zamachnięciem górną częścią tułowia, oderwał się od podłokietnika, o który był akurat oparty. Chude palce chwyciły koc, do tej pory rozłożony na jego nogach i wciśnięty pod nie dla lepszej izolacji termicznej. Rozprostował go, zdecydowaną większość układając na nogach Vale. Musiał być przecież równie zziębnięty, może nawet bardziej.
Przeżył to spotkanie gorzej od niego.
A to, czego nie widzimy, boli znacznie mniej.
Gdy Hector otworzył oczy i zadał pytanie, Castor—Oliver znów był blisko; szarobłękitne tęczówki obsypywały jego twarz milionem drobnych spojrzeń, z tej odległości najlepiej widać było długie, ale jasne rzęsy, chyba wciąż delikatnie wilgotne od skraplającego się szronu. A i Castor zauważył, że oczy Hectora, otoczone podobnymi, choć ciemniejszymi rzęsami, były dziwnie, przeraźliwie wręcz smutne.
— Nie jesteśmy dziś na terapii — powtórzył za nim, uśmiechając się ledwie kątem ust. Jedna z rąk oparła się łokciem o oparcie kanapy, druga dłoń sięgnęła do jednego z ciemnych kosmyków włosów, zazwyczaj spoczywających na czole Hectora w jakiejś niezrozumiałęj dla jego pacjenta manierze. Wsunął zimną dłoń pod niego, jednocześnie dłonią sprawdzając temperaturę czoła mężczyzny. Zimny pot był równie zdradziecki co zwykły. Może nawet gorszy. Wilgoć i zimno stanowiły mieszankę zabójczą.
— Powinienem być na ciebie zły, bo się mnie nie posłuchałeś — powiedział wreszcie, dłoń przesunęła się po skórze, włos został odgarnięty do tyłu, a w delikatnie zmrużonych oczach Castora odbijała się dziwna odmiana łagodnej stanowczości, najbliżej przypominając przy tym... Rozczarowanie. Oczekiwał wyjaśnień, choć nie prosił o nie wprost.
Nie odwracał więc wzroku, gdy nawet długo po ustaniu inkantacji — gdy dłonie zajęte miał rozmasowywaniem chudych palców, pierwszy raz od niepamiętnych czasów będąc łagodny dla swych dłoni, nie próbując się ukarać bólem — Hector wciąż przyglądał mu się z tą samą, niegasnącą uciążliwością. Czasami Castor—Oliver myślał, że człowiek ten zupełnie wyzbył się nawyku mrugania, który był przecież drugą naturą Sprouta; w innym wypadku zmęczone korekcyjnymi okularami oczy pewnie ustąpiłyby prędzej i byłby zupełnie już ślepy.
— Niekoniecznie — odparł, tym razem już zgodnie z prawdą. Drobny uśmiech nerwowości przemknął przez jego usta, ale mógł być równie dobrze zmęczony. Po prawdzie to był zmęczony, zmęczony i schowany za nowopostawioną ścianą zgubnej pewności siebie, jakiejś dziwnej dumy z tego, że pierwszy raz to nie jemu przyszło błagać o śmierć. Niezbadane były ścieżki, którymi podążał jego umysł. — Po prostu lubię pomagać ludziom. I uczyć się. Uzdrawianie jest sztuką wymagającą, moim zdaniem najtrudniejszą z "tradycyjnych" ścieżek magicznych. Oczywiście, są tacy, którzy uznają, że trudniejsza jest transmutacja, czy choćby uroki, ale nie mają racji.
Mówił spokojnie, lecz to nie to stanowiło najdziwniejszą okoliczność; mówił. Dużo, pewnie, rozgadał się w sposób dobrze znany jego bliskim, wskazującym na rosnący komfort. Nie ograniczał się już do półsłówek, prostych i klarownych odpowiedzi niewykraczających poza zakres zadanego pytania. Wciąż mrowiąca dłoń wsunęła się w przydługie kosmyki jasnych loków, zagarniając je do tyłu, a on uśmiechnął się nawet, chyba na przekór wszystkiemu. A może znowu nerwowo, może szukał sposobu na ujście napięcia w każdy inny sposób niż kolejny płacz.
Wczoraj był tak smutny, że zjadł kilka łyżek kapuśniaku i wypił gorącą herbatę.
Nie chciał znowu się tak czuć.
Zamiast tego skupił się na czujnej obserwacji gospodarza. Z zaniepokojeniem dostrzegł grymas bólu, gdy rozprostowywał nogi, musi go naprawdę boleć, pomyślał. Chwilę bił się z myślami, po czym jednym, dość sprawnym zamachnięciem górną częścią tułowia, oderwał się od podłokietnika, o który był akurat oparty. Chude palce chwyciły koc, do tej pory rozłożony na jego nogach i wciśnięty pod nie dla lepszej izolacji termicznej. Rozprostował go, zdecydowaną większość układając na nogach Vale. Musiał być przecież równie zziębnięty, może nawet bardziej.
Przeżył to spotkanie gorzej od niego.
A to, czego nie widzimy, boli znacznie mniej.
Gdy Hector otworzył oczy i zadał pytanie, Castor—Oliver znów był blisko; szarobłękitne tęczówki obsypywały jego twarz milionem drobnych spojrzeń, z tej odległości najlepiej widać było długie, ale jasne rzęsy, chyba wciąż delikatnie wilgotne od skraplającego się szronu. A i Castor zauważył, że oczy Hectora, otoczone podobnymi, choć ciemniejszymi rzęsami, były dziwnie, przeraźliwie wręcz smutne.
— Nie jesteśmy dziś na terapii — powtórzył za nim, uśmiechając się ledwie kątem ust. Jedna z rąk oparła się łokciem o oparcie kanapy, druga dłoń sięgnęła do jednego z ciemnych kosmyków włosów, zazwyczaj spoczywających na czole Hectora w jakiejś niezrozumiałęj dla jego pacjenta manierze. Wsunął zimną dłoń pod niego, jednocześnie dłonią sprawdzając temperaturę czoła mężczyzny. Zimny pot był równie zdradziecki co zwykły. Może nawet gorszy. Wilgoć i zimno stanowiły mieszankę zabójczą.
— Powinienem być na ciebie zły, bo się mnie nie posłuchałeś — powiedział wreszcie, dłoń przesunęła się po skórze, włos został odgarnięty do tyłu, a w delikatnie zmrużonych oczach Castora odbijała się dziwna odmiana łagodnej stanowczości, najbliżej przypominając przy tym... Rozczarowanie. Oczekiwał wyjaśnień, choć nie prosił o nie wprost.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Najtrudniejsza jest obrona przed czarną magią - przemknęło mu przez myśl, ale wiedział, że to nieprawda. Że innym sztuka obrony przychodziła z większą łatwością, że inni znajdowali w białej magii pokrzepienie i potrafili na zawołanie przywoływać najszczęśliwsze wspomnienia. To on, tylko on miał w sobie skazę, tak jakby zakorzeniona w nim w dzieciństwie czarna magia nie ulotniła się całkiem, jakby nie odgrodziła go od tej szlachetniejszej. Uśmiechnął się tylko ze smutnym uznaniem, tak jakby chciał przyznać Oliverowi rację. Nadal nie odrywał spojrzenia od jego twarzy, faktycznie zapominając, że nie są już na terapii, że podobna natarczywość peszy czasami rozmówców w normalnych kontekstach. Podobał mu się sposób, w jaki mówił teraz Oliver - coraz więcej słów padało z coraz większą pewnością siebie.
Tak powinno być zawsze, jak wydobrzeje. - mimowolnie precyzował w głowie cele terapii. Pracowanie ze starumatynzowanymi pacjentami było z pozoru jak zapisywanie czystej karty, ale powinno przypominać wydobywanie rzeźby z bloku marmuru. Podobne przebłyski jak obecny pozwalały wyobrazić sobie efekt końcowy, osobowość niespętaną bagażem ciężkich doświadczeń. Hector zanotował w pamięci, że Oliver - wbrew pozorom okazanym przy pierwszej wizycie w gabinecie - jest wytrzymały, że chyba ma dość silną psychikę. Dwukrotnie spotkał dementora i wciąż trzymał się w ryzach. Z jednej strony cieszyło to magipsychiatrę, ale z drugiej - był świadom, że tłumione emocje muszą kiedyś znaleźć ujście. W braku apetytu? Autoagresji? Chwiejnych nastrojach? Musiał mieć na niego oko, by się przekonać. Może przynajmniej nakłoni go do kolejnej wizyty.
Otworzył oczy, gdy poczuł koc na swoich nogach. Ciepło - nie tylko materiału, ale i drugiego człowieka, którego ciało przed momentem stykało się z ciężką wełną.
-Dziękuję. - szepnął, podchwytując spojrzenie Olivera, tak blisko własnej twarzy, może nawet za blisko. Nie lubił fizycznej bliskości, zawsze cofał się przed nią o krok, ale teraz nie miał gdzie się cofnąć. Zresztą, teraz wcale mu nie przeszkadzała.
Zamrugał prędko, gdy pacjent wytknął mu prywatną naturę dzisiejszego spotkania. Błękitne spojrzenie, o ile to możliwe, stało się jeszcze smutniejsze, a Hector przełknął nerwowo ślinę. Poczuł natłok myśli, gwałtownych i niechcianych. Upokarzających.
-Czasem nie umiem inaczej. - wyrwało mu się, zanim zdążył te myśli powstrzymać. Zamrugał znowu i spuścił wzrok, skrywając wstyd pod kurtyną ciemnych rzęs. Nigdy nie umiałem inaczej - cisnęło się do głowy, choć może potrafił jeszcze w szkole, gdy nawiązywał pierwsze nieśmiałe przyjaźnie. Przyjaźnie, które rozpadły się w proch już w dorosłości, bo nawet podtrzymać kontaktu nie potrafił, a kilka listów wysłanych Cassandrze po jej zniknięciu z Munga pozostało bez odpowiedzi. Żona nim gardziła, własny syn się izolował, od Ulyssessa sam odgradzał się barierą milczenia, tylko przy pacjentach potrafił skrócić ten dystans, tylko im okazać troskę. Nie wiedzieli tego, biorąc oddanie za profesjonalizm. Nie powinni wiedzieć. Że potrafił zasłonić właściwie nieznajomego od dementora, nie myśląc w tamtym momencie o własnym dziecku. Że płakał nad obcym człowiekiem, a nie nad matką swojego dziecka. Nienawidził się za to, choć może lepiej czuć cokolwiek przy obcych w gruncie rzeczy ludziach niż nie czuć nic w ogóle.
Poczuł na czole ciepłą dłoń i w pierwszej chwili drgnął, podnosząc na Olivera nieco spanikowane spojrzenie. Matka dotykała go tak, gdy leżał w łóżku jako chorowity chłopiec, gdy był słaby. Nie chciał czuć się słaby. Bliskość nagle stała się nie do zniesienia, ale po sekundzie uświadomił sobie, że to tylko próba oszacowania temperatury ciała, medyczny gest. To go uspokoiło, zapach strachu minął równie szybko, jak się pojawił. Pozwolił niesfornemu lokowi opaść na czoło, włosy miał sklejone od wilgotności zimowego powietrza. Blady, z podkrążonymi oczyma, zburzoną fryzurą i rozchełstaną koszulą, po raz pierwszy nie wyglądał jak od linijki.
Odruchowo wzniósł dłoń, by tym razem sprawdzić temperaturę czoła Olivera. Wydało się ciepłe, ale Hector wiedział, że ma zimne ręce. Ciepłe, nie gorące. Wszystko w porządku. Pokiwał łagodnie głową, próbując wygiąć usta w bladym uśmiechu, zapewnić Meadowesa, że wszystko w porządku.
Przygryzł lekko dolną wargę i opuścił dłoń, gdy w gabinecie wybrzmiało wyraźne oskarżenie.
-Byłem wczoraj w Mungu, nie było go tam. Co z nim...? - wydusił cicho, głos zabrzmiał niepewnie, jakby to nie on to mówił. Dysocjacja, tak jest łatwiej. -Nie wiedziałem, gdzie pytać, chyba chciałem... znaleźć tamto jezioro, nie wiem. - westchnął, marszcząc lekko brwi. Zamrugał, przed powiekami widział rozszarpane ciało Bei. Był nierozsądny, nieostrożny. Jeszcze skończyłby tak samo.
-Masz rację, nie powinienem. Ryzykować. Zwłaszcza po... - tym razem to on przetarł czoło dłonią, palce lekko drżały. -To moja żona zawsze była nieostrożna, nie ja. Aż rozszarpał ją wilkołak. - wyznał, właściwie nie wiedział dlaczego. Od kilku miesięcy z nikim o niej nie rozmawiał. Spróbował zaczerpnąć powietrza, ale tylko je wypuścił - wraz z histerycznym, smutnym śmiechem. -Nie potrafiłem wtedy płakać, wiesz? - może dlatego mu powiedział, bo przy nim, na jego ramieniu potrafił. Dlaczego? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć. Przeklęty Hector Vale, już dawno powinien pogodzić się z tym, że nie był normalny, że skaza w jego sercu nie pozwalała mu nawet opłakać matki własnego syna.
Tak powinno być zawsze, jak wydobrzeje. - mimowolnie precyzował w głowie cele terapii. Pracowanie ze starumatynzowanymi pacjentami było z pozoru jak zapisywanie czystej karty, ale powinno przypominać wydobywanie rzeźby z bloku marmuru. Podobne przebłyski jak obecny pozwalały wyobrazić sobie efekt końcowy, osobowość niespętaną bagażem ciężkich doświadczeń. Hector zanotował w pamięci, że Oliver - wbrew pozorom okazanym przy pierwszej wizycie w gabinecie - jest wytrzymały, że chyba ma dość silną psychikę. Dwukrotnie spotkał dementora i wciąż trzymał się w ryzach. Z jednej strony cieszyło to magipsychiatrę, ale z drugiej - był świadom, że tłumione emocje muszą kiedyś znaleźć ujście. W braku apetytu? Autoagresji? Chwiejnych nastrojach? Musiał mieć na niego oko, by się przekonać. Może przynajmniej nakłoni go do kolejnej wizyty.
Otworzył oczy, gdy poczuł koc na swoich nogach. Ciepło - nie tylko materiału, ale i drugiego człowieka, którego ciało przed momentem stykało się z ciężką wełną.
-Dziękuję. - szepnął, podchwytując spojrzenie Olivera, tak blisko własnej twarzy, może nawet za blisko. Nie lubił fizycznej bliskości, zawsze cofał się przed nią o krok, ale teraz nie miał gdzie się cofnąć. Zresztą, teraz wcale mu nie przeszkadzała.
Zamrugał prędko, gdy pacjent wytknął mu prywatną naturę dzisiejszego spotkania. Błękitne spojrzenie, o ile to możliwe, stało się jeszcze smutniejsze, a Hector przełknął nerwowo ślinę. Poczuł natłok myśli, gwałtownych i niechcianych. Upokarzających.
-Czasem nie umiem inaczej. - wyrwało mu się, zanim zdążył te myśli powstrzymać. Zamrugał znowu i spuścił wzrok, skrywając wstyd pod kurtyną ciemnych rzęs. Nigdy nie umiałem inaczej - cisnęło się do głowy, choć może potrafił jeszcze w szkole, gdy nawiązywał pierwsze nieśmiałe przyjaźnie. Przyjaźnie, które rozpadły się w proch już w dorosłości, bo nawet podtrzymać kontaktu nie potrafił, a kilka listów wysłanych Cassandrze po jej zniknięciu z Munga pozostało bez odpowiedzi. Żona nim gardziła, własny syn się izolował, od Ulyssessa sam odgradzał się barierą milczenia, tylko przy pacjentach potrafił skrócić ten dystans, tylko im okazać troskę. Nie wiedzieli tego, biorąc oddanie za profesjonalizm. Nie powinni wiedzieć. Że potrafił zasłonić właściwie nieznajomego od dementora, nie myśląc w tamtym momencie o własnym dziecku. Że płakał nad obcym człowiekiem, a nie nad matką swojego dziecka. Nienawidził się za to, choć może lepiej czuć cokolwiek przy obcych w gruncie rzeczy ludziach niż nie czuć nic w ogóle.
Poczuł na czole ciepłą dłoń i w pierwszej chwili drgnął, podnosząc na Olivera nieco spanikowane spojrzenie. Matka dotykała go tak, gdy leżał w łóżku jako chorowity chłopiec, gdy był słaby. Nie chciał czuć się słaby. Bliskość nagle stała się nie do zniesienia, ale po sekundzie uświadomił sobie, że to tylko próba oszacowania temperatury ciała, medyczny gest. To go uspokoiło, zapach strachu minął równie szybko, jak się pojawił. Pozwolił niesfornemu lokowi opaść na czoło, włosy miał sklejone od wilgotności zimowego powietrza. Blady, z podkrążonymi oczyma, zburzoną fryzurą i rozchełstaną koszulą, po raz pierwszy nie wyglądał jak od linijki.
Odruchowo wzniósł dłoń, by tym razem sprawdzić temperaturę czoła Olivera. Wydało się ciepłe, ale Hector wiedział, że ma zimne ręce. Ciepłe, nie gorące. Wszystko w porządku. Pokiwał łagodnie głową, próbując wygiąć usta w bladym uśmiechu, zapewnić Meadowesa, że wszystko w porządku.
Przygryzł lekko dolną wargę i opuścił dłoń, gdy w gabinecie wybrzmiało wyraźne oskarżenie.
-Byłem wczoraj w Mungu, nie było go tam. Co z nim...? - wydusił cicho, głos zabrzmiał niepewnie, jakby to nie on to mówił. Dysocjacja, tak jest łatwiej. -Nie wiedziałem, gdzie pytać, chyba chciałem... znaleźć tamto jezioro, nie wiem. - westchnął, marszcząc lekko brwi. Zamrugał, przed powiekami widział rozszarpane ciało Bei. Był nierozsądny, nieostrożny. Jeszcze skończyłby tak samo.
-Masz rację, nie powinienem. Ryzykować. Zwłaszcza po... - tym razem to on przetarł czoło dłonią, palce lekko drżały. -To moja żona zawsze była nieostrożna, nie ja. Aż rozszarpał ją wilkołak. - wyznał, właściwie nie wiedział dlaczego. Od kilku miesięcy z nikim o niej nie rozmawiał. Spróbował zaczerpnąć powietrza, ale tylko je wypuścił - wraz z histerycznym, smutnym śmiechem. -Nie potrafiłem wtedy płakać, wiesz? - może dlatego mu powiedział, bo przy nim, na jego ramieniu potrafił. Dlaczego? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć. Przeklęty Hector Vale, już dawno powinien pogodzić się z tym, że nie był normalny, że skaza w jego sercu nie pozwalała mu nawet opłakać matki własnego syna.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź