Gabinet Hectora Vale I
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
Gabinet Hectora Vale
Do prywatnego gabinetu prowadzi osobne wejście niż do domu. Na drzwiach znajduje się mosiężna tabliczka z nazwiskiem i kwalifikacjami magipsychiatry. Na pierwszy rzut oka gabinet przypomina raczej bibliotekę niźli siedzibę medyka - Hector Vale nieświadomie odwzorował tutaj otoczenie najbardziej sobie znajome i najbardziej komfortowe, rodzinną bibliotekę Anselma. Matka zabrała z domu ojca ukochany perski dywan, który zdobi teraz drewnianą podłogę. Przy ścianach pokrytych boazerią piętrzą się regały z książkami. Na środku stoi mahoniowe biurko, a pacjent i magipsychiatra mogą zasiąść na wygodnych fotelach.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości) na przejście z gabinetu do części domowej (nie w samym gabinecie)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:01, w całości zmieniany 2 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie naciskał, czekając cierpliwie w coraz cięższej ciszy. Usiłował zapanować nad własnym oddechem i nadal mieć niezmącony, opanowany wyraz twarzy. Miał doświadczenie w zachowywaniu spokoju nawet przy najbardziej szalonych pacjentach - udawało się i teraz. Tylko przez głowę przemykały mu różne czarne scenariusze, policjanci lub dementory ścigające tutaj tego chłopaka, czarna magia pojawiająca się na progu domu. Powinieneś polować na mugoli, syczała tamta kobieta, czy wtedy byłby bezpieczny?
W poważnym i obojętnym do tej pory spojrzeniu błysnąło coś, gdy padło słowo rebelia. Najpierw ulga. Hector, naiwnie być może, wierzył, że jeśli pacjent ściągnie mu na głowę rebeliantów - nie drugą stronę - to jakoś z tego wybrnie. Pracuję dla lorda i lady Greengrass, znam Williama Moore, a wy zostawiliście młodego chłopaka rannego, na pastwę losu. - już układał w głowie odpowiednie, deeskalujące sytuację słowa. I wtedy w jasnych oczach błysnęła nagła złość.
-Rebelii. To oni cię wyleczył? - zrozumiał nagle. Oddane wspomnienie, powierzchownie zaleczone rany, spartaczona ręka. -Nie mają już uzdrowicieli z podstawowym wykształceniem? - parsknął ze szczerym oburzeniem, bo o ile cokolwiek wyprowadzało go z równowagi - to nieprofesjonalizm. Z wrażenia aż znów nie zebrał odpowiedniej energii, by zaleczyć rękę, własna dłoń zadrżała. Zacisnął mocno usta. Złamania, rebelia, to wszystko budziło emocje - a choć chciał je czuć, to utrudniały pracę.
-Jeszcze raz. Wybacz. - przytrzymał jego nadgarstek, zanim cofnął rękę. -Fractura Texta. Fractura Texta. - tym razem rzucił zaklęcie dwukrotnie, na wszelki wypadek. Obrażenia wyglądały na bolesne, poza lepszym zrośnięciem kości, chciał odjąć pacjentowi cierpienia.
-Jeśli nie będziesz mógł nią ruszać tak jak wcześniej, po upływie dwóch tygodni, trzeba... trzeba będzie nastawić ją od nowa. - rzucił cicho, podnosząc na niego smutne spojrzenie. Pobladł lekko, sama myśl o ponownym łamaniu budziła w nim podświadomy wstręt i lęk - w odróżnieniu od wszystkich innych kwestii związanych z uzdrawianiem.
-Na południe, pokażę ci drogę. - westchnął, znów podnosząc oczy na bruneta. -Ale najpierw coś zjedz. - zaproponował, stanowczo, choć ton miał ciepły. Jakby mówił do dziecka. -Nie martw się, tu jest bezpiecznie. Nie ściągniesz mi na głowę kłopotów. - nie ze strony rebelii, chcę w to wierzyć, muszę w to wierzyć.
-Przyjmuję tu pacjentów, ale dzisiaj nie mam umówionych wizyt. Możesz się położyć na kanapie, odpocząć. Będę w domu. - zaproponował. -Paxo Horribilis. - dodał, widząc, że chłopak nie uspokoił się do końca.
Obrażenia i żywotność po poprzedniej turze:
-50 35 16.5 (psychiczne, 15 + 18.5 wyleczonych) - zmęczenie, osłabienie, migrena;
- 30 (tłuczone) - pobieżnie zaleczone złamanie ręki;
-20 10 (kłute, wszystkie zaleczone zaleczonych) - pobieżnie zaleczone rany kłute klatki piersiowej, zranienie na szyi; - zaleczone rany cięte na torsie i szyi, pozostawią regenerujące się blizny
W poważnym i obojętnym do tej pory spojrzeniu błysnąło coś, gdy padło słowo rebelia. Najpierw ulga. Hector, naiwnie być może, wierzył, że jeśli pacjent ściągnie mu na głowę rebeliantów - nie drugą stronę - to jakoś z tego wybrnie. Pracuję dla lorda i lady Greengrass, znam Williama Moore, a wy zostawiliście młodego chłopaka rannego, na pastwę losu. - już układał w głowie odpowiednie, deeskalujące sytuację słowa. I wtedy w jasnych oczach błysnęła nagła złość.
-Rebelii. To oni cię wyleczył? - zrozumiał nagle. Oddane wspomnienie, powierzchownie zaleczone rany, spartaczona ręka. -Nie mają już uzdrowicieli z podstawowym wykształceniem? - parsknął ze szczerym oburzeniem, bo o ile cokolwiek wyprowadzało go z równowagi - to nieprofesjonalizm. Z wrażenia aż znów nie zebrał odpowiedniej energii, by zaleczyć rękę, własna dłoń zadrżała. Zacisnął mocno usta. Złamania, rebelia, to wszystko budziło emocje - a choć chciał je czuć, to utrudniały pracę.
-Jeszcze raz. Wybacz. - przytrzymał jego nadgarstek, zanim cofnął rękę. -Fractura Texta. Fractura Texta. - tym razem rzucił zaklęcie dwukrotnie, na wszelki wypadek. Obrażenia wyglądały na bolesne, poza lepszym zrośnięciem kości, chciał odjąć pacjentowi cierpienia.
-Jeśli nie będziesz mógł nią ruszać tak jak wcześniej, po upływie dwóch tygodni, trzeba... trzeba będzie nastawić ją od nowa. - rzucił cicho, podnosząc na niego smutne spojrzenie. Pobladł lekko, sama myśl o ponownym łamaniu budziła w nim podświadomy wstręt i lęk - w odróżnieniu od wszystkich innych kwestii związanych z uzdrawianiem.
-Na południe, pokażę ci drogę. - westchnął, znów podnosząc oczy na bruneta. -Ale najpierw coś zjedz. - zaproponował, stanowczo, choć ton miał ciepły. Jakby mówił do dziecka. -Nie martw się, tu jest bezpiecznie. Nie ściągniesz mi na głowę kłopotów. - nie ze strony rebelii, chcę w to wierzyć, muszę w to wierzyć.
-Przyjmuję tu pacjentów, ale dzisiaj nie mam umówionych wizyt. Możesz się położyć na kanapie, odpocząć. Będę w domu. - zaproponował. -Paxo Horribilis. - dodał, widząc, że chłopak nie uspokoił się do końca.
Obrażenia i żywotność po poprzedniej turze:
-
- 30 (tłuczone) - pobieżnie zaleczone złamanie ręki;
-
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k8' : 8
--------------------------------
#3 'k100' : 94
--------------------------------
#4 'k8' : 3
--------------------------------
#5 'k100' : 38
--------------------------------
#6 'k8' : 4
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k8' : 8
--------------------------------
#3 'k100' : 94
--------------------------------
#4 'k8' : 3
--------------------------------
#5 'k100' : 38
--------------------------------
#6 'k8' : 4
- Chyba tak... Niewiele pamiętam... Byłem nieprzytomny - wyjaśnił cicho, wciąż nie będąc pewnym czy nie byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby zostawili go na tym mrozie - gdyby znaleźli go później lub wcale, lub w ogóle nie oni. Gdyby ci szmalcownicy go znaleźli... zabiliby go? Nie miał pojęcia, ale miał cichą nadzieję, że tak - że nie torturowaliby go, choć kto mógł to wiedzieć?
Był wdzięczny, że żył. Wiedział, że powinien być wdzięczny za pomoc, a jednocześnie wiedział, że żył tylko dlatego, że oni chcieli od niego coś, czego nie mógł im dać nikt inny. Prudence mogła im dać, nie chciała oddać swoich wspomnień? A może nawet nie chcieli pytać, bo w końcu była szlachcianką? Pewnie jej ojciec czy inny lord się nie zgodzili na zadawanie jej pytań, bo jak to można paniusi z dobrego domu coś podobnego zrobić.
Pokiwał głową, nie oponując nawet przed leczeniem. Nie wiedział czy działało, jedynie wbijał wzrok co rusz czując coś... zmiany.
Pokiwał lekko głową. Dwa tygodnie... Czy będzie żywy do tego czasu? Nie wiedząc, gdzie miałby się podziać na tym mrozie. Może zima będzie odpuszczać? Może uda mu się ukraść coś do jedzenia chociaż z bolącą ręką nie będzie mu tak łatwo włamać się. Ale przynajmniej miał swoje wytrychy, powinien dać radę. Mugolskie zamki nie powinny stanowić problemu, bo w końcu mógł użyć głupiej alohomory.
Był gotowy, żeby wstać i zobaczyć. Nawet wykonał ruch jakby chciał wstać z fotela, ale zaraz z tego zrezygnował, słysząc kolejne słowa Hectora. Powinien coś zjeść... Nawet jeśli na samą myśl ściskało mu żołądek. Powinien zjeść cokolwiek? Może nie powinien... Po co miał jeść czy pić, czy robić cokolwiek, kiedy jedyne do czego się przyczyniał to wyraźnie problemy innych ludzi?
Nie mógł wrócić do Doliny. Przecież wszyscy się dowiedzą o tym, co zrobił... A przynajmniej Marcel. Pewnie Castor też, a oni powiedzą innym. Kerry, Jamesowi i Sheili, Eve. Steffenowi pewnie również by powtórzyli, tylko po to, żeby się do niego nie zbliżać.
Chyba, że kłamał. Co wtedy zrobi Zakon z nim, dowiadując się, że kłamał? Dlaczego by miał wtedy kłamać... W związku z czym dokładnie? Czy ten... ten handel dziećmi miał rzeczywiście miejsce? To wydawało się być zbyt okrutnym nawet jak dla szmalcowników, a z drugiej strony pamiętał, co robili wtedy z nimi w tower... Mówił Justine i Hasper, że to byli ci sami ludzie - czy rzeczywiście? Do czego byli w stanie się posunąć?
Pokiwał lekko głową, nie potrafiąc nawet dyskutować w tej chwili. O czym miał? Wiedział, że powinien coś zrobić - bo się bał, bo był głodny, bo nie wiedział kiedy następnym razem będzie miał szansę coś zjeść. A nawet jeśli byłby w pułapce to... mógłby być w pułapce teraz? Nie był do końca pewny...
Nie podniósł się jednak na kanapę, zostając uparcie w fotelu, podkulając na nim nogi i obejmując je zdrową ręką. Oparł podbródek na kolanach... Czy powinien iść spać? Czuł się zmęczony, nie mógł tego ukryć, ale czy powinien odpocząć, czy jednak próbować się teleportować dalej?
Był wdzięczny, że żył. Wiedział, że powinien być wdzięczny za pomoc, a jednocześnie wiedział, że żył tylko dlatego, że oni chcieli od niego coś, czego nie mógł im dać nikt inny. Prudence mogła im dać, nie chciała oddać swoich wspomnień? A może nawet nie chcieli pytać, bo w końcu była szlachcianką? Pewnie jej ojciec czy inny lord się nie zgodzili na zadawanie jej pytań, bo jak to można paniusi z dobrego domu coś podobnego zrobić.
Pokiwał głową, nie oponując nawet przed leczeniem. Nie wiedział czy działało, jedynie wbijał wzrok co rusz czując coś... zmiany.
Pokiwał lekko głową. Dwa tygodnie... Czy będzie żywy do tego czasu? Nie wiedząc, gdzie miałby się podziać na tym mrozie. Może zima będzie odpuszczać? Może uda mu się ukraść coś do jedzenia chociaż z bolącą ręką nie będzie mu tak łatwo włamać się. Ale przynajmniej miał swoje wytrychy, powinien dać radę. Mugolskie zamki nie powinny stanowić problemu, bo w końcu mógł użyć głupiej alohomory.
Był gotowy, żeby wstać i zobaczyć. Nawet wykonał ruch jakby chciał wstać z fotela, ale zaraz z tego zrezygnował, słysząc kolejne słowa Hectora. Powinien coś zjeść... Nawet jeśli na samą myśl ściskało mu żołądek. Powinien zjeść cokolwiek? Może nie powinien... Po co miał jeść czy pić, czy robić cokolwiek, kiedy jedyne do czego się przyczyniał to wyraźnie problemy innych ludzi?
Nie mógł wrócić do Doliny. Przecież wszyscy się dowiedzą o tym, co zrobił... A przynajmniej Marcel. Pewnie Castor też, a oni powiedzą innym. Kerry, Jamesowi i Sheili, Eve. Steffenowi pewnie również by powtórzyli, tylko po to, żeby się do niego nie zbliżać.
Chyba, że kłamał. Co wtedy zrobi Zakon z nim, dowiadując się, że kłamał? Dlaczego by miał wtedy kłamać... W związku z czym dokładnie? Czy ten... ten handel dziećmi miał rzeczywiście miejsce? To wydawało się być zbyt okrutnym nawet jak dla szmalcowników, a z drugiej strony pamiętał, co robili wtedy z nimi w tower... Mówił Justine i Hasper, że to byli ci sami ludzie - czy rzeczywiście? Do czego byli w stanie się posunąć?
Pokiwał lekko głową, nie potrafiąc nawet dyskutować w tej chwili. O czym miał? Wiedział, że powinien coś zrobić - bo się bał, bo był głodny, bo nie wiedział kiedy następnym razem będzie miał szansę coś zjeść. A nawet jeśli byłby w pułapce to... mógłby być w pułapce teraz? Nie był do końca pewny...
Nie podniósł się jednak na kanapę, zostając uparcie w fotelu, podkulając na nim nogi i obejmując je zdrową ręką. Oparł podbródek na kolanach... Czy powinien iść spać? Czuł się zmęczony, nie mógł tego ukryć, ale czy powinien odpocząć, czy jednak próbować się teleportować dalej?
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Rozumiem. - skinął lekko głową. -Jeśli dobrowolnie oddałeś wspomnienie, to alchemia ani uzdrawianie nie pomogą go odzyskać. - dodał jeszcze dla porządku, pamiętając, czego uczył się o ludzkiej pamięci na specjalizacji. Eliksir rekognicji mógł pomóc w przypadku urazów mechanicznych, a uwarzony przez bardzo dobrego alchemika - również zaklęć. Oddanie wspomnienia do myślodsiewni to jednak co innego.
Nie wiedział, jak czuć się z myślą, że ma przed sobą najwyraźniej jakiegoś świadka - nie pamiętającego, czego był świadkiem i zostawionego na pastwę losu. Chyba, że uciekł zanim dokończyli leczenie - przemknęło mu przez myśl, ale nigdy nie był tak wielkim idealistą, by uwierzyć we własną hipotezę. Świat był miejscem szarym i okrutnym, takim jak rodzinne Shropshire. W młodości Vale zachłysnął się kontrastem między ponurym domem rodzinnym i barwnym Londynem, ale teraz miał wrażenie, że wartości i przemoc skostniałego hrabstwa rozlały się na cały kraj.
-Już. Spróbuję też poradzić coś na ból i stłuczenia. Episkey Maxima. - szepnął, a magia rozlała się wzdłuż ręki Thomasa, łagodząc ból siniaków i przywracając skórze normalniejszy kolor.
-Spróbuj odpocząć, a jeśli będziesz gotowy do drogi... po prostu daj mi znać. Tam jest dzwonek, usłyszę z domu. - powiedział, podnosząc się. Kolejne Paxo nie odniosło rezultatu - znał się na magii psychiki na tyle, by od razu to ocenić. -Paxo Horribilis. - powtórzył jeszcze trzykrotnie, chcąc by chłopak mógł wyjść stąd w pełni sił, bez roztrzęsienia, strachu i stresu. Wiedział, że to doraźny środek, że trauma może powrócić, ale niech przynajmniej trafi w bezpieczne miejsce.
-Jestem magipsychiatrą, gdybyś... - potrzebował, chciał dodać jeszcze, ale młodzi ludzie nie rozumieli czasem istotności psychiki. -Ale gdybyś miał problemy z ręką, to możesz tutaj przyjść, do gabinetu. Przyjmuję od poniedziałku do piątku. - zaproponował. -Zaraz wrócę. - dodał, znikając za drzwiami prowadzącymi do części domowej. Po chwili przyniósł talerz z kanapkami z twarogiem i wędzoną plumpką, szklankę zsiadłego mleka i jabłko na drogę dla Thomasa. Położył talerz na stole, nie narzucając się Thomasowi i znów zniknął za drzwiami - samemu potrzebował odpocząć z książką w rękach, zregenerować utraconą energię magiczną. Jeśli Thomas zdecydował się potem zadzwonić do drzwi, Hector pokazał mu drogę do Wrexham - a jeśli wymknął się po cichu, zrozumiał jego decyzję.
/zt x 2
rzuty
Obrażenia i żywotność - 220/220
-50 35 16.5 (psychiczne, 15 + 18.5 wyleczonych + 27 wyleczonych) - zmęczenie, osłabienie, migrena; załagodzone Paxo Horribilis
-30 (tłuczone, ) - pobieżnie zaleczone złamanie ręki; podleczone Fractura Texta & Episkey Maxima, z mocą powyżej 100.
- 20 10 (kłute, wszystkie zaleczone zaleczonych) - pobieżnie zaleczone rany kłute klatki piersiowej, zranienie na szyi; - zaleczone rany cięte na torsie i szyi, pozostawią regenerujące się blizny
Nie wiedział, jak czuć się z myślą, że ma przed sobą najwyraźniej jakiegoś świadka - nie pamiętającego, czego był świadkiem i zostawionego na pastwę losu. Chyba, że uciekł zanim dokończyli leczenie - przemknęło mu przez myśl, ale nigdy nie był tak wielkim idealistą, by uwierzyć we własną hipotezę. Świat był miejscem szarym i okrutnym, takim jak rodzinne Shropshire. W młodości Vale zachłysnął się kontrastem między ponurym domem rodzinnym i barwnym Londynem, ale teraz miał wrażenie, że wartości i przemoc skostniałego hrabstwa rozlały się na cały kraj.
-Już. Spróbuję też poradzić coś na ból i stłuczenia. Episkey Maxima. - szepnął, a magia rozlała się wzdłuż ręki Thomasa, łagodząc ból siniaków i przywracając skórze normalniejszy kolor.
-Spróbuj odpocząć, a jeśli będziesz gotowy do drogi... po prostu daj mi znać. Tam jest dzwonek, usłyszę z domu. - powiedział, podnosząc się. Kolejne Paxo nie odniosło rezultatu - znał się na magii psychiki na tyle, by od razu to ocenić. -Paxo Horribilis. - powtórzył jeszcze trzykrotnie, chcąc by chłopak mógł wyjść stąd w pełni sił, bez roztrzęsienia, strachu i stresu. Wiedział, że to doraźny środek, że trauma może powrócić, ale niech przynajmniej trafi w bezpieczne miejsce.
-Jestem magipsychiatrą, gdybyś... - potrzebował, chciał dodać jeszcze, ale młodzi ludzie nie rozumieli czasem istotności psychiki. -Ale gdybyś miał problemy z ręką, to możesz tutaj przyjść, do gabinetu. Przyjmuję od poniedziałku do piątku. - zaproponował. -Zaraz wrócę. - dodał, znikając za drzwiami prowadzącymi do części domowej. Po chwili przyniósł talerz z kanapkami z twarogiem i wędzoną plumpką, szklankę zsiadłego mleka i jabłko na drogę dla Thomasa. Położył talerz na stole, nie narzucając się Thomasowi i znów zniknął za drzwiami - samemu potrzebował odpocząć z książką w rękach, zregenerować utraconą energię magiczną. Jeśli Thomas zdecydował się potem zadzwonić do drzwi, Hector pokazał mu drogę do Wrexham - a jeśli wymknął się po cichu, zrozumiał jego decyzję.
/zt x 2
rzuty
Obrażenia i żywotność - 220/220
-
-
- 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2.04
Środa.
Rano odprowadził Orestesa do dziadków, pacjent przełożył wizytę umówioną w południe, na popołudnie przezornie nic nie zaplanował, a bez syna i jego dom i gabinet wydawały się dziwnie puste. Nigdy nie zjawiali się w Walii równocześnie, Hector bardzo pilnował tej granicy, ale chwile, w których był zupełnie sam wydawały się tym bardziej nieznośne. Potrafił być cierpliwy, bardzo cierpliwy, ale od połowy marca nie poznawał sam siebie. Może Oliver miał rację, może faktycznie bywał impulsywny, przy nim. Okręcił pióro w dłoni, zastanawiając się, czy nie skreślić krótkiego listu: jestem wolny od południa, może mógłbyś przyjść wcześniej? Tusz dotknął pergaminu, zamaszyście skreślił "J", opamiętał się z niedowierzaniem i pośpiesznie opuścił dłoń na blat. Nerwowo zabębnił palcami w drewno, próbując skarcić się w myślach za to, że zachowuje się jak zakochany nastolatek. To jeszcze pięć godzin, poczeka. Nawet gdy był o dekadę młodszy, przy Valerie, nie prosiłby przecież nikogo o coś takiego, terminarze są bardzo ważne. Terminarz pomógłby mu zachować tamten błąd w tajemnicy, wszystko byłoby dobrze gdyby nie cholerny Ulyssess, a teraz stawka była dziesięciokrotnie wyższa. Oliver nie był i nigdy nie będzie błędem, a zarazem to wszystko, ich płeć, jego status krwi, to było niebezpieczne i powinien być ostrożny i rozważny...
...dlaczego zatem nie potrafił się nawet porządnie skarcić w myślach za niecierpliwość i mimowolnie rozciągał usta w szerokim uśmiechu?
Środa. Już kolejna, spotykali się regularnie, w każdą, czasami częściej - preteksty, gdy Orestes był u sąsiadki, pożyczona książka, składniki do eliksiru, pocałunki wszopie pracowni, zasłonięte okna i zaryglowane drzwi. Miał już zapisane w kalendarzu (swoim prywatnym szyfrem), by zlecić komuś profesjonalne zabezpieczenia, pamiętał, mógłby teraz pomyśleć o jakimś specjaliście, mógłby poczytać Freuda, mógłby nawet pójść do pracowni i zakląć kolejny meridian albo zrobić eliksir, ale doskonale wiedział, że nie będzie mógł się skupić i jeszcze zepsuje jakieś składniki. Odchylił się na fotelu i położył nogi na biurku, Orestes zwrócił mu ostatnio uwagę, że nigdy dotychczas tak nie siadał, ale nie wiedział skąd małemu to przyszło do głowy, to przecież bardzo wygodne. Machnął różdżką, by przywołać z półki Dekameron, niegdyś uważał to dzieło za idiotyczne i wulgarne i nieśmieszne, ale jakoś dzisiaj był w nastroju, a humor Boccacia nawet go bawił. Nie mógł się jednak skupić na tekście, mógłby znowu wrócić do Iliady, ale po raz pierwszy własne życie zdawało mu się nieskończenie bardziej interesujące niż dzieje Achillesa (!!!), więc ostatecznie odłożył książkę i wbił wzrok w sufit, myślami wybiegając w niedaleką przyszłość i nie mogąc pozbyć się z twarzy szerokiego uśmiechu.
Środa.
Rano odprowadził Orestesa do dziadków, pacjent przełożył wizytę umówioną w południe, na popołudnie przezornie nic nie zaplanował, a bez syna i jego dom i gabinet wydawały się dziwnie puste. Nigdy nie zjawiali się w Walii równocześnie, Hector bardzo pilnował tej granicy, ale chwile, w których był zupełnie sam wydawały się tym bardziej nieznośne. Potrafił być cierpliwy, bardzo cierpliwy, ale od połowy marca nie poznawał sam siebie. Może Oliver miał rację, może faktycznie bywał impulsywny, przy nim. Okręcił pióro w dłoni, zastanawiając się, czy nie skreślić krótkiego listu: jestem wolny od południa, może mógłbyś przyjść wcześniej? Tusz dotknął pergaminu, zamaszyście skreślił "J", opamiętał się z niedowierzaniem i pośpiesznie opuścił dłoń na blat. Nerwowo zabębnił palcami w drewno, próbując skarcić się w myślach za to, że zachowuje się jak zakochany nastolatek. To jeszcze pięć godzin, poczeka. Nawet gdy był o dekadę młodszy, przy Valerie, nie prosiłby przecież nikogo o coś takiego, terminarze są bardzo ważne. Terminarz pomógłby mu zachować tamten błąd w tajemnicy, wszystko byłoby dobrze gdyby nie cholerny Ulyssess, a teraz stawka była dziesięciokrotnie wyższa. Oliver nie był i nigdy nie będzie błędem, a zarazem to wszystko, ich płeć, jego status krwi, to było niebezpieczne i powinien być ostrożny i rozważny...
...dlaczego zatem nie potrafił się nawet porządnie skarcić w myślach za niecierpliwość i mimowolnie rozciągał usta w szerokim uśmiechu?
Środa. Już kolejna, spotykali się regularnie, w każdą, czasami częściej - preteksty, gdy Orestes był u sąsiadki, pożyczona książka, składniki do eliksiru, pocałunki w
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokój, który spadł na niego po odpowiednio rzuconym, mimo roztrzęsienia zaklęciu wystarczył, by mógł skupić się wystarczająco, by poddać się ciągnięciu w dół pępka. Wystarczyło, by skupił się, zamknął oczy, a gdy je otworzył, zamiast lodowatego — to tylko wyobraźnia? — powiewu z okolicy cmentarza w Dolinie Godryka uderzyła go słona, morska bryza. Pióro w wewnętrznej kieszeni płaszcza, kryształ ściskany w lewej ręce, rozgrzany od ciepła, którego tak mocno mu brakowało. Wszystko było przecież tak realne, szeroko otwarte, szarawe oczy lustrowały najbliższe otoczenie, wybrzeże Rhyl, z zaskakującą, nawet jak na niego, dokładnością. Wcisnął kryształ do tej samej wewnętrznej kieszeni płaszcza, w której spoczywało już pióro, po czym sięgnął chudymi palcami do zapadniętego, choć ogolonego na gładko policzka.
Pulsowanie krwi pod palcami, napięta skóra twarzy.
Żył.
Barw było dużo. Chyba nawet za dużo? Po szarości świata bezpośrednio przed śmiercią, szarości świata, w widział przecież uśmiechniętą czaszkę spoglądającą na niego spomiędzy czerni łachmanów, gdy klęczał przed siłą, której nie potrafił się przeciwstawić, która zdolna była go zabrać... Po tym wszystkim chyba cały świat wydawał się za duży, zbyt krzykliwy, zbyt kolorowy. Ale znał jedno miejsce. Miejsce bezpieczne, miejsce ciepłe, pachnące boazerią i gorącą czekoladą, miejsce, w którym zamykające się za nim drzwi ryglowały się niemal same, światło nie przeciskało się przez ciężkie kotary, miejsce, w którym nigdy nie był sam. I właśnie tutaj był. Miał być i tak, dzisiaj, ale później, znacznie później. Teraz jednak, z agarowym drewnem rozgrzanym od zaklęć, od jego własnego ciepła (cyrkulacja wracała stopniowo, ale żył, żył przecież, był tego p e w i e n), z drewnem drżącym tak, jak drżał on cały, znajdował się przed drzwiami gabinetu człowieka, któremu zawierzył... Nie tajemnicę. Nie dwie tajemnicę. Zawierzył siebie samego. W zupełnej, momentami przebrzydłej całości.
Oddychał jednocześnie ciężko i płytko. Włosy lepiły się mu do czoła skroplonego zimnym potem, nie zdążył albo zapomniał przeczyścić tak spodni, jak i płaszcza ze śladów, kurz z cmentarnej ścieżki ostał się jeszcze na ciemnych spodniach, jak na złość tych poprawnych, nie przykrótkich. Barkiem popchnął drzwi, wcześniej naciskając na klamkę łokciem. Serce, wciąż bijące prędko, ale bez paniki, podchodziło mu do gardła — co, jeżeli przeszkadza? Jeżeli Hector ma pacjenta? Zawsze mógł udawać nagły wypadek. Nigdy nie był dobrym aktorem, ale teraz okoliczności grały na jego korzyść, może ktoś zwichrowany mógłby mu uwierzyć, Vale nie musiał.
Byle tylko był sam, byle był sam, bo już nie będzie, bo będziemy razem, byle był sam...
Myśli gnały przez umysł zbyt prędko, by mógł nad nimi zapanować. Wystarczyło zrobić krok. Pierwszy. Drugi. Trzeci. Hector musiał go słyszeć, zawsze był przygotowany na jego przyjście, aleCastor Oliver podejrzewał, że taki stan rzeczy źródło miał w prześlicznym zorganizowaniu magipsychiatry, że nie było dziełem przypadku. A może faktycznie mógł go usłyszeć? Nie miał czasu się zastanawiać.
Stanąwszy w progu gabinetu nie przywitał się tak, jak miał to w zwyczaju robić. Zamiast tego skierował różdżkę na okna, zasłony szczelnie zakryły całą ich powierzchnię, potem, prędkim szarpnięciem skierował ją na drzwi, zamek szczęknął znajomo, a dopiero wtedy kotłujące się w nim napięcie rozsypało się na kawałki, prawie posyłając całą, wątłą strukturę Sprouta na ziemię, podobnie szklanym koralikom upuszczonym przez nieostrożną panienkę z dobrego domu.
Nie pamiętał, co myślał, gdy w długich susach — chyba za prędkich dla Hectora, nie nadążyłby... Ale nie musiał, on mógł siedzieć na swoim miejscu, taki szczęśliwy, rozpromieniony, z książką w ręce, stanowił najpiękniejszy obraz, jaki młody mężczyzna mógł widzieć, obraz, który był cenniejszy od złota i gobliniego srebra, od wszelkich galeonów, surowców ziemskich, roślin i zwierząt tego świata. To właśnie chciał zapamiętać Castor, wciąż przeraźliwie milczący, kolejny raz o suchych, spękanych ustach, przerażeniu wyglądającym zza szarości spojrzenia. Castor klękający przy fotelu i przy biurku ukochanego (przecież nie kochanka), Castor chwytający zimnymi dłońmi (nigdy nie były jeszcze tak lodowate) tych Hectora, ostrożnie, choć zdecydowanie pozbawiając go kontaktu z kartami książki, której tytułu nie zauważył nawet, ale to nieistotne, nieistotne przecież...
— Tęskniłem — wyszeptał wreszcie, nisko, z delikatną chrypą, której wciąż nie mógł się pozbyć. Dłonie Hectora wzniósł do swych warg, składając drobne pocałunki na knykciach, oczy zeszkliły się prędko, ale nie odwracał wzroku, nie chciał, nie chciał, tutaj był... Byli bezpieczni. — Jak gwiazdy tęsknią za słońcem o brzasku — dodał, wreszcie zmuszając się do głębszego wdechu. Kolory powoli wracały na niemalże białą twarz, wydawał się uspokajać, coraz mocniej z każdą mijającą minutą. To mógł być tylko zły sen. Dementor, Thomas, cmentarz, wszystko. Pieśń feniksa odbijała się echem w jego głowie, z każdą sekundą potwierdzając, że... Naprawdę jeszcze nie wszystko stracone. Że śmierć, okrutną śmierć dało się jednak zatrzymać. Że ścieżka, na którą wstąpił była jednak tą właściwą, że... Był sens się starać.
Że nie mógł — jak kilka tygodni wcześniej — zawiesić starań. O świat, o innych, o Hectora. I o siebie.
— Przepraszam, nie mogłem czekać... — dodał po chwili, odrobinę spokojniej, zamykając obie dłonie Hectora w swej prawej, lewą wznosząc wyżej, pragnąc ułożyć ją na policzku mężczyzny. Był... tak przyjemnie ciepły. Jakby samą swą obecnością rozpuszczał lód, który wcisnął się w kości blondyna, jakby sama jego obecność mogła przynieść ulgę, pomimo ciemności pożerającej gabinet wpuścić do jego życia jasność.
Serce wciąż biło mu mocno, pęd krwi przyspieszał.
Żył. I chciał żyć.
Pulsowanie krwi pod palcami, napięta skóra twarzy.
Żył.
Barw było dużo. Chyba nawet za dużo? Po szarości świata bezpośrednio przed śmiercią, szarości świata, w widział przecież uśmiechniętą czaszkę spoglądającą na niego spomiędzy czerni łachmanów, gdy klęczał przed siłą, której nie potrafił się przeciwstawić, która zdolna była go zabrać... Po tym wszystkim chyba cały świat wydawał się za duży, zbyt krzykliwy, zbyt kolorowy. Ale znał jedno miejsce. Miejsce bezpieczne, miejsce ciepłe, pachnące boazerią i gorącą czekoladą, miejsce, w którym zamykające się za nim drzwi ryglowały się niemal same, światło nie przeciskało się przez ciężkie kotary, miejsce, w którym nigdy nie był sam. I właśnie tutaj był. Miał być i tak, dzisiaj, ale później, znacznie później. Teraz jednak, z agarowym drewnem rozgrzanym od zaklęć, od jego własnego ciepła (cyrkulacja wracała stopniowo, ale żył, żył przecież, był tego p e w i e n), z drewnem drżącym tak, jak drżał on cały, znajdował się przed drzwiami gabinetu człowieka, któremu zawierzył... Nie tajemnicę. Nie dwie tajemnicę. Zawierzył siebie samego. W zupełnej, momentami przebrzydłej całości.
Oddychał jednocześnie ciężko i płytko. Włosy lepiły się mu do czoła skroplonego zimnym potem, nie zdążył albo zapomniał przeczyścić tak spodni, jak i płaszcza ze śladów, kurz z cmentarnej ścieżki ostał się jeszcze na ciemnych spodniach, jak na złość tych poprawnych, nie przykrótkich. Barkiem popchnął drzwi, wcześniej naciskając na klamkę łokciem. Serce, wciąż bijące prędko, ale bez paniki, podchodziło mu do gardła — co, jeżeli przeszkadza? Jeżeli Hector ma pacjenta? Zawsze mógł udawać nagły wypadek. Nigdy nie był dobrym aktorem, ale teraz okoliczności grały na jego korzyść, może ktoś zwichrowany mógłby mu uwierzyć, Vale nie musiał.
Byle tylko był sam, byle był sam, bo już nie będzie, bo będziemy razem, byle był sam...
Myśli gnały przez umysł zbyt prędko, by mógł nad nimi zapanować. Wystarczyło zrobić krok. Pierwszy. Drugi. Trzeci. Hector musiał go słyszeć, zawsze był przygotowany na jego przyjście, ale
Stanąwszy w progu gabinetu nie przywitał się tak, jak miał to w zwyczaju robić. Zamiast tego skierował różdżkę na okna, zasłony szczelnie zakryły całą ich powierzchnię, potem, prędkim szarpnięciem skierował ją na drzwi, zamek szczęknął znajomo, a dopiero wtedy kotłujące się w nim napięcie rozsypało się na kawałki, prawie posyłając całą, wątłą strukturę Sprouta na ziemię, podobnie szklanym koralikom upuszczonym przez nieostrożną panienkę z dobrego domu.
Nie pamiętał, co myślał, gdy w długich susach — chyba za prędkich dla Hectora, nie nadążyłby... Ale nie musiał, on mógł siedzieć na swoim miejscu, taki szczęśliwy, rozpromieniony, z książką w ręce, stanowił najpiękniejszy obraz, jaki młody mężczyzna mógł widzieć, obraz, który był cenniejszy od złota i gobliniego srebra, od wszelkich galeonów, surowców ziemskich, roślin i zwierząt tego świata. To właśnie chciał zapamiętać Castor, wciąż przeraźliwie milczący, kolejny raz o suchych, spękanych ustach, przerażeniu wyglądającym zza szarości spojrzenia. Castor klękający przy fotelu i przy biurku ukochanego (przecież nie kochanka), Castor chwytający zimnymi dłońmi (nigdy nie były jeszcze tak lodowate) tych Hectora, ostrożnie, choć zdecydowanie pozbawiając go kontaktu z kartami książki, której tytułu nie zauważył nawet, ale to nieistotne, nieistotne przecież...
— Tęskniłem — wyszeptał wreszcie, nisko, z delikatną chrypą, której wciąż nie mógł się pozbyć. Dłonie Hectora wzniósł do swych warg, składając drobne pocałunki na knykciach, oczy zeszkliły się prędko, ale nie odwracał wzroku, nie chciał, nie chciał, tutaj był... Byli bezpieczni. — Jak gwiazdy tęsknią za słońcem o brzasku — dodał, wreszcie zmuszając się do głębszego wdechu. Kolory powoli wracały na niemalże białą twarz, wydawał się uspokajać, coraz mocniej z każdą mijającą minutą. To mógł być tylko zły sen. Dementor, Thomas, cmentarz, wszystko. Pieśń feniksa odbijała się echem w jego głowie, z każdą sekundą potwierdzając, że... Naprawdę jeszcze nie wszystko stracone. Że śmierć, okrutną śmierć dało się jednak zatrzymać. Że ścieżka, na którą wstąpił była jednak tą właściwą, że... Był sens się starać.
Że nie mógł — jak kilka tygodni wcześniej — zawiesić starań. O świat, o innych, o Hectora. I o siebie.
— Przepraszam, nie mogłem czekać... — dodał po chwili, odrobinę spokojniej, zamykając obie dłonie Hectora w swej prawej, lewą wznosząc wyżej, pragnąc ułożyć ją na policzku mężczyzny. Był... tak przyjemnie ciepły. Jakby samą swą obecnością rozpuszczał lód, który wcisnął się w kości blondyna, jakby sama jego obecność mogła przynieść ulgę, pomimo ciemności pożerającej gabinet wpuścić do jego życia jasność.
Serce wciąż biło mu mocno, pęd krwi przyspieszał.
Żył. I chciał żyć.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zamyślił się - niedopuszczalnie. Pomimo słabości kończyn, szczególnie jednej, wzrok i słuch miał czujne i ostre. Zwykle potrafił wyczuć, że ktoś stoi u drzwi, choć nie do końca wiedział jak - słuch wrażliwy na kroki? Intuicja? Po prostu wiedział i już, tak jak nie umykało jego uwadze to, jak czują się inni. Nie był ani myśliwym ani aurorem ani legilimentą, nie widział wszystkiego ani nie potrafiłby wyczuć niczyich emocji (kiedyś dowiedział się, że tak można, zazdrościł im tego, ale legilimencja była nielegalna, a to co nielegalne było trochę podobne do czarnej magii o ile w grę nie wchodziły trucizny i alchemia, a czarna magia była przerażająca, próbował więc zrozumieć je legalnie), ale obserwował świat od zawsze, z żarliwą pasją obserwował innych, czytał jak Herr Freud obserwował innych i słyszał w ich streszczonych snach wilki i lęki, aż i jemu wyostrzyła się intuicja. Nie znał wszystkich odpowiedzi, ale wiedział kiedy Orestes stał pod drzwiami sypialni i widział kiedy coś z nim nie tak, nawet jeśli nie wiedział co i dlaczego syn od roku patrzy na miotły z mieszanką lęku i żarliwej, dziecięcej nienawiści.
Powinien wiedzieć, że ktoś jest u drzwi, ale naprawdę się zamyślił. Myślał o lokach w kolorze miodu, o smukłych dłoniach nawykłych do precyzji, nawet o gryzącym swetrze, w który można wtulić nos i policzki i...
...otworzyły się drzwi. Poderwał głowę i okręcił szyję w stronę wejścia, nie zdążył zdjąć nóg ze stołu choć powinien, nogi zawsze reagowały wolniej od reszty ciała, uśmiech nie zdążył jeszcze spełznąć z warg, ale brwi zmarszczyły się lekko.
-Zaję... - w teorii mógłby przyjąć dziś pacjenta, zdążyłby, powinien, każdy grosz się liczy, ale chyba nie chciał, a w dodatku drzwi otworzyły się bez puka...
...sylaby zamarły mu na ustach, uśmiech też zamarł, a potem poszerzył się odruchowo, oczy pojaśniały. Czytał w tłumaczonych publikacjach o niemieckiej psychologii, że podobno świat można rozumieć zarówno intelektualnie, jak i empirycznie, że czasem to ciało reaguje pierwsze, a umysł pojmuje coś później. Chyba właśnie tak się stało, widział Olivera i zareagował instynktowną radością, wyprostowanymi barkami, roziskrzonym spojrzeniem, czuł się na tyle bezpiecznie by nie zdjąć nawet nóg ze stołu, był tu, był tu, był tu teraz, a przecież od godziny marzył tylko o tym, by przyszedł jak najprędzej. Serce przyśpieszyło, odgłos zamykanych drzwi i zasuwanych zasłon kojarzył się przecież z czymś przyjemnym, krew uderzyła do policzków,
-Oliverze... - wyrwało mu się miękko i gardłowo i chyba (o zgrozo) tonem tak zawadiackim jaki zwykle gorszył Hectora u innych osób, ale...
...ale widział też, że coś było nie tak, choć ten sygnał dotarł do umysłu o sekundę później niż radość wywołana widokiem blondyna. Nie tak, ale nie w tym, że przyszedł tu wcześniej i bez zapowiedzi, to było do Olivera niepodobne, ale nie niepokojące. Niepokoiło coś w gwałtownych gestach, ciężkim milczeniu, zbyt prędkich krokach i wreszcie spojrzeniu. Spojrzeniu, które już widział, wtedy, w marcu. Wtedy, gdy spotkali dementora i później gdy Oliver umknął do łazienki po zbyt pochopnym wyznaniu o żonie (tak, Hector wciąż roztrząsał tamte słowa, usiłując zrozumieć, co zrobił nie tak - Oliver zbyt prędko odwrócił wtedy wzrok i uciekł by umożliwić mu pełne zrozumienie, więc do głowy cisnęły się przeróżne teorie, jedna bardziej szalona od drugiej). Teraz było podobne, ale... inne? Żywsze? Nie rozumiał, nie znosił nie rozumieć, rozchylił usta z mieszanką strachu i niecierpliwej ciekawości, ale zmusił się do milczenia - przy Oliverze ciężko było mu być cierpliwym, ale lata praktyki zawodowej nauczyły go, że o niektóre rzeczy lepiej nie pytać, nie od razu. Rozluźnił się zresztą mimowolnie, gdy Oliver złapał go za ręce, książkę już dawno odłożył na kolana, ale chyba trzymał ją odruchowo, teraz mogła nawet upaść na podłogę, nie obchodziło go to. Obchodziło go, jak lodowate miał dłonie.
-Przemarzłeś. - tym razem nie zdążył ugryźć się w język, ale troskę zagłuszyły pocałunki i słowa, piękne i chyba trochę niespodziewane, nie zwracali się jeszcze do siebie w taki sposób, ale Hector nie zdążył się chyba zdziwić, bo czuł, że każda zgłoska jest na swoim miejscu, serce znów zabiło szybciej, zakręciło mu się w głowie, bo usiłował się skupić i zrozumieć, ale był chyba na to zbyt zakochany i zmartwiony i uradowany i czuł na policzku dłoń Olivera i...
-Ja też, miałem... chciałem... chciałem napisać, że mógłbyś przyjść wcześniej... - słowa popłynęły same, miał się przecież do tego nie przyznawać, zaczął mrugać coraz szybciej. -Nie przepraszaj. - to nonsensowne przeprosiny wytrąciły go wreszcie z odrętwienia i choć na usta cisnęło się co się stało?, to przezornie postanowił zdusić je w gardle - najskuteczniejszym sposobem. Choć dłonie miał unieruchomione w ręce Olivera, to zdołał zdjąć zsunąć nogi z biurka, nachylić się do przodu (albo polecieć do przodu, podobne wygibasy nie były jego mocną stroną i zaraz straci równowagę) i odnaleźć jego usta własnymi. Chyba z założenia chciał być delikatny, ale nie wyszło, czekał zbyt długo, pocałunek był żarliwy, zachłanny, stęskniony. A z perspektywy przemarzniętego Castora - gorący.
Powinien wiedzieć, że ktoś jest u drzwi, ale naprawdę się zamyślił. Myślał o lokach w kolorze miodu, o smukłych dłoniach nawykłych do precyzji, nawet o gryzącym swetrze, w który można wtulić nos i policzki i...
...otworzyły się drzwi. Poderwał głowę i okręcił szyję w stronę wejścia, nie zdążył zdjąć nóg ze stołu choć powinien, nogi zawsze reagowały wolniej od reszty ciała, uśmiech nie zdążył jeszcze spełznąć z warg, ale brwi zmarszczyły się lekko.
-Zaję... - w teorii mógłby przyjąć dziś pacjenta, zdążyłby, powinien, każdy grosz się liczy, ale chyba nie chciał, a w dodatku drzwi otworzyły się bez puka...
...sylaby zamarły mu na ustach, uśmiech też zamarł, a potem poszerzył się odruchowo, oczy pojaśniały. Czytał w tłumaczonych publikacjach o niemieckiej psychologii, że podobno świat można rozumieć zarówno intelektualnie, jak i empirycznie, że czasem to ciało reaguje pierwsze, a umysł pojmuje coś później. Chyba właśnie tak się stało, widział Olivera i zareagował instynktowną radością, wyprostowanymi barkami, roziskrzonym spojrzeniem, czuł się na tyle bezpiecznie by nie zdjąć nawet nóg ze stołu, był tu, był tu, był tu teraz, a przecież od godziny marzył tylko o tym, by przyszedł jak najprędzej. Serce przyśpieszyło, odgłos zamykanych drzwi i zasuwanych zasłon kojarzył się przecież z czymś przyjemnym, krew uderzyła do policzków,
-Oliverze... - wyrwało mu się miękko i gardłowo i chyba (o zgrozo) tonem tak zawadiackim jaki zwykle gorszył Hectora u innych osób, ale...
...ale widział też, że coś było nie tak, choć ten sygnał dotarł do umysłu o sekundę później niż radość wywołana widokiem blondyna. Nie tak, ale nie w tym, że przyszedł tu wcześniej i bez zapowiedzi, to było do Olivera niepodobne, ale nie niepokojące. Niepokoiło coś w gwałtownych gestach, ciężkim milczeniu, zbyt prędkich krokach i wreszcie spojrzeniu. Spojrzeniu, które już widział, wtedy, w marcu. Wtedy, gdy spotkali dementora i później gdy Oliver umknął do łazienki po zbyt pochopnym wyznaniu o żonie (tak, Hector wciąż roztrząsał tamte słowa, usiłując zrozumieć, co zrobił nie tak - Oliver zbyt prędko odwrócił wtedy wzrok i uciekł by umożliwić mu pełne zrozumienie, więc do głowy cisnęły się przeróżne teorie, jedna bardziej szalona od drugiej). Teraz było podobne, ale... inne? Żywsze? Nie rozumiał, nie znosił nie rozumieć, rozchylił usta z mieszanką strachu i niecierpliwej ciekawości, ale zmusił się do milczenia - przy Oliverze ciężko było mu być cierpliwym, ale lata praktyki zawodowej nauczyły go, że o niektóre rzeczy lepiej nie pytać, nie od razu. Rozluźnił się zresztą mimowolnie, gdy Oliver złapał go za ręce, książkę już dawno odłożył na kolana, ale chyba trzymał ją odruchowo, teraz mogła nawet upaść na podłogę, nie obchodziło go to. Obchodziło go, jak lodowate miał dłonie.
-Przemarzłeś. - tym razem nie zdążył ugryźć się w język, ale troskę zagłuszyły pocałunki i słowa, piękne i chyba trochę niespodziewane, nie zwracali się jeszcze do siebie w taki sposób, ale Hector nie zdążył się chyba zdziwić, bo czuł, że każda zgłoska jest na swoim miejscu, serce znów zabiło szybciej, zakręciło mu się w głowie, bo usiłował się skupić i zrozumieć, ale był chyba na to zbyt zakochany i zmartwiony i uradowany i czuł na policzku dłoń Olivera i...
-Ja też, miałem... chciałem... chciałem napisać, że mógłbyś przyjść wcześniej... - słowa popłynęły same, miał się przecież do tego nie przyznawać, zaczął mrugać coraz szybciej. -Nie przepraszaj. - to nonsensowne przeprosiny wytrąciły go wreszcie z odrętwienia i choć na usta cisnęło się co się stało?, to przezornie postanowił zdusić je w gardle - najskuteczniejszym sposobem. Choć dłonie miał unieruchomione w ręce Olivera, to zdołał zdjąć zsunąć nogi z biurka, nachylić się do przodu (albo polecieć do przodu, podobne wygibasy nie były jego mocną stroną i zaraz straci równowagę) i odnaleźć jego usta własnymi. Chyba z założenia chciał być delikatny, ale nie wyszło, czekał zbyt długo, pocałunek był żarliwy, zachłanny, stęskniony. A z perspektywy przemarzniętego Castora - gorący.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W każdej innej chwili, każdego innego dnia, na samą próbę powiedzenia zajęte uśmiechnąłby się chyba szeroko, zaraz pewnie także zaśmiał. Jego śmiech, tysiące dzwonków, rozbrzmiałby tak, jak rozbrzmiewał w tym gabinecie wielokrotnie, czasami nosząc się po pustym z przezorności i ostrożności domu. Był przy nim szczęśliwy, prawdziwie szczęśliwy, bezpieczny na sposób, którego nigdy wcześniej nie znał. Podbiegłby wtedy do niego, może gdzieś na skraju pamięci przypominając sobie, że muszą być ostrożni (bo zazwyczaj to Hector — dorosły, stateczny, mądry Hector pamiętał o szczegółach, Oliverowi pozostawiając młodzieńczą, gorącą improwizację), może udałoby mu się chociaż drzwi za sobą zamknąć. Ale teraz...?
Teraz było inaczej. Inaczej, ale po tej drugiej stronie zupełnie jak zawsze. Może nawet i piękniej? Hector uśmiechał się, poddawał się impulsom, nogi na stole zaskoczyły nawet Olivera, ale nie na tyle, by zadał mu pytanie, by pociągnął temat trochę dalej, w tej swej rozkosznej złośliwości, która czasami spływała mu na język, w szczególności w chwili, w której mógł się trochę popisać, tym samym rozkładając ciężar napięcia na mniejsze, łatwiejsze do strącenia z siebie części. Chciałby pamiętać ten dzień inaczej. Wyrzucić z pamięci to, co złe, tamten kościsty uśmiech i oczy bez duszy, miał przed sobą Hectora, Hectora, Hectora, jego Hectora, to najważniejsze i najcenniejsze.
Hectora mówiącego jego imię w sposób, który sam uginał mu kolana.
Całe szczęście, że zdążył już uklęknąć.
Trwali więc tak, przez moment, sekundy, może kilka. A z antracytowych tęczówek, raz za razem, z każdym wypuszczanym oddechem znikał ten chaos, znikało przerażenie, coraz bardziej przypominał człowieka, nie wystraszone zwierzę. I chyba było to widoczne — ktoś o takiej percepcji jak Hector z łatwością mógł zauważyć, jak wszelkie linie mimiki Olivera łagodnieją. Począwszy od linii szczęki, napiętej zazwyczaj w zaciśnięciu szczęk, przez zniknięcie pionowej zmarszczki pomiędzy i rozprostowaniem brwi, wygładzeniem niedawno jeszcze zmarszczonego nosa. Wreszcie stało się to, na co czekał — na co czekali instynktownie chyba oboje. Kąciki pełnych ust drgnęły. Początkowo nieśmiało, jedno mrugnięcie wystarczyłoby, by ruch umknął uwadze. Później próba została ponowiona, tafla lodu, za którą został schowany (niechcący, przecież obiecał, że nie będzie, że nie może, Hector wyciągnął go zza niej w sposób niespodziewany i jeszcze bardziej niezrozumiały, a powrót do tego, co wcześniej, co przed nim był nierealnie wręcz bolesny) pękła wreszcie, ale to pęknięcie starczyło. Usta ułożyły się w ostrożnym — nie chciał pokaleczyć sobie warg tak, jak przy pierwszym spotkaniu — uśmiechu, a później...
— To nic — zapewnił go, wreszcie już cieplej, a ciało oddawało prawdziwość jego słów. Hector mógł przecież czuć, że palce młodszego mężczyzny poczynają wreszcie powracać do poprawnej temperatury — nawet jeżeli nie oceniał tego jako partner, mógł przecież polegać na instynkcie uzdrowicielskim. Palce przesunęły się po skórze policzka, zsunęły się na linię szczęki, palec wskazujący przesunął po jej krawędzi, mógłby się w niego wpatrywać bez końca. Bez znużenia.
Impuls. Impuls, impuls, impuls. Cały dzień był nimi naznaczony i chyba wciąż jeszcze obecna, niemal paranoiczna ostrożność Olivera pomogła im w uniknięciu katastrofy.
Sam wyciągnął nogi do przodu, gdy kątem oka zauważył zsuwającą się z kolan Hectora książkę. Dzięki temu siedział już na ziemi, stabilnie, nie opierając się wyłącznie na kolanach. W kolejnej, podjętej bez namysłu decyzji zsunął rękę ze szczęki bruneta, palce zacisnęły się pewnie na jego ramieniu, przyciągając go do siebie, bliżej, asekuracyjnie. Puścił też i jego dłonie, oswobodzoną rękę natychmiast kierując do nóg mężczyzny, prostując lewą nogę — w swoim mniemaniu delikatnie, ale prędko, bardzo prędko. Gdyby upadł na zgiętą, bolałoby go jeszcze bardziej. Teraz pragnął nakierować nogę tak, by biodro znów znalazło się przy biodrze, blisko, jeszcze bliżej. By wyprostowana noga spoczęła wzdłuż jego własnego ciała, liczył, że drugą Hector wyprostuje sam. Miał wreszcie spocząć na także wyprostowanych nogach blondyna, może ważył więcej, ale to niewiele, wytrzyma. Musiał wytrzymać. Chciał wytrzymać, bo liczyło się coś zupełnie innego. Ciepło, ciepło Hectora, gorąc płynący z pocałunków, mrowiący usta, posyłający ognistą falę raz za razem, w dół kręgosłupa, do nóg, w górę — do głowy, do policzków spąsowiałych od wrażeń. Ale i to nie mogło go powstrzymać od oddania pocałunków. Dłoń — może nieostrożnie, może za wcześnie — spoczęła na lewym udzie Vale, już jestem, już wszystko dobrze. Wielokrotnie dawał mu do zrozumienia, że tamta blizna nie jest niczym podłym, niczym złym. Była jego częścią. I tak jak kochał go całego, tak samo kochał i tę bliznę. Z nią, czy bez niej, Hector był przecież Hectorem.
— Miałem być później, ale — wargi Hectora były miękkie, miękkie jak zawsze i zdawało mu się, że im dłużej ich próbował, tym bardziej czuł na nich odległy smak gorącej czekolady. Najlepiej nie przerywałby tego wszystkiego, pozwalając im po prostu nacieszyć się sobą, ale widział. Widział trzepoczące rzęsy, widział pytanie, które odbijało się w uważnym spojrzeniu jasnobłękitnych oczu, które formowało się na wargach, ale jeszcze nie brzmiało. Musiał to wytłumaczyć. Gorycz znośna była między słodyczą. Powie mu między pocałunkami. — Byłem na cmentarzu, w Dolinie — dłoń z ramienia zsunęła się niżej, po rękawie białej koszuli, aż do nadgarstka. Pozwolił sobie na pokierowanie Hectorem, ułożył tę jego na własnych plecach, na materiale płaszcza, którego nie miał okazji jeszcze zdjąć. — Tam... też był dementor... — im bardziej głos mu się łamał, tym goręcej, tym bardziej desperacko wpijał się w jego usta, odnajdując w sobie zaskakująco dużo siły na przejęcie inicjatywy. — I to prawie był koniec, Hectorze. Ale jestem, jestem i żyję, wiesz? — szeptał dalej, gorącym oddechem owiewając jego wargi, nie wahając się nawet sekundy przed zbliżeniem się jeszcze bardziej. Czoło oparte o czoło, pełne determinacji spojrzenie, drobne całusy w kącik ust. — Uratował mnie ognisty ptak. Taki jak z legend... — wreszcie sam ułożył ciepłą już dłoń na jego karku, a później, powoli i z ledwo odszukiwanym wyczuciem znów wplątał palce w miękkie, ciemne loki mężczyzny, jak zwykł to robić, poddając się znanym im czułościom. — Nie zostawię cię... Nie chcę cię zostawiać. Ani... Ani umierać... Już nie — czy ostatnie słowa wybrzmiały w pełni, czy może zniknęły, stłumione westchnieniem, skryte między muśnięciami warg? Tego nie mógł być pewien.
Teraz było inaczej. Inaczej, ale po tej drugiej stronie zupełnie jak zawsze. Może nawet i piękniej? Hector uśmiechał się, poddawał się impulsom, nogi na stole zaskoczyły nawet Olivera, ale nie na tyle, by zadał mu pytanie, by pociągnął temat trochę dalej, w tej swej rozkosznej złośliwości, która czasami spływała mu na język, w szczególności w chwili, w której mógł się trochę popisać, tym samym rozkładając ciężar napięcia na mniejsze, łatwiejsze do strącenia z siebie części. Chciałby pamiętać ten dzień inaczej. Wyrzucić z pamięci to, co złe, tamten kościsty uśmiech i oczy bez duszy, miał przed sobą Hectora, Hectora, Hectora, jego Hectora, to najważniejsze i najcenniejsze.
Hectora mówiącego jego imię w sposób, który sam uginał mu kolana.
Całe szczęście, że zdążył już uklęknąć.
Trwali więc tak, przez moment, sekundy, może kilka. A z antracytowych tęczówek, raz za razem, z każdym wypuszczanym oddechem znikał ten chaos, znikało przerażenie, coraz bardziej przypominał człowieka, nie wystraszone zwierzę. I chyba było to widoczne — ktoś o takiej percepcji jak Hector z łatwością mógł zauważyć, jak wszelkie linie mimiki Olivera łagodnieją. Począwszy od linii szczęki, napiętej zazwyczaj w zaciśnięciu szczęk, przez zniknięcie pionowej zmarszczki pomiędzy i rozprostowaniem brwi, wygładzeniem niedawno jeszcze zmarszczonego nosa. Wreszcie stało się to, na co czekał — na co czekali instynktownie chyba oboje. Kąciki pełnych ust drgnęły. Początkowo nieśmiało, jedno mrugnięcie wystarczyłoby, by ruch umknął uwadze. Później próba została ponowiona, tafla lodu, za którą został schowany (niechcący, przecież obiecał, że nie będzie, że nie może, Hector wyciągnął go zza niej w sposób niespodziewany i jeszcze bardziej niezrozumiały, a powrót do tego, co wcześniej, co przed nim był nierealnie wręcz bolesny) pękła wreszcie, ale to pęknięcie starczyło. Usta ułożyły się w ostrożnym — nie chciał pokaleczyć sobie warg tak, jak przy pierwszym spotkaniu — uśmiechu, a później...
— To nic — zapewnił go, wreszcie już cieplej, a ciało oddawało prawdziwość jego słów. Hector mógł przecież czuć, że palce młodszego mężczyzny poczynają wreszcie powracać do poprawnej temperatury — nawet jeżeli nie oceniał tego jako partner, mógł przecież polegać na instynkcie uzdrowicielskim. Palce przesunęły się po skórze policzka, zsunęły się na linię szczęki, palec wskazujący przesunął po jej krawędzi, mógłby się w niego wpatrywać bez końca. Bez znużenia.
Impuls. Impuls, impuls, impuls. Cały dzień był nimi naznaczony i chyba wciąż jeszcze obecna, niemal paranoiczna ostrożność Olivera pomogła im w uniknięciu katastrofy.
Sam wyciągnął nogi do przodu, gdy kątem oka zauważył zsuwającą się z kolan Hectora książkę. Dzięki temu siedział już na ziemi, stabilnie, nie opierając się wyłącznie na kolanach. W kolejnej, podjętej bez namysłu decyzji zsunął rękę ze szczęki bruneta, palce zacisnęły się pewnie na jego ramieniu, przyciągając go do siebie, bliżej, asekuracyjnie. Puścił też i jego dłonie, oswobodzoną rękę natychmiast kierując do nóg mężczyzny, prostując lewą nogę — w swoim mniemaniu delikatnie, ale prędko, bardzo prędko. Gdyby upadł na zgiętą, bolałoby go jeszcze bardziej. Teraz pragnął nakierować nogę tak, by biodro znów znalazło się przy biodrze, blisko, jeszcze bliżej. By wyprostowana noga spoczęła wzdłuż jego własnego ciała, liczył, że drugą Hector wyprostuje sam. Miał wreszcie spocząć na także wyprostowanych nogach blondyna, może ważył więcej, ale to niewiele, wytrzyma. Musiał wytrzymać. Chciał wytrzymać, bo liczyło się coś zupełnie innego. Ciepło, ciepło Hectora, gorąc płynący z pocałunków, mrowiący usta, posyłający ognistą falę raz za razem, w dół kręgosłupa, do nóg, w górę — do głowy, do policzków spąsowiałych od wrażeń. Ale i to nie mogło go powstrzymać od oddania pocałunków. Dłoń — może nieostrożnie, może za wcześnie — spoczęła na lewym udzie Vale, już jestem, już wszystko dobrze. Wielokrotnie dawał mu do zrozumienia, że tamta blizna nie jest niczym podłym, niczym złym. Była jego częścią. I tak jak kochał go całego, tak samo kochał i tę bliznę. Z nią, czy bez niej, Hector był przecież Hectorem.
— Miałem być później, ale — wargi Hectora były miękkie, miękkie jak zawsze i zdawało mu się, że im dłużej ich próbował, tym bardziej czuł na nich odległy smak gorącej czekolady. Najlepiej nie przerywałby tego wszystkiego, pozwalając im po prostu nacieszyć się sobą, ale widział. Widział trzepoczące rzęsy, widział pytanie, które odbijało się w uważnym spojrzeniu jasnobłękitnych oczu, które formowało się na wargach, ale jeszcze nie brzmiało. Musiał to wytłumaczyć. Gorycz znośna była między słodyczą. Powie mu między pocałunkami. — Byłem na cmentarzu, w Dolinie — dłoń z ramienia zsunęła się niżej, po rękawie białej koszuli, aż do nadgarstka. Pozwolił sobie na pokierowanie Hectorem, ułożył tę jego na własnych plecach, na materiale płaszcza, którego nie miał okazji jeszcze zdjąć. — Tam... też był dementor... — im bardziej głos mu się łamał, tym goręcej, tym bardziej desperacko wpijał się w jego usta, odnajdując w sobie zaskakująco dużo siły na przejęcie inicjatywy. — I to prawie był koniec, Hectorze. Ale jestem, jestem i żyję, wiesz? — szeptał dalej, gorącym oddechem owiewając jego wargi, nie wahając się nawet sekundy przed zbliżeniem się jeszcze bardziej. Czoło oparte o czoło, pełne determinacji spojrzenie, drobne całusy w kącik ust. — Uratował mnie ognisty ptak. Taki jak z legend... — wreszcie sam ułożył ciepłą już dłoń na jego karku, a później, powoli i z ledwo odszukiwanym wyczuciem znów wplątał palce w miękkie, ciemne loki mężczyzny, jak zwykł to robić, poddając się znanym im czułościom. — Nie zostawię cię... Nie chcę cię zostawiać. Ani... Ani umierać... Już nie — czy ostatnie słowa wybrzmiały w pełni, czy może zniknęły, stłumione westchnieniem, skryte między muśnięciami warg? Tego nie mógł być pewien.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zwykle był boleśnie wręcz świadomy własnego ciała, każdego gestu, wszystkich ograniczeń. Musiał. Uważaj na siebie, Hector, mówiła mama, a potem przestał uważać i wszystko bolało przez kilka miesięcy, a potem musiał uważać żeby zachować równowagę i nauczyć się traktować laskę jak trzecia kończynę i część siebie, a nie przerażające ciało obce. Mógł chodzić bez niej, rzecz jasna, ale uważnie, a więcej niż kilkanaście kroków było już okupione początkami bólu. Nawet z nią, zwłaszcza z nią, musiał uważać - na każdy krok, na siebie, na to jak wygląda, na to co powiedzą inni. Inni, zawsze inni, z oceniającymi spojrzeniami, z pogardą i litością i duszącą troską i strachem, Hector czytał gdzieś, że mężczyźni mają przywilej bycia niewidzialnymi, a kobiety nie do końca, ale on własny przywilej musiał sobie wywalczyć. Uważnością. Nie uważał tylko z Valerie, bo znał ją od dziecka, przy Beatrice cały czas pozostawał boleśnie spięty, nawet z Archibaldem nie pozwalał sobie na pełną beztroskę, ale Oliver...
...z Oliverem było inaczej. Nie wiedział nawet, jak znalazł się na podłodze, jak to się stało, że w jednej chwili siedział w fotelu, a następnie na Oliverze, jak młodszy mężczyzna tak szybko zmienił pozycję. Powinien wiedzieć, nie mógł pozwalać sobie na takie sytuacje, ale podświadomie czuł chyba, że tym razem to Oliver czuwa nad nimi - a świadomy był tylko pocałunku, chciwego i tęsknego i krwi gorąco uderzającej do głowy. Pocałunków, bo Oliver kontynuował je jeszcze intensywniej, nie dając mu dojść do słowa - w krótkich pauzach Hector ledwo łapał oddech, a blondyn mówił, mówił i mówił, pierwsze słowa zwykłe choć alarmujące (cmentarz, tam leży Beatrice, już wcześniej reagował na jej wspomnienie w ten sposób, chyba nie... policzki poczerwieniały, nie mógł pozwolić żeby znowu coś zepsuła, nawet po własnej śmierci...), kolejne momentalnie wywołujące gęsią skórkę, wspomnienie Beatrice rozpłynęło się wśród panicznych uderzeń serca, teraz się bał, nigdy w życiu niczego się tak nie bał.
-Nie... - tylko nie dementor, ale nie dokończył, bo Oliver wpił się w jego usta, pod powiekami formował się już straszny obraz, dementora nad szczupłą jasnowłosą sylwetką, ale pocałunek rozproszył tą wizję zanim nabrała kształtu - choć pozostałam gdzieś na skraju świadomości, niezmiennie groźna i przerażająca. Dolina, tam jest Orestes - przemknęło mu przez myśl, gdy blondyn oderwał się znowu aby złapać oddech. -Jak to k...k...oniec. - brwi zmarszczyły się, prawie surowo, ale jedynie na milisekundę, Oliver oparł czoło o czoło, był tutaj, zbyt ciepły (doszedł do siebie, uzdrowiciel Vale to widział, a Hector czuł), zbyt realny aby wątpić w to, że mogłoby go nie być, ale przecież mogłoby go nie być, mógł już nigdy nie przyjść. Spotkał dementora, znowu, czy polowały teraz na mugolaków? W dodatku w Dolinie, z pozoru bezpiecznej. W dodatku Hector o niczym nie wiedział i czytał wtedy cholerne, durne książki za durnym biurkiem.
W jasnych oczach zaszkliły się łzy. Zrobiło mu się gorąco, nie potrafił nazwać (znowu) własnych emocji, ale tym razem nie było ich mało, było ich za dużo, chyba wzruszenie, chyba strach, chyba radość, jedynym co rozpoznawał z klarownością była rosnąca złość - ale nie na Olivera, nigdy na Olivera, chyba na siebie, albo na dementora, albo na cały świat albo na...
-Ognisty z legend? Feniks? - myśl rozproszyło kolejne wyznanie, Oliver znowu wplótł palce w jego włosy, jak zawsze kiedy go pocieszał, jak wtedy kiedy Hector po raz pierwszy pomyślał o nim jak o kimś wyjątkowym, wtedy bojąc się jeszcze ująć uczucia w kolejne słowa i bał się nadal, bał się tak strasznie, że ubraniem tego w słowa wszystko by zepsuł, a zarazem jeszcze bardziej bał się tego, że w marcu Oliver myślał o końcu i że dzisiaj ten koniec mógł nadejść, że mieli tak mało czasu i nie mógł nic zrobić, kręciło mu się w głowie i chyba teraz to Oliver podtrzymywał go w pionie (tors w tors, mógł wyczuć, nawet pod palcami błądzącymi po szyi, że puls Hectora jest nienaturalnie paniczny), a Hector kurczowo wczepił palce w jego sweter i wtulił nos w zagłębienie szyi, nie możesz mnie zostawić, kocham cię, wydawało mu się, że to pomyślał, bo gdyby wiedział, że słowa wybrzmiały głośno i wyraźnie to przeraziłby się jeszcze bardziej - a był już blisko granicy.
...z Oliverem było inaczej. Nie wiedział nawet, jak znalazł się na podłodze, jak to się stało, że w jednej chwili siedział w fotelu, a następnie na Oliverze, jak młodszy mężczyzna tak szybko zmienił pozycję. Powinien wiedzieć, nie mógł pozwalać sobie na takie sytuacje, ale podświadomie czuł chyba, że tym razem to Oliver czuwa nad nimi - a świadomy był tylko pocałunku, chciwego i tęsknego i krwi gorąco uderzającej do głowy. Pocałunków, bo Oliver kontynuował je jeszcze intensywniej, nie dając mu dojść do słowa - w krótkich pauzach Hector ledwo łapał oddech, a blondyn mówił, mówił i mówił, pierwsze słowa zwykłe choć alarmujące (cmentarz, tam leży Beatrice, już wcześniej reagował na jej wspomnienie w ten sposób, chyba nie... policzki poczerwieniały, nie mógł pozwolić żeby znowu coś zepsuła, nawet po własnej śmierci...), kolejne momentalnie wywołujące gęsią skórkę, wspomnienie Beatrice rozpłynęło się wśród panicznych uderzeń serca, teraz się bał, nigdy w życiu niczego się tak nie bał.
-Nie... - tylko nie dementor, ale nie dokończył, bo Oliver wpił się w jego usta, pod powiekami formował się już straszny obraz, dementora nad szczupłą jasnowłosą sylwetką, ale pocałunek rozproszył tą wizję zanim nabrała kształtu - choć pozostałam gdzieś na skraju świadomości, niezmiennie groźna i przerażająca. Dolina, tam jest Orestes - przemknęło mu przez myśl, gdy blondyn oderwał się znowu aby złapać oddech. -Jak to k...k...oniec. - brwi zmarszczyły się, prawie surowo, ale jedynie na milisekundę, Oliver oparł czoło o czoło, był tutaj, zbyt ciepły (doszedł do siebie, uzdrowiciel Vale to widział, a Hector czuł), zbyt realny aby wątpić w to, że mogłoby go nie być, ale przecież mogłoby go nie być, mógł już nigdy nie przyjść. Spotkał dementora, znowu, czy polowały teraz na mugolaków? W dodatku w Dolinie, z pozoru bezpiecznej. W dodatku Hector o niczym nie wiedział i czytał wtedy cholerne, durne książki za durnym biurkiem.
W jasnych oczach zaszkliły się łzy. Zrobiło mu się gorąco, nie potrafił nazwać (znowu) własnych emocji, ale tym razem nie było ich mało, było ich za dużo, chyba wzruszenie, chyba strach, chyba radość, jedynym co rozpoznawał z klarownością była rosnąca złość - ale nie na Olivera, nigdy na Olivera, chyba na siebie, albo na dementora, albo na cały świat albo na...
-Ognisty z legend? Feniks? - myśl rozproszyło kolejne wyznanie, Oliver znowu wplótł palce w jego włosy, jak zawsze kiedy go pocieszał, jak wtedy kiedy Hector po raz pierwszy pomyślał o nim jak o kimś wyjątkowym, wtedy bojąc się jeszcze ująć uczucia w kolejne słowa i bał się nadal, bał się tak strasznie, że ubraniem tego w słowa wszystko by zepsuł, a zarazem jeszcze bardziej bał się tego, że w marcu Oliver myślał o końcu i że dzisiaj ten koniec mógł nadejść, że mieli tak mało czasu i nie mógł nic zrobić, kręciło mu się w głowie i chyba teraz to Oliver podtrzymywał go w pionie (tors w tors, mógł wyczuć, nawet pod palcami błądzącymi po szyi, że puls Hectora jest nienaturalnie paniczny), a Hector kurczowo wczepił palce w jego sweter i wtulił nos w zagłębienie szyi, nie możesz mnie zostawić, kocham cię, wydawało mu się, że to pomyślał, bo gdyby wiedział, że słowa wybrzmiały głośno i wyraźnie to przeraziłby się jeszcze bardziej - a był już blisko granicy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiał o niego dbać. Czuwać nad nim. To jego, tylko jego odpowiedzialność. Hector darowywał im bezpieczeństwo swego domu, kojący spokój rozlewający się po Oliverze za każdym razem, gdy czuł jego zapach, gdy nawet kątem oka widział zarys jego sylwetki, gdy zimne dłonie sięgały do rozgrzanych policzków, kciuki ścierały wszelkie pozostałości złego, wodospady pocałunków przywracały do niezorganizowanego porządku, odmierzanego chaotycznymi biciami serca. Co mógł zaoferować ze swojej strony? Właśnie takie małe rzeczy. Uważność, na którą nie starczyło Hectorowi czasu, pewność w zagrożeniu, przynajmniej tyle, by wyprowadzić z niego Hectora w jednym kawałku. Milczące zapewnienia, że nie jest w tym wszystkim sam, że wspólnie poradzić sobie mogli ze wszystkim.
Wyczuł strach. Zawsze go czuł, choć niekoniecznie chciał. Ale ciężko było zignorować ten lepki, słodko—kwaśny zapach. Zupełnie niemożliwe, gdy nadchodził od kogoś, kogo szczęście i bezpieczeństwo niezmiennie zostawało na pierwszym miejscu, stanowiło drogowskaz większości decyzji, myśli i planów. Nawet jeżeli w te wszystkie dni, gdy nie mogli cieszyć się swoim towarzystwem, poświęcał się innym planom, poważnym, wymagającym, to wciąż, nawet na krańcu świadomości, wciąż widział przed oczami jego uśmiech, spokój, który towarzyszył im w czwartkowe poranki i tak bardzo marzył, tak bardzo chciał, by mógł oglądać go w tym stanie jak najczęściej...
Na moment, na sekundę, poczuł alarmujące zaciśnięcie w żołądku. N i e. Masz rację, Hectorze. Nie. — pragnął przekazać mu w kolejnej fali pocałunków, pewny jak nigdy wcześniej. Chciał go uspokoić — i siebie chyba też, w jakiejś dziwnej zależności, przecież częściej niż rzadziej stanowili pewną symbiotyczną jedność. Czuł gorąco bijące z jego policzków, było mu źle, że domyślał się, że to nie od gorąca pocałunków, że krew gotowała się w nim z gniewu i strachu, że to adrenalina, przecież wiedział, jak działa na ludzi...
Dłoń z lewego uda wzniosła się. Przesunęła po miękkim materiale spodni, przeskoczyła na bardziej śliską koszulę, do góry, jeszcze wyżej. Palce lewej dłoni już wcześniej mogły czuć nerwowy, nie, paniczny puls, a teraz, gdy sunął prawą w górę klatki piersiowej uzdrowiciela, czuł to jeszcze mocniej. Ale nie zatrzymał się, jakkolwiek nie wydawało mu się to teraz kuszące. Dłoń spoczęła na gorącym policzku Hectora, przyjmując od niego kolejną dawkę ciepła.
— Spójrz na mnie — poprosił cicho, choć w jego głosie dźwięczała powaga i determinacja. Polecenie było proste, wyraźne, Hector nawet zanurzony w przerażeniu nie powinien mieć z nim problemu. Jedna z dłoni wplotła się w ciemne włosy, gdy druga zsunęła się z policzka, wreszcie chwytając podbródek magipsychiatry, unosząc go nieco wyżej. Długie, mimo wszystko spokojne spojrzenie szarobłękitnych oczu zawiesił w znacznie jaśniejszych tęczówkach Vale, uśmiechając się przez cały czas. Miast odpowiedzieć na pytanie słowami, pokiwał twierdząco głową. Feniks. Tak. Nie chciał nazywać ptaka wprost — gdyby usłyszał od kogoś, że uratował go właśnie feniks, od razu pomyślałby o zakonnikach. Zwłaszcza gdyby zwierzał mu się z podobnej historii ktoś o równie brudnej krwi, co ta jego. Ale nie chciał — jeszcze nie chciał — by Hector wiedział o jego zaangażowaniu po stronie rebelii. Martwił się o niego wystarczająco za każdym razem, gdy zamykał za sobą drzwi. Ale był jednocześnie równie inteligentny, co on sam, Oliver był przekonany, że kiedyś się domyśli. Jeżeli mógł jednak mieć wpływ na to, kiedy to nastąpi — wolałby, by było to jak najpóźniej.
Teraz chyba jeszcze nie wiedział.
Gdyby wiedział, nie zaciskałby palców na swetrze, tuż pod materiałem wciąż nieściągniętego płaszcza. Gdyby nie wiedział, nie straciłby teraz sił na utrzymanie się w pionie, nie wymusiłby na Oliverze kolejnej prędkiej reakcji. Momentalnie puścił jego podbródek, ręka wystrzeliła w dół, znajdując się prędko pod ręką Hectora, wznosząc go nieco wyżej, tak, by oboje nie stracili równowagi. I jego serce zgubiło po drodze kilka bić. Gotowy był sięgnąć do różdżki, nie byli na terapii, więc mógł... Wcześniej rzucił dwa udane paxo, jedno szczególnie mocne, teraz też mogłoby mu się udać. I pewnie prawa ręka wreszcie uległaby pokusie zaciśnięcia się na znajomym drewnie, gdyby nie to, jaką pozycję przybrał Vale.
Wtulony w zagłębienie szyi blondyna był zupełnie bezbronny. Niemalże bezradny. Oliver wzniósł więc podbródek, opierając go wreszcie na czubku głowy Hectora.
I stracił oddech.
— Ale... — i on sam teraz mrugał, ale nie przerażony, a szczerze zdziwiony tym nagłym wyznaniem. Uśmiech drżał na pełnych wargach, nie był pewien, czy powinien go utrzymać, bo przecież był szczęśliwy, gorąca fala zalała go całego, od czubka głowy aż po stopy, ale... Ale Hector wciąż był w panice, wciąż wczepiony w niego jak w skarb, którego nie chciał stracić. Ostatecznie jednak usta młodzieńca opuściło gorące, niemal figlarne westchnienie, a po tym nie miał już hamulców, musiał uśmiechnąć się szeroko. Tak szeroko, jak tylko umiał.
— Nie zostawię cię. Już nigdy. Rozumiesz? — głos drżał od próby wstrzymania nerwowego, ale przecież szczęśliwego uśmiechu. Czuł się tak... dziwnie lekko. Dobrze. Szczęśliwie. Tak, jakby kamień, który wciąż naciskał mu na klatkę piersiową, wreszcie został przez niego zrzucony. Powoli ułożył obie swe dłonie na ramionach Hectora, próbując delikatnie, choć z wyczuciem odsunąć go od siebie. Tak, by znów mogli spojrzeć sobie w oczy.
— Nie zostawię. Bo... Kocham cię, Hectorze Vale — choć w jasnych oczach czaiły się kryształki łez, uśmiechał się. Tak ciepło i szeroko, jak nigdy wcześniej. W zapadniętych policzkach pojawiły się dołeczki — czy Hector widział je wcześniej? Nie pamiętał. Nie był pewny. Ale teraz mógł, mógł, mógł, niech obserwuje, póki może. Bo przecież niedługo później Oliver znów zasypał go pocałunkami. Na obu skroniach, policzkach, na czubku nosa, powiekach, kończąc wreszcie kolejnym wpojeniem się w jego wargi, jeszcze gorętszym, jeszcze bardziej desperackim niż kiedykolwiek wcześniej. — I nie pozwolę, nigdy nie pozwolę — szeptał pomiędzy kolejnymi muśnięciami, nie wstrzymując się przed powagą płynącą z tonu. — By stała się wam krzywda. Tobie i twojemu synowi.
Nigdy wcześniej nie wspominał milczącej, nawet trochę iluzorycznej obecności Orestesa. Choć nie miał okazji poznać tego chłopca, był przecież oczkiem w głowie Hectora. I tak, jak był odpowiedzialny za starszego Vale, musiał roztoczyć też płaszcz opieki nad małym. A Hector musiał o tym wiedzieć, musiał mieć świadomość tego, jak poważnie traktował ich relację.
Wyczuł strach. Zawsze go czuł, choć niekoniecznie chciał. Ale ciężko było zignorować ten lepki, słodko—kwaśny zapach. Zupełnie niemożliwe, gdy nadchodził od kogoś, kogo szczęście i bezpieczeństwo niezmiennie zostawało na pierwszym miejscu, stanowiło drogowskaz większości decyzji, myśli i planów. Nawet jeżeli w te wszystkie dni, gdy nie mogli cieszyć się swoim towarzystwem, poświęcał się innym planom, poważnym, wymagającym, to wciąż, nawet na krańcu świadomości, wciąż widział przed oczami jego uśmiech, spokój, który towarzyszył im w czwartkowe poranki i tak bardzo marzył, tak bardzo chciał, by mógł oglądać go w tym stanie jak najczęściej...
Na moment, na sekundę, poczuł alarmujące zaciśnięcie w żołądku. N i e. Masz rację, Hectorze. Nie. — pragnął przekazać mu w kolejnej fali pocałunków, pewny jak nigdy wcześniej. Chciał go uspokoić — i siebie chyba też, w jakiejś dziwnej zależności, przecież częściej niż rzadziej stanowili pewną symbiotyczną jedność. Czuł gorąco bijące z jego policzków, było mu źle, że domyślał się, że to nie od gorąca pocałunków, że krew gotowała się w nim z gniewu i strachu, że to adrenalina, przecież wiedział, jak działa na ludzi...
Dłoń z lewego uda wzniosła się. Przesunęła po miękkim materiale spodni, przeskoczyła na bardziej śliską koszulę, do góry, jeszcze wyżej. Palce lewej dłoni już wcześniej mogły czuć nerwowy, nie, paniczny puls, a teraz, gdy sunął prawą w górę klatki piersiowej uzdrowiciela, czuł to jeszcze mocniej. Ale nie zatrzymał się, jakkolwiek nie wydawało mu się to teraz kuszące. Dłoń spoczęła na gorącym policzku Hectora, przyjmując od niego kolejną dawkę ciepła.
— Spójrz na mnie — poprosił cicho, choć w jego głosie dźwięczała powaga i determinacja. Polecenie było proste, wyraźne, Hector nawet zanurzony w przerażeniu nie powinien mieć z nim problemu. Jedna z dłoni wplotła się w ciemne włosy, gdy druga zsunęła się z policzka, wreszcie chwytając podbródek magipsychiatry, unosząc go nieco wyżej. Długie, mimo wszystko spokojne spojrzenie szarobłękitnych oczu zawiesił w znacznie jaśniejszych tęczówkach Vale, uśmiechając się przez cały czas. Miast odpowiedzieć na pytanie słowami, pokiwał twierdząco głową. Feniks. Tak. Nie chciał nazywać ptaka wprost — gdyby usłyszał od kogoś, że uratował go właśnie feniks, od razu pomyślałby o zakonnikach. Zwłaszcza gdyby zwierzał mu się z podobnej historii ktoś o równie brudnej krwi, co ta jego. Ale nie chciał — jeszcze nie chciał — by Hector wiedział o jego zaangażowaniu po stronie rebelii. Martwił się o niego wystarczająco za każdym razem, gdy zamykał za sobą drzwi. Ale był jednocześnie równie inteligentny, co on sam, Oliver był przekonany, że kiedyś się domyśli. Jeżeli mógł jednak mieć wpływ na to, kiedy to nastąpi — wolałby, by było to jak najpóźniej.
Teraz chyba jeszcze nie wiedział.
Gdyby wiedział, nie zaciskałby palców na swetrze, tuż pod materiałem wciąż nieściągniętego płaszcza. Gdyby nie wiedział, nie straciłby teraz sił na utrzymanie się w pionie, nie wymusiłby na Oliverze kolejnej prędkiej reakcji. Momentalnie puścił jego podbródek, ręka wystrzeliła w dół, znajdując się prędko pod ręką Hectora, wznosząc go nieco wyżej, tak, by oboje nie stracili równowagi. I jego serce zgubiło po drodze kilka bić. Gotowy był sięgnąć do różdżki, nie byli na terapii, więc mógł... Wcześniej rzucił dwa udane paxo, jedno szczególnie mocne, teraz też mogłoby mu się udać. I pewnie prawa ręka wreszcie uległaby pokusie zaciśnięcia się na znajomym drewnie, gdyby nie to, jaką pozycję przybrał Vale.
Wtulony w zagłębienie szyi blondyna był zupełnie bezbronny. Niemalże bezradny. Oliver wzniósł więc podbródek, opierając go wreszcie na czubku głowy Hectora.
I stracił oddech.
— Ale... — i on sam teraz mrugał, ale nie przerażony, a szczerze zdziwiony tym nagłym wyznaniem. Uśmiech drżał na pełnych wargach, nie był pewien, czy powinien go utrzymać, bo przecież był szczęśliwy, gorąca fala zalała go całego, od czubka głowy aż po stopy, ale... Ale Hector wciąż był w panice, wciąż wczepiony w niego jak w skarb, którego nie chciał stracić. Ostatecznie jednak usta młodzieńca opuściło gorące, niemal figlarne westchnienie, a po tym nie miał już hamulców, musiał uśmiechnąć się szeroko. Tak szeroko, jak tylko umiał.
— Nie zostawię cię. Już nigdy. Rozumiesz? — głos drżał od próby wstrzymania nerwowego, ale przecież szczęśliwego uśmiechu. Czuł się tak... dziwnie lekko. Dobrze. Szczęśliwie. Tak, jakby kamień, który wciąż naciskał mu na klatkę piersiową, wreszcie został przez niego zrzucony. Powoli ułożył obie swe dłonie na ramionach Hectora, próbując delikatnie, choć z wyczuciem odsunąć go od siebie. Tak, by znów mogli spojrzeć sobie w oczy.
— Nie zostawię. Bo... Kocham cię, Hectorze Vale — choć w jasnych oczach czaiły się kryształki łez, uśmiechał się. Tak ciepło i szeroko, jak nigdy wcześniej. W zapadniętych policzkach pojawiły się dołeczki — czy Hector widział je wcześniej? Nie pamiętał. Nie był pewny. Ale teraz mógł, mógł, mógł, niech obserwuje, póki może. Bo przecież niedługo później Oliver znów zasypał go pocałunkami. Na obu skroniach, policzkach, na czubku nosa, powiekach, kończąc wreszcie kolejnym wpojeniem się w jego wargi, jeszcze gorętszym, jeszcze bardziej desperackim niż kiedykolwiek wcześniej. — I nie pozwolę, nigdy nie pozwolę — szeptał pomiędzy kolejnymi muśnięciami, nie wstrzymując się przed powagą płynącą z tonu. — By stała się wam krzywda. Tobie i twojemu synowi.
Nigdy wcześniej nie wspominał milczącej, nawet trochę iluzorycznej obecności Orestesa. Choć nie miał okazji poznać tego chłopca, był przecież oczkiem w głowie Hectora. I tak, jak był odpowiedzialny za starszego Vale, musiał roztoczyć też płaszcz opieki nad małym. A Hector musiał o tym wiedzieć, musiał mieć świadomość tego, jak poważnie traktował ich relację.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Bał się odkąd Oliver powiedział mu, że jest mugolakiem, ale starał się z tym żyć, nie panikować, podejść do problemu rozsądnie i na chłodno. Wierzyć, że blondyn ukrywał się w bezpiecznym miejscu i potrafił o siebie zadbać (skoro nadal żył...), wierzyć, że nie ryzykował, wierzyć, że Walia jest bezpieczna, że Somerset jest bezpieczne. Pomimo sceptycyzmu wobec Sojuszu Kornwalijskiego, co tydzień odprowadzał tam syna aby nie pozbawiać go kontaktu z dziadkami. Naprawdę się starał. Wypierać strach, uspokajać własne nerwy, wmawiać sobie, że gorączkowe zerkanie na zegar w każdą środę to tylko tęsknota - a nie duszące go od trzech tygodni obawy. Wypierał je starannie - pozostawał ostrożny i zmartwiony, ale wierzył chyba, że mają czas. Że spotykają się dopiero od niecałego miesiąca, że... że jeszcze o tym porozmawiają.
Dzisiaj, w kilku prostych słowach, Oliver zburzył iluzję bezpieczeństwa. Dementor w Dolinie Godryka przelał czarę goryczy, nie mieli czasu, nie było odwrotu. Ostatni raz bał się w życiu tak mocno, gdy Orestesa męczyły złe sny i z niepokojem czekał na diagnozę innych uzdrowicieli (nie, to nie była plaga koszmarów, nie ta nieuleczalna, na szczęście). Próbował się jeszcze opanować, dla niego, posłusznie spojrzał mu w oczy, ale Castor wyraźnie widział w zamglonych źrenicach, że Hector jest jedną nogą gdzie indziej. W świecie, w którym nie ma już Olivera, nie ma uczuć, nie ma emocji, a zatem nie ma już nic - już raz się tam znalazł, depresja wciągnęła go w ciemną toń powoli i podstępnie, rok za rokiem, przez długie siedem lat, niemalże łagodnie. Wiedział, że tym razem nic nie byłoby łagodne, że strata byłaby zbyt nagła, że...
I drapieżnik i uzdrowiciel nie mogli się mylić, panika nadciągnęła gwałtowną falą. Magipsychiatra też ją rozpoznał, w odruchu przytomności wtulił głowę w zagłębienie szyi, nie chciał żeby Oliver oglądał go takiego. Powinien być odważny, powinien być silny, dla niego, powinien myśleć o nim, a nie o tym, jak bardzo strata zaboli, nigdy nie był Gryfonem, nigdy nie był odważny.
-Feniks, czyli cud? - wymamrotał resztkami przytomności, niemalże oskarżycielsko, cud czyli przypadek? Chciałby dopytać o coś więcej, ale jak to feniks, one istnieją, są zdolne odpędzić dementora?, ale chwilowo umysł potrafił się skupić tylko na jednym: przypadek, głupi przypadek, ptak poleciałby gdzie indziej, a Olivera by tu nie było, kochamcięniezostawiajmnie.
Oliver odsunął go delikatnie, a Hectorowi wciąż kręciło się w głowie. Poluzował nieco uścisk kurczowo zaciśniętych na swetrze palców, mgliście pamiętał, że potrafił trzymać rzeczy naprawdę mocno, a nie chciał przecież być niedelikatny, chyba. Przez jeszcze kilka sekund spoglądał na Olivera półprzytomnie, najpierw rejestrując uśmiech - najpiękniejszy, najszerszy jaki u niego widział, odwzajemnił go podświadomie, masz dołeczki..., a potem...
Trzy proste sylaby, a Oliver mógł zobaczyć jak Hector momentalnie łapie płytki wdech i przytomnieje, jak ktoś kto wynurzył się z zimnej toni. Czy to sen? Nie zasnął przy biurku, czekając na Olivera, to nie był koszmar który zmienia się w sen tak piękny, że po przebudzeniu się aż zaboli, prawda? Jeszcze trzy sylaby, Hectorze Vale, a początkowe zdumienie ustąpiło miejsca pewności, ostatni cień smutku zniknął z jasnego spojrzenia, Hector Vale uśmiechał się coraz szerzej i szerzej, promieniał. Na drugi dzień Orestes zwróci mu uwagę, że wygląda jakoś inaczej, ale teraz Hector o tym nie myśli, wpatrzony jest w Olivera.
-Ja ciebie też kocham, Castorze Oliverze. - odpowiada z powagą, chyba jeszcze nie orientując się, że to on pierwszy wypowiedział - prawie wykrzyczał - paniczne prośby i wyznania w bark Olivera. Teraz patrzy mu w oczy z przedziwną mieszanką powagi i radości, trochę z niedowierzaniem, tak bardzo się bał, że nie wie jak Oliver by zareagował, że to za wcześnie, ale wszystko wydaje się na swoim miejscu i jest tak lekko, wreszcie tak lekko. Znów kręci mu się w głowie, ale tym razem to dobre zawroty głowy.
Nie dodaje nazwiska, choć nie wie czemu - czy to Oliver zatyka mu pierwszy usta pocałunkami? Czy instynkt obserwatora podpowiada, że blondyn przyznał się już do fałszywych personaliów, że co prawda przeprosił za imię i nic nie mówił o nazwisku, ale Oliver to nie jest mugolskie nazwisko? A może to po prostu się nie liczy, może to Hector chce go całować, łakomie, chciwie, gorąco odpowiada na pocałunek, gorąco rozlewa się po całym ciele, dłonie znów wsuwają się po płaszcz, ale tym razem nie zaciskają się na swetrze tylko suną niecierpliwie po nim i...
...szept, zadziwiająca obietnica, wspomnienie o synu - przywracają go do rzeczywistości. Cofa lekko głowę, łapie oddech, uśmiecha się trochę jak pijany, ale spojrzenie ma przytomne i przenikliwe.
-Jesteśmy przecież bezpieczni. - przypomina Oliverowi, a choć usta same wyginają się do (u)śmiechu to głową kręci z powagą. -Oliverze, to ja... - ja chcę cię chronić, ja muszę..., nie wie jak ułożyć te słowa, nie umie nikogo chronić, a nie zwykł rzucać słów na wiatr. -To ja nie pozwolę. N...nie wiem jak, ale nie pozwolę, rozumiesz? Zatrzymaj się tutaj jeśli trzeba, w Walii nie widuje się dementorów, zatrudnię kogoś do nałożenia zabezpieczeń na dom... - brzmi zadziwiająco pewnie, nigdy nie sądził, że może brzmieć w ten sposób. Spoglądał mu w oczy, pewnie, twardo, może to za wcześnie, ale powiedziałeś że mnie kochasz, a ja się martwię, ale Oliver też miał tendencję do martwienia się i wspomniał właśnie o Orestesie, po raz pierwszy, czyli to nie mogło nic nie znaczyć, czyli...
....martwił się.
Hector westchnął, spoważniał.
-Orestes jest bezpieczny, Oliverze. Poświęciłem ponad siedem lat własnej młodości, żeby miał czystą krew, żeby był... bezpieczny. - wycedził cicho, nie umykając co prawda spojrzeniem, ale marszcząc lekko brwi, z trudem formułując słowa. Przed nim nie musi - i nie umie udawać - w głosie dźwięczy wyraźna gorycz, towarzysząca mu ilekroć wspomina własne małżeństwo. Tak było i już, wszyscy Vale zawierali małżeństwa z rozsądku - czy ten wstyd, który rozlewał się teraz na policzkach, to dlatego, że pan ojciec by się w grobie przewrócił?
Spodoba ci się, jest bardzo piękna, mówił ojciec Hectorowi, ale nigdy mu się nie podobała, a teraz przychyliłby świat mężczyźnie, mugolakowi i przez te trzy tygodnie był szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej.
...a może ten wstyd to dlatego, że Oliver musiał tego słuchać, w dodatku w takim momencie, który powinien być pełen radości, a w którym Hector musiał przypomnieć mu, że to on powinien martwić się o niego (a nie odwrotnie), bo oni mają czystą krew i po raz pierwszy w życiu czuł wstyd właśnie z powodu tej czystej krwi i zmarnowanych lat?
....a może wstydził się po prostu tego, że po raz pierwszy ktoś obiecał mu wprost że nigdy nie skrzywdzi jego i Oresetesa i wierzył mu, jasne że mu wierzył, Oliver nigdy by ich nie skrzywdził, ale gdzieś w tyle głowy echem dźwięczał huk tłuczonych naczyń i Hector miał szkliste oczy i rumieńce na policzkach na samą myśl, że może naprawdę być inaczej, że może być dobrze, na zawsze.
Dzisiaj, w kilku prostych słowach, Oliver zburzył iluzję bezpieczeństwa. Dementor w Dolinie Godryka przelał czarę goryczy, nie mieli czasu, nie było odwrotu. Ostatni raz bał się w życiu tak mocno, gdy Orestesa męczyły złe sny i z niepokojem czekał na diagnozę innych uzdrowicieli (nie, to nie była plaga koszmarów, nie ta nieuleczalna, na szczęście). Próbował się jeszcze opanować, dla niego, posłusznie spojrzał mu w oczy, ale Castor wyraźnie widział w zamglonych źrenicach, że Hector jest jedną nogą gdzie indziej. W świecie, w którym nie ma już Olivera, nie ma uczuć, nie ma emocji, a zatem nie ma już nic - już raz się tam znalazł, depresja wciągnęła go w ciemną toń powoli i podstępnie, rok za rokiem, przez długie siedem lat, niemalże łagodnie. Wiedział, że tym razem nic nie byłoby łagodne, że strata byłaby zbyt nagła, że...
I drapieżnik i uzdrowiciel nie mogli się mylić, panika nadciągnęła gwałtowną falą. Magipsychiatra też ją rozpoznał, w odruchu przytomności wtulił głowę w zagłębienie szyi, nie chciał żeby Oliver oglądał go takiego. Powinien być odważny, powinien być silny, dla niego, powinien myśleć o nim, a nie o tym, jak bardzo strata zaboli, nigdy nie był Gryfonem, nigdy nie był odważny.
-Feniks, czyli cud? - wymamrotał resztkami przytomności, niemalże oskarżycielsko, cud czyli przypadek? Chciałby dopytać o coś więcej, ale jak to feniks, one istnieją, są zdolne odpędzić dementora?, ale chwilowo umysł potrafił się skupić tylko na jednym: przypadek, głupi przypadek, ptak poleciałby gdzie indziej, a Olivera by tu nie było, kochamcięniezostawiajmnie.
Oliver odsunął go delikatnie, a Hectorowi wciąż kręciło się w głowie. Poluzował nieco uścisk kurczowo zaciśniętych na swetrze palców, mgliście pamiętał, że potrafił trzymać rzeczy naprawdę mocno, a nie chciał przecież być niedelikatny, chyba. Przez jeszcze kilka sekund spoglądał na Olivera półprzytomnie, najpierw rejestrując uśmiech - najpiękniejszy, najszerszy jaki u niego widział, odwzajemnił go podświadomie, masz dołeczki..., a potem...
Trzy proste sylaby, a Oliver mógł zobaczyć jak Hector momentalnie łapie płytki wdech i przytomnieje, jak ktoś kto wynurzył się z zimnej toni. Czy to sen? Nie zasnął przy biurku, czekając na Olivera, to nie był koszmar który zmienia się w sen tak piękny, że po przebudzeniu się aż zaboli, prawda? Jeszcze trzy sylaby, Hectorze Vale, a początkowe zdumienie ustąpiło miejsca pewności, ostatni cień smutku zniknął z jasnego spojrzenia, Hector Vale uśmiechał się coraz szerzej i szerzej, promieniał. Na drugi dzień Orestes zwróci mu uwagę, że wygląda jakoś inaczej, ale teraz Hector o tym nie myśli, wpatrzony jest w Olivera.
-Ja ciebie też kocham, Castorze Oliverze. - odpowiada z powagą, chyba jeszcze nie orientując się, że to on pierwszy wypowiedział - prawie wykrzyczał - paniczne prośby i wyznania w bark Olivera. Teraz patrzy mu w oczy z przedziwną mieszanką powagi i radości, trochę z niedowierzaniem, tak bardzo się bał, że nie wie jak Oliver by zareagował, że to za wcześnie, ale wszystko wydaje się na swoim miejscu i jest tak lekko, wreszcie tak lekko. Znów kręci mu się w głowie, ale tym razem to dobre zawroty głowy.
Nie dodaje nazwiska, choć nie wie czemu - czy to Oliver zatyka mu pierwszy usta pocałunkami? Czy instynkt obserwatora podpowiada, że blondyn przyznał się już do fałszywych personaliów, że co prawda przeprosił za imię i nic nie mówił o nazwisku, ale Oliver to nie jest mugolskie nazwisko? A może to po prostu się nie liczy, może to Hector chce go całować, łakomie, chciwie, gorąco odpowiada na pocałunek, gorąco rozlewa się po całym ciele, dłonie znów wsuwają się po płaszcz, ale tym razem nie zaciskają się na swetrze tylko suną niecierpliwie po nim i...
...szept, zadziwiająca obietnica, wspomnienie o synu - przywracają go do rzeczywistości. Cofa lekko głowę, łapie oddech, uśmiecha się trochę jak pijany, ale spojrzenie ma przytomne i przenikliwe.
-Jesteśmy przecież bezpieczni. - przypomina Oliverowi, a choć usta same wyginają się do (u)śmiechu to głową kręci z powagą. -Oliverze, to ja... - ja chcę cię chronić, ja muszę..., nie wie jak ułożyć te słowa, nie umie nikogo chronić, a nie zwykł rzucać słów na wiatr. -To ja nie pozwolę. N...nie wiem jak, ale nie pozwolę, rozumiesz? Zatrzymaj się tutaj jeśli trzeba, w Walii nie widuje się dementorów, zatrudnię kogoś do nałożenia zabezpieczeń na dom... - brzmi zadziwiająco pewnie, nigdy nie sądził, że może brzmieć w ten sposób. Spoglądał mu w oczy, pewnie, twardo, może to za wcześnie, ale powiedziałeś że mnie kochasz, a ja się martwię, ale Oliver też miał tendencję do martwienia się i wspomniał właśnie o Orestesie, po raz pierwszy, czyli to nie mogło nic nie znaczyć, czyli...
....martwił się.
Hector westchnął, spoważniał.
-Orestes jest bezpieczny, Oliverze. Poświęciłem ponad siedem lat własnej młodości, żeby miał czystą krew, żeby był... bezpieczny. - wycedził cicho, nie umykając co prawda spojrzeniem, ale marszcząc lekko brwi, z trudem formułując słowa. Przed nim nie musi - i nie umie udawać - w głosie dźwięczy wyraźna gorycz, towarzysząca mu ilekroć wspomina własne małżeństwo. Tak było i już, wszyscy Vale zawierali małżeństwa z rozsądku - czy ten wstyd, który rozlewał się teraz na policzkach, to dlatego, że pan ojciec by się w grobie przewrócił?
Spodoba ci się, jest bardzo piękna, mówił ojciec Hectorowi, ale nigdy mu się nie podobała, a teraz przychyliłby świat mężczyźnie, mugolakowi i przez te trzy tygodnie był szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej.
...a może ten wstyd to dlatego, że Oliver musiał tego słuchać, w dodatku w takim momencie, który powinien być pełen radości, a w którym Hector musiał przypomnieć mu, że to on powinien martwić się o niego (a nie odwrotnie), bo oni mają czystą krew i po raz pierwszy w życiu czuł wstyd właśnie z powodu tej czystej krwi i zmarnowanych lat?
....a może wstydził się po prostu tego, że po raz pierwszy ktoś obiecał mu wprost że nigdy nie skrzywdzi jego i Oresetesa i wierzył mu, jasne że mu wierzył, Oliver nigdy by ich nie skrzywdził, ale gdzieś w tyle głowy echem dźwięczał huk tłuczonych naczyń i Hector miał szkliste oczy i rumieńce na policzkach na samą myśl, że może naprawdę być inaczej, że może być dobrze, na zawsze.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starali się obydwaj. Jeszcze w styczniu Oliver, Castor spoglądał w ciemne oczy Beatrix, zupełnie pewny, że Somerset to bezpieczna przystań, trochę jak wyspa, jedyny stały ląd poza zasięgiem wzburzonego morza wojny. A potem, dnia następnego, krzyżował spojrzenia z Michaelem, bliźniacze, ale zupełnie inne. Młodzieńcza naiwność i zachłyśniecie się dobrocią, skrzyżowały się ze stalą pragmatyzmu, wyhartowaną przez lata ciężkiej, niebezpiecznej pracy. Nawet w Somerset czai się zło, powiedział mu wtedy, może nie tymi słowami, zasiewając jednocześnie ziarno zwątpienia, jak przystało na przewodnika, jako pierwszy. Niemal tydzień później zmieniło się wszystko, choć dla innych nie zmieniło się nic — ale czuł ciężar odpowiedzialności na ramionach, zaufał mu przecież sam pan Minister, musiał porzucić swe własne rozmyślenia, nie odpowiadał przecież wyłącznie za swoją skórę, to było coś więcej, unia, jedność, ale bezwzględna. Siłą grupy jest siła jej najsłabszego członka. Musiał o tym pamiętać, zawsze i przed tym chronić także nieświadomego w dużej mierze — chwała Merlinowi — Hectora.
Wiedział, że się martwi. Podświadomie chyba nie chciał przyznawać się do tej wiedzy, uznając półsłówka i przemilczenie niewygodnych kwestii za odpowiednie narzędzie, przynajmniej teraz, gdy wszystko wokół nich się nie uspokoi. Może po prostu nie był gotowy na pociągnięcie tego dalej, na wybiegnięcie myślami dalej niż silne, jak na lichą posturę magipsychiatry ramiona. Gdy był z nim, gdy ze wspólnie budowaną zaciekłością wyrywali światu wszystkie środowe popołudnia i czwartkowe poranki, wolałby, by świat się zatrzymał, dał im chociaż te kilka pędzących chwil. Chwil bez smutku, chwil bez strachu. Hector mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale jego ciepła obecność działała naprawdę dobrze na Olivera, który niespotkawszy go, pragnął przecież rozpędzić się jak najmocniej, załatwić wszystkie konieczne sprawy w międzyczasie, by na koniec rozbić się na ścianie oporu, tego słusznego, za dobrą sprawę, może tylko nieco smutnego, ale przecież tak wartego celu — umrzeć, by żyć mógł ktoś. Przecież to taka piękna idea.
Dlaczego więc, gdy znów zamykał go w swych objęciach — Vale wydawał się wtedy taki mały i kruchy, jakby mocniejsze ściśnięcie miało pokruszyć szkło jego kości — nie mógł powrócić myślami do tego, co planował od tak dawna? Zamiast zrozumienia, zamiast zaakceptowania sytuacji (dopadną go prędzej czy później — jeżeli nie za krew, to za klątwę, ale oby nie z Hectorem, tylko nie z nim), czuł coś zupełnie innego. Gniewne płomienie łaskotały zaciśnięte dotychczas z bólu serce, rozgrzewały łańcuchy, którymi było ono spętane, aż wreszcie i te pękły, a on, zupełnie zaskoczony, nabierał głęboki oddech.
Tak, jakby dopiero uczył się oddychać. Jakby wszystko robił od nowa.
— Może — powiedział, a choć rozpoznał swój ton głosu — niski, drżący przy krańcach głosek, tak jak zawsze, gdy był czymś szczerze przejęty — wydawało się, jakby nie był jego. Jakby mówił zupełnie bez zastanowienia, dopiero przez zmysł słuchu dowiadując się, co tak naprawdę chciał przekazać Hectorowi. — A może nie? Może tak właśnie miało być? — może coś, może k t o ś czuwa nade mną? Myśl niepokojąco dobroduszna, pozwalała raz jeszcze wystawić się na krwawe rozczarowanie, gdyby nie... a może to twoja miłość, Hectorze...?
Bo zapewnia go o niej znowu. Wciąż jeszcze w panicznej gorączce, ale to chyba dodatkowy powód, by uważać wyznanie za szczere. Oliver nie jest zły, jest cierpliwy, bardzo cierpliwy, jak na swoje dotychczasowe możliwości. Bo przecież wystarczy, że odpowiada mu tym samym — szczerze, z całą pewnością płynącą z deklaracji, przypominając sobie, że przy odpowiedniej osobie nie istnieje coś takiego, jak za szybko czy za wolno. I ma rację, bo po pierwszym oddechu Hector promienieje, a dłonie Castora pragną ułożyć się na uwypuklonych w uśmiechu policzkach i przyglądać mu się cały dzień, a potem następny i jeszcze kolejny, aż do końca świata. Obraz zapamiętuje dokładnie, czuje, jak fala ciepła, fala szczęścia zalewa go raz jeszcze, a i jemu wreszcie robi się w głowie zupełnie pusto i lekko, ale jest dobrze, dobrze, zupełnie d o b r z e.
Pozwala Hectorowi na wszystko, co ten tylko chce. Z ulgą przyjmuje wędrówkę dłoni po swetrze, dziś ma na sobie specjalny, czerwony, o zbyt długich rękawach, które zazwyczaj podwija z uwagą, ale Hector przyzwyczajony jest chyba do tego, że rzadko który sweter prawdziwie pasuje na Olivera. Bo Oliver z rodzinnego domu wyniósł przede wszystkim koszule i wełniane kamizelki, dwa swetry dostał w prezencie, resztę — zwłaszcza rzeczy mugolskie — pożycza po prostu od przyjaciela, a te czarodziejskie nosi u Hectora, gdyby nie różnica wzrostu i znów długości rękawów (tym razem przykrótkich), mogliby z powodzeniem dzielić garderobę. Ale nie myśli teraz o swetrach, w głowie ma przyjemną pustkę, poza życzeniem, by być b l i s k o. Jak najbliżej się da. Humor mu dopisuje, chyba kilkukrotnie przerywa pocałunki, by się zachichotać — szczerze, perliście, w nieokiełznanej jeszcze radości, której — obawiał się jeszcze nie tak dawno temu — nie będzie mógł poczuć nigdy więcej, której smak rozpływa się na języku, wiążąc się immanentnie z wargami Hectora, z jego zapachem, naciskiem, czułością dotyku, z trzepoczącymi rzęsami i wpół pijanym uśmiechem.
I choć poważnieje później, choć słowa — gorące, bulgoczące od niezgody na świat (Oliver to widzi, albo może czuje, gdzieś niedaleko, pod skórą) — padają pomiędzy nich, choć powinien być zmartwiony, blondyn uśmiecha się dalej, a potem śmieje. Nie z propozycji, nie z obietnicy, z nich nigdy nie umiałby się śmiać. Ale determinacja, która rozjaśnia i tak skrzące oczy partnera jest dziś tak urokliwa, tak dobra i słodka, że nie umie się powstrzymać. Dłonie zsuwają się w dół, obejmuje go mocno w pasie i dopiero wtedy sam pada plecami na ziemię, niezdolny do utrzymania się w pionie. Jest pijany szczęściem. To pewne.
Milknie dopiero, gdy Hector mówi o swym synu. Gdy wspomina siedem lat, bezpieczeństwo powiązane ściśle z czystą krwią.
I wie, że to bzdura. Ułuda. Uśpienie czujności. Pomona też miała—
Ale nie mówi tego, nie na głos. Nie może, nie teraz.
Zamiast tego jedna ręka opuszcza tors Hectora, zgina się w łokciu, Oliver zaprasza go, by ułożył się na nim, o ile tego chce. Tu, na ziemi, w gabinecie skrytym przed wzrokiem ciekawskich, z zamkniętymi drzwiami, mogą odtworzyć ich pierwszą wspólną noc, gdy to jasne loki rozlane były na klatce piersiowej magipsychiatry. Pod wpływem bicia jego serca uspokajał się od razu, Hector... Może też to uczyni?
— Chodź — głos ma chyba naglący, ale z szarobłękitu tęczówek nie wypływa nakaz, a prośba. Jeżeli Hector się do niej przychyli, od razu poczuje ramiona blondyna, zamkną go w najmocniejszym, najszczerszym, najcieplejszym uścisku, który mógł mu dać. Znów oprze brodę o czubek jego głowy, westchnie najpierw, chyba zamyślony, a dopiero potem zacznie mówić, gładząc go powoli, z niemożliwie cierpliwym, jak na gorąco, które poczęło od niego buchać, wyczuciem.
— Nie trzeba, żebym się zatrzymywał, nie na stałe. Mieszkam w bezpiecznym miejscu, prawdziwie bezpiecznym. Mam rodzeństwo, przedstawiłbym cię, gdyby nie... — gdyby nie to, co pomiędzy nami, myśl nie wybrzmiewa, ale przepraszający uśmiech mówi to wystarczająco dobitnie. — Ale może kiedyś będziemy mieli okazję. Jak wojna się skończy — przechyla głowę w bok, drobny pocałunek składając na jego skroni. Ramiona zaciskają się mocniej, w geście pokrzepienia, zupełnie tak, jakby szczerze wierzył, że to już niedługo. — Zabezpieczeniami się nie przejmuj, dobrze? — prosi go później, już lżej, już weselej, bo ciężko jest mu odmawiać, nie gdy wie, że Hector boi się szczerze i głęboko, nie, gdy był świadkiem tej paniki. — Potrafię to i owo. Więc... Jeżeli wypuścisz mnie z gabinetu... — ostatnie słowa szepcze wprost do jego ucha. Znów nisko, gorący oddech owiewa jego płatek, wargi — czy przypadkiem? — stykają się kilkukrotnie ze skórą. To wyzwanie, ale nie dla Olivera, a dla Hectora. Zabezpieczenia potrzebują czasu, a Vale potrafi być... okrutnie zachłanny.
Castor—Oliver nie ma z tym najmniejszego problemu.
Wiedział, że się martwi. Podświadomie chyba nie chciał przyznawać się do tej wiedzy, uznając półsłówka i przemilczenie niewygodnych kwestii za odpowiednie narzędzie, przynajmniej teraz, gdy wszystko wokół nich się nie uspokoi. Może po prostu nie był gotowy na pociągnięcie tego dalej, na wybiegnięcie myślami dalej niż silne, jak na lichą posturę magipsychiatry ramiona. Gdy był z nim, gdy ze wspólnie budowaną zaciekłością wyrywali światu wszystkie środowe popołudnia i czwartkowe poranki, wolałby, by świat się zatrzymał, dał im chociaż te kilka pędzących chwil. Chwil bez smutku, chwil bez strachu. Hector mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale jego ciepła obecność działała naprawdę dobrze na Olivera, który niespotkawszy go, pragnął przecież rozpędzić się jak najmocniej, załatwić wszystkie konieczne sprawy w międzyczasie, by na koniec rozbić się na ścianie oporu, tego słusznego, za dobrą sprawę, może tylko nieco smutnego, ale przecież tak wartego celu — umrzeć, by żyć mógł ktoś. Przecież to taka piękna idea.
Dlaczego więc, gdy znów zamykał go w swych objęciach — Vale wydawał się wtedy taki mały i kruchy, jakby mocniejsze ściśnięcie miało pokruszyć szkło jego kości — nie mógł powrócić myślami do tego, co planował od tak dawna? Zamiast zrozumienia, zamiast zaakceptowania sytuacji (dopadną go prędzej czy później — jeżeli nie za krew, to za klątwę, ale oby nie z Hectorem, tylko nie z nim), czuł coś zupełnie innego. Gniewne płomienie łaskotały zaciśnięte dotychczas z bólu serce, rozgrzewały łańcuchy, którymi było ono spętane, aż wreszcie i te pękły, a on, zupełnie zaskoczony, nabierał głęboki oddech.
Tak, jakby dopiero uczył się oddychać. Jakby wszystko robił od nowa.
— Może — powiedział, a choć rozpoznał swój ton głosu — niski, drżący przy krańcach głosek, tak jak zawsze, gdy był czymś szczerze przejęty — wydawało się, jakby nie był jego. Jakby mówił zupełnie bez zastanowienia, dopiero przez zmysł słuchu dowiadując się, co tak naprawdę chciał przekazać Hectorowi. — A może nie? Może tak właśnie miało być? — może coś, może k t o ś czuwa nade mną? Myśl niepokojąco dobroduszna, pozwalała raz jeszcze wystawić się na krwawe rozczarowanie, gdyby nie... a może to twoja miłość, Hectorze...?
Bo zapewnia go o niej znowu. Wciąż jeszcze w panicznej gorączce, ale to chyba dodatkowy powód, by uważać wyznanie za szczere. Oliver nie jest zły, jest cierpliwy, bardzo cierpliwy, jak na swoje dotychczasowe możliwości. Bo przecież wystarczy, że odpowiada mu tym samym — szczerze, z całą pewnością płynącą z deklaracji, przypominając sobie, że przy odpowiedniej osobie nie istnieje coś takiego, jak za szybko czy za wolno. I ma rację, bo po pierwszym oddechu Hector promienieje, a dłonie Castora pragną ułożyć się na uwypuklonych w uśmiechu policzkach i przyglądać mu się cały dzień, a potem następny i jeszcze kolejny, aż do końca świata. Obraz zapamiętuje dokładnie, czuje, jak fala ciepła, fala szczęścia zalewa go raz jeszcze, a i jemu wreszcie robi się w głowie zupełnie pusto i lekko, ale jest dobrze, dobrze, zupełnie d o b r z e.
Pozwala Hectorowi na wszystko, co ten tylko chce. Z ulgą przyjmuje wędrówkę dłoni po swetrze, dziś ma na sobie specjalny, czerwony, o zbyt długich rękawach, które zazwyczaj podwija z uwagą, ale Hector przyzwyczajony jest chyba do tego, że rzadko który sweter prawdziwie pasuje na Olivera. Bo Oliver z rodzinnego domu wyniósł przede wszystkim koszule i wełniane kamizelki, dwa swetry dostał w prezencie, resztę — zwłaszcza rzeczy mugolskie — pożycza po prostu od przyjaciela, a te czarodziejskie nosi u Hectora, gdyby nie różnica wzrostu i znów długości rękawów (tym razem przykrótkich), mogliby z powodzeniem dzielić garderobę. Ale nie myśli teraz o swetrach, w głowie ma przyjemną pustkę, poza życzeniem, by być b l i s k o. Jak najbliżej się da. Humor mu dopisuje, chyba kilkukrotnie przerywa pocałunki, by się zachichotać — szczerze, perliście, w nieokiełznanej jeszcze radości, której — obawiał się jeszcze nie tak dawno temu — nie będzie mógł poczuć nigdy więcej, której smak rozpływa się na języku, wiążąc się immanentnie z wargami Hectora, z jego zapachem, naciskiem, czułością dotyku, z trzepoczącymi rzęsami i wpół pijanym uśmiechem.
I choć poważnieje później, choć słowa — gorące, bulgoczące od niezgody na świat (Oliver to widzi, albo może czuje, gdzieś niedaleko, pod skórą) — padają pomiędzy nich, choć powinien być zmartwiony, blondyn uśmiecha się dalej, a potem śmieje. Nie z propozycji, nie z obietnicy, z nich nigdy nie umiałby się śmiać. Ale determinacja, która rozjaśnia i tak skrzące oczy partnera jest dziś tak urokliwa, tak dobra i słodka, że nie umie się powstrzymać. Dłonie zsuwają się w dół, obejmuje go mocno w pasie i dopiero wtedy sam pada plecami na ziemię, niezdolny do utrzymania się w pionie. Jest pijany szczęściem. To pewne.
Milknie dopiero, gdy Hector mówi o swym synu. Gdy wspomina siedem lat, bezpieczeństwo powiązane ściśle z czystą krwią.
I wie, że to bzdura. Ułuda. Uśpienie czujności. Pomona też miała—
Ale nie mówi tego, nie na głos. Nie może, nie teraz.
Zamiast tego jedna ręka opuszcza tors Hectora, zgina się w łokciu, Oliver zaprasza go, by ułożył się na nim, o ile tego chce. Tu, na ziemi, w gabinecie skrytym przed wzrokiem ciekawskich, z zamkniętymi drzwiami, mogą odtworzyć ich pierwszą wspólną noc, gdy to jasne loki rozlane były na klatce piersiowej magipsychiatry. Pod wpływem bicia jego serca uspokajał się od razu, Hector... Może też to uczyni?
— Chodź — głos ma chyba naglący, ale z szarobłękitu tęczówek nie wypływa nakaz, a prośba. Jeżeli Hector się do niej przychyli, od razu poczuje ramiona blondyna, zamkną go w najmocniejszym, najszczerszym, najcieplejszym uścisku, który mógł mu dać. Znów oprze brodę o czubek jego głowy, westchnie najpierw, chyba zamyślony, a dopiero potem zacznie mówić, gładząc go powoli, z niemożliwie cierpliwym, jak na gorąco, które poczęło od niego buchać, wyczuciem.
— Nie trzeba, żebym się zatrzymywał, nie na stałe. Mieszkam w bezpiecznym miejscu, prawdziwie bezpiecznym. Mam rodzeństwo, przedstawiłbym cię, gdyby nie... — gdyby nie to, co pomiędzy nami, myśl nie wybrzmiewa, ale przepraszający uśmiech mówi to wystarczająco dobitnie. — Ale może kiedyś będziemy mieli okazję. Jak wojna się skończy — przechyla głowę w bok, drobny pocałunek składając na jego skroni. Ramiona zaciskają się mocniej, w geście pokrzepienia, zupełnie tak, jakby szczerze wierzył, że to już niedługo. — Zabezpieczeniami się nie przejmuj, dobrze? — prosi go później, już lżej, już weselej, bo ciężko jest mu odmawiać, nie gdy wie, że Hector boi się szczerze i głęboko, nie, gdy był świadkiem tej paniki. — Potrafię to i owo. Więc... Jeżeli wypuścisz mnie z gabinetu... — ostatnie słowa szepcze wprost do jego ucha. Znów nisko, gorący oddech owiewa jego płatek, wargi — czy przypadkiem? — stykają się kilkukrotnie ze skórą. To wyzwanie, ale nie dla Olivera, a dla Hectora. Zabezpieczenia potrzebują czasu, a Vale potrafi być... okrutnie zachłanny.
Castor—Oliver nie ma z tym najmniejszego problemu.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Zamyka oczy, poddając się pocałunkom i dotykowi, a serce powoli uspokaja swój rytm - nadal bije szybko, szaleńczo, ale już nie ze strachu. Fascynujące, nie wiedziałem, że dotyk potrafi zminimalizować panikę - przemyka mu trzeźwiejsza myśl gdzieś z tyłu głowy, dla magipsychiatry to naprawdę fascynujące, polecał już pacjentom wszystkie środki, od regularnego snu przez alchemię po meridiany, ale nigdy fizycznej bliskości. Dotyk, nie licząc bardziej instynktownej relacji z Orestesem (ale własne dziecko to co innego) nigdy nie kojarzył mu się ze spokojem i bezpieczeństwem. Matka przytulała go, gdy jej zdaniem stało się coś złego - zamykała w klatce ramion, uważaj na siebie, Hector, myślała, że czuł się tam bezpieczny, ale dusił się, dusił. Ona za to czuła się bezpieczniej, gdy trzymał ją za rękę gdy była chora - ale on nie, on wtedy tylko udawał spokój, a przecież tonął. Zbliżenia z Valerie, namiętne i niecierpliwe, zawsze były przyprószone poczuciem winy - zresztą, chciał być blisko tylko wtedy, gdy był zachłanny. Potem, ilekroć się przytulała lub wplątała dłoń w jego włosy, najchętniej by się odsunął - miał już dość, tylko dobre serce i dobre wychowanie kazały mu uśmiechać się uprzejmie i podarować jej te kilka ostatnich chwil.
Dotyku Beatrice wolał nie wspominać.
Z Oliverem było inaczej. Całe życie uciekał, trzymał wszystkich na dystans, ale w jego ramionach mógłby pozostać jak najdłużej, gorące pocałunki przyjemnie rozlewały ciepło po całej twarzy, jak żar z kominka gdy czytało się dobrą książkę. Nie, lepiej. Jeszcze lepiej niż tydzień temu i dwa tygodnie temu, wtedy Oliver nie śmiał się tak radośnie, tak cudownie, tak autentycznie.
-Jesteś jak Helios, gdy się śmiejesz... - szepcze trochę półprzytomnie, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek, odwzajemniając pocałunki zachłannie, muska ustami policzki, czoło, podbródek, nawet powieki Olivera, całuje go w kąciki ust i w dołeczki w policzkach (!!!), jesteś jak słońce. Skupia się na tym, na tej chwili, carpe diem, gdzieś z tyłu głowy nadal tkwi myśl, że może Oliver śmieje się tak, bo jest w szoku, że może obydwaj są w szoku. Że może feniks tylko mu się przywidział, a uratował go ktoś inny. Że powinni porozmawiać, uspokoić się, ale chyba wcale nie chce się uspokajać, chyba w głębi serca wie, że to nie szok. Kocham cię, Hectorze Vale wciąż brzmi w jego uszach, wciąż czuje na języku smak odwzajemnionego wyznania, chce smakować pocałunków Olivera, przesuwa dłoń na jego policzek, chciwie wpłata w jasne loki, całuje go głębiej, przerywa dopiero wtedy, gdy muszą zaczerpnąć oddechu. Prędko, bo Oliver wciąż się śmieje, brakło mu tchu szybciej. Nie siedzą już, leżą do ziemi, Hector czuje jak bije serce Olivera, naprawdę tu jest, przy nim, żywy. Jeszcze bardziej podoba mu się, jak unosi się jego klatka piersiowa, ze śmiechu, niech tak będzie zawsze. Podoba mu się nawet czerwony sweter, choć nie lubi czerwieni, to wulgarny kolor, ale na Oliverze wszystko wygląda dobrze. Układa głowę na jego torsie, daje się objąć, nigdy nie oddawał kontroli, trzeba być silnym i niezależnym i zaradnym, w Shropshire nieodporne na wichury drzewa się wycina, a konie o połamanych nogach okłada batem dopóki nie zdechną. Wystarczyłoby zaklęcie, myślał dwie dekady temu, widząc z okna jak ojciec katuje ukochaną klacz, ale nie miał odwagi wtedy krzyknąć, tylko patrzył na to jak zahipnotyzowany.
Teraz się jednak nie boi, przy Oliverze może... przy Oliverze łatwo się zrelaksować. Pozwolić mu się przytulić, przymknąć oczy. Nie tylko teraz, gdy obydwoje są gorący z pożądania, to wcale nie o to chodzi. Bezpiecznie czuł się zanim jeszcze pomyślał, że między nimi mogłoby cokolwiek zaistnieć, gdy był zbyt przemarznięty i smutny by myśleć o czymkolwiek takim - wtedy, w marcu, gdy Oliver przytulił go po tym jak zobaczyli dementia, a on pierwszy raz w życiu nie chciał uciec od dotyku obcej jeszcze osoby.
Prawdziwie bezpiecznym miejscu, pragnie w to wierzyć. Przymyka oczy.
-Teraz, gdy... czy oni cię bronią, czy ktoś jeszcze was obroni Oliverze? - szepcze cicho, pozwalając niepewności z "Walczącego Maga" zakraść się pomiędzy zgłoski. -Wiem, że lordowie... ale oni też są ludźmi. - marszczy lekko brwi, bo choć lord Greengrass sprawia wrażenie człowieka, który poniósłby na barkach ciężar całego sojuszu Kornwalijskiego, to Archibald... Archibald też sprawia takie wrażenie, a Hector zna go od dziecka, to człowiek, jak my.. -Ludźmi, nie feniksami. Myślisz, że feniksy naprawdę istnieją? - szepcze nieobecnie, tak jakby zapomniał, co przed chwilą mówił mu Castor - ale nie zapomniał, po prostu jest magipsychiatrą, boi się, że to szok, wizja, nic złego, ale coś irracjonalnego, przelotny omam w chwili stresu. Przynajmniej nie brzmi już na przerażonego, pyta spokojnie, łagodnie, uśmiecha się nawet - tak, jakby już nie poddał się żalowi, a po prostu usiłował zrozumieć, trzeźwo i spokojnie.
Choroby trzeba zrozumieć, zanim się je wyleczy - a to, to co dzieje się teraz, to przecież choroba, tocząca cały kraj.
Dopiero teraz wybucha śmiechem, wreszcie wtórując Castorowi. Wcześniej uśmiechał się, promieniał, kąciki ust drżały - ale dopiero absurd, choć paradoksalnie związany z wojną, pozwolił mu w pełni się od niej odsunąć. Przynajmniej na chwilę.
-Myślisz, ze gdy wojna się skończy będzie mniej niezręcznie przedstawić mnie rodzinie? - chichocze, nie wiedząc że jest zdolny do tego rodzaju śmiechu, trochę speszonego, trochę wulgarnego. Podnosi podbródek, nachyla się aby pocałować znowu Castora, w usta. Przygryza lekko jego dolną wargę, nie wie dlaczego, nie myśli.
-Mogę udawać... znajomego alchemika. Mogliśmy się zaprzyjaźnić rozmawiając o ingrediencjach, prawda? - mruczy na pozór z zupełną powagą, tylko figlarny uśmiech zupełnie nie przystaje do sytuacji. -A siostrom przedstawię cię dopiero gdy wyjdą za mąż, bo jeszcze im się spodobasz. - przewraca oczami. Doskonale wiedzą, że żaden z nich nie pozna rodziny drugiego, nieprędko, to zbyt ryzykowne, ale mogą sobie żartować, oswajać ten temat, a Hector może nawet... może nieśmiało myśleć że faktycznie, zapoznawanie się z dorosłymi jest zbyt niezręczne, ale może Orestes, może kiedyś, przecież on tak lubił rozmawiać z Archibaldem o medycynie, a niedługo zakwitną kwiaty i Oliver zna się lepiej na ziołach, ale w tej myśli jest i radość i strach, a Hector nie chce już się bać, więc odpycha ją szybko i zapomina o rodzinie i o wszystkim i całuje Olivera jeszcze raz, odruchowo przyciskając biodra do jego bioder.
-Będę zobowiązany. - unosi lekko brwi, na wieść, że Oliver potrafi nakładać jakieś zabezpieczenia - ale nie jest zdziwiony, słyszał o zaawansowanych zabezpieczeniach z zakresu alchemii. Nie obejmowały kursu w Ministerstwie, ale pewnie najlepsi alchemicy z Munga...
-Wypuszczę cię z gabinetu. Do sypialni. - mamrocze. -Tej z większym łóżkiem. Zostało tam tylko łóżko, posprzątałem. - chwali się nagle, uśmiecha się z dziwnym rodzajem przekory - jakby złośliwej, ale nie w stosunku do Olivera. Oczy żarzą się ogniem.
Dotyku Beatrice wolał nie wspominać.
Z Oliverem było inaczej. Całe życie uciekał, trzymał wszystkich na dystans, ale w jego ramionach mógłby pozostać jak najdłużej, gorące pocałunki przyjemnie rozlewały ciepło po całej twarzy, jak żar z kominka gdy czytało się dobrą książkę. Nie, lepiej. Jeszcze lepiej niż tydzień temu i dwa tygodnie temu, wtedy Oliver nie śmiał się tak radośnie, tak cudownie, tak autentycznie.
-Jesteś jak Helios, gdy się śmiejesz... - szepcze trochę półprzytomnie, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek, odwzajemniając pocałunki zachłannie, muska ustami policzki, czoło, podbródek, nawet powieki Olivera, całuje go w kąciki ust i w dołeczki w policzkach (!!!), jesteś jak słońce. Skupia się na tym, na tej chwili, carpe diem, gdzieś z tyłu głowy nadal tkwi myśl, że może Oliver śmieje się tak, bo jest w szoku, że może obydwaj są w szoku. Że może feniks tylko mu się przywidział, a uratował go ktoś inny. Że powinni porozmawiać, uspokoić się, ale chyba wcale nie chce się uspokajać, chyba w głębi serca wie, że to nie szok. Kocham cię, Hectorze Vale wciąż brzmi w jego uszach, wciąż czuje na języku smak odwzajemnionego wyznania, chce smakować pocałunków Olivera, przesuwa dłoń na jego policzek, chciwie wpłata w jasne loki, całuje go głębiej, przerywa dopiero wtedy, gdy muszą zaczerpnąć oddechu. Prędko, bo Oliver wciąż się śmieje, brakło mu tchu szybciej. Nie siedzą już, leżą do ziemi, Hector czuje jak bije serce Olivera, naprawdę tu jest, przy nim, żywy. Jeszcze bardziej podoba mu się, jak unosi się jego klatka piersiowa, ze śmiechu, niech tak będzie zawsze. Podoba mu się nawet czerwony sweter, choć nie lubi czerwieni, to wulgarny kolor, ale na Oliverze wszystko wygląda dobrze. Układa głowę na jego torsie, daje się objąć, nigdy nie oddawał kontroli, trzeba być silnym i niezależnym i zaradnym, w Shropshire nieodporne na wichury drzewa się wycina, a konie o połamanych nogach okłada batem dopóki nie zdechną. Wystarczyłoby zaklęcie, myślał dwie dekady temu, widząc z okna jak ojciec katuje ukochaną klacz, ale nie miał odwagi wtedy krzyknąć, tylko patrzył na to jak zahipnotyzowany.
Teraz się jednak nie boi, przy Oliverze może... przy Oliverze łatwo się zrelaksować. Pozwolić mu się przytulić, przymknąć oczy. Nie tylko teraz, gdy obydwoje są gorący z pożądania, to wcale nie o to chodzi. Bezpiecznie czuł się zanim jeszcze pomyślał, że między nimi mogłoby cokolwiek zaistnieć, gdy był zbyt przemarznięty i smutny by myśleć o czymkolwiek takim - wtedy, w marcu, gdy Oliver przytulił go po tym jak zobaczyli dementia, a on pierwszy raz w życiu nie chciał uciec od dotyku obcej jeszcze osoby.
Prawdziwie bezpiecznym miejscu, pragnie w to wierzyć. Przymyka oczy.
-Teraz, gdy... czy oni cię bronią, czy ktoś jeszcze was obroni Oliverze? - szepcze cicho, pozwalając niepewności z "Walczącego Maga" zakraść się pomiędzy zgłoski. -Wiem, że lordowie... ale oni też są ludźmi. - marszczy lekko brwi, bo choć lord Greengrass sprawia wrażenie człowieka, który poniósłby na barkach ciężar całego sojuszu Kornwalijskiego, to Archibald... Archibald też sprawia takie wrażenie, a Hector zna go od dziecka, to człowiek, jak my.. -Ludźmi, nie feniksami. Myślisz, że feniksy naprawdę istnieją? - szepcze nieobecnie, tak jakby zapomniał, co przed chwilą mówił mu Castor - ale nie zapomniał, po prostu jest magipsychiatrą, boi się, że to szok, wizja, nic złego, ale coś irracjonalnego, przelotny omam w chwili stresu. Przynajmniej nie brzmi już na przerażonego, pyta spokojnie, łagodnie, uśmiecha się nawet - tak, jakby już nie poddał się żalowi, a po prostu usiłował zrozumieć, trzeźwo i spokojnie.
Choroby trzeba zrozumieć, zanim się je wyleczy - a to, to co dzieje się teraz, to przecież choroba, tocząca cały kraj.
Dopiero teraz wybucha śmiechem, wreszcie wtórując Castorowi. Wcześniej uśmiechał się, promieniał, kąciki ust drżały - ale dopiero absurd, choć paradoksalnie związany z wojną, pozwolił mu w pełni się od niej odsunąć. Przynajmniej na chwilę.
-Myślisz, ze gdy wojna się skończy będzie mniej niezręcznie przedstawić mnie rodzinie? - chichocze, nie wiedząc że jest zdolny do tego rodzaju śmiechu, trochę speszonego, trochę wulgarnego. Podnosi podbródek, nachyla się aby pocałować znowu Castora, w usta. Przygryza lekko jego dolną wargę, nie wie dlaczego, nie myśli.
-Mogę udawać... znajomego alchemika. Mogliśmy się zaprzyjaźnić rozmawiając o ingrediencjach, prawda? - mruczy na pozór z zupełną powagą, tylko figlarny uśmiech zupełnie nie przystaje do sytuacji. -A siostrom przedstawię cię dopiero gdy wyjdą za mąż, bo jeszcze im się spodobasz. - przewraca oczami. Doskonale wiedzą, że żaden z nich nie pozna rodziny drugiego, nieprędko, to zbyt ryzykowne, ale mogą sobie żartować, oswajać ten temat, a Hector może nawet... może nieśmiało myśleć że faktycznie, zapoznawanie się z dorosłymi jest zbyt niezręczne, ale może Orestes, może kiedyś, przecież on tak lubił rozmawiać z Archibaldem o medycynie, a niedługo zakwitną kwiaty i Oliver zna się lepiej na ziołach, ale w tej myśli jest i radość i strach, a Hector nie chce już się bać, więc odpycha ją szybko i zapomina o rodzinie i o wszystkim i całuje Olivera jeszcze raz, odruchowo przyciskając biodra do jego bioder.
-Będę zobowiązany. - unosi lekko brwi, na wieść, że Oliver potrafi nakładać jakieś zabezpieczenia - ale nie jest zdziwiony, słyszał o zaawansowanych zabezpieczeniach z zakresu alchemii. Nie obejmowały kursu w Ministerstwie, ale pewnie najlepsi alchemicy z Munga...
-Wypuszczę cię z gabinetu. Do sypialni. - mamrocze. -Tej z większym łóżkiem. Zostało tam tylko łóżko, posprzątałem. - chwali się nagle, uśmiecha się z dziwnym rodzajem przekory - jakby złośliwej, ale nie w stosunku do Olivera. Oczy żarzą się ogniem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 23.05.22 7:09, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hector jest gorący. Zazwyczaj zimne dłonie zyskują ciepło, wydaje mu się, że chyba wyczulił się, w pewien sposób nastroił na to, jak prędko krew przepływa przez jego naczynia krwionośne. To coś zupełnie nowego — kiedyś nie mógł nawet powiedzieć, chyba jeszcze nie może, że żył w zgodzie z własnym ciałem, a teraz wydaje mu się, jakby to drugie, przyciśnięte do ostrych krawędzi wybijających się pod skórą kości, było z nim zawsze, jakby każdy nabierany przez blondyna oddech mógł przesłać tlen do płuc bruneta, bo chyba naprawdę są jednym.
Usta Hectora zostawiają po sobie przyjemne mrowienie na skórze, w każdym miejscu, z którym się stykają. Ale to słowa Hectora, delikatnie nieobecnego, ale zawieszonego jakby w dziwnej euforii przywołują Olivera do porządku, rozchyla on wreszcie wargi, oddycha głęboko i powoli, choć serce bije mu jak szalone, podobne do ptaka, który pragnie wydostać się z klatki, tak i ono pragnie wyrwać się z piersi i spocząć już — na stałe, spokojnie — w miękkich dłoniach magipsychiatry, jedynej osoby, której może zawierzyć wszystko, łącznie ze swoim życiem. Jedyne, co go stopuje — to tylko troska o niego, o ciężar, który już nakłada na ramiona Vale. Nie wie jeszcze, ile może mu przekazać, ile wytrzyma, nim pokruszy się pod presją, jak ściśnięty za mocno gipsowy odlew.
Blondyn zaciska mocno powieki, demony muszą poczekać. Już zajrzał dziś w ich oczy, nie chce do tego powracać. Gdy jasne rzęsy przestają dotykać skóry na policzkach, gdy znowu wznosi wzrok, nie widzi już śmiejącej się czaszki. Widzi... Hectora Vale, mężczyznę, którego kocha, kocha szczerze, najmocniej, najszczerzej i najpiękniej. Jest tego pewien, zupełnie pewien.
— Jak kto? — pyta, nieco nieobecnie, ale zaraz śmieje się znowu, kręci głową na boki, podkładając się tylko pod więcej całusów, ale nie ma z tym problemu, nigdy nie będzie miał, jest w tej myśli coś niezwykle pocieszającego i komfortowego. Myśl — on mnie kocha, tak prawdziwie — jest przecież jak ciepły koc, którym okryć się można w chłodny, deszczowy dzień i nawet to, jak porównuje go do kogoś, o kim Oliver nie miał pojęcia (dotykając tym samym jego śmiertelnej wady, konieczności wiedzy), nie może tego zmienić.
Pozwala mu się więc całować, wzdycha — chyba ostrzegawczo, ale może i z czystej przekory — wprost w usta Vale, gdy ten dotyka jego policzka, gdy potem dłoń sunie dalej, wplata się w jasne loki. Dreszcz przebiega w dół kręgosłupa, wreszcie uświadamia sobie, że jest to niezwykle wręcz przyjemne, ale ciało przecież reaguje samo. Plecy wyginają się wreszcie w łuk, odchyla głowę w tył, chyba przypadkiem, a może zupełnie świadomie, bo podnosi się nawet nieco wyżej, pierwszy raz na łokciach, by miękkie wargi Hectora zahaczyły też o jego szyję, dziś wyjątkowo pozbawioną ochrony wysokiego golfa. Wreszcie udało mu się zaleczyć ślady po własnych paznokciach.
Ale potem śmieje się już, znowu, zamyka Hectora w objęciach ramion. Silnie, blisko, nie odsuwaj się, proszę. Brunet się nie wymyka, nie pachnie już strachem, pachnie zupełnie inaczej i ten zapach jest gorący, ostry niemal, kręci w nosie, ale jest mu z tym dobrze, jest naprawdę miło i bezpiecznie i wreszcie na swoim miejscu.
Pytanie Hectora sprawia, że uśmiecha się, znowu szeroko, lecz nie śmieje. Gdyby kochany chciał zadrzeć głowę i spojrzeć w szarobłękitne oczy Olivera, dojrzałby w nich przede wszystkim zmęczenie, nakryte półprzezroczystą warstwą melancholii i zamyślenia. Uwierz mi tylko, o to proszę..., chciałby mu szepnąć, ale nie może. Wie, że i tak nie usłucha. Może więc tylko próbować go uspokoić, liczyć, że się uda.
— Bronią — odpowiada więc, pragnąc brzmieć na jak najbardziej pewnego. Oddałby życie za Justine, Kerstin i Michaela, nie ma wątpliwości, że oni zrobiliby dla niego to samo. — Lordowie są na tyle łaskawi, by pomagać, gdy trzeba. Ale nie jest ich odpowiedzialnością to, jak poradzą sobie maluczcy — dodał po chwili, składając delikatny pocałunek na czole Hectora. Sam wychowany był przecież w szacunku do lordostwa, był w pełni świadom, że nawet ci, którzy najwięcej miejsca zagarnęli dla siebie w jego pamięci, nie mieli przecież możliwości obronić każdego. Starali się wspierać sprawę i dobrze. Ale nie mógłby — nie odnalazłby śmiałości — prosić ich o jakąkolwiek pomoc. Później Hector pyta o feniksa, a to pytanie starczy, by cały smutek i niepewność zniknęły z jego oczu, by te zabłysły prawdziwie szczęśliwym blaskiem. — Istnieją — odpowiada, uśmiechając się szeroko. Dalej jest przecież w płaszczu, głowa Hectora znajduje się kilka centymetrów od poły, w której wszyto wewnętrzną kieszeń. To tam spoczywa pióro feniksa, pokaże mu je, gdyby Hector wciąż szukał potwierdzeń i zaprzeczeń.
Na całe szczęście zmienia temat — i teraz to Oliver przygląda się Hectorowi z fascynacją, bo ten śmiech tak do niego nie przystaje, nie przystaje do wspomnień o chłodnym, irytująco dociekliwym magipsychiatrze, który rozpalił w Oliverze ognisty gniew, zasadził ziarno niezgody na wszelkie dalsze spotkania. Ut sementem feceris, ita metes — co zasiejesz, to zbierzesz, mawiał ojciec. Ale Oliver nie jest Sproutem. Castor, Castor tak, jest nim, nie potrafi się oddzielić, bo jeszcze boli, bo brak zakorzenienia w rzeczywistości, brak tożsamości jest tym rodzajem bólu, którego nigdy się nie spodziewał, którego nie potrafi objąć umysłem. Ale rodzinna maksyma nie zadziałała. Albo ziarno okazało się... fałszywe.
— Myślę, że gdy wojna się skończy, będą mieli więcej czasu — szepcze wreszcie, trochę na granicy rozbawienia, próbując przesunąć własne myśli gdzieś dalej. Hectorowi dobrze idzie wymyślanie planów, historyjek, wszystkiego na wszelki wypadek i z jednej strony to dobrze, że jest gotowy, przygotowany. A z drugiej strony serce Olivera zapada się do środka, nie powinien nawet o tym myśleć. Wojna wyciąga ręce do każdego, trwa już tyle, ale blondyn wciąż nie chce odpuścić do siebie myśli, że czaić się może aż tak blisko. Ale Hector się uśmiecha, chyba sprawia mu to przyjemność. Nie odbierze mu tego. Za to gdy wspomina o siostrach, ożywia się nieco, iskierki prowokacji skrzą się w jasnych oczach, filuterny uśmiech zjawia się na wargach, nie może przejść obojętnie obok tej okazji. — Jesteś zazdrosny? — pyta więc, ostrożnie zagarniając kosmyk ciemnych loków Hectora z jego czoła, choć zna odpowiedź. Inaczej nie wspominałby o podobaniu się. I w jakiś dziwny sposób... Podoba mu się to, łaskocze lekko ego. Nigdy nie sądził, że mógłby się komuś naprawdę podobać.
Hector odpowiada mu natychmiast, bo choć strach znowu powoli gnieździ się w nozdrzach, tak Vale wyraźnie nie chce się mu poddać. Za nim idzie i Oliver, biodra o biodra, usta o usta, dłoń pozostaje na plecach, ale zsuwa się niżej, do odcinka lędźwiowego i tam przyciska, zachłannie i w pewien sposób desperacko. Nie bój się, jestem tutaj. Kocham cię.
Później wystarczy to uniesienie brwi — jak na ograniczoną ekspresję Hectora, jego mina mówi więcej niż wszystkie słowa, a duma Olivera rozkwita — podobna do pąków pojawiających się pomału na drzewach i krzewach. Pewna wiedza faktycznie zastrzeżona jest dla zdolnych alchemików. Sam starał się uczyć wszystkiego, pragnął gnać przez zalążki wiedzy, był przecież jeszcze młody, jak na alchemika bardzo młody. Wszystko było przed nim, a już tyle umiał. Oczywiście, że pomoże i Hectorowi.
— Jesteś niemożliwy — odpowiada mu, zupełnie rozbrojony. Wywraca nawet oczami, choć ledwo powstrzymuje się od śmiechu. Jest w tym podejściu coś nowego, świeżego. A jego oczy odbijają ogień, są ogniem, którego języki łaskoczą skórę alchemika. Dźwiga się wreszcie na łokciach, ostrożnie, dając też sygnał Hectorowi, by w miarę możliwości zsunął się z jego nóg, na których do tej pory siedział. Gdy i to się staje, podnosi się prędko i dość zwinnie, jak na swoje możliwości, po czym oferuje pomoc w powstaniu także magipsychiatrze. Skoro ściągnął go na dół, teraz pomoże w sięgnięciu gwiazd.
Gdy i on stoi, przynajmniej półpewnie, bo laska jest gdzieś poza zasięgiem wzroku blondyna, znów go obejmuje, tym razem w pasie, od tyłu. Nos zanurza w zagłębieniu jego szyi, mruczy coś, ale pierwsza część jest kompletnie niezrozumiała, druga brzmi bardzo podobnie do powinienem cię pochwalić za sprzątanie?, trzecia zaś wybrzmiewa już bardzo wyraźnie. Ciepły oddech owiewa jasną skórę, rzęsy łaskoczą ją, jest blisko. Bardzo.
— Kocham cię.
| z/t x2, idziemy tutaj [bylobrzydkobedzieladnie]
Usta Hectora zostawiają po sobie przyjemne mrowienie na skórze, w każdym miejscu, z którym się stykają. Ale to słowa Hectora, delikatnie nieobecnego, ale zawieszonego jakby w dziwnej euforii przywołują Olivera do porządku, rozchyla on wreszcie wargi, oddycha głęboko i powoli, choć serce bije mu jak szalone, podobne do ptaka, który pragnie wydostać się z klatki, tak i ono pragnie wyrwać się z piersi i spocząć już — na stałe, spokojnie — w miękkich dłoniach magipsychiatry, jedynej osoby, której może zawierzyć wszystko, łącznie ze swoim życiem. Jedyne, co go stopuje — to tylko troska o niego, o ciężar, który już nakłada na ramiona Vale. Nie wie jeszcze, ile może mu przekazać, ile wytrzyma, nim pokruszy się pod presją, jak ściśnięty za mocno gipsowy odlew.
Blondyn zaciska mocno powieki, demony muszą poczekać. Już zajrzał dziś w ich oczy, nie chce do tego powracać. Gdy jasne rzęsy przestają dotykać skóry na policzkach, gdy znowu wznosi wzrok, nie widzi już śmiejącej się czaszki. Widzi... Hectora Vale, mężczyznę, którego kocha, kocha szczerze, najmocniej, najszczerzej i najpiękniej. Jest tego pewien, zupełnie pewien.
— Jak kto? — pyta, nieco nieobecnie, ale zaraz śmieje się znowu, kręci głową na boki, podkładając się tylko pod więcej całusów, ale nie ma z tym problemu, nigdy nie będzie miał, jest w tej myśli coś niezwykle pocieszającego i komfortowego. Myśl — on mnie kocha, tak prawdziwie — jest przecież jak ciepły koc, którym okryć się można w chłodny, deszczowy dzień i nawet to, jak porównuje go do kogoś, o kim Oliver nie miał pojęcia (dotykając tym samym jego śmiertelnej wady, konieczności wiedzy), nie może tego zmienić.
Pozwala mu się więc całować, wzdycha — chyba ostrzegawczo, ale może i z czystej przekory — wprost w usta Vale, gdy ten dotyka jego policzka, gdy potem dłoń sunie dalej, wplata się w jasne loki. Dreszcz przebiega w dół kręgosłupa, wreszcie uświadamia sobie, że jest to niezwykle wręcz przyjemne, ale ciało przecież reaguje samo. Plecy wyginają się wreszcie w łuk, odchyla głowę w tył, chyba przypadkiem, a może zupełnie świadomie, bo podnosi się nawet nieco wyżej, pierwszy raz na łokciach, by miękkie wargi Hectora zahaczyły też o jego szyję, dziś wyjątkowo pozbawioną ochrony wysokiego golfa. Wreszcie udało mu się zaleczyć ślady po własnych paznokciach.
Ale potem śmieje się już, znowu, zamyka Hectora w objęciach ramion. Silnie, blisko, nie odsuwaj się, proszę. Brunet się nie wymyka, nie pachnie już strachem, pachnie zupełnie inaczej i ten zapach jest gorący, ostry niemal, kręci w nosie, ale jest mu z tym dobrze, jest naprawdę miło i bezpiecznie i wreszcie na swoim miejscu.
Pytanie Hectora sprawia, że uśmiecha się, znowu szeroko, lecz nie śmieje. Gdyby kochany chciał zadrzeć głowę i spojrzeć w szarobłękitne oczy Olivera, dojrzałby w nich przede wszystkim zmęczenie, nakryte półprzezroczystą warstwą melancholii i zamyślenia. Uwierz mi tylko, o to proszę..., chciałby mu szepnąć, ale nie może. Wie, że i tak nie usłucha. Może więc tylko próbować go uspokoić, liczyć, że się uda.
— Bronią — odpowiada więc, pragnąc brzmieć na jak najbardziej pewnego. Oddałby życie za Justine, Kerstin i Michaela, nie ma wątpliwości, że oni zrobiliby dla niego to samo. — Lordowie są na tyle łaskawi, by pomagać, gdy trzeba. Ale nie jest ich odpowiedzialnością to, jak poradzą sobie maluczcy — dodał po chwili, składając delikatny pocałunek na czole Hectora. Sam wychowany był przecież w szacunku do lordostwa, był w pełni świadom, że nawet ci, którzy najwięcej miejsca zagarnęli dla siebie w jego pamięci, nie mieli przecież możliwości obronić każdego. Starali się wspierać sprawę i dobrze. Ale nie mógłby — nie odnalazłby śmiałości — prosić ich o jakąkolwiek pomoc. Później Hector pyta o feniksa, a to pytanie starczy, by cały smutek i niepewność zniknęły z jego oczu, by te zabłysły prawdziwie szczęśliwym blaskiem. — Istnieją — odpowiada, uśmiechając się szeroko. Dalej jest przecież w płaszczu, głowa Hectora znajduje się kilka centymetrów od poły, w której wszyto wewnętrzną kieszeń. To tam spoczywa pióro feniksa, pokaże mu je, gdyby Hector wciąż szukał potwierdzeń i zaprzeczeń.
Na całe szczęście zmienia temat — i teraz to Oliver przygląda się Hectorowi z fascynacją, bo ten śmiech tak do niego nie przystaje, nie przystaje do wspomnień o chłodnym, irytująco dociekliwym magipsychiatrze, który rozpalił w Oliverze ognisty gniew, zasadził ziarno niezgody na wszelkie dalsze spotkania. Ut sementem feceris, ita metes — co zasiejesz, to zbierzesz, mawiał ojciec. Ale Oliver nie jest Sproutem. Castor, Castor tak, jest nim, nie potrafi się oddzielić, bo jeszcze boli, bo brak zakorzenienia w rzeczywistości, brak tożsamości jest tym rodzajem bólu, którego nigdy się nie spodziewał, którego nie potrafi objąć umysłem. Ale rodzinna maksyma nie zadziałała. Albo ziarno okazało się... fałszywe.
— Myślę, że gdy wojna się skończy, będą mieli więcej czasu — szepcze wreszcie, trochę na granicy rozbawienia, próbując przesunąć własne myśli gdzieś dalej. Hectorowi dobrze idzie wymyślanie planów, historyjek, wszystkiego na wszelki wypadek i z jednej strony to dobrze, że jest gotowy, przygotowany. A z drugiej strony serce Olivera zapada się do środka, nie powinien nawet o tym myśleć. Wojna wyciąga ręce do każdego, trwa już tyle, ale blondyn wciąż nie chce odpuścić do siebie myśli, że czaić się może aż tak blisko. Ale Hector się uśmiecha, chyba sprawia mu to przyjemność. Nie odbierze mu tego. Za to gdy wspomina o siostrach, ożywia się nieco, iskierki prowokacji skrzą się w jasnych oczach, filuterny uśmiech zjawia się na wargach, nie może przejść obojętnie obok tej okazji. — Jesteś zazdrosny? — pyta więc, ostrożnie zagarniając kosmyk ciemnych loków Hectora z jego czoła, choć zna odpowiedź. Inaczej nie wspominałby o podobaniu się. I w jakiś dziwny sposób... Podoba mu się to, łaskocze lekko ego. Nigdy nie sądził, że mógłby się komuś naprawdę podobać.
Hector odpowiada mu natychmiast, bo choć strach znowu powoli gnieździ się w nozdrzach, tak Vale wyraźnie nie chce się mu poddać. Za nim idzie i Oliver, biodra o biodra, usta o usta, dłoń pozostaje na plecach, ale zsuwa się niżej, do odcinka lędźwiowego i tam przyciska, zachłannie i w pewien sposób desperacko. Nie bój się, jestem tutaj. Kocham cię.
Później wystarczy to uniesienie brwi — jak na ograniczoną ekspresję Hectora, jego mina mówi więcej niż wszystkie słowa, a duma Olivera rozkwita — podobna do pąków pojawiających się pomału na drzewach i krzewach. Pewna wiedza faktycznie zastrzeżona jest dla zdolnych alchemików. Sam starał się uczyć wszystkiego, pragnął gnać przez zalążki wiedzy, był przecież jeszcze młody, jak na alchemika bardzo młody. Wszystko było przed nim, a już tyle umiał. Oczywiście, że pomoże i Hectorowi.
— Jesteś niemożliwy — odpowiada mu, zupełnie rozbrojony. Wywraca nawet oczami, choć ledwo powstrzymuje się od śmiechu. Jest w tym podejściu coś nowego, świeżego. A jego oczy odbijają ogień, są ogniem, którego języki łaskoczą skórę alchemika. Dźwiga się wreszcie na łokciach, ostrożnie, dając też sygnał Hectorowi, by w miarę możliwości zsunął się z jego nóg, na których do tej pory siedział. Gdy i to się staje, podnosi się prędko i dość zwinnie, jak na swoje możliwości, po czym oferuje pomoc w powstaniu także magipsychiatrze. Skoro ściągnął go na dół, teraz pomoże w sięgnięciu gwiazd.
Gdy i on stoi, przynajmniej półpewnie, bo laska jest gdzieś poza zasięgiem wzroku blondyna, znów go obejmuje, tym razem w pasie, od tyłu. Nos zanurza w zagłębieniu jego szyi, mruczy coś, ale pierwsza część jest kompletnie niezrozumiała, druga brzmi bardzo podobnie do powinienem cię pochwalić za sprzątanie?, trzecia zaś wybrzmiewa już bardzo wyraźnie. Ciepły oddech owiewa jasną skórę, rzęsy łaskoczą ją, jest blisko. Bardzo.
— Kocham cię.
| z/t x2, idziemy tutaj [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
12 kwietnia
Gniew to teoretycznie obce uczucie, ale chyba najlepiej opisuje stan, w który obecnie znajdowała się młoda lady Abbott. Obiektem owej dziwnej emocji mogła być tylko ona sama. Winiła siebie, że nie poradziła sobie ze swoimi problemami na tyle sprawnie i przede wszystkim na tyle szybko, by nie wzbudzić niepokoju najbliższych. Rozczarowała samą siebie i o zgrozo rozczarowała swoją matkę. Jak mogła na to inaczej spojrzeć skoro jej rodzicielka sama do niej przyszła i zasugerowała rozmowę z magipsychiatrą. Naprawdę była na tyle słaba, żeby nie umieć uśmiechać się dość przekonująco? Przecież właśnie to robiła przez całe swoje krótkie życie i teraz nawet na tym polu zawiodła? Bladą twarz wykrzywił grymas bólu gdy po raz kolejny zaczęła obgryzać skórki wokół paznokci. Skaza na idealnym wyglądzie, nawyk, który coraz mocniej dokuczał, ale była w nim też jakaś dziwna forma ukojenia. Mel patrzyła na świeży, coraz intensywniej czerwony ślad. Oczywiście przeszło jej przez myśl, że słowa pani matki były formą testu. Nie wiedziała niestety, jaka opcja była tą prawidłową. Wydawało się, że gdyby nie zgodziła się na wizytę oznaczałoby to automatyczne przyznanie się do problemów. Z drugiej strony wyrażenie zgody również można było interpretować w ten sposób. Zawsze można był uznać, że Mela była po prostu dobrą córką, wypełniającą wolą matki. Która wersja była tą dobrą? Z gardła młodej dziewczyny wydobyło się ciche westchnięcie.
Postać Hectora Vale gdzieś pojawiała się w jej wspomnieniach, jednak ciężko było mu przypisać jakiekolwiek cechy. Pani matka uznawała go za godnego zaufania i wierzyła w jego umiejętności więc teoretycznie tyle powinno wystarczyć. Mela jednak była przerażona istniejącym powiązaniem pomiędzy doktorem Vale a jej najstarszym bratem. Podobno istniało coś takiego jak tajemnica zawodowa i zaufanie pacjenta, ale przecież nigdy nie można było być tego pewnym. Należało panu Vale przypomnieć, że nie należy robić sobie wrogów wśród szlachty. Sama myśl o tym, że Mel miałaby komuś grozić wydawała się dość komiczna, ale…no właśnie, ale. Mogła się już tylko cieszyć, że pani matka zrozumiała argumenty przeciwko wizycie domowej. Wmieszanie w całą sprawę reszty rodziny było nie do przyjęcia. Dziewczyna wiedziała, że i tak nie uniknie plotek wśród służby, ale czuła się trochę pewniej wiedząc, że sprawa pozostanie w kwestii domysłów i niedomówień.
Tak właśnie znalazła się w Wali, a wierna służąca ( czy też przyzwoitka) dreptała za nią krok w krok. Pojawiwszy się przed domem, w którym mieścił się gabinet pana Vale, Mel nawet się nie rozejrzała. Wciąż wpatrywała się w jeden punkt, powtarzając w duchu kilka wcześniej przygotowanych formułek. Miała plan, by wcielić się w rolę arystokratki zmuszonej do obcowania z prostym ludem, tak by dla świętego spokoju wszystkich zaangażowanych zakończyć tę farsę na jednym spotkaniu. Prawdopodobnie plan ten krążył wokół mechanizmu wyparcia, ale nad tą kwestią młoda lady nie miała szans się obecnie zastanawiać. Gdy w końcu stanęła przed obliczem uzdrowiciela, znacznie bliżej niż do wyniosłej damy było jej do przerażonego zajączka, który ucieknie jeśli tylko wyczuje okazje. Co gorsza, gdzieś w połowie ruchu zorientowała się, że znów kieruje paznokcie w stronę ust. Szybko ułożyła rękę wzdłuż ciała, a napotkawszy wzrok mężczyzny momentalnie przypomniało sobie starannie odebrane wychowanie. Przyjęła odpowiednią postawę, obdarzając uzdrowiciela uroczym i wyraźnie przyjaznym uśmiechem. Tym samym, który przez całe lata pomagaj jej w zjednywaniu sobie ludzi i przy okazji wychodzeniu z niejednych kłopotów.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Gabinet Hectora Vale I
Szybka odpowiedź